|
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 18 Zawód : sprzedaję w Sunflower Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, dowód tożsamości Znaki szczególne : zaawansowane sieroctwo Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Wto Gru 31, 2013 5:14 pm | |
| Na widok uśmiechu Lophii, który ma w sobie jednak pewien smutek, mimowolnie też unoszę kąciki ust ku górze, starając się, żeby nie był to ponury grymas - jedyne, na co ostatnimi czasy mogę się zdobyć. Są to chyba nasze pierwsze realne uśmiechy, w których nie ma ani cynizmu, ani niechęci, jakich dotąd sobie nie szczędziłyśmy. Odnoszę wrażenie, że to poniekąd zdecydowanie lepsza odmiana. Kiedy znów zapada pomiędzy nami cisza, odwracam wzrok w stronę ogniska, od niechcenia przypatrując się podchodzącym do niego ludziom. Mimo że przyszłam tutaj z zamiarem spalenia fotografii, które od zawsze przyciągały moje myśli, nawet schowane głęboko w podróżnej torbie, słowa Lophii dały mi wiele do namysłu. Pozbycie się zdjęć rzeczywiście nic by nie dało - nie spaliłabym wspomnień tkwiących głęboko w moim umyśle. Wciąż słyszałabym w nocy wybuchy i strzały z karabinu, choć ulice Kapitolu byłyby puste oraz ciche, a tym bardziej nic nie pozwoliłoby mi zapomnieć o rodzinie. Mimo że nadal marzę o tym, by mieć możliwość wymazania z pamięci tego, o czym wcale nie chcę pamiętać, teraz jestem już pewna - cokolwiek bym nie zrobiła, od przeszłości nie da się ot tak uciec. Jedyne, co mogę zrobić, to spróbować się z nią pogodzić. Wzdycham cicho, po czym z wahaniem wkładam fotografie z powrotem do kieszeni płaszcza, zastanawiając się, co by było, gdybym przez przypadek je zgubiła. Czy poczułabym się z tym lepiej. Czy oszukałabym własne sumienie. Moją uwagę odwraca jednak jakiś mężczyzna, który nagle pojawia się tuż obok Javiera. Javier puszcza rękę Lophii i zaczyna za nim biec, jednak zaraz wraca, rezygnując z próby ścigania go. - To tylko jakiś idiota z Kwartału, chyba chciał mnie okraść. Na szczęście nic nie miałem w kieszeniach - mówi, siadając z powrotem na ławce. Patrzę jeszcze przez chwilę w stronę wciąż przemieszczającego się tłumu, w którym zniknął złodziej, i po krótkim namyśle wstaję. - Pójdę już - mówię, spoglądając na Lophię i Javiera. Mimo że nie znoszę momentu przeprosin, ciszy i niezręczności po wielu słowach, które kiedyś padły, cieszę się, że spotkałam tutaj Lophię. Być może gdy pogodziłam się z nią, jednak zostawiłam coś za sobą, jak od początku zamierzałam, przychodząc nad Moon River. - Niech los zawsze wam sprzyja - dodaję cicho, kiwając im głową, po czym odwracam się i zaczynam lawirować między ludźmi, chcąc wydostać się z tłumu. Dłonie, które ukryłam w kieszeniach z obawy przed zimnem, zaciskam na fotografiach. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Sob Sty 04, 2014 12:07 am | |
| | bilokacja z przestrzeni pomemoriałowej
Nie mogłam uwierzyć, że minął tylko tydzień. Zacisnęłam usta, widząc majaczącą między zarysami budynków poświatę ogniska. Z tej perspektywy mogłoby równie dobrze zostać uznane za pożar. Łuna jednego i drugiego wyglądała tak samo i, w moim wypadku, wywoływała te same wspomnienia. Wspomnienia, które starałam się zostawić za sobą, ale dzisiaj już wiedziałam, że było to niemożliwe. Siedem dni. Objęłam się ramionami. Jakkolwiek bym na to nie patrzyła, do czegokolwiek bym nie porównywała, wydawało się, że było to niewiele. Od początku rebelii minęło ponad osiem miesięcy. Odkąd trafiłam do Kwartału - prawie trzy. Niemal półtora od pierwszego spotkania z Noah. A jednak, kiedy myślałam o minionym tygodniu, rozciągał się w mojej wyobraźni niemal do nieskończoności. Mówiło mi o tym wszystko: fakt, że zamiast grubej, zimowej kurtki, miałam na sobie duży, wełniany sweter, którego rękawy co chwilę nerwowo naciągałam na dłonie. Dzień Nowego Początku, jak zawsze przypadający na wiosnę, podczas gdy memoriałowi towarzyszyła mroźna zima. Niezliczone nieprzespane noce, zbyt długie, żeby mogło ich być tylko siedem. A jednak, data w kalendarzu wydawała się być niepodważalna. Nawet jeśli osobiście bardziej byłabym skłonna uwierzyć, że minął cały rok. Rok?Zatrzymałam się w cieniu ostatniego budynku, tknięta nagłą myślą. Stąd już wyraźnie mogłam dostrzec lewy brzeg rzeki: wysokie na kilka metrów ognisko, otoczone drewnianymi ławeczkami. Spacerujących ludzi. Niewielką przystań z miniaturowymi łódeczkami. Mogłam, ale prawdę mówiąc nie widziałam ani jednej z tych rzeczy, bo moja pamięć zdecydowała się obdarować mnie kolejną podróżą w czasie, do wydarzenia, które miało miejsce dokładnie trzysta sześćdziesiąt pięć dni temu, chociaż dla mnie mogło równie dobrze odbywać się w innym życiu. Nie wiem już nawet, dlaczego tamtego dnia razem z Nickiem zdecydowaliśmy olać oficjalne obchody i zamiast pójść nad Moon River, zostaliśmy u niego w mieszkaniu. Możliwe, że przesądziło o tym nietypowe jak na marzec zimno, a może po prostu żadne z nas nie było w nastroju - nie pamiętam. Pamiętam za to zapach szarlotki w kuchni, głos Caesara Flickermana wydobywający się z prawie całkiem ściszonego telewizora i parzący w dłonie kubek gorącej czekolady. Pamiętam też, że absolutnie o nic się nie martwiłam, a takie problemy jak brak ogrzewania, głód czy aresztowanie, leżały daleko poza moją zdolnością pojmowania. Powietrze było czyste, bez wiszącego w nim widma rebelii, a Siedemdziesiąte Czwarte Głodowe Igrzyska miały być dokładnie takie same, jak Siedemdziesiąte Trzecie. Rok. Potrząsnęłam głową, odpędzając od siebie zamglony obraz, bo jego odległy widok nieuchronnie prowadził mnie do kolejnego wniosku. Jeśli tak niewiele czasu potrzeba, żeby wszystko wywróciło się do góry nogami, to gdzie znajdę się za kolejne trzysta sześćdziesiąt pięć dni? Zadrżałam, mając wrażenie, że do żołądka wpadła mi kostka lodu, bo jedynym obrazem, jaki potrafiłam sobie wyobrazić, była kupka ziemi, usypana niedbale gdzieś na obrzeżach Kwartału. Z cichym westchnieniem, wyszłam z cienia budynku. Dłonie schowałam do kieszeni spodni, napotykając na kilka arkusików papieru, które przyniosłam dzisiaj ze sobą, sama do końca nie wiedząc, po co. To, co się na nich znajdowało, mogło równie dobrze znaleźć się na łódce, w ognisku, albo u adresata, i jeszcze nie zdecydowałam, która z tych opcji przemawiała do mnie najbardziej. Właściwie, przychodząc tutaj, byłam pewna tylko jednej rzeczy - nie był to najbezpieczniejszy ani najmądrzejszy pomysł na świecie. Choć przez cały czas zbliżałam się do ogniska, starałam się jednocześnie trzymać nieco na uboczu. Na brzegu widziałam całkiem spory tłum ludzi, rosło więc prawdopodobieństwo spotkania nieodpowiedniej osoby. I nie chodziło mi tu nawet o przypadkowe wpadnięcie na kogoś z Rządu albo jednego ze Strażników Pokoju. Oni znaliby mnie jedynie jako mieszkankę getta, przebywającą nielegalnie na terenie Rebeliantów. Dużo gorsza wydawała się za to perspektywa rozpoznania mnie przez kogoś z mojej przeszłości. Kogoś, kto wiedział doskonale, kim byłam i na czym polegała moja praca. Z drugiej strony możliwość zobaczenia tu Nicka albo Noah była - według mojego bezsensownego systemu wartości - stanowczo warta ryzyka. Nawet jeśli nasza konfrontacja polegałaby jedynie na przyjrzeniu się im z daleka. Podeszłam do ognia, przysiadając na brzegu pustej, umieszczonej nieco na uboczu ławeczki i czując, jak automatycznie robi mi się cieplej. Wbiłam wzrok w tańczące płomienie, dostrzegając między stosami drewna szybko zmieniające się w popiół koperty i fotografie, stare zabawki, książki oraz wszystko, co wrzucili tam mieszkańcy Kapitolu, uznając za warte zapomnienia. Istniał jeszcze jeden powód, dla którego postanowiłam przyjść tego dnia nad Moon River. Powód w mojej ocenie tak idiotyczny, że bałam się przyznać do niego we własnych myślach, ale jednak - uporczywie i irytująco balansujący gdzieś na krawędzi mojej świadomości. Powód jednocześnie prosty i błahy, jak i nie pozwalający o sobie zapomnieć. Nie chciałam być sama. Pokręciłam głową, przygryzając wewnętrzną stronę policzka i rzucając przelotne spojrzenie pogrążonym w rozmowie sylwetkom. Nie znałam tutaj nikogo. Każda jedna osoba stanowiła dla mnie anonimową jednostkę, z którą nie wiązały się żadne różne od obojętności uczucia, a jednak wolałam ich towarzystwo, niż pustkę mojego mieszkania. Było to dla mnie coś nowego i osobiście uważałam to uczucie za poniżające i żałosne, ale choć chciałam, nie potrafiłam mu zaprzeczyć - byłam samotna. Samotna do tego stopnia, że byłam w stanie zagłębić się w tłumie obcych ludzi, którzy mieli mnie za nic, byle tylko nie musieć spędzać Dnia Nowego Początku tak samo, jak reszty ubiegłego tygodnia. Moje palce, wciąż upchnięte w kieszeni dżinsów, chwyciły w końcu krawędź niewielkiej, złożonej na pół koperty i wyciągnęły ją na ogrzane ogniem powietrze. Arkusik był cieniutki i na pierwszy rzut oka było widać, że od dłuższego czasu był transportowany w nie do końca przystępnych warunkach. Przejechałam po nim delikatnie drugą dłonią, nieco go rozprostowując i odginając wszystkie rogi. Ognisko rzuciło na papier pomarańczowe światło, wyłaniając z mroku nakreślone długopisem cztery litery. Noah.Podniosłam spojrzenie na płomienie. Nie wiedziałam, po co właściwie to napisałam. Zrobiłam to tydzień temu, zaraz po powrocie do Kwartału, targana już niczym innym, jak palącymi wyrzutami sumienia. Chciałam wyjaśnić, chociaż przecież doskonale wiedziałam, że nigdy nie będę mieć już okazji, żeby to zrobić. Może liczyłam, że jeśli przeleję wszystko na papier, w jakiś sposób mi to pomoże. Nie pomogło. Przeczytałam własną wiadomość, a później jeszcze raz, nie czując nawet szczątkowej ulgi. Podarłam kartkę na maleńkie kwadraciki. Nadal nic. Napisałam wszystko ponownie. Wciąż bez skutku. Schemat powtarzał się co jakiś czas przez pełne siedem dni, aż w pewnym momencie znałam swoją wiadomość na pamięć, nieświadomie czyniąc ją niemożliwą do zniszczenia. Od tamtej pory mogłam drzeć niewinne kartki do woli, ale nie było mowy, żeby coś to dało - litery nadal istniały w mojej pamięci, zapisane tam niezmywalnym atramentem, czarne, błyszczące, wyraźne. Co więc miałam na celu dzisiaj? Czy liczyłam, że magia tego święta pomoże mi się uporać także z tym? Zaśmiałam się cicho. Niemożliwe, żebym była aż tak naiwna. |
| | | Wiek : 26 lat Zawód : Uciekinier Przy sobie : mapa podziemnych tuneli, broń palna, zapalniczka, telefon komórkowy, dwa magazynki z piętnastoma nabojami.
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Sob Sty 04, 2014 3:08 pm | |
| Przypadek, przeznaczenie czy cokolwiek innego, to wszystko nie powinno mieć teraz znaczenia, a jednak było wręcz odwrotnie. Mimo to przypadkiem na pewno nie był mężczyzna, który dał mu kopertę. Słowa w niej zawarte były umyślne, a Jav naprawdę zaczynał żałować, że przyszedł w to miejsce. Wewnątrz siebie poza całą rzeczywistością wiedział, że w taki czy inny sposób w końcu to wszystko właśnie tak się skończy i jak widać nie mylił się. Tylko tyle, że ta chwila nadeszła zbyt wcześnie. Nawet nie zdążył nacieszyć się sytuacją. Jak to mówią... życie. W tym samym momencie wewnętrzny głos mężczyzny zaczął się śmiać, zachowując na zewnątrz kamienną twarz. -Zawsze pod górkę. Po chwili spojrzał na Sean, która najwyraźniej również miała dość tego zamieszania. W zamyśleniu kiwnął jedynie głową na pożegnanie. Pewnie już nigdy jej nie ujrzy, a może wręcz przeciwnie ich losy jakoś się przetną. Nie chciał jednak teraz się nad tym zastanawiać. Przeniósł wzrok na siedzącą koło niego Lophię i objął ją w pasie. Minęła chwila zanim się rozchmurzył i spróbował uśmiechnąć, tym razem szczerze. Najwyraźniej nie tak łatwo było mu zapomnieć o ciążącej w kieszeni kartce i ciągle pojawiającymi się przed oczami słowami na niej wypisanymi. To wszystko było jak rosnąca z każdą minutą wielka gula w przełyku, przybierająca na wielkości, by kraść każdy cenny oddech. Miała na zamiarze urosnąć do takiego rozmiaru, by stać się obrożą dla swojego właściciela na której miały pojawić się kolce i za każdy kolejny zły wybór karać i tworzyć następne rany, aż w końcu zainteresowany straci chęci do dalszej walki i odpuści. Na szczęście na ten czas był to etap wstępny, na którym nie było większych komplikacji. Javier wiedział jedynie, że prędzej poświęciłby siebie, niż da cokolwiek zrobić dziewczynie, która koło niego siedziała. -Wracajmy już. -powiedział po tej dłuższej chwili milczenia, po czym złapał Lo za dłoń i pociągnął za sobą wstając z ławki. Twarz Hughes'a była spokojna, lecz wzrok co jakiś czas sunął po tłumie, wypatrując czegoś niepokojącego. Nie chciał dłużej narażać ani siebie ani towarzyszki. Spojrzał na tych wszystkich ludzi w oddali, lecz nie poczuł nic. Żadnego przekonania o tym, że są tu w słusznej sprawie. Nic po tym jak tu przyszedł się nie zmieniło, również jego poglądy. -Głupota... -mruknął pod nosem do siebie, po czym nie rozglądając się dłużej na boki, wyprowadził ich z tłumu i skierował się w stronę, z której przyszli.
/ zt x2 mieszkanie Lo |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Pon Sty 06, 2014 2:15 am | |
|
Bilokacja, z czasoprzestrzeni przedmemoriałowej.
Cisza. Zawsze sądziłem, że jest niedoceniana. Wymieniając wielkie wartości rządzące życiem, te o które powinniśmy dbać, zabiegać, pragnąć i zdobywać - miłość, przyjaźń, szacunek, pieniądze czy wolność - niewielu osobom przyszłoby namyśl, aby umieścić ją obok. Może dlatego, że wydaje się niepozorna czy spokojniejsza. Nie towarzyszą jej huczne fanfary, gwałtowne uczucia, a co więcej - zmusza do myślenia. Jedni mogą być zbyt przerażeni możliwością spojrzenia wewnątrz siebie, więc zamiast tego uciekają. Dla innych może być nudna, wszystko zdaje się zwalniać i może przez chwilę wydawać się, że poza nami na świecie nie ma nikogo więcej, dopóki nie opadnie i nie zostanie przerwana przez oddech drugiej osoby. Nie jestem nawet pewny, kiedy zacząłem ją cenić, skoro nie należy ona do rzeczy, do których wagę przywiązywałoby większość młodych ludzi. Ale czy w kraju takim jak ten, ktokolwiek był kiedyś młody? Może tak było od zawsze, odkąd tylko byłem w stanie wskazać różnice między nią, a jej brakiem, a granica niezwykle wyraźna stała się również nadzwyczaj bolesna, kiedy byłem zmuszony ją przekroczyć. Było to jak zmienienie scenerii, przejście z jednego wymiaru do drugiego, w moim przekonaniu - niekoniecznie lepszego, a zdecydowanie pochłoniętego zbyt dużym chaosem, nawet jeżeli cisza wyzwalająca żyjące we mnie demony niezupełnie wydawała się być najlepszą alternatywą. Ale czy lata wcześniej nie było ich mniej? I może zależało mi na niej w tak dużym stopniu, ponieważ rzadko, kiedy światu zdarzyło się mnie nią uraczyć. Jakby ktoś inny dostawał moją codzienną porcję, która powinna trzymać mnie przy zdrowych zmysłach. Ktoś kto może niekoniecznie na nią zasługiwał, nie bardziej niż ja. I może wcale nie umiał jej wykorzystać ani docenić. W moim domu wszyscy cierpieliśmy na jej deficyt. Przekrzykujący się rodzice, nieustannie opowiadająca coś siostra, i ja dzielący pokój z bratem. Morze stanowiło dla mnie jedyne wyjście ewakuacyjne. Było ucieczką. Ale teraz? Teraz nie miałem miejsca, w które mógłbym uciec. Świat był taki sam i za dnia i w ciągu nocy. Był identyczny, kiedy byłem z kimś i kiedy byłem sam. Bez względu na dzień tygodnia, godzinę, otoczenie. Samochody prześcigały się bezcelowo, słońce znów wschodziło, bary zapełniały się i pustoszały. Wszystko było takie samo, ale zdawało się, że zgubiłem istotną część, która nadawała wszystkiemu sensu. I bałem się, że już nigdy jej nie znajdę. Jakby nagle świat ogarnęła niezwykła cisza. Cisza, która zdawała się być niewygodna, chociaż nigdy nie podejrzewałem, że może taka być. I zdawało się, że nikt jej nie słyszał, jakby istniała jedynie w moim wnętrzu. Jakby coś w mojej duszy nieustannie krzyczało, tak długo, że dźwięk zlał się jedno i wydawało się, że właściwie nie można usłyszeć już nic. Tydzień. Tyle wystarczyło abym zrozumiał pojęcie bolesnej ciszy, którego nie byłem w stanie nauczyć się przez całe swoje życie. Mogłem rozmawiać z innymi, rozmawiać więcej niż wcześniej, niż kiedykolwiek. Mogłem próbować ją zagłuszyć, muzyką, telewizją, myślami. Próbowałem, jednak wciąż tam była. Nieodłączna, jak cień. Dookoła, a ja wydawałem się w niej tonąć, jakbym już nigdy nie miał znaleźć ukojenia. Nie w niej. Tydzień. Nie potrzebowałem więcej, żeby uzmysłowić sobie, że miejsce w które uciekałem było nigdzie indziej, jak po drugiej stronie muru. Gdzieś, gdzie już najprawdopodobniej nigdy nie miałem się znaleźć. Jedyne, w którym czułem, że świat na krótką chwilę zatrzymywał się i nagle zaczynałem doceniać tak błahe rzeczy jak ciepło słońca na mojej skórze, orzeźwiający podmuch wiatru czy ulgę jaką przynosiło wdychane powietrze. Jakbym przez cały ten czas dusił się. Jakbym przez cały czas staczał się w dół, a w tamtym momencie nie mógł zostać zepchnięty niżej. I nie potrzebowałem wracać na wyżyny społeczeństwa, które przecież też pozostawały jedynie iluzją. Iluzją, która odgradzała mnie od szczęścia. Tydzień by znienawidzić. I tydzień by zrozumieć, że istnieje znacząca różnica między ciszą, unoszącą się pomiędzy dwojgiem ludzi. Różnica, kiedy nie kontaktujecie się ze sobą, ponieważ nie możecie, a kiedy nie robicie tego, bo nie chcecie. Ta, która łączy i która dzieli. I fakt, że wciąż pamiętałem smak tej pierwszej sprawiał, że wszystko to stawało się jeszcze boleśniejsze. I sam nie wiem, czy nie pogrążało mnie to, że nie chciałem zapomnieć. Z jeszcze większym uporem nie chciałem się do tego przyznać - nawet przed samym sobą, tocząc codziennie tą samą niekończącą się walkę. Siedem dni, a wydawało się, że świat zmienił się bardziej, niż w ciągu miesięcy trawiącej kraj wojny. Mimowolnie znów powtórzyłem nerwowy odruch naciągając rękawy ciemnoszarego swetra na dłonie, bo chociaż kalendarz informował, że był już marzec, nic innego nie zdawało się tego potwierdzać, a chociaż chłodnemu powietrzu daleko było do tego, które opatulało nas swoimi powiewami tydzień temu, to wciąż zręcznie prześlizgiwało się pomiędzy warstwą materiału, sprawiając, że jeszcze bardziej żałowałem nie zabrania z domu kurtki. Innym ku temu powodem był fakt, że mógłbym teraz bez problemu schować splątane lnianym sznurkiem listy, wsuwając je na dno kieszeni, może w ten sposób zapominając o nich. Ale zapomnienie, którego potrzebowałem, nie zostałoby uzyskanie w ten sposób. Listy, które chociaż zostały przepisane z perfekcyjną dbałością o każde słowo i każdy szczegół, wsadzone do opisanych kopert i niemal ostemplowane - nigdy nie zostały wysłane, i nigdy zapewne nie miały, nawet jeżeli każdy z osobna być może mógł naprawić znaczącą część mojego życia, gdyby odnalazł swojego adresata. I może kolejnego dnia obudziłbym się jako szczęśliwsza osoba, ale może część mnie chciała wierzyć w to, że pewne mosty zostały spalone. To było o wiele łatwiejsze, niż przyznanie się do błędów. Zwolniłem kroku, chcąc odwlec to, co przecież planowałem od jakiegoś czasu. A moja obecność wydawała się zresztą czymś niemalże oczywistym, bo chociaż różnie bywało w mojej rodzinie i w mojej przeszłości, nie mogłem powiedzieć, że kiedyś opuściłem Dzień Nowego Początku. Może miało to coś wspólnego z tym, że każdego roku liczyłem na to, że tym razem coś się zmieni, że w jakiś sposób uda mi się ruszyć na przód. Jednak moja obecność w tym miejscu, tego dnia, mówiła sama za sobie, o stanie rzeczy w jakim nadal tkwiłem. Po jakimś czasie zacząłem też wątpić, i przy którymś kroku skierowanym nad brzeg Moon River zawahałem się i niewiele wystarczyłoby abym obrócił się na pięcie i wrócił do mieszkania, zatrzasnął za sobą drzwi, rzucił listy na stół i udawał, że problemy nie istnieją. Już to przecież robiłem. Wciąż jednak istniały dwa ważne powody, dla których udało mi się przekonać siebie, że ta opcja nie należy do najlepszych. Może przede wszystkim nie chciałem być tego dnia sam. Zeszłoroczne święta spędzaliśmy z rodziną jeszcze w pełnym gronie i szczerze mówiąc - tęskniłem za tym. Wciąż miałem wtedy dobry kontakt ze siostrą - a właściwie, to wystarczyłoby powiedzieć, że wciąż go miałem. O bracie, o którego śmierć nadal się obwiniałem nie wspomnę. Wiedziałem jednak, że będąc otoczonym dzisiaj przez grupy przyjaciół, pary i wielopokoleniowe rodziny mogę czuć się jeszcze gorzej, niż w zaciszu własnego mieszkania. Jednak wciąż istniał drugi powód, który być może miał sens jedynie w mojej głowie, ale kultywowanie jakichkolwiek tradycji wydawało mi się niezwykle ważne w czasach, kiedy tak naprawdę traciliśmy wszystko, co znaliśmy. Co jednak ważniejsze, nie zapomniałem o nowych i może podświadomie wiedziałem o tym i liczyłem na stworzenie kolejnych, kiedy wydobyłem z kieszeni paczkę papierosów, trzymając paczkę w dłoni odrobinę dłużej, niż powinienem, i dopiero po chwili odpalając jednego z nich, zaraz po tym przenosząc wzrok na niebo, licząc, że może tego wieczoru będzie wyglądało inaczej. Ale tak nie było. Zwolniłem kroku, mogąc dostrzec majaczącą niedaleko przede mną łunę ogniska; jakby wciąż jeszcze żyły we mnie resztki wątpliwości. Mimowolnie zacisnąłem dłonie na kopertach, przypominając sobie po co tutaj jestem, chociaż z każdą chwilą byłem coraz mniej do tego przekonany, albo najzwyczajniej w świecie bałem się, że po raz kolejny moje nadzieje na zostawienie przeszłości za sobą miną się z rzeczywistością. I za każdym razem ich wymienione spojrzenia były tak samo zimne, zarażając mnie tym samym chłodem. Ale wydawało mi się, że nigdy nie wierzyłem w możliwość powrotów, więc zostawiłem ciemną ulicę za sobą, wkraczając w rzucaną przez ognisko łunę ciepłego światła, nie do końca przy tym pewny, co powinienem zrobić i przez chwilę wszystko wydawało się nieodpowiednie. I zdałem sobie sprawę, że nie wiem, czego właściwie oczekiwałem od życia tym razem. Zwyczajne wrzucenie listów do paleniska i odejście tą samą drogą sprawiłoby, że poczułbym się jeszcze gorzej, niż gdybym nigdy tutaj nie przyszedł, ale to nie było święto, które chciałem spędzać w samotności. Jeszcze chwilę później zastanawiałem się, czy wypowiedziałem te słowa na głos i uświadomiłem sobie, że od dłuższego momentu stoję w miejscu, a pakunek niemal wysunął się z mojej dłoni, kiedy nieświadomie poluźniłem uścisk, może chcąc, aby zastąpiło go coś innego, jak czyjaś dłoń. I nie czyjaś, jej. Siedziała wcale nie tak daleko, ale dopiero kiedy odrobinę przygasające ognisko na nowo wznieciło swój żar i rzuciło światło na jej twarz, zdołałem ją rozpoznać; i teraz wydawało mi się to niemal niedorzeczne, że mógłbym jej nie zauważyć. Nie wiedziałem, czy świat ma aż tak kiepskie poczucie humoru i postanowiło ze mnie zadrwić, ale w tym momencie byłem mu wdzięczny. I chociaż w jednej krótkiej chwili, wszystkie stworzone na poczekaniu scenariusze, układane przecież z taką starannością i niemal wyuczone na pamięć; uleciały z mojej głowy i nie sposób było je odzyskać. Może po części byłem temu wdzięczny, ponieważ żadne z tych słów nigdy nie wydawało się wystarczająco dobre, aby zniszczyć ciszę, która z założenia przecież już nigdy nie miała zostać przerwana. Wciąż jednak takich nie miałem i byłem niemal pewny, że takie nie istniały w żadnym języku. Nie miałem nawet pojęcia, jak powinienem się czuć, bo chociaż jedynie gniew wydawał się być w tym momencie racjonalny, - to czy ktoś byłby zły móc jeszcze raz spotkać osobę, która wydawała się już na dobre zniknąć z jego życia? Dla mnie druga szansa, szansa na naprawienie błędów była jednym z najlepszych uczuć, jakie kiedykolwiek istniały. A tego dnia, może nawet było tym najlepszym. Wyrzuciłem niedopalonego papierosa, chociaż nadal nie posiadałem nawet żadnego zarysu planu działania, a wszystko co zdążyłem nauczyć się o sztuce improwizacji zdawało się być nie wystarczające abym mógł dobrze odegrać swoją rolę. I nie mam pojęcia jak, ani skąd wykrzesałem z siebie resztki odwagi, ale w tamtym momencie uświadomiłem sobie, po co właściwie przyszedłem w to miejsce, tego wieczora. I chociaż mogło to mieć związek z kontynuowaniem tradycji, i z chęcią wypełnienia pustki - było coś ponad to. Coś, czego albo nie chciałem nazwać, albo właściwie nie wiedziałem jak to zrobić. I może wcale nie była to odwaga, aby zmierzyć się po raz kolejny ze słowami, które padły niedaleko stąd zaledwie tydzień temu, ale motywacja, aby naprawić to, co zostało zniszczone. Więc zacisnąłem palce na kopertach, jakby były czymś cennym, czego nie chciałem stracić i podszedłem od tyłu do Diany, jakby była jeszcze możliwość wycofania się, ale nie było. Więc jedynie zrobiłem krok w jej stronę i delikatnym ruchem przysłoniłem i zakryłem jej oczy. Gdyby nasze ostanie spotkanie nie miało nigdy miejsca być może teraz z uśmiechem na ustach zgadłaby moje imię, a ja jedynie odwzajemniłbym go, przysiadł obok i objął ramieniem. Ale aby tak było, musielibyśmy najpierw pożegnać się tym samym uśmiechem. Więc jedynie pochyliłem się nieco, tak, że nasze głowy niemal dotykały się, a jej włosy otulały mój policzek. - Zdradzić Ci sekret, Flickerman? - wyszeptałem. - Nieważne jak szybko uciekasz i jak dobrze się ukryjesz, przeszłość zawsze Cię dogoni. - Uśmiechnąłem się lekko, chociaż więcej było we mnie smutku, że może to co teraz mamy, jest najbliższe trzymaniu w jej ramionach, czego jeszcze kiedykolwiek doświadczymy. - A sumienie pójdzie dokładnie tymi samymi śladami. - Odsłoniłem jej oczy, tą samą ręką jakby w bezwarunkowym odruchu poprawiając jej włosy, które zdawało mi się, że zburzyłem, nawet jeżeli już wcześniej były w lekkim nieładzie. Uśmiechnąłem się pod nosem i nie czekając na zaproszenie usiadłem obok. Wydawało mi się, że dopiero teraz mogę odczuć na swojej skórze żar płonącego ogniska, który jednak w połączeniu z ciepłem bijącym od drugiej osoby wydawał się jeszcze większy, a jego blask prawie oślepiał moje oczy i dopiero po chwili mój wzrok zdołał przyzwyczaić się do niego na tyle, abym mógł dostrzec wszystkie płonące w stosie rzeczy i nie mogłem odpędzić do siebie myśli, że nasza znajomość najprawdopodobniej powinna być jedną z nich. Ale przez krótką chwilę, kiedy pomiędzy naszymi słowami zapadła cisza, czułem, jakby nigdy nic się nie zmieniło. Jakbyśmy nadal szukali określeń na to, co jest między nami wśród pozytywnych przymiotników. A teraz - teraz nie mogłem być nawet pewny, czy wciąż coś mamy. - Świat jest okropnym miejscem - rzuciłem niby od niechcenia i sam do siebie. - Starałem się, naprawdę. Chciałem uszanować twoją prośbę i nie szukałem Cię. - Skłamałem, nie do końca pewny, czy to dlatego, że nie chciałem aby wiedziała, że zależało mi na niej, kiedy nie mogłem być nawet pewny czy moje nazwisko wzbudzało w niej cokolwiek poza irytacją, lub co gorsza obojętnością; czy może dlatego, że złamałem obietnicę, której chociaż tak naprawdę nigdy nie złożyłem, wciąż jednak wydawała się istnieć między nami. - Tym razem chciałem zrobić coś właściwego, może dobrego - dodałem, gubiąc powoli słowa. - Ale nie tak łatwo jest zerwać ze swoim wizerunkiem, szczególnie, kiedy dobre rzeczy robi się od święta - wzruszyłem beznamiętnie ramionami i westchnąłem niemalże niezauważalnie. Dopiero w tym momencie przypomniałem sobie o swoich listach, kiedy w nerwowym odruchu bawiąc się obwiązującym je sznurkiem po raz kolejny rozwiązałem go i parę z nich wysunęło się z misternie przygotowanego pakunku. - Jestem częścią tego, po co tu dzisiaj przyszłaś? - rzuciłem, nie odrywając wzroku od kopert, próbując przywrócić je do poprzedniego porządku. - Mógłbym dać Ci coś mojego, gdybyś chciała sprawić, że będzie to bardziej poetyckie - dodałem, wysuwając spomiędzy nich jedno ze zdjęć, zrobionych kiedyś przed moim domem, tak dawno, że dzisiaj wydawało mi się, że mogło to nie mieć nigdy miejsca. Teraz nie umiałem nawet tak dobrze udawać uśmiechu, przez co tamten wydawał się niemal szczery. I czasami wydawało mi się, że nie chcę pamiętać czasów, które mógłbym nazwać 'szczęśliwymi', bo wiedząc co utraciłem, wszystkie blizny i rany dnia teraźniejszego zdawały się boleć jeszcze bardziej. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Pon Sty 06, 2014 8:33 pm | |
| Wydawało mi się, że to rozumiałam. To dziwne, palące uczucie w klatce piersiowej, towarzyszące mi za każdym razem, kiedy próbowałam wziąć głębszy wdech. Przypominające moment, gdy podczas przebywania pod wodą, zaczyna brakować powietrza. Nie tyle sprawiające fizyczny ból, co irytujące, przyczajone gdzieś na krawędzi świadomości i gotowe by zaatakować ostrymi igiełkami w chwili, w której spodziewałam się tego najmniej. Niesłabnące, nawet mimo upływu kolejnych dni. Tkwiące głęboko pod skórą, jak maleńkie drzazgi, które bez problemu mogłam wyczuć, przejeżdżając dłonią po chropowatej powierzchni drewnianej ławeczki. Wydawało mi się, że to rozumiałam. W przeciągu ostatniego tygodnia spędziłam aż za dużo czasu próbując dotrzeć do odpowiedzi na pytanie, skąd się brało. Pojąć, z jakiego powodu uparcie odbierało mi każdą cenną minutę snu. Dlaczego światło poranka, tak dobrze radzące sobie z koszmarami, nie było w stanie wygonić także i tego. W pierwszym odruchu podejrzewałam, że chodziło o utratę, ale to nie twarz Isaaca pojawiała się pod moimi powiekami, kiedy zaciskałam je, zirytowana, choć oczywiście również towarzyszyła mi z mniejszą bądź większą intensywnością. W tym wypadku chodziło jednak o coś innego; o coś, co majaczyło mi przed samymi oczami, ale z jakiegoś powodu i tak nie byłam w stanie tego chwycić. Przynajmniej do czasu. Bo w końcu przyszedł moment, gdzieś w środku nocy, kiedy po kolejnej godzinie przewracania się z boku na bok, stwierdziłam z kapitulacją, że to sumienie wybrało sobie nowy sposób dręczenia mnie, może znudzone starymi metodami, a może po prostu nagle bardziej pomysłowe. Odruchowo przyjęłam to za rozwiązanie, którego szukałam i nagle zaczęło mi się wydawać, że rozumiałam. Ale w rzeczywistości nie byłam nawet bliska prawdy, choć do chwili, w której czyjaś dłoń delikatnie zasłoniła mi oczy, sądziłam inaczej. Zamarłam w bezruchu, mimowolnie wstrzymując oddech, tknięta nagłą myślą. To trwało ułamek sekundy, nie więcej, i było bardziej jak niewyraźny przebłysk, mignięcie; moment, gdy rozwiązanie zagadki nagle magicznie pojawia się w naszej głowie a my, choć nie potrafimy wytłumaczyć, skąd się tam wzięło, to nie jesteśmy w stanie zaprzeczyć, że faktycznie tam jest. Nawet jeśli końcowe jego brzmienie, nie do końca się nam podoba. Tak jak wnioski, do których doszedł mój umysł, nie spodobały się mnie. Nie zrozumcie mnie źle. Kiedy widok ognia przysłoniła mi ciemność, nie miałam pojęcia, kto stoi za moimi plecami. Nie dostałam nagłego olśnienia, a moje serce nie podpowiedziało mi prawdy. Moje usta nie wypowiedziały właściwego imienia, bo też i nie ruszyły się wcale. Ale był moment, gdzieś między utratą widoczności, a rozlegającym się obok mojego ucha szeptem, w którym, choć nie wiedziałam, do kogo należała zasłaniająca mi oczy dłoń, to byłam całkowicie i absolutnie świadoma, do kogo chciałabym żeby należała. I w tej jednej sekundzie, dotarła do mnie moja pomyłka. To nie wyrzuty sumienia doprowadzały mnie do szału przez ostatni tydzień. Przymknęłam powieki, walcząc z nagłą ochotą, żeby się roześmiać. Ja po prostu za nim tęskniłam. Uczucie nie dające mi spać, nie było spowodowane tym, że miałam czegoś za dużo, a tym, że czegoś mi brakowało. Że kogoś mi brakowało. Wiedziałam to, kiedy w mojej głowie pojawiło się to idiotyczne pragnienie, żeby stojącą za moimi plecami osobą był Noah, jak i również dlatego, że gdy nachylił się nade mną, żeby wyszeptać mi do ucha kilka słów, wszystko zniknęło, jak gdyby nigdy nie istniało. Zamarłam w bezruchu, bojąc się choćby oddychać, zupełnie jakby najlżejszy ruch powietrza mógł wyrwać mnie ze snu, w którym zapewne się znajdowałam. Jak inaczej można było wytłumaczyć jego obecność? Kazałam mu mnie nie szukać, spaliłam za sobą ostatni most, jaki łączył mnie z Dzielnicą Rebeliantów. A jeśli nie? Mój wzrok odruchowo powędrował w stronę drewnianej kładki nad Moon River, również dzisiaj oświetlonej jasnymi lampkami. Może nie wszystko, co płonie, jest stracone? Spojrzałam na niego, kiedy usiadł obok, upewniając się, że nie miałam przywidzeń. Ale był tam, kilkanaście centymetrów ode mnie, mogłam bez problemu zobaczyć piegi na jego policzkach, oświetlone łuną z ogniska. I chociaż faktycznie sumienie przyszło razem z nim, tak jak przed chwilą powiedział, to nie potrafiłam się nie cieszyć. Poczułam się, jakby życie podarowało mi drugą szansę, a ponieważ raczej rzadko coś od niego dostawałam, nie mogłabym tego nie docenić. Dlatego zamiast odpowiedzieć na uwagę mężczyzny równie chłodno, zagadując niby od niechcenia po nazwisku, powiedziałam po prostu: - Noah. I uśmiechnęłam się lekko. Inna sprawa, że były to chwilowo jedyne słowa, na jakie byłam w stanie się zdobyć. Przygryzłam wargę, odwracając wzrok w stronę ognia. Wiedziałam, że muszę go przeprosić. Wiedziałam, że muszę wyjaśnić. Nie było mowy, żebym pozwoliła mu odejść, zanim mnie wysłucha, bo gdyby tak się stało, nigdy już nie potrafiłabym zasnąć spokojnie. Nawet jeśli nie było już nadziei, a ten rozdział w moim życiu miał zostać bezpowrotnie zamknięty, potrzebował jakiegoś epilogu, żeby pozwolić o sobie zapomnieć. Opuściłam głowę niżej, pozwalając, by włosy zasłoniły mi twarz, a moje spojrzenie ponownie odnalazło pomiętą kopertę, którą trzymałam w dłoniach. Otworzyłam usta, chcąc się odezwać, ale to nie moje słowa przerwały panującą między nami ciszę. Zamknęłam je z powrotem, w milczeniu wsłuchując się w głos Noah, wciąż zasłonięta przed jego wzrokiem szczelną zasłoną z jasnych kosmyków. - Nie chciałam, żebyś się starał - powiedziałam cicho; na tyle cicho, że nie byłam pewna, czy mojej wypowiedzi w ogóle udało się przebić przez trzaskający ogień. Może lepiej by było, gdyby tak się nie stało. W końcu czy właśnie nie przeczyłam sama sobie? Zachowywałam się jak rozkapryszone dziecko, mówiące co mu ślina na język przyniesie, a następnie oczekujące od innych, że wyczytają prawdę z jego myśli. Odchrząknęłam cicho, jednocześnie potrząsając lekko głową, jakbym chciała dodać: nieważne. Bo faktycznie wydawało mi się to teraz nieistotne. Nie mogłam cofnąć niczego, co padło z moich ust. Tak samo jak nie mogłam odciąć się od tego, co właśnie padało z ust Noah, nawet jeśli każde kolejne słowo bolało coraz bardziej. Uniosłam głowę dopiero na dźwięk szelestu papieru i zobaczyłam, że mężczyzna trzymał w rękach pik kopert, którego wcześniej nie zauważyłam. I nie tylko kopert - na pierwszy plan wysunęło się zdjęcie, przedstawiające jego młodszą wersję, uśmiechniętą i stojącą przed jasnym, skromnym, choć zadbanym budynkiem. Takim, który na pewno nie miałby prawa stanąć w Kapitolu. - To twój dom? - zapytałam odruchowo, zanim zdążyłam sobie przypomnieć, że nie miałam prawa zerkać mu przez ramię, a już na pewno nie wypytywać go o przeszłość. Odebrałam je sobie sama, zostawiając go tydzień temu na moście. Zmusiłam się do odwrócenia głowy w drugą stronę, znów nie potrafiąc znaleźć żadnych odpowiednich słów. Wyczuwałam unoszącą się między nami niezręczność, do której nie byłam przyzwyczajona i która bynajmniej nie ułatwiała mi postawionego sobie zadania. Może byłoby mi łatwiej, gdybym odnalazła w sobie chociażby ułamek obecnego w naszej ostatniej rozmowie gniewu, ale nie pozostał po nim nawet ślad. Szczerze mówiąc, trudno było mi uwierzyć, że w ogóle kiedykolwiek się pojawił, tak bardzo niedorzeczny wydawał mi się dzisiaj. Ale coś zrobić musiałam. I to teraz, już, zanim Noah zdecyduje, że nie ma tu czego szukać i ponownie zniknie z mojego życia, tym razem na dobre. Jeśli nie chciałam zrobić tego dla siebie, to chociaż jemu byłam winna wyjaśnienie. - Właściwie - zaczęłam kulawo, mechanicznie zginając kopertę na pół i rozprostowując ją - nie musiałbyś mi nic dawać. - Przygryzłam wargę. Chociaż czułam, że powinnam na niego spojrzeć, nie potrafiłam oderwać wzroku od papieru. Nie chciałam widzieć niechęci w jego oczach, nie chciałam zauważyć czającej się tam odrazy. - Uhm - zająknęłam się. Mój głos wydawał się buntować i wiedziałam już, że raczej nie mogę mu ufać. Ale co innego mi pozostało? - Napisałam ci list - dodałam, w ramach wyjaśnienia do moich wcześniejszych słów, wskazując na jego imię, wypisane czarnym atramentem i doskonale widoczne w świetle, dawanym przez ogień. - Nie, żeby to było istotne, i tak nie znajdziesz w nim niczego, oprócz tego, co powiem za chwilę, ale... - urwałam, kiedy dalsza część zdania uciekła mi z głowy, tak samo jak zdawał się uciekać z niej zdrowy rozsądek. Parsknęłam nerwowym śmiechem, który zabrzmiał bardziej jak cichy pisk; sam mój głos uderzał zresztą o niebezpiecznie wysokie tony. - Chodzi mi o to... - zaczęłam raz jeszcze, mając nadzieję, że tym razem uda mi się wysłowić. - Uhm. - Przymknęłam oczy, błagając w myślach o cierpliwość. - Na moście powiedziałeś, że mi nie zależy. I... Miałeś prawo tak twierdzić. Dałam ci wszystkie powody, żebyś mógł tak twierdzić, ale to nie była prawda. - Odruchowo naciągnęłam rękawy swetra na dłonie, tak, że teraz wystawały z nich tylko czubki palców, w których trzymałam kopertę. - I pewnie to nic nie zmieni, ale mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. - Wykorzystując całe pokłady silnej woli, obróciłam głowę w jego stronę, odnajdując spojrzeniem jego oczy i jednocześnie czując, jak serce podchodzi mi do gardła. - Pozwól mi wytłumaczyć. Muszę ci wytłumaczyć. Później będziesz mógł wrócić do nienawidzenia mnie, czy coś tam. - Uśmiechnęłam się, chociaż nigdy nie czułam się mniej wesoło. - Zresztą - dodałam, nie czekając na jego odpowiedź - powiem to tak czy inaczej. - Położyłam list na ławeczce obok siebie, ponownie odwracając wzrok, by następnie schować twarz w dłoniach. Czułam na policzkach ciepło i nie byłam pewna, czy pochodziło z ogniska. - Tydzień temu - zaczęłam cicho. Materiał rękawów nieco tłumił mój głos, ale wydawało mi się, że i tak jest wystarczająco wyraźny, żeby Noah mógł go usłyszeć. - Przyszłam na memoriał tylko w jednym celu. Chciałam... Chciałam sprawdzić tę cholerną tablicę. Wiedziałam, że impreza na moście była przeznaczona dla ludzi związanych z Igrzyskami i myślałam... Bałam się, że mogłeś tam być. Ty i Nick. - Poczułam w ustach smak krwi, kiedy przez przypadek zbyt mocno zacisnęłam zęby na policzku, który od jakiegoś czasu nieświadomie przygryzałam od środka. O dziwo, w pewien sposób mnie to uspokoiło. - I nie zobaczyłam waszych nazwisk, ale zobaczyłam zdjęcie. - Zamilkłam na moment, szukając słów, które pozwoliłyby mi powiedzieć to, co miałam zamiar powiedzieć bez dramatycznego wydźwięku, ale wątpiłam, by takie istniały. Wzięłam głębszy wdech, nerwowo odgarniając włosy z twarzy. - Zdjęcie mojego brata. - Urwałam, bo mój żołądek postanowił wykonać imponującą pętlę. Kiedy odezwałam się ponownie, mówiłam coraz szybciej i bardziej nieskładnie. - I wiem, że nie widziałam go od trzech lat, i że pewnie nie powinnam... Że to nie powinno... Ale byłam zła. I potem przyszedłeś ty, i ta cała złość skierowała się na ciebie, i powiedziałam tyle okropnych rzeczy, których nie chciałam powiedzieć, i wiem, że jesteś ostatnią osobą, którą miałam prawo o to obwiniać, i że zachowałam się jak dziecko, ale przepraszam. - Zamilkłam, najprawdopodobniej tylko dlatego, że zabrakło mi powietrza. - Przepraszam. Wiem, że to niczego nie zmienia, ale po prostu chyba byłam ci to winna. Chcę, żebyś wiedział, że twoją jedyną winą tamtego wieczora był fakt, że znalazłeś się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie. No i może jeszcze to, że kiepsko dobierasz sobie znajomych. Zapadła cisza, przerywana jedynie dobiegającymi z dystansu głosami ludzi, o których obecności tutaj zdążyłam już zapomnieć. Wyprostowałam się, odwracając głowę w stronę rzeki - jak najdalej od Noah. O ile wcześniej obawiałam się spojrzeć mu w oczy, to teraz uznałam to za niemożliwe. Nie wiedziałam, jak to się stało, ale jednocześnie czułam się i lepiej, i gorzej, a od nadmiaru sprzecznych emocji zaczęło kręcić mi się w głowie. - Powiedz coś - poprosiłam cicho i przez chwilę przez głowę przemknęła mi przerażająca myśl, że mężczyzna nie siedzi już obok mnie i że kiedy się odwrócę, zobaczę tylko pustą ławkę. Albo - co gorsza - że nigdy go tam nie było.
|
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Wto Sty 14, 2014 12:27 am | |
| Jeżeli w naszym świecie istnieje coś, co łączy nas wszystkich - bez względu na to, kim jesteś, gdzie żyjesz i jak żyjesz - to to, że nikt nie chce czuć się słaby; nie w tej rzeczywistości, w której tkwimy - ale czasami jest to trudne do zrobienia, nawet jeżeli chodzi jedynie o przywdzianie odpowiedniej maski, kiedy w środku rozpadasz się na setki kawałków - i może wtedy jest to nawet trudniejsze. Państwo wychowało swoje dzieci w ten sposób, że nieodłącznym faktem stało się nauczanie nas, że jedynie ludziom odpornym na otaczające ich środowisko może się w życiu udać i przykrywało to słowami, jakoby wtedy miałoby być nam łatwiej - zupełnie, jakby się o nas troszczyło. I wbrew pierwszemu skojarzeniu - mylnemu skojarzeniu - nie chodzi jedynie o społeczeństwo należące do zawodowych dystryktów, nawet jeżeli tam sytuacja może rysować się najbardziej krytycznie. Mogła, dzisiaj już przecież tak nie jest, i jedynie mentalność ludzi takich jak ja jest skazą na przeszłości i śladem, że kiedyś w rzeczywistości tak było. Zniszczone pokolenie. Kolejne, i być może wcale nieostatnie. Przez całe nasze życie byliśmy uświadamiani, że nie należy odsłaniać swoich słabości. I nie była to jedynie rodzina, przyjaciele czy znajomi, którzy przekazywali nam tak mylne wartości, ale mogliśmy doświadczyć tego ze wszystkich stron. Z gazet, z radia, z telewizji, zdarzało się, że nawet z książek. Zostaliśmy też nauczeni, że nawet jeżeli istnieją ludzie, którzy Cię takim zaakceptują, niewielu jest takich, którzy przyznają, że jest to w porządku; i jeszcze mniej takich, którzy naprawdę będą mieli to na myśli. Gdzieś po drodze dowiedzieliśmy się też, że jedną z wielu oznak słabości są przeprosiny. Więc przestaliśmy korzystać i z tego przywileju. Ale żyjemy w takich czasach a nie innych, i kiedy przeszliśmy więcej, niż powinniśmy będąc w tym wieku - wszystko to wydaje się teraz już jedynie wyjątkowo nietrafionym stereotypem, albo mitem, legendą przekazywaną z pokolenia na pokolenie, niczym więcej. I możemy - mogę powiedzieć, że nauczyłem się dzięki temu jednej ważnej rzeczy, może nawet najważniejszej. Przeprosiny nigdy nie są oznaką słabości. To osoba słabsza od swojego egoizmu nigdy nie byłaby wstanie sobie na nie pozwolić. I nawet po tym wszystkim, wciąż były dla mnie najtrudniejsze. Były jak odkrycie się przed kimś innym. Części swoich myśli, swojego wnętrza, poczucia winy i sumienia. A ja bałem się, że będąc tak odsłoniętym mogę jedynie się sparzyć. I zawsze bałem się, że niektóre rzeczy, takie jak ta, są już zbyt głęboko we mnie zakorzenione, abym mógł się ich kiedykolwiek pozbyć. Ale może wcale tak nie było? Może wtedy bałem się nie tych rzeczy, których powinienem. Bo w pewnym momencie, nawet nie wiedząc jak to działa, uświadomiłem sobie, że może istnieje coś trudniejszego, niż przeproszenie kogoś - przyjęcie przeprosin, szczerych i pełnych żalu, kiedy sami jesteśmy przekonani, że nie zasługujemy na nie; może nigdy nie zasługiwaliśmy. I być może wcale nie uświadomiłem sobie tego dawno temu, może było wręcz przeciwnie, może zrozumiałem to właśnie wtedy, kiedy razem z Dianą znów dzieliliśmy noc i wydawało się, że znów nie ma dwóch osobnych światów, a dwie obce planety mijające się pod jej osłoną, na powrót znalazły się obok siebie. Tak blisko, że czułem ciepło jej ciała na swoim, nasze ramiona stykały się, ale wciąż potrzebowaliśmy czasu aby nasze orbity spotkały się i nasze ramiona mogłyby się objąć. I być może był to też moment, w którym uświadomiłem sobie, że istnieje coś lepszego niż otrzymanie drugiej szansy. Danie jej komuś. Uśmiechnąłem się sam do siebie pod nosem, nie do końca pewny czy w reakcji na własne myśli, czy na jej słowa. Może chodziło o obie rzeczy, może o żadną. Może zwyczajnie zawdzięczałem to jej obecności, albo wewnętrznemu spokojowi jaki na powrót odzyskałem, nawet jeżeli nic między nami nie było jeszcze rozstrzygnięte, ani ułożone. A może właśnie dlatego, że nic nie było jeszcze stracone. Więc uśmiechnąłem się jedynie, jednak kryło się pod tym więcej szczęścia, żeby można było w ten sposób o tym powiedzieć. - To miła odmiana. Wszyscy oczekują, że będę się starał – dodałem w odpowiedzi na jej słowa, chociaż wydawały się tego nie wymagać. Może jedynie potrzebowałem dialogu, bez wzglądu na to o czym, ale potrzebowałem go. Wydawało się, że nasza historia została już do końca zapisana, więc teraz kiedy mogliśmy dodać kolejne strony, każde słowo wydawało się niezwykle cenne i jednocześnie żadne nie wydawało się wystarczająco dobre. – Ale Ty nie jesteś taka jak wszyscy, racja? – dodałem przekornie. Mogło to nawet nie mieć sensu, żadne z wypowiedzianych przez nas słów, nie w stosunku do tamtej nocy. Ona przeczyła sama sobie, ja udawałem, jakobym w ogóle tego nie zauważał. Może nie było to najlepsze co mogliśmy zrobić, i nie było też najłatwiejsze, bo nic w tamtej chwili nie było dla nas łatwe. Ale w tamtym momencie żadne z nas nie wydawało się mieć na tyle odwagi, aby znów wzburzyć dopiero co ukojone morze. A może nie chodziło nawet o odwagę, tylko o coś zupełnie innego. O ryzyko, którego nie chcieliśmy podejmować, o to czego nie chcieliśmy stracić, kiedy zdawało się, że zaledwie zaczynaliśmy to odzyskiwać. I nie mogliśmy nawet powiedzieć, co to było, bo zdawało się, że takie słowa nigdy nie istniały. Poderwałem się lekko na dźwięk jej słów, chociaż nawet na chwilę nie zapomniałem o jej obecności. Dopiero przywołany przez nią, spojrzałem znów na trzymane przez mnie zdjęcie, i chociaż światło rzucane przez ognisko wydawało się być wystarczająco jasne, to wciąż nie mogłem rozpoznać niczego, co znajdowało się na fotografii. Może dlatego, że nie w tym leżał problem. - Nie nazwał bym tak tego – odpowiedziałem ciszej niż miałem w zamiarze, i wydawało się, jakbym wciąż był pogrążony myślami. Prawda była taka, że broniłem się przed tym jak tylko mogłem. W normalny dzień nawet nie zawracałbym sobie głowy wyciąganiem tego zakurzonego zdjęcia z najniższej i najodleglejszej szuflady, ale dzisiejszy dzień nie należał do przeciętnych, a ja szukałem kolejnych sposobów na zapomnienie. Ale może tym razem, to on znalazł mnie. Ona znalazła. – Dorastałem tam – machnąłem zdjęciem w powietrzu i mogło się wydawać, że zaraz zniknie w jasnych płomieniach, jednak to, że odłożyłem go na mały stosik listów wcale nie oznaczało, że zmieniłem zdanie. Może zwyczajnie nie chciałem robić z tego niczego wielkiego i nie koniecznie chciałem rozmawiać o nim, nawet jeżeli w dniu takim jak ten wydawał się to jeden z najodpowiedniejszych tematów. Ale my zawsze wyłamywaliśmy się poza schematy, prawda? Nieco pedantycznie wyrównałem krawędzie kopert, i uchyliłem nieco usta, jakbym chciał coś powiedzieć, jakbym sobie przypomniał o czymś, co było wyjątkowo ważne ale myśl uciekła z mojego umysłu, zanim zdążyłem ją złapać. W rzeczywistości było nieco inaczej, bo w momencie, w którym chciałem wypowiedzieć pierwszą sylabę, słowa którego nawet jeszcze nie przemyślałem – Diana ukradła moją rolę i nagle oczywistym wydawało się, co było takiego ważnego. My. Podniosłem na nią swój wzrok, przywołany jej słowami – nawet nie tym co mówiła, nie było w tym nic niezwykłego, a jej skromność nie wydawała się nowością, zdaje się, że po prostu w ten sposób reagowałem na dźwięk wypowiedzianych przez nią sylab. Jakbym podświadomie czekał, aż pomiędzy słowami, zdaniami, setkami zdań pojawi się to, przy którym będę już pewny, kim jesteśmy. Ale jak wiele czasu mieliśmy, aby bawić się w takie gry? Jedną noc? Kolejną? Czy znów wracaliśmy do starych schematów, nie mogąc być pewnymi, czy jeszcze się zobaczmy. Z drugiej strony, było to lepsze, od pewności, że do tego spotkania nie dojdzie. Wzdrygnąłem się lekko, jednocześnie łudząc się, że nie zauważyła tego gest, nijak nie pasującego do jej słów. Teoretycznie, bo z każdym kolejnym moje serce zdawało się bić głośniej i bałem się, że nie jestem jedyną osobą która może to usłyszeć. Z każdym stawałem się coraz mniej pewny siebie i wydawało mi się, że i tym razem czekam na wybuch bomby, której nie byłem w stanie odbezpieczyć. Może nie było to coś, czego mogłem się spodziewać, nic na to nie wskazywało. Ale czy poprzednim razem dostałem jakieś znaki od wszechświata? Jednocześnie wydawało się, że jej obecność uspokajała mnie, ale jej słowa przynosiły zupełnie inne uczucie. Przez chwilę, przez krótki moment. Dopiero później zrozumiałem, że byłem szczęśliwy będąc tam z nią, ale podenerwowany możliwością stracenia jej. A w tamtym momencie, wydawało mi się, że nie mogłem być pewny żadnego z jej słów, gestów, manewrów jakie mogła wykonać. Nigdy nie byłem, ale też nie wydawało się to być czymś złym. Albo może chodziło o fakt, że w jej przypadku wszystko wydawało się dobrze, nawet jeżeli nie powinno. Była sprzecznością. Kolejne jej słowa przedostawały się do atmosfery, a ja słuchałem jej z taką samą uwagą, jak zwykle, nawet, jeżeli wydawało się, że w tej nocy nie ma niczego zwykłego. Uśmiechnąłem się lekko, może chcąc dodać jej odrobinę otuchy, kiedy po raz kolejny potknęła się i nie umiała znaleźć odpowiednich słów. W myślach jakby do niej kierowałem pytanie – czy coś kiedykolwiek poszło źle – aby mogła być tak zagubiona wśród wyrazów, nie umiejąc znaleźć i złapać właściwych – ale poszło. Rzecz w tym, że nie było rzeczy, której nie mogliśmy naprawić, i chciałem, żeby o tym wiedziała. Wciąż jednak nie mogłem odpędzić od siebie okropnego uczucia, przeszywającego mnie zimnem, kiedy przypomniała mi o moich słowach, które padły zaledwie przed tygodniem, a które wydawało mi się, że próbowałem zapomnieć od wieków. ‘Powiedziałeś, że mi nie zależy.’ Naprawdę? Naprawdę powiedziałem coś takiego? Może wtedy to wydawało się być na miejscu, wydawało się słuszne, prawdziwe i odpowiednie, ale nie było tak już tego wieczora. I może tym razem i ona o tym wiedziała? Może wiedziała, że nigdy nie chciałem wierzyć w to, co sam powiedziałem, że może była to jedynie próba ochrony przed możliwy zranieniem, przed oczywistym zranieniem. Może wiedziała, bo nie jeszcze na tym samym oddechu ułożyła zdanie, które obudziło we mnie jakieś niezbadane pokłady nadziei czy szczęścia, o których nigdy istnieniu nigdy nawet nie miałem pojęcia, i jednocześnie wszelki powiew zimna został nagle zmieciony i zdjęty z mojej duszy, jakby nigdy go tam nie było. - Naprawdę masz o mnie takie złe zdanie? – uśmiechnąłem się, wypowiadając cicho, może zbyt cicho, aby mogła usłyszeć, a słowa zdawały się zgubić pomiędzy jej i równomiernym trzaskaniem palącego się w ognisku drewna. Uśmiechnąłem się, chociaż w tym pojedynczym geście ciężko było dostrzec radość, którą chwilowo odprawiły jej słowa. Nienawidzić. Nie mam nawet pojęcia, czy gorzej poczułem się przez fakt, że naprawdę mogła w to wierzyć, czy przez to, że mogłem dać jej jakiekolwiek powody do tego. Naprawdę sprawiałem wrażenie takiego człowieka? Nawet kiedy starałem się zrobić wszystko, aby wyjść z tego szablonu w jakim postawiło mnie społeczeństwo? A może szczególnie wtedy. I może chciałem coś jeszcze powiedzieć, zaprzeczyć, o wiele dobitniej, niż zrobiłem to przed chwilą i jednocześnie uświadamiając sobie, że wcale tego nie zrobiłem. Ale cisza, która nie zapadła nawet na krótką chwilę, a moim przekonaniu mogła trwać nawet i wieczność została przerwana, a ja po raz kolejny straciłem szansę, na zaprzeczenie jej. Kolejne słowa wydawały się już do mnie dochodzić jakby stłumione. Ale słuchałem i wiedziałem, że rozbrzmiewały między nami, wiedziałem o czym mówiła, wiedziałem, że jest to istotne – ale może po prostu zdawało mi się, że padły po między nami już wcześniej. Jakby były zawarte w unoszącej się pomiędzy nami ciszy, albo były w powietrzu. Jakby wszystko zostało już powiedziane, bez użycia słów - a to była jedynie czysta formalność, Nawet jeżeli byłem jedyną osobą, która zdawała sobie z tego sprawę. Drgnąłem lekko i przysunąłem się nieco, dostrzegając niemal niezauważalną i pojedynczą kroplę krwi na jej ustach, która pojawiła się zaraz po tym, jak po raz kolejny w przygryzła dolną wargę, w niedającym się powstrzymać odruchu – i starłem ją delikatnym ruchem kciuka, z równą lekkością z jaką przychodziło mi oddychanie. Wszystko znów wydawało się takie słuszne, przez moment. - Zbyt dużo myślisz, to Cię niszczy – dodałem, wypełniając słowami ciszę pomiędzy jednym z jej zdań. – Ale chyba nie da się od tego uciec, kiedy coś jest ważn- Ledwie zdążyłem oderwać swoją dłoń od jej twarz, a jej usta ułożyły się w parę niby nieskomplikowanych, ale ciężkich sylab, kiedy wspomniała o swoim bracie, o jego zdjęciu, o tablicy i o memoriale – i nic nie wydawało się być już takie odpowiednie, jak jeszcze chwilę temu. Ani ten drobny gest, ani żaden, który mógł nastąpić po nim. Nie w tym momencie. I przez chwilę poczułem, jakbym mógł zapaść się pod ziemię. Wyrwałem się z chwilowego bezruchu i ponownie zacisnąłem dłonie na swoich kopertach, próbując zgubić jej wzrok odwracając jej, chociaż nie mogło to sprawić, że rozpłynę się w powietrzu i jedyne co mogłem zrobić, to starać się znaleźć odpowiednie słowa. Ale nigdy nie byłem dobry, jeżeli o to chodziło. A po tym wszystkim, słowa które mogłem usłyszeć wciąż były przeprosinami. Po piekle, które przeszła, po wstąpieniu do jego kolejnego kręgu, wciąż obwiniała się. Było to coś, co ciężko było usłyszeć, jeszcze ciężej zrozumieć i niemal niewykonalne do skomentowania. Wciąż się obwiniała, kiedy to ja powinienem być tej nocy jedyną osobą z poczuciem winy niemożliwym do udźwignięcia. Może mogłem zrobić wiele, o wiele więcej i może zrobiłem niewystarczająco, ale z lekkim wahaniem, chwyciłem jej rękę, a nasze palce splotły się u delikatnym uścisku. A może było to wystarczające, wyważone. Czasami bywa to takie niedocenione, a przecież czasami nie potrzeba nic więcej. Zwykły, niepozorny gest może sprawić, że przez chwilę poczujemy się mniej samotni, odosobnieni w swoim nieszczęściu. Wsparci na duchu. Zjednoczeni. A ja chciałem dać jej to wszystko. - Tęskniłem za tym – odparłem mimowolnie, może nie do końca mówiąc to, co chciała usłyszeć, a może trafiając w samo sedno. – Jesteś dla siebie zbyt surowa – dodałem po chwili, uzmysławiając sobie, że muszę powiedzieć więcej, i nawet jeżeli wcześniejsze słowa kosztowały mnie wystarczająco dużo odwagi – wciąż nigdy nie mógłbym wykazać się większą, niż ona. – Nie winię Cię za to, nie za to co powiedziałaś i nie za odejście tamtego wieczora – wyrzuciłem w końcu z siebie, otaczając jej dłoń moimi obiema, jakbym nigdy nie chciał jej już wypuścić. Nie chciałem. – ale za odepchnięcie mnie, w momencie, w którym chciałem być obok. Potrzebowałaś tego, może oboje potrzebowaliśmy – urwałem, kiedy dobieranie słów zaczęło sprawiać mi jeszcze większą trudność, z każdym kolejnym i dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, jak ciężko było jej przebrnąć przez to wszystko, nawet nie wiedząc, co kryje się pod tym słowem. – I chciałbym pomóc Ci przez to przebrnąć, gdybyś mnie tylko do siebie dopuściła. Spróbowałbym. – wziąłem głębszy oddech – Nie możemy tego cofnąć, ale to nieważne. Pomogę Ci teraz – uśmiechnąłem się do niej lekko, chcąc, żeby to zobaczyła i żeby zapamiętała moje słowa. – Wiem, że nikt nigdy Ci tego nie ułatwiał, ale chcę, żebyś uwierzyła, że parę słów nie może przyćmić setek które padły wcześniej, one nie znikają. Zostają, tutaj – oderwałem jedną dłoń od jej, i wskazałem miejsce, w którym znajdowało się moje serce. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Sro Sty 15, 2014 5:34 pm | |
| Czasami w życiu przychodzi taki moment, w którym - zazwyczaj mimowolnie - zaczynamy przyglądać się mu z pewnego dystansu. Zatrzymujemy się na chwilę, przeglądając pobieżnie najważniejsze (i te zupełnie nieważne) wydarzenia i otrzymując w ten sposób swego rodzaju przekrój przez to, czego do tej pory dokonaliśmy. Perspektywa, z której na co dzień obserwujemy rzeczywistość, na jakiś czas się rozszerza, udzielając nam wątpliwego przywileju przyjrzenia się całości, a nie tylko pojedynczemu fragmentowi obrazka. Dlaczego nasz mózg oferuje nam tę średnio przyjemną podróż w czasie - nie mam pojęcia. Mój psycholog z całą pewnością miałby na ten temat więcej do powiedzenia, jeśli oczywiście przeżyłby rebelię. Tak czy inaczej, zjawisko istniało, posiadając jakieś mądre i naukowe określenie, czy też nie - nieistotne. Ważniejszy wydawał mi się fakt, że w przeważającej większości przypadków nie przynosiło zbyt optymistycznych rezultatów i że kiedy już się pojawiało, nie byłam w stanie w żaden sposób go odegnać. Może gdyby udało mi się odnaleźć przyczynę, byłoby mi łatwiej, ale niestety, odpowiednia i łatwa do przewidzenia reguła zdawała się nie istnieć, również i na to. Nie wiedziałam, ani dlaczego nawiedzało mnie wcześniej, ani dlaczego pojawiło się teraz. Czyżby wywołał je sentymentalny nastrój Dnia Nowego Początku, który z założenia miał oznaczać żegnanie się z przeszłością i zrobienie miejsca dla nowej, jaśniejszej przyszłości? Wątpliwe. Nie mogłam co prawda zaprzeczyć, że świętu towarzyszyło coś w rodzaju specjalnej atmosfery, ale osobiście nigdy nie byłam wrażliwa na tego typu bzdury. Co więc? Zacisnęłam na chwilę powieki, ograniczając swoje pole widzenia do migającego pod nimi poblasku ogniska, w żaden sposób nie potrafiąc jednak odciąć się od przelewającej się przez głowę fali wspomnień. W skroniach czułam tępe łomotanie, które w pierwszym odruchu zaklasyfikowałam jako nadciągający ból głowy, dopiero po kilku sekundach orientując się, że to wypowiedziane przez Noah zdanie obijało mi się o czaszkę. Zdanie, które jednocześnie stanowiło odpowiedź na moje wcześniejsze pytanie. Ale Ty nie jesteś taka jak wszyscy, racja? Uśmiechnęłam się smutno pod nosem, nie mogąc uwierzyć, że udało mu się nakreślić główną oś mojego życia tymi ośmioma krótkimi słowami. - Coś w tym jest - mruknęłam, czy to do niego, czy do siebie. Kolejne klatki utrwalone na kliszy wspomnień migotały mi pod powiekami. Moim głównym problemem, praktycznie od zawsze, był fakt, że gdziekolwiek bym się nie znalazła - nie potrafiłam się tam odnaleźć. I nie chodziło bynajmniej o to, że wyglądałam inaczej, albo że byłam głupsza niż inni - po prostu nieważne jakbym się starała, czułam się jak niepasujący element układanki, odłożony na bok po długim obracaniu i próbach umiejscowienia tak, by razem z resztą tworzył nadrukowany na tyle opakowania rysunek. Nie kibicowałam trybutom razem z innymi i najprawdopodobniej byłam jedyną osobą w mojej starej szkole, która nie miała nad łóżkiem plakatu swojego ulubionego Zwycięzcy. Nie wiedziałam, jaki kolor skóry akurat jest w modzie, ani nie odznaczałam na ścianie dni do szesnastych urodzin, które pozwoliłyby mi na pierwszą większą modyfikację ciała. W praktyce oznaczało to głównie, że nie miałam z nikim wspólnych tematów, może za wyjątkiem Diany - ale jak wszyscy doskonale już wiecie, i ona dosyć szybko zniknęła z mojego życia, w pewien sposób zabierając ze sobą mój ostatni łącznik z rzeczywistością. Bo później, po jej zniknięciu (zabawne, że po tylu latach nadal nie byłam w stanie nazwać tego 'śmiercią'), nie tylko nie pasowałam do społeczeństwa, ale znalazłam się na zupełnie innej orbicie. Co co prawda podczas pracy dla Snowa było nawet wygodne, ale na dłuższą metę stało się nie do zniesienia. Zamrugałam gwałtownie, kiedy trzymane przez Noah zdjęcie zniknęło mi sprzed oczu. Jego odpowiedź sprawiła, że - z jakiegoś niewyjaśnionego powodu - zrobiło mi się smutno. Nie wiedziałam dlaczego, ale myśl, że chociaż on mógł kiedyś mieć prawdziwy dom, dodawała mi otuchy. Chciałam wierzyć, że miał wspomnienia, do których mógłby wracać w gorszych chwilach, nawet jeśli wiedziałam, że Czwórka była dystryktem zawodowców i szczęśliwe, kochające się rodziny, niedotknięte utratą któregoś z jej członków, należały do niespotykanej rzadkości. Patrzyłam jednak na niego, nie tylko wtedy, ale też podczas naszych wcześniejszych spotkań, i w żaden sposób nie byłam w stanie dopasować go do grona bezlitosnych maszyn do zabijania, które od czasu do czasu przewijały się przez ekran mojego telewizora. Jak mężczyzna, który podniósł z ulicy kogoś, kto z zasady powinien być jego wrogiem, mógł jednocześnie być zdolny do czegoś takiego? Czy te same ludzkie dłonie mogły służyć jednocześnie do obejmowania, jak i odbierania życia? Prawie się zaśmiałam, kiedy zapytał o moje rzekome złe zdanie na jego temat. - Czasem chciałabym mieć gorsze - odpowiedziałam szczerze, pozwalając sobie na zerknięcie w jego kierunku i przerywając na krótką chwilę mój pełen zająknięć, żałosny monolog. - Może wtedy przepaść między nami nie wydawałaby mi się tak ogromna - dodałam, ponownie uciekając wzrokiem w stronę ogniska i już odruchowo naciągając na dłonie rękawy swetra. Nie mówiłam do końca poważnie, ale nie mogłam zaprzeczyć, że w moich słowach kryła się jakaś smutna prawda, której nie potrafiłam zignorować, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w tym samym czasie w mojej głowie trwał swego rodzaju wyścig wspomnień. Nigdy nie miałam stać się wystarczająco dobra dla Noah, bo najzwyczajniej nie istniały na świecie takie przeprosiny, które mogłyby zrównoważyć wszystko, co zrobiłam przez pierwsze dwadzieścia lat mojego życia. Gdy jego kciuk dotknął delikatnie moich ust, wciąż wpatrywałam się w ogień, dlatego nie zauważyłam odpowiednio wcześniej, co zamierzał zrobić. Prawie podskoczyłam, bardziej na skutek nagłej reakcji mojego organizmu, niż ze strachu. Odwróciłam głowę, po raz pierwszy od dłuższego czasu patrząc mu prosto w oczy, z malującą się na twarzy dezorientacją, podczas gdy moje serce załomotało głośno w klatce piersiowej, a żołądek wykonał skomplikowaną pętlę dookoła własnej osi. Na ułamek sekundy wstrzymałam oddech, mając ochotę zatrzymać tę chwilę na zawsze, ale wiedziałam, że nie wyjaśniłam jeszcze wszystkiego, dlatego przywoławszy się do jakiego takiego porządku, zaczęłam mówić dalej. Widziałam, że wyciągnięcie na wierzch tematu Isaaca zbiło go z tropu i nie mogłam się temu dziwić; informowanie o śmierci kogoś bliskiego zazwyczaj stanowiło idealny sposób na zamordowanie rozmowy z premedytacją. W tamtym momencie zdawałam sobie już jednak sprawę z niszczycielskiej siły niedopowiedzeń i nie chciałam tworzyć między nami kolejnych. Zabawne, biorąc pod uwagę, że uznawałam nasze spotkanie za niemal pewne pożegnanie, ale najwidoczniej nadzieja kierowała się własnymi prawami i nie miała zamiaru zwracać uwagi na to, co podpowiadał jej rozsądek. Cisza, która zapadła po moich słowach, wydawała się trwać wieczność, chociaż jestem pewna, że w rzeczywistości nie przekroczyła nawet minuty. Czas ma jednak to do siebie, że potrafi dowolnie przyspieszać i zwalniać, w zależności od własnego widzimisię; a że jest raczej złośliwy, to zazwyczaj pędzi jak szalony, gdy chcemy z całych sił go zatrzymać, a później prawie się zatrzymuje, zmuszając nas do nieskończonego siedzenia w milczeniu, z tępo bijącym sercem. Inna sprawa, że moment, w którym Noah splótł swoje palce z moimi, był warty każdej tej ciągnącej się sekundy. Przeniosłam spojrzenie na nasze dłonie, jakby potrzebując naocznego dowodu, chociaż cudowne ciepło, jakie dawał mi jego uścisk, nie potrzebowało raczej dodatkowych potwierdzeń. Tak samo zresztą jak spokój, nagle rozchodzący się w okolicy mostka, jednocześnie obcy, jak i znajomy. - Tęskniłam za tobą - rzuciłam odruchowo, nawet o tym nie myśląc, prawie, choć niedokładnie, powtarzając jego słowa i niemal natychmiast mając ochotę je cofnąć. Rzecz jasna, nie mogłam - uleciały w przestrzeń, roznosząc się bezlitośnie w nocnym powietrzu, niemożliwe już do złapania. Z drugiej strony, czy po tym, co powiedziałam do tej pory, mogłam pogrążyć się jeszcze bardziej? Przygryzłam wewnętrzną stronę policzka, szukając jakichś nowych wyrazów, które zatarłyby ślad po poprzednich, ale to mężczyzna był tym, który odezwał się jako następny, chociaż przez chwilę byłam już pewna, że nie podejmie tematu moich przeprosin. Zamilkłam więc, słuchając, mając wrażenie, że każda kolejna sylaba niszczy mój pozornie szczelny, mozolnie wznoszony mur, który, choć zdający egzamin w przypadku wszystkich innych ludzi, zdawał się kompletnie nieodporny na Noah. Spojrzałam na niego, nagle niezdolna do powiedzenia czegokolwiek, skazana jedynie na bierne obserwowanie sypiących się z konstrukcji cegieł. Nie umiałam go powstrzymać i szczerze mówiąc - chyba nie chciałam. Nie zmieniło to jednak faktu, że kiedy w końcu zamknął usta, wykonując dłonią gest w kierunku swojego serca, poczułam się odsłonięta, jak chyba nigdy wcześniej. I może właśnie dlatego, zamiast coś powiedzieć, po prostu oparłam czoło na jego ramieniu, przymykając oczy i oddychając dziwnie nierówno. - Przepraszam - powtórzyłam, nie wiem już który raz tego wieczoru. Dotyk miękkiego swetra działał na mnie kojąco, chociaż nie był w stanie całkowicie stłumić drżenia mojego głosu. - Ale musisz zrozumieć. Ja jestem jak fatum. - Urwałam na chwilę, szukając lepszych słów, bo te nawet dla mnie zabrzmiały bezsensownie. - Jestem lawiną, która spada w dół i zabiera ze sobą wszystko, co napotka po drodze. Ludziom, których nie zdążę odepchnąć na czas, dzieje się krzywda. - Zawahałam się. Zdania nadal wydawały się niewiarygodne nawet mnie, ale żeby to zmienić, musiałabym zasypać go imionami ludzi, którzy już dawno zniknęli z mojego życia, a wtedy mój głos prawie na pewno odmówiłby mi posłuszeństwa. Już sam fakt, że ich twarze przewijały się pod moimi powiekami każdej bezsennej nocy był wystarczająco nie do zniesienia. Wzięłam głębszy oddech, wciągając do płuc zapach materiału, dymu, mydła i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłam uchwycić. Obróciłam głowę, tak że teraz opierałam się o ramię Noah policzkiem, jednocześnie mogąc bez problemu obserwować trzaskający ogień. Ten sam, który tydzień temu trawił most, oraz ten sam, który przed kilkoma miesiącami zniszczył zarówno Czwórkę, jak i dużą część Kapitolu. Dzisiaj jednak w żaden sposób nie kojarzył mi się z morderczym żywiołem - dawał ciepło, ale nie parzył; niszczył, ale tylko to, co powinno zostać zniszczone. - Boję się, że z tobą będzie tak samo - dodałam po chwili, ciszej niż wcześniej, zupełnie jakbym nie była do końca przekonana, czy chcę powiedzieć to na głos. - A nie wybaczyłabym sobie, gdyby... - Zamilkłam, nie mając pomysłu, jak dokończyć to zdanie i po prostu potrząsając lekko głową. Czego oczywiście nie mógł zobaczyć, chyba że patrzył akurat na jej czubek. Zamrugałam szybko, po czym wolną dłonią przetarłam oczy, czując nagłe szczypanie pod powiekami, najpewniej spowodowane unoszącym się w powietrzu dymem. Ledwie zarejestrowałam, że jednocześnie nieco mocniej zacisnęłam palce na ręce Noah, jakby podświadomie szukając potwierdzenia, że wciąż tam jest, pomimo wszystkiego, co przed chwilą usłyszał, bo moje własne słowa uparcie obijały mi się o wnętrze czaszki. Tęskniłam. Przepraszam. Boję się. Westchnęłam bezgłośnie. To tyle, jeśli chodzi o kwestię zachowania dystansu i ostrożności. Chociaż z drugiej strony - może wcale nie musiałam ich zachowywać? Moje serce zatłukło się niespokojnie o klatkę piersiową, jakby zaalarmowane taką możliwością. Przyznanie się, że mi zależało, nawet samej przed sobą, zawsze wiązało się z nieodłącznym strachem, że historia znowu zatoczy koło, że ktoś ponownie pojawi się w moim życiu tylko po to, żeby z impetem z niego zniknąć, że zostawi po sobie jedynie kolejną, ziejącą dziurę. Znałam schemat na pamięć, popełniałam te same błędy wystarczającą ilość razy, jednak najwidoczniej wciąż nie potrafiłam niczego się na nich nauczyć. Zerknęłam na nasze złączone dłonie, orientując się ze zdziwieniem, że mimo wszystko chciałam zaryzykować. A może to wcale nie było takie dziwne? Może właśnie o to w tym wszystkim chodziło? Może strach był sam w sobie nieodłączną częścią szczęścia, które nie mogło bez niego istnieć, tak samo, jak tęcza nie mogła istnieć bez deszczu? Przygryzłam bezwiednie dolną wargę, zastanawiając się, czy ludzie uznawaliby uczucia za tak samo wartościowe, gdyby nie wiązały się z możliwością utraty. Być może te prawdziwe, najcenniejsze, zawsze musiały mieć słodko-gorzki posmak, żeby było możliwe odróżnienie ich od fałszywych, w identyczny sposób, w jaki odróżnia się naturalne rośliny od kapitolińskich, bo te drugie, choć bardziej kolorowe i większe, mają w sobie tyle sztucznych nawozów, że przypominają bardziej plastik? Uśmiechnęłam się do siebie, tknięta jeszcze jedną myślą, że to, do czego ja sama dochodziłam przez tyle czasu, dla Noah od samego początku było oczywiste. Może wynikało to z faktu, że w Kapitolu od dziecka wpajano nam zamiłowanie do rzeczy pięknych i idealnych, a może po prostu była to kolejna różnica między nami, której wcześniej nie zauważyłam. - Jestem taka głupia - mruknęłam cicho, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego, a po prostu swobodnie rzucając nimi w przestrzeń. Zanim zdążyłam zorientować się, co robię, podniosłam z ławeczki wolną rękę, by po chwili delikatnie zacisnąć dłoń na przedramieniu mężczyzny, tak samo, jak zrobiłam to podczas naszego spotkania pod diabelskim młynem, które wydawało się mieć miejsce lata świetlne temu. - Chciałabym, żeby świat był bardziej sprawiedliwy - dodałam cicho, wracając myślami do tamtej rozmowy i zastanawiając się, jak wiele rzeczy mogło ulec od niej zmianie. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Nie Lut 02, 2014 11:55 pm | |
| Wybaczcie, nie mogę się powstrzymać. *one*, *two*
Nigdy nie bywałem często w teatrach. Nie dlatego, że w dzisiejszych czasach jest ich mniej, czy dlatego, że nikt już nie angażuje się w rozbudowywanie tej gałęzi kultury. Prawdę mówiąc, kiedy coraz więcej ludzi zrozumiało pojęcie kiczu - również Kapitolińczyków - nie było osoby, która nie chciała poprawić swojej reputacji i swojego ego, stając się częścią czegoś bardziej prestiżowego, niż kolejna opera mydlana. Nawet jeżeli aktorzy rozumieli z czytanych wersów co piąte słowo i mylnie interpretowali to, co na scenie wygłaszali z tak wielkim przekonaniem. Może w tym wszystkim chodziło bardziej o granie kogoś więcej, niż było się naprawdę, kiedy spektakl się kończył, a kiedy zaczynała się prawdziwa sztuka przed światem, o udowodnieniu własnej wartości. Być może u nas, w Czwórce wyglądało to nieco inaczej, niż w stolicy. Może naprawdę bardziej chodziło talent scenarzysty czy aktorów, a mniej o kolorowe i pstrokate dekoracje. Ale dla większości zawsze było coś - coś do zrobienia; miejsce, do którego trzeba było pójść; ludzie, z którym trzeba było się zobaczyć. Istniała inna drabina potrzeb i wartości. Kogo tak naprawdę obchodziła sztuka, czy znane nazwiska na plakatach, jeżeli całe nasze życie przypominało raczej niekończącą się walkę o sławę dla nas samych? Nigdy nie byliśmy nauczeni, aby dbać o coś takiego. Czy też cieszyć się z powodzenia innych. Ale nie w tym rzecz. Chodzi mi raczej o uczucie, które towarzyszyło mi praktycznie za każdym razem, kiedy podnosiły się kurtyny, a na scenę wchodziły pierwsze osoby. Pewnego rodzaju rozczarowanie, kiedy istniejący w twojej wyobraźni Hamlet, w rzeczywistości okazywał się być podstarzałym mężczyzną, znajdującym się gdzieś na granicy kryzysu wieku średniego, a Julia mogła pochwalić się całą gamą tęczowych pasm, i wypowiadała każde słowo z nienagannym, ale przesadnym, kapitolińskim akcentem. I wtedy dotykało mnie to nieprzyjemne wrażenie, że role zostały przydzielone złym aktorom, kompletnie mijającym się z moją własną wizją i wyobrażeniem. Kwestie brzmiały z ich ust mniej przekonująco, a każdy gest wydawał się nie należeć do nich, jakby został skradziony komuś innemu. Jakby ktoś się pomylił. Ale po dwóch godzinach kurtyna opadała, ja sam wychodziłem z budynku, wracałem do codzienności, do swoich obowiązków i zmartwień, i wszystko to stawało się całkowicie nieistotne. Bo nie jest istotne. Chodzi raczej o to, że czasami dopiero w tym momencie zaczyna się prawdziwy dramat. Kiedy uświadamiasz sobie, że tak naprawdę twoje życie nie różni się bardzo od tego, co zobaczyłeś. Czasami ten moment przychodzi szybko, czasami przychodzi za późno, ale zawsze uderza w nas z impetem, po czym ustępuje i zostawia Cię z przerażającą pustką. Którejś nocy budzisz się w pustym łóżku, z ogromną dziurą w swojej duszy, której nie potrafisz wypełnić. Ciepły głos drugiej osoby, który mógłbyś usłyszeć zastępuje warkot samochodów zza okna, a ciemność która otworzyła Ci oczy, nagle staje się przerażająca, jakbyś nie patrzył na przeciwległy koniec pokoju, tylko w swoje wnętrze, nie znajdując w nim nic, oprócz echa. I uświadamiasz sobie, że cała ta walka, wszystkie podjęte decyzje, wszyscy poznani ludzie i spalone za sobą mosty - nic z tego nie miało znaczenia. Zostajesz postawiony przed świadomością, że ktoś popełnił karygodny błąd przydzielając Ci rolę nie należącą do Ciebie, ale zostajesz z tą wiedzą całkowicie sam. Ale czasami, pojawia się coś jeszcze. Kiedy wszystkie drogowskazy - przez chwilę zamglone, wreszcie zaczynają wskazywać konkretny kierunek, a ktoś powoli podaje Ci fragmenty zagubionego scenariusza. I okazuje się, że to nigdy nie była twoja sztuka, że nigdy tak naprawdę nie chodziło o Ciebie; że wierząc, że odgrywasz główną rolę, nigdy nie pomyślałeś, że możesz tak naprawdę być częścią historii kogoś innego. Nie tłem - nie zrozumcie mnie źle. To, że twoje nazwisko nie jest również tytułem spektaklu nie sprawia, że twój wkład w opowiadaną historię jest mniejszy. To bardziej jak możliwość wpłynięcia na życie tej osoby, której nazwisko było wypisane dużą czcionką, jako pierwsze w biuletynie. Ale dla mnie, była to przynależność. To było to, co znalazłem, odnajdując Dianę. Do czego zmierzam – wiecie, jak niektórzy próbują nas przekonać, że każdy z nas ma swojego prywatnego ochroniarza? Anioła stróża? Nigdy w to nie wierzyłem, bo prawdę mówiąc, to było łatwiejsze, niż zmierzenie się z myślą, że nie tylko ludzie tutaj na dole zapomnieli o tobie. Ale w którymś momencie, wcale nie tak dawno temu, uświadomiłem sobie, że mogłem przeinaczyć fakty i cały ten czas tkwiłem w błędzie. To nie znaczy, że uwierzyłem, tak nie jest. Ale może większość też liczy na coś innego, na coś bardziej triumfalnego, kiedy tak naprawdę prawda może nie być tym się spodziewają i na co liczą. Może nie ma w tym żadnego boskiego udziału. Może mijamy ich na ulicy, siedzimy obok nich jadąc metrem. I być może, przez krótką chwilę pozwoliłem sobie pomyśleć, że mógłbym być jednym z nich. Że może to jest ta zagubiona rola. Że może cała moja tułaczka po rzeczywistości była niczym innym jak szukaniem. I odnalazłem. Ale czy to sprawiło, że jest łatwiej? Czy kiedykolwiek miało? Bo może i dostałem do ręki zagubiony scenariusz, ale jednocześnie sprawiało to wrażenie, jakbym w ciągu krótkiej chwili został wrzucony na scenę w połowie przedstawienia, nie znając swoich kwestii, i nie mając pojęcia o czym jest wystawiana sztuka. Co więcej, nie mogę pozbyć się poczucia winy, że cokolwiek wydarzyło się w przeszłości – również jestem za to odpowiedzialny, poczucia winy, że nie było mnie podczas poprzedniego aktu, kiedy wszystko zdawało się upadać. Nawet jeżeli wszyscy inni powiedzieliby, że to nie moja wina, nadal nie mogę odpędzić od siebie uczucia, że zwyczajnie - spóźniłem się. I jedyne co mogę zrobić, to zadbać o to, aby szczęśliwe zakończenie znalazło się na ostatniej stronie. Nic prostszego, i jednocześnie nic trudniejszego. Jej śmiech ściągnął mnie na ziemię i z powrotem wrzucił w wir rzeczywistości, ale tym razem nie było w niej żadnego chaosu. Przez chwilę wszystko wydawało się być idealnie na swoim miejscu, jakby części układanki zostały dopasowane. Jakby świat nie był zbudowany jedynie z kakofonii wykluczających się dźwięków, a zamiast tego tworzył perfekcyjną w swojej prostocie symfonię. Odpowiedziałem jej uśmiechem, jakby nie było w tym świecie nic łatwiejszego, jakby na co dzień również nie sprawiało mi to problemu. W takich chwilach, czasami, wydaje się, jakby nie było innej codzienności. Jakby to zawsze była ta noc, i nie istniało wczoraj, ani puste mieszkanie, do którego trzeba było wrócić jutro. Wszystko zaczynało się i kończyło w jednym miejscu i nie było nic poza nim. - Powinnaś mieć – odpowiedziałem po chwili milczenia, chociaż nie wydawało się, żeby czekała na moje słowa. – Wszyscy inni mają, zeszłoroczna euforia zdarzyła już minąć – opuściłem wzrok na nasze splecione ręce, a moją twarz opuścił uśmiech, nie przez smutek, ale raczej przez kolejny nacierający natłok myśli. Jakby też kwestią czasu wydawało się, kiedy znowu zabierze swoją dłoń, a ja nie mogłem być pewny, czy uda mi się kolejny raz ją odzyskać. – To trochę tak, jakby wszyscy sobie uświadomili, jaka jest prawda, kiedy ja przyzwyczaiłem się już do życia w kłamstwie – zacisnąłem usta w wąską kreskę, ważąc słowa. - Teraz wygląda na to, że żadnej stronie konfliktu nie specjalnie na mnie zależy. A nie jestem pewny, czy nadal istnieje to „my, przeciwko reszcie świata” – zacisnąłem swoją dłoń nieco mocniej, wciąż trzymając jej, i uniosłem je nieznacznie ku górze, chcąc pokazać jej, o czym mówię – chociaż zapewne nie musiałem. - W każdym razie, wracając do tego co mówiłaś. Nie wydaje mi się, żeby ta przepaść była aż tak duża, jak sądzisz. Każdy zrobił kiedyś coś, z czego nie jest dumny, ale w którymś momencie spotkasz ludzi, którzy będą dumni z tego, że udało Ci się przez to przebrnąć – zamilknąłem na moment, nie chcąc dodawać już nic więcej, tylko pozwolić na krótką chwilę aby pochłonęła nas cisza, przerywana tylko trzaskaniem trawionego przez ogień drewna i odległych rozmów, ale uchyliłem jeszcze usta i w końcu dodałem jeszcze jedno zdanie, podsumowując wszystko to, co powiedziałem przed chwilą i starając się, aby gdzieś w połowie nie uwięzło mi w gardle. - Chyba czasami chcemy widzieć w ludziach więcej zła, niż naprawdę istnieje – podniosłem na nią swój wzrok i uśmiechnąłem się lekko, chcąc chyba jednak bardziej ją pocieszyć, niż przekonać do swoich słów, bo mnie samego już po chwili zaatakowała nawałnica wspomnień i twarzy, która zmusiła mnie do zakwestionowania tego, co właśnie wyszło z moich ust i sprawiło, że poczułem się co najmniej głupio. Byłem niemal przekonany, że ona odebrała to w ten sposób już chwilę temu. Snow czy Coin, ludzie z przeciwnych barykad podczas wojny i Ci, którzy znaliśmy przed nią, wielu z nich mogło co najwyżej posłużyć za przykład wyjątków, odbiegających od reguły. Ale ile ich potrzeba, aby całkowicie ją obalić? Kiedy mi przez większość czasu wystarczył sam przykład mojego ojca, aby zakwestionować istnienie dobra, skoro nie miało ono miejsca w czymś tak podstawowym jak rodzina. I jeszcze więcej czasu zajęło mi zaakceptowanie myśli, że może ludzie stają się – a nie rodzą – złymi. Ale to nie były wspomnienia ani myśli, którym chciałem pozwolić okraść mnie z tych momentów, kiedy wbrew naturalnemu porządkowi świata, przez krótką chwilę - trwającą jeszcze mniej z mojej perspektywy, niż istotnie było to w rzeczywistości – na świecie było więcej dobra niż zła, a czymś jeszcze trudniejszym i bardziej niespotykanym wydawał się fakt – że potrafiłem to zauważyć. Zdaje się, że ostatnio świat miał o wiele większą tendencję, do ukrywania swoich wad. Wiem, że być może nie powinienem tego akceptować, przysłonięcie wad i niedociągnięć jakie prezentowała nam rzeczywistość wcale nie znaczyło, że one nie istnieją. Zamiecenie problemów pod dywan nigdy nie przynosiło mi nic dobrego, ale nikt mnie może mnie winić za to, że chciałem wykorzystać ten wymykający się z pomiędzy palców moment, kiedy byłem szczęśliwy. Z autopsji wiedziałem już, że takie chwile w moim życiu są zazwyczaj dziełem przypadku i kiedy tylko uświadamia sobie ono swoją pomyłkę, zabiera to sprzed moich oczu. Ale wtedy wciąż mieliśmy wszystko – chociaż wszystko nie musiało oznaczać wiele. Nie dla każdego, skoro w tej chwili cały nasz dobytek mógł zmieścić się w naszych kieszeniach, a zanim nastał kolejny poranek oboje mieliśmy znaleźć się po dwóch stronach muru w pustych mieszkaniach, które zdawały się być jeszcze chłodniejsze, niż zimny wiatr szalejący po ulicach. Uśmiechnąłem się sam do siebie na dźwięk jej słów, ale nie mogłem być nawet pewien, czy zdołałem to wyłapać, bo w pewnym momencie naszej znajomości, ten gest stał się tak naturalny, jak oddychanie. - Zmarzłaś – rzuciłem pomiędzy jej przeprosinami, a kolejnymi zdaniami. W jakiś sposób moje słowa idealnie wpasowywały się w rozmowę, i jednocześnie kompletnie nie pasowały do jej wypowiedzi, ale chyba niczym zaskakującym nie był fakt, że Diana była sprzecznością i może część tego przeszło i na mnie. Otoczyłem jej dłonie szczelniej moimi, jakby mogło to uchronić ją od powiewów marcowego wiatru, a po chwili przyciągnąłem jej dłoń do swojego policzka chcąc przekazać jej chociaż odrobinę swojego ciepła. Uśmiechnąłem się lekko i odruchowo otoczyłem ją ramieniem, kiedy oparła głowę o moje ramie i wydawało mi się, że nie ma lepszego miejsca, w którym moglibyśmy schować się przed światem, nawet jeżeli nie byliśmy wcale ukryci przed oczami innych. Potarłem ręką jej ramie chcąc ją rozgrzać i zdaje się, że to uczucie, które wtedy nam towarzyszyło można było nazwać bezpieczeństwem. Bezpieczeństwem tego typu, które zapewnia dom, nawet jeżeli nie osłaniały nas żadne ściany. Przymykając oczy i zdając się jedynie na dźwięk trzaskającego w ognisku drewna i dotyku jej swetra, ignorując powiewy wiatru i szum rzeki, naprawdę mogliśmy przez chwilę oszukać siebie samych. - Wiesz, że przed przyjazdem do Kapitolu nigdy nie widziałem śniegu? – podjąłem w odpowiedzi na jej słowa i uśmiechałem się lekko, jednocześnie żałując, że nie może tego zobaczyć. - To było zaraz po wojnie, wszystkie rany były jeszcze świeże – mogło się to wydawać się nieistotne, ale dla mnie było ważnym elementem tego wspomnienia – i kiedy wyszedłem na ulicę, całą przykrytą białym puchem, pomyślałem - jak coś tak kruchego może kogokolwiek skrzywdzić? Może to dlatego, że nie znam go tak jak Ty. – Oparłem swoją głowę o jej, zatapiając policzek w delikatnych pasmach jej włosów. – Nie boję się, – dodałem po chwili. - jednak droga w dół może być samotna – zauważyłem. – Ale zdaje się, że oboje idziemy w tamtym kierunku, więc jeżeli nie masz nic przeciwko – możemy iść razem. Był jakiś smutek, czy może raczej uczucie nostalgii kryjące się za tym wspomnieniem, które jednak skrzętnie starałem się ukryć. Teraz, kiedy w powietrzu nie dało się wyczuć nawet nuty mrozu i mogliśmy być pewni, że wróci do nas dopiero za rok, jeszcze łatwiej udawało mu się przedostać na powierzchnię mojej świadomości. Nieodłączną częścią życia w kraju takim jak Panem, nawet w czasach pozornego pokoju nikt nie mógł być pewien czy strona, którą właśnie pisał poprzedzała kolejną – i było to coś, czego nikt nie mógł na dłuższą metę wyprzeć z pamięci. Ale w tym momencie udało mi się odepchnąć tą myśl niemal w tej samej chwili, której stanęła na wycieraczce. Nie było mrozu w powietrzu, śniegu na ziemi, a ogień rzucający ciepłe światło na nasze twarze wydawał się trawić w płomieniach nasze troski. - To zdecydowanie ostatnie określenie, o jakim bym pomyślał – roześmiałem się na jej słowa, dokładnie w tym samym momencie w którym, – może kierowany bliskością – pocałowałem ją delikatnie w czubek głowy. – Świat nie może być sprawiedliwy, wtedy nie docenialibyśmy momentów, w których się nad nami lituje. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Nie Lut 16, 2014 11:51 am | |
| Czasoprzestrzeń uciekła w kosmos, nie zwracajcie uwagi.
W przeciągu całego życia, wielokrotnie spotyka się kogoś, kto na pierwszy rzut oka przecina naszą ścieżkę przypadkowo i bez większego celu. Kto wydaje się jedynie błyśnięciem nieznajomej twarzy w tłumie, krótkim przebłyskiem, mającym po kilku sekundach zniknąć i pozostawić po sobie jedynie mgliste, łatwo ulatniające się wspomnienie, rzadko kiedy powodując jakąś - choćby minimalną - zmianę. Czasami zdarza się jednak, że przewrotny los postanawia inaczej i zaczyna uparcie spychać dwie zupełnie niezwiązane ze sobą osoby w jednym kierunku, idąc za jedynie sobie znaną logiką. I wtedy nagle okazuje się, że ktoś, kto nawet nie miał prawa pojawić się w naszym życiu, całkowicie nieświadomie przewraca je do góry nogami, zmieniając nie tyle otaczający nas świat, a sposób, w jaki go postrzegamy. Zmuszając nas - choć tak naprawdę bez żadnego przymusu - do przemyślenia każdej kwestii raz jeszcze, do ściągnięcia z oczu filtra wewnętrznych uprzedzeń, do zauważenia dobra tam, gdzie nawet nie podejrzewaliśmy jego obecności. Niezwykłe. I jednocześnie przerażające, biorąc pod uwagę fakt, jak duży wpływ na nas samych mogą mieć inni ludzie. Westchnęłam cicho, na sekundę mocniej zaciskając palce na dłoni mężczyzny, który stanowił żywy tego przykład, i wsłuchując się w jego cichy, choć jednocześnie wyraźny głos. Im dłużej znałam Noah, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że jego słowa - z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu - miały magiczną moc. I nie chodziło tu o czarodziejskie formuły, nic z tych rzeczy - czasami wystarczył jeden prosty wyraz, żeby osiągnąć efekt, na jaki psychologowie i psychiatrzy pracowali setkami starannie ułożonych zdań, a i tak z o wiele gorszym skutkiem. To było tak, jakby to, co mówił, naprawdę do mnie trafiało, bez najmniejszego problemu przenikając przez mur, którym się otoczyłam; jakby siatka o drobnych oczkach, przez którą codziennie przesiewałam wypowiedzi otaczających mnie ludzi, nie pozostawiała na słowach Noah żadnego uszczerbku; a one, nie napotkawszy po drodze żadnej przeszkody, docierały prosto do serca, wyciągając na światło dzienne kwestie, o których zdawałoby się - już dawno zapomniałam, dodając do gotowej już układanki dodatkowe elementy i w ten sposób sprawiając, że jej przekaz zmieniał się nie do poznania. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak się działo, a samo zjawisko jednocześnie powodowało u mnie strach, jak i ciekawość - z naciskiem na to drugie. Bo przykładowo - jak to było możliwe, że dwie sylaby, składające się na wyraz zmarzłaś, potrafiły w ciągu sekundy sprawić, że zrobiło mi się ciepło - i nie miało to bynajmniej związku z trzaskającym na ognisku płomieniem? Uśmiechnęłam się bezwiednie, powstrzymując się od pełnego niedowierzania pokręcenia głową. Ja sama już dawno temu przestałam przejmować się takimi sprawami jak dokuczający chłód, przynajmniej dopóki nie groziło mi zamarznięcie. To był kolejny smutny fakt mieszkania w Kwartale, z którego nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy - w momencie, w którym twoim problemem było znalezienie dachu nad głową i zdobycie czegoś do jedzenia, wszystkie inne kwestie zdawały się znikać. I trudno było uwierzyć, że kiedyś zdarzało mi się zastanawiać nad kolorem butów czy marką kawy. Ale Noah był inny i w jakiś sposób ja też byłam inna przebywając w jego towarzystwie, chociaż nie potrafiłam jeszcze jednoznacznie określić, w jaki dokładnie. Podniosłam na niego wzrok, gdy przyciągnął moją rękę do swojego policzka, na kilka uderzeń wytrącając moje serce z ustalonego rytmu. Mimo panującego półmroku, mogłam bez problemu dostrzec nietypową barwę jego oczu - zielonych, momentami wpadających w morski błękit i upstrzonych gdzieniegdzie złotymi plamkami, które z pewnością uznałabym za grę odbijających się w źrenicach płomieni, gdyby nie fakt, że zwróciłam na nie uwagę już wcześniej. Wyprostowałam dłoń, nie do końca świadomie przejeżdżając opuszkami palców po miejscu, na którym jeszcze niedawno widniały ślady bójki. Teraz skóra wydawała się nienaruszona, przyozdobiona jedynie jasnymi piegami. Zamrugałam szybko powiekami, bo dopiero to, że mogłam je dostrzec, uświadomiło mi, jak blisko się znajdowaliśmy. - Ja nie widzę w tobie zła - powiedziałam cicho, myślami wciąż błądząc w okolicach wcześniejszej wypowiedzi Noah. Nie byłam pewna, czy jestem w stanie się z nią zgodzić. Istnieli ludzie zepsuci do tego stopnia, że ciężko było objąć całokształt wzrokiem, ale z drugiej strony, czy faktycznie nie miałam skłonności do zakładania od razu najgorszej opcji, dyskretnie maskując własne uprzedzenia pod przykrywką nabytej ostrożności? Uśmiechnęłam się lekko, czując na twarzy dziwne ciepło, mimo, że to nie mój policzek był przykryty dłonią. - Ale chyba masz rację. Zazwyczaj skreślam ludzi o wiele szybciej, niż na to zasługują - dodałam po chwili, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, jak zawsze, kiedy zdradzałam na swój temat coś, z czego nie byłam dumna, wciąż podświadomie czekając na moment, w którym Noah zorientuje się, jaka jestem naprawdę i w którym zobaczę w jego oczach to, czego obawiałam się najbardziej - rozczarowanie. Wyglądało jednak na to, że nie miało to nastąpić jeszcze dzisiaj, bo w następnej chwili mężczyzna otoczył mnie ramieniem, a ja ponownie oparłam głowę o jego ramię, mając wrażenie, że kolejny raz uciekają ode mnie wszystkie lęki i wątpliwości. W jakiś sposób czułam się bezpieczna, co było jednocześnie cudowne i głupie, bo jak przebywanie w czyichś objęciach mogło wydawać mi się rozwiązaniem moich problemów? Kwartał nadal istniał, mur był tak samo szczelny jak chwilę temu, a moja sytuacja tak samo beznadziejna, a mimo to nie potrafiłam się nią przejmować. To było tak, jakbym nagle coś miała, coś prawdziwego, czego nie mogła mi odebrać ani Coin, ani strażnicy, ani nawet kolejna wojna, chociaż bez problemu mogłam odebrać to sobie sama. Przymknęłam powieki, ponownie pozwalając, by głos Noah przepływał obok mnie. Lubiłam, kiedy o czymś opowiadał, nawet jeśli zazwyczaj nie były to wesołe historie - a może szczególnie dlatego. Wydawał mi się wtedy bardziej prawdziwy, bardziej rzeczywisty; jak człowiek z krwi i kości, a nie wytwór mojej zmęczonej wyobraźni. - Nie może - odpowiedziałam powoli, mając na myśli jego uwagę dotyczącą śniegu. - Sam w sobie nie jest w stanie nikogo skrzywdzić. Tak samo jak miasto, i jak jakakolwiek broń. Przedmioty nie mają mocy zabijania, dopóki ludzie im jej nie nadadzą. - Nie chciałam, żeby zabrzmiało to tak gorzko, ale nic nie mogłam na to poradzić - nienawiść do przemocy tkwiła już w tamtym momencie zbyt głęboko, żeby udało mi się ją zignorować. Kiedy wspomniał o wspólnej drodze w dół, zamilkłam na dłuższą chwilę, zastanawiając się nad tym, co powiedział. O ile wcześniej nie byłam pewna, czy się z nim zgadzam, o tyle teraz wiedziałam na sto procent, że tak nie było, bo chociaż sama oczywiście znajdowałam się na stromej równi pochyłej, to nie wydawało mi się, żeby Noah również obrał tę samą ścieżkę. Może wyczerpany Igrzyskami i rebelią, z całą pewnością jednak wciąż miał dookoła siebie ludzi, w razie potrzeby gotowych złapać go za rękę i pociągnąć w górę, nawet jeśli sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Ja natomiast już od jakiegoś czasu stanowiłam przegraną sprawę, a mój ostateczny upadek nie był poprzedzony pytaniem czy, a kiedy. I wiedziałam o tym z na tyle dużym wyprzedzeniem, żeby zdążyć się z tym pogodzić, jednocześnie upewniając się, że nikogo innego nie pociągnę za sobą. Westchnęłam cicho, rzecz jasna nie wypowiadając na głos żadnej z tych myśli. Dzisiejszy wieczór był na swój sposób idealny i nie chciałam psuć go kolejną, prowadzącą donikąd kłótnią, dlatego - nie znajdując w końcu odpowiednich słów - po prostu delikatnie kiwnęłam głową, jeszcze raz przymykając powieki i tym samym odgradzając się od świata. Wrażenie było niezwykłe i trudne do opisania, a w pewien sposób także i nielogiczne. Bo czy ciemności, z rozsądnego punktu widzenia, nie powinny wywoływać niepokoju? Czy odcięcie się od jednego ze zmysłów dla samej zasady nie było dezorientujące? Cóż - nie dzisiaj. Bo kiedy zamykałam oczy, rzeczywistość dookoła ograniczała się do ramienia, na którym opierałam głowę, do ciepłej dłoni, którą trzymałam, do pachnącego ogniskiem powietrza oraz do kojącego głosu, który spokojnie mogłam już nazwać znajomym. Wszystkie te czynniki składały się natomiast na coś, co bez problemu mogłam nazwać bezpieczeństwem, zwłaszcza, że wraz z odcięciem się od możliwości widzenia, znikało to, co zazwyczaj poczucia bezpieczeństwa pozbawiało - widok muru w oddali, nieprzyjemne spojrzenia ludzi dookoła, migające od czasu do czasu mundury strażników. Byłam tylko ja i Noah. I jego usta, składające na czubku mojej głowy delikatny pocałunek. Moje serce znowu na krótką chwilę zgubiło swój rytm, a kąciki ust samoistnie poderwały się w górę. To wszystko, co się działo, z każdą sekundą coraz bardziej przypominało sen, chociaż byłam pewna, że nim nie było - mój umysł w ostatnich dniach nie był na tyle łaskawy, żeby obdarowywać mnie szczęśliwymi wizjami, i w tamtym momencie chyba byłam mu za to wdzięczna. - Chyba znowu masz rację - powiedziałam cicho, odruchowo wkładając jedną rękę do kieszeni i zaciskając palce na srebrnym łańcuszku, który od sześciu lat zawsze nosiłam przy sobie, i który był świadkiem wszystkich najgorszych i najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek mnie spotkały. Wyciągnęłam go na powietrze, przyglądając się maleńkiemu, oświetlonemu płomieniem serduszku, chociaż każde jedno zarysowanie, i każde istniejące na nim przebarwienie znałam niemalże na pamięć. Tak samo jak kształt cieniutkich, ładnych liter, które czyjaś wprawna ręka ułożyła w słowo Diana. - Miałam wrzucić go dzisiaj do ogniska - powiedziałam, nie wiedząc do końca, do kogo się zwracam - czy co siebie, czy do Noah. Może do żadnego z nas. Grunt, że była to prawda - łańcuszek z wisiorkiem, stanowiący najcenniejszą rzecz, jaką posiadałam, miał znaleźć się na stercie innych przeznaczonych zapomnieniu przedmiotów, razem zresztą ze złożoną na pół kopertą, która teraz leżała obok mnie na ławce. To miał być mój nieudolny sposób na odcięcie się od przeszłości, zupełnie jakby pozbycie się jedynej po niej pamiątki, miało cudownie wymazać także i wspomnienia. Kogo miałam zamiar w ten sposób oszukać - nie mam pojęcia. Teraz, kiedy o tym myślałam, oczywisty wydawał mi się fakt, że odrzucenie symbolu nie było żadną cudowną kuracją i nigdy nie miało być wystarczające. Czasami jednak bywałam naiwna. - Ale chyba jeszcze nie jestem gotowa, żeby rozstać się z nim na dobre - dodałam po chwili, bezwiednie przygryzając wargę. To, co zrobiłam później, było jednocześnie głupie, jak i stanowiło jedyne rozwiązanie, które przyszło mi do głowy. Uwolniłam drugą dłoń z uścisku Noah, rozprostowując jego własną, tylko po to, by w następnej chwili położyć na niej srebrny przedmiot. - Może mógłbyś go dla mnie przechować... - zaczęłam cicho, delikatnie zaciskając jego palce na przedmiocie i zakrywając jego rękę moimi - ...w bezpiecznym miejscu? - Czując, jak moje serce zaczyna uderzać coraz bardziej niespokojnie, uniosłam wzrok do góry, odszukując wzrokiem jego oczy i rzucając mu pytające spojrzenie. Nie byłam pewna, czy nie przekroczyłam właśnie jakiejś niewidzialnej granicy - w końcu czy nie zostawiłam go ostatnio, prosząc, żeby więcej mnie nie szukał? Sygnały, które wysyłałam, dezorientowały nawet mnie, ciężko więc było mi sobie wyobrazić, jak chaotyczne mogły wydawać się jemu. Z drugiej strony rzadko kiedy zachowywałam w jego obecności zasady jakiejkolwiek logiki, może więc zdążył już się do tego przyzwyczaić. Otworzyłam usta, chcąc odnaleźć jeszcze jakieś słowa wytłumaczenia, ale kiedy żadne nie znalazły odpowiedniej drogi, po prostu ponownie je zamknęłam, kręcąc nieznacznie głową i posyłając Noah przepraszający uśmiech. |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Sob Mar 15, 2014 2:43 pm | |
| W związku z fabularnym przeskokiem na forum, wątek został przeniesiony do retrospekcji. Zapraszamy do tego tematu. |
| | |
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Wto Mar 18, 2014 1:24 pm | |
| Nie była ostatnio w najlepszym humorze. Wszystko się jej sypało i waliło. Oszczędności kurczyły się w zastraszającym tempie a ona nadal nie mogła zleźć pracy. Od czasu do czasu łapała tylko coś dorywczego na kilka dni by utrzymać się na powierzchni i nie pójść na dno. Czasami zastanawiała się czy nie powinna wrócić do rodzinnego dystryktu. Kto wie, czy tam nie byłoby jej łatwiej ruszyć do przodu i zrobić coś ze swoim życiem. Cokolwiek, bo póki co miała wrażenie, że stoi w miejscu a świat codzienność przepływa jej między palcami. Samotność nie była zbyt miłym uczuciem a jej ciężko było się odnaleźć w tej rzeczywistości, gdzie kobiety takie jak ona nie były cenione. Sama nie wiedziała kim musiałaby być i co potrafić by w końcu gdzieś zaczepić się na stałe. Zach też się nie odezwał, wnioskowała więc, że praca u niego w warsztacie też nie wchodzi w rachubę. Szła brzegiem rzeki zgarbiona, z rękami w kieszeni i od czasu do czasu kopiąc w pojedyncze kamyki ciężkimi butami, które miała na stopach. Spacer i słoneczna pogoda miały jej poprawić humor, nic z tego jednak nie wyszło. Z ciężkim westchnieniem oparła się o barierkę i zapatrzyła w nurt rzeki.
|
| | | Wiek : 24 Zawód : Żołnierz; Oddział Reiven Przy sobie : przy sobie: zapalniczka, prawo jazdy, latarka, pistolet, zestaw pierwszej pomocy
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Wto Mar 18, 2014 3:12 pm | |
| Wiosna, rozdzielając rzekomą "radosną atmosferę" najwyraźniej postanowiła mnie ominąć. Nie dziwiłem jej się, ostatnio byłem w takim stanie, że sam siebie ominąłbym szerokim łukiem. To nawet nie chodziło, o sprawę z Reiven, chociaż to też mnie martwiło. Po prostu coraz mniej widziałem dla siebie powodów by pozostać w Kapitolu, Ellie chorowała, a lekarze powiedzieli, że to prawdopodobnie z powodu zanieczyszczenia powietrza, choć podejrzewali też jakiegoś wirusa. Odwiedzałem ją w szpitalu codziennie, przynosiłem jej kartki i przybory do rysowania. A kiedy widziałem narysowane już obrazki - wszystkie jak żywcem wyjęte z Czwórki - serce mi się krajało. Nie miałem prawa trzymać jej tu z dala od domu, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że Czwórka jaką ona pamięta już nie istnieje i nie chciałem pozbawiać ją pięknych wspomnień o domu. Morze nadal tam było, a także plaża i jeziora i nawet coraz więcej ludzi podobno jeździło tam by pomóc w odbudowie, ale ja nie chciałem by Ellie zastała Czwórkę zupełnie inną niż pamięta. A może ja sam także tego nie chciałem? Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że mam tutaj obowiązki do wypełnienia, a samej nie mogłem ją tam posłać. Pozwoliłem jej więc zostać w szpitalu i marnieć w oczach. Jedynie Moon River przynosiła mi tymczasowe ukojenie. Lubiłem przechadzać się jej brzegami i wpatrywać w wodę. Była mętna, ciemna, nieprzyjazna. Wątpiłem by zasiedlały ją jakieś żywe stworzenia. Kiedy tak szedłem, do głowy wpadł mi pewien pomysł. Fajnie byłoby sprowadzić do Kapitolu z któregoś z rolniczych dystryktów nasiona i zwierzęta. Możnabyłoby obsadzić częściowo gołą ziemię, w miejscach gdzie roślinność spłonęła podczas walk o Kapitol. W Moon River mogłyby zamieszkać kaczki lub łabędzie. Na placach reintrodukowało by się gołębie. Kiedy podniosłem wzrok, zauważyłem kobietę opierającą się o barierkę. Podszedłem i przystanąłem niedaleko niej. - Wiosna idzie. - rzuciłem niezobowiązująco, nie bardzo wiedząc jak rozpocząć rozmowę. Byliśmy na brzegu sami, a to że ona również się tu pojawiła uznałem za zrządzenie losu. Zdecydowanie za długo nie rozmawiałem z ludźmi dla czystej przyjemności prowadzenia konwersacji. |
| | |
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Wto Mar 18, 2014 8:52 pm | |
| Chyba zbyt mocno pogrążyła się w swoich myślach, bo nawet nie zauważyła kiedy obok niej znalazł się jakiś mężczyzna. To nie było zbyt rozsądne z jej strony. Powinna się pilnować i mieć oczy dookoła głowy. Nigdy nie można było stwierdzić kto tak naprawdę stanowi zagrożenie a kto okaże się przyjacielem. Beth przekonała się w swoim życiu, że powinna się dziesięć razy zastanowić nim komuś zaufa. Problem stanowiło to, że była niestety zbyt naiwna, zbyt łatwowierna a może po prostu spragniona bliskości i przyjaźni innych osób. Oderwała od nurtu wody spojrzenie swoich czekoladowych oczu by niespiesznie przenieść je na mężczyznę. Nie odniosła wrażenia, że miał zamiar ją skrzywdzić a bez problemu mógł ją uśmiercić a ciało wyrzucić do rzeki. I tak by jej nikt nie szukał. Tyle, że o tym nieznajomy, który zatrzymał się obok niej nie mógł wiedzieć. Beth lekko odwróciła się w jego stronę, kiedy odezwał się do niej. Właściwie mogła to być uwaga od tak rzucona sobie w przestrzeń, mimo to dziewczyna jednak odebrała ją do siebie. Uśmiechnęła się delikatnie. Właściwie to same kąciki ust się jej podniosły do góry a kamyk którym się bawiła wylądował w rzece. Wiosna czas odnowy. Chyba czas by i ona coś zmieniła w sowim życiu. - Tak, ma pan rację idzie wiosna.- zgodziła się z nieznajomym.- Lubi pan wiosnę?- zapytała zaskakując samą siebie.
|
| | | Wiek : 24 Zawód : Żołnierz; Oddział Reiven Przy sobie : przy sobie: zapalniczka, prawo jazdy, latarka, pistolet, zestaw pierwszej pomocy
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Sro Mar 19, 2014 11:00 pm | |
| Nie patrzyłem się na nią, nie chcąc by poczuła się w jakikolwiek sposób oceniania. Wiedziałem, że w dzisiejszych czasach większość ludzi trzyma się zasady nie rozmawiania z nieznajomymi i wcale się temu nie dziwiłem. Nie mogłem jej przekonać, że jestem nieszkodliwy w żaden inny sposób, jak tylko dowieść tego moją postawą. - Tak. Właściwie to moja ulubiona pora roku. - Właściwie wystarczyłoby samo "tak", ale z lakonicznych wypowiedzi nie dało się ulepić rozmowy, więc postanowiłem dodać do tego jeszcze swoje trzy grosze.- Lubię kiedy jest ciepło, a w lecie, choć jest ciepło, Ziemia jest już zmęczona skwarem a powietrze pachnie niemal spalenizną. Z porami roku to tak jak z rybą. Surowa jest jadalna, ale nie ma smaku, więc nikt takiej nie je. Kiedy zbyt długo się ją smaży, staje się przypalona, czuć w niej węglem i to zabija przyjemność z jedzenia. Najgorsza jest jednak kiedy zrobi się zupełnie brązowa, a my musimy zalać patelnię wodą, żeby nie zajęła się ogniem. Za to najlepsza jest przysmażona, ale sprężysta i świeża. - O tak, o czym jak o czym ale o rybach wiedziałem wszystko. - Dobra ryba smakuje wiosną. - Uśmiechnąłem się do kobiety, przeczesując dłonią niesforne kosmyki włosów. -Szkoda, że w Moon River nie ma ryb... - zamyśliłem się, spoglądając spowrotem na rzekę. |
| | |
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Czw Mar 20, 2014 3:27 pm | |
| Przez chwilę żałowała, że impulsywnie zadała mu to pytanie. Była pewna, że potraktuję ją jak inni w takiej sytuacji. Spojrzy jak na istotę trochę niespełna rozumu i w najlepszym wypadku pokręci głową a w najgorszym obrzuci ją jakimiś wyzwiskami. Zasnęła szczelniej poły swojej kurtki i ponownie spojrzała na nurt rzeki. Mężczyzna jednak zaczął mówić co ją zaskoczyło. Odwróciła głowę w jego stronę i z pewną ostrożnością we wzroku przyglądała mu się. Po pierwszych zdaniach zorientowała się, że obcy jest tak jak i ona przybyszem w tym mieście. Co go tutaj sprowadziło? Czy uciekał od swojej przeszłości jak ona, czy też walczył o swoją przyszłość. W mirę jak mężczyzna mówił, a na marginesie trzeba dodać, że Beth podobał się jego głos, na twarzy dziewczyny pojawiał się delikatny uśmiech. Prawie czuła zapach tej świeżo upieczonej ryby i całe szczęście, że miała pełen żołądek bo pewnie burczałoby jej w brzuchu. - Wiosną czuć jak ziemia budzi się do życia. Zapach kwitnących sadów i spulchnionej ziemi, którą ktoś świeżo obsiał. Można wyjść i obsadzić kawałek ziemi ze świadomością, że za kilka miesięcy zbierzemy jego plony. - myśli dziewczyny poszybowały w stronę kwitnących pół bawełny i zielonych sadów. W środku ścisnęła ją tęsknota za rodzinnym dystryktem. Nie żeby było tam lepiej niż tutaj ale tam czuła się u siebie a tutaj miała wrażenie, że zawsze będzie obca. - Tak.. szkoda...- zgodziła się z nieznajomym. |
| | | Wiek : 24 Zawód : Żołnierz; Oddział Reiven Przy sobie : przy sobie: zapalniczka, prawo jazdy, latarka, pistolet, zestaw pierwszej pomocy
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Pią Mar 21, 2014 9:33 pm | |
| Uśmiechnąłem się, słuchając jej. Popatrywałem na nią, starając się jednak nie onieśmielić jej swoich spojrzeniem. Wyglądała zupełnie inaczej, niż znane mi kobiety. W Czwórce większość z nich miała blond włosy, nawet Reiven była blondynką. Jej włosy były ciemne, miała mocno zarysowane brwi i jasną cerę. - Jesteś z Dziesiątki prawda? - zapytałem, słysząc jej słowa. Pochyliłem się, podniosłem jakiś kamień i wrzuciłem go z rozmachem do rzeki. - Dlaczego przyjechałaś do Kapitolu? - zapytałem z ciekawością. Westchnąłem i oparłem się o barierkę tyłem. Wystawiłem twarz do słońca, rozkoszując się jego cennymi promieniami. Miło było porozmawiać dla odmiany z kimś, z kim nie dzieliły cię różnorakie przeżycia. Moje słowa nie były poddawane analizie, obca dziewczyna nie patrzyła na mnie przez pryzmat tego co już o mnie wiedziała. - Jestem Peregrin Hawkeye. - przedstawiłem się po chwili, bo uważałem, że wypada. Miałem ochotę zaprosić dziewczynę do restauracji, albo chociaż na spacer. Potrzebowałem wytchnienia od bezustannej opieki nad Ellie. |
| | |
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Nie Mar 23, 2014 6:06 pm | |
| W trakcie kiedy mężczyzna mówił Beth odwróciła się i oparła bokiem o barierkę dawało jej to możliwość spoglądania na nieznajomego bez zbytniego wykręcania głowy a skoro wyglądało na to, że udało się im złapać wspólny temat, to kto wie, może los się do niej uśmiechnie i chłopak poświęci chwilę czasu na rozmowę z nią. Chyba brakowało jej w ostatnim czasie właśnie takiej niezobowiązującej rozmowy. Bez podtekstów i uważanie na wszystko co mówiła. Roześmiała się cicho i pokręciła głową w rozbawieniu. O hodowli zwierząt wiedziała niezbyt wiele. Ot jakieś tam podstawy. - Był pan blisko.- posłała mężczyźnie uśmiech.- Pochodzę z jedenastki i nazywam się Beth Randall.- wyciągnęła rękę z ciepłej kieszeni kurtki i podała ją mężczyźnie w geście powitania.- Miło mi pana poznać.- stwierdziła i tym razem nie był to konwencjonalny banał wypowiadany przy takich okazjach. Naprawdę było jej miło poznać Perego, który oderwał ją od smutnego rozmyślania o braku pracy. - W jedenastce po śmierci rodziny nic mnie nie trzymało dlatego tutaj przyjechałam.- lekko wzruszyła ramionami. Gest znamionowała pewna bezradność. Musiała się pogodzić z tym co się stało skoro i tak nie mogła niczego zmienić. - A pana co tutaj sprowadziło z dystryktu zgaduję, że z hmmm czwartego?-Beth przesunęła po mężczyźnie spojrzeniem swoich brązowych oczu. Mona było w nim dostrzec zaciekawienie ale i życzliwość którą obdarzała ludzi. |
| | | Wiek : 24 Zawód : Żołnierz; Oddział Reiven Przy sobie : przy sobie: zapalniczka, prawo jazdy, latarka, pistolet, zestaw pierwszej pomocy
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Sob Mar 29, 2014 8:00 pm | |
| Więc nie Dziesiątka, tylko Jedenastka. O tym Dystrykcie wiedziałem niewiele, poza tym, że ludzie w nim mieli coś wspólnego z hodowlą zwierząt czy tam uprawą roślin. Gdzie był położony ten Dystrykt? Tego też nie wiedziałem i do tej pory mnie to nie interesowało. Teraz nagle poczułem zaciekawienie, jaka te ziemia wydała tą uroczą kobietkę. - Cóż, nietrudno zgadnąć, że Rebelia. - odpowiedziałem na jej pytanie, uśmiechając się lekko blado. - Walczyłem w wojsku, żeby pomóc rodzinie, ale ostatecznie nie bardzo i to wychodzi. - Przyszło mi na myśl, że wszystkich jej członków powoli traciłem, a teraz nawet Ellie była śmiertelnie chora. Dokąd mnie ta walka zaprowadziła? Właściwie donikąd. Choć podczas Rebeli czuło się braterstwo serc z innymi, niezależnie od tego z którego Dystryktu pochodzili, to teraz każdy poszedł w swoją stronę i Dystrykty wydawały się być bardziej podzielone niż kiedykolwiek wcześniej. Nagle dosyć głośno zaburczało mi w brzuchu. Uśmiechnąłem się przepraszajaco. - Wiesz Beth, nie jadłem dzisiaj śniadania. - wytłumaczyłem. Potem nagle coś wpadło mi do głowy. - Może... Może dałabyś się zaprosić na śniadanie? Znam pewną knajpkę, prowadzoną przez znajomego z Czwórki, która serwuje naprawdę pyszne dania. - Nie wiedziałem co mnie podkusiło, ale przyjemnie mi się z nią rozmawiało i nie chciałem już kończyć spotkania. Dobrze było choć na chwilę zapomnieć o swich problemach. |
| | |
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Wto Kwi 01, 2014 8:16 pm | |
| No tak. Mogła się domyślić, że rebelia. To przyciągnęło tutaj prawie wszystkich nowych mieszkańców. Właściwie nadal przyciągało. Beth była ciekawa czy dla nich Kapitol okazywał się rajem utraconym, czy tak jak dla niej rozczarowaniem, pustką i samotnością. Czy tylko ona czułą się wyrwana z korzeniami i nie potrafiła się odnaleźć w tej rzeczywistości? Nikomu się z tych myśli nie zdradzała, należały tylko do niej. Na zewnątrz pozostawała jak zawsze uśmiechniętą dziewczyną z uprzejmym słowem dla każdego. - Nadal jesteś powiązany z wojskiem?- zapytała, choć tak naprawdę miała ochotę zapytać czy udało mu się pomóc rodzinie. Czy uważa, że ta walka miała sens i przyniosła jego bliskim coś dobrego? Nie odważyła się na to, zamiast tego zlustrował go tylko spokojnym spojrzeniem swoich czekoladowych oczu. - Śniadanie? - Przez sekundę albo dwie zastanawiała się czy powinna iść z nieznajomym. Ostatnio nie wyszła na tym zbyt dobrze na szczęście od tamtej pory nigdzie się na Richarda nie natknęła. W podjęciu decyzji pomogły jej oczy chłopaka. Dobrze mu z nich patrzyło. Posłała mu promienny uśmiech, który dodał jej uroku. -Wiesz co? Chętnie się wybiorę z tobą na śniadanie. - odwróciła się tak by stanąć twarzy do mężczyzny.- Musisz jednak pokazać drogę, bo nigdy nie byłam w knajpce o której wspomniałeś. |
| | | Wiek : 24 Zawód : Żołnierz; Oddział Reiven Przy sobie : przy sobie: zapalniczka, prawo jazdy, latarka, pistolet, zestaw pierwszej pomocy
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Pią Kwi 11, 2014 6:26 pm | |
| - Tak. - odpowiedziałem krótko na jej pytanie o wojsko. Nie chciałem rozwijać tematu. Fakt bycia na usługach Coin niespecjalnie mnie cieszył. Ucieszyłem się, że się zgodziła. Potrzebowałem towarzystwa ludzi. Jakichkolwiek ludzi. Nie tylko chorej Ellie i Reiven, która będąc blisko a jednak daleko sprawiała mi ból. A tej dziewczynie towarzystwo było chyba jeszcze bardziej potrzebne niż mnie. - Cóż, w takim razie tędy. - wyminąłem ją i ruszyłem drogą wzdłuż rzeki. Przez chwilę szedłem w milczeniu, ciesząc się po prostu że mam towarzystwo. - Zgaduję, że Kapitol niekoniecznie okazał się być takim jakim go sobie wyobrażałaś. - Na wpół zapytałem a na wpół stwierdziłem. Ja sam nigdy nie marzyłem o przyjeździe do stolicy. Odbiłem ją z rozkazu, a od kiedy Czwórka przestała istnieć, właściwie nie miałem już dokąd wracać. Dopiero teraz, kiedy zaczęli ją odbudowywać, w mojej głowie pojawiła się iskierka nadziei, że może jednak będzie mi kiedyś dane wrócić do domu. Tylko co mi po domu w którym będę mieszkał sam? |
| | |
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Nie Kwi 13, 2014 8:06 pm | |
| To krótkie i lakoniczne ”tak” zasugerowało jej, że nie chce o tym rozmawiać. Szanowała to i nie zamierzała drążyć tego tematu, chyba, że mężczyzna sam do niego nawiąże. Z drugiej strony uświadomiło jej to, że raczej powinna uważać na to co mówi. W końcu ten cały Cline czy jak mu tam chciał ją zamknąć za mniejsze pierdoły, które właściwie stanowiły wymysł jego chorej wyobraźni. Tak czy inaczej w starciu z Peregrinem gdyby temu coś strzeliło do głowy. Beth jak to Beth jak zawsze ufna, starała się widzieć w ludziach głównie dobre cechy dlatego też pewnie ryzykowała wycieczkę na śniadanie z nowym znajomym. Ruszyła za nim by po chwili zrównać krok i iść już obok niego. Ramię w ramię chociaż musiała na niego zerkać nieco w górę, gdyż niestety nie została obdarzona przez naturę zbyt hojnym wzrostem. - Właściwie nie wiem czego się spodziewałam.- wzruszyła ramionami.- Miałam nadzieję, że będzie łatwiej, że uda mi się zapomnieć i zacząć wszystko od nowa. Okazało się, że jest wręcz odwrotnie a od swoich wspomnień człowiek nie ucieknie.- zerknęła spod grzywki na mężczyznę. Czy nie osłaniał się przypadkiem za bardzo.- Tyle, że wracać też nie mam do czego niestety.
Pewnie dotarli do tej knajpki, zjedli pyszny obiadek i każde poszło w swoją stronę.
zt |
| | | Wiek : 27 lat Przy sobie : Licencja na broń palną, broń palna, para kastetów, idealna celność, fałszywy dowód tożsamości, kamera, magazynek z piętnastoma nabojami, telefon komórkowy, nóż wojskowy
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Wto Kwi 29, 2014 12:18 am | |
| /Czasoprzestrzeń po przesłuchaniu Di
Minął jakiś czas od wiadomości, które otrzymała na telefon. Pół godziny, a może dłużej. Nie spieszyło jej się nad brzeg rzeki, gdy po drodze miała wiele innych zajęć, ale przypominając sobie o ostatniej niespodziance, jaką sprawiła Bertowi, uśmiech sam pojawiał się na jej twarzy. Znów musiała opuścić Siedzibę, by udać się do Dzielnicy. Niektórzy nazywali to odwiedzinami u psów gończych, ale nazewnictwo było tu najmniej ważne. Wszystko zależało od celu wizyty, a przecież najprzyjemniejsze było dręczenie dusz tych zarówno niewinnych, jak i winnych. Kiedy jej oczom ukazała się Moon River, zaczynało robić się ciemno lub po prostu szaro, a latarnie zaczęły się rozpalać swą żółtą poświatą. W otoczeniu było słychać jedynie szum rzeki i stukanie obcasów szpilek Melanie. Tych czerwonych, jej ulubionych, które uwielbiała wbijać w wnętrzności swych ofiar, by choć trochę poczuli się ważni, że zostali potraktowani prezydenckimi butami. Powiedzieć by można, że biała bokserka i czarna skóra dodawały temu większego uroku, ale kto by na to zwracał uwagę, zwłaszcza w takim miejscu. Właściwie nie zastanawiała się jakoś specjalnie nad faktem, że Graveworth wybrał akurat to miejsce na spotkanie, ale nie zamierzała mu tego zaliczyć na plus, do i tak małej puli zalet. Nie mogła jednak powiedzieć, by zabawa w jego towarzystwie nie przynosiła jakichś korzyści, ale tylko do czasu, bo nie mogło obyć się bez przemocy. Kiedy w końcu zeszła po schodach, na zasłoniętą wysoką ścianą ścieżkę, która znajdowała się nad bliskim widokiem na rzekę, przystanęła, wsuwając ręce do kieszeni spodni. W szarości dostrzegła sylwetkę mężczyzny w oddali. Nie wiedziała, czy to Bertram, ale czy to nie on miał tu czekać? Mimo to nie zamierzała za nim nawoływać, niczym stęskniona sunia, a wręcz przeciwnie stała tam gdzie wcześniej i opierając się teraz o ścianę plecami, patrzyła na rzekę, czekając aż mężczyzna sam pofatyguje się w jej stronę. |
| | | Wiek : 28 lat Zawód : Producent broni Przy sobie : Scyzoryk, paczka zapałek, telefon.
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Wto Kwi 29, 2014 3:11 am | |
| Bertram zapomniał już jaką radość dawało mu wymienianie smsów. Jeśli jeszcze wysyła się je do młodej Coin, to uczucie wniebowzięcia jest dwa razy większe. Szczególnie wtedy, kiedy Melanie stara się nie reagować na zaczepki. Czyż to nie jest słodkie? Ta kobieta tak często ubabrana w krwi ma też swoje dobre strony i wystarczy je tylko odkryć. Może i bije ludzi kastetami, wbija im szpilki w brzuchy i nasyła na nich jakąś bandę zbirów, ale to nadal kobieta. Coś dobrego musi w niej siedzieć. Graveworth natomiast uśmiechał się na myśl o czymś zupełnie innym. Może i charakter Coinowa miała ciężki, ale jej ciało kusiło do tego, żeby stawić jakoś czoła wrednemu usposobieniu. Teraz jednak zmierzał na rzekę i w sumie sam nie wiedział dlaczego to robił. Od dawna przecież nie spotykał się już z córką prezydent, a przez moment nawet zapomniał o jej istnieniu. Miał za to jednak jakieś dziwne przeczucie, że dzisiejszy wieczór będzie dość przełomowy. Może przynajmniej teraz nie dostanie po twarzy, chociaż jest to bardzo mało prawdopodobne Jak przypuszczał, nad rzeką znalazł się jako pierwszy. To typowe, że ktoś musi się spóźnić. Chociaż jakby się tak dobrze zastanowić, to Bertram nie podał jej nawet godziny spotkania, więc nie powinien mieć pretensji. No i rzeczywiście nie miał. Stał sobie bowiem nad brzegiem spokojnej rzeki i pykał coś na swoim telefonie. Gdyby tylko istniało tutaj Candy Crush to możecie być pewni, że właśnie w to grałby teraz producent broni. Nie ma lepszej gry do relaksu niż niszczenie kilku klocuszków i spoglądanie na to, jak upadają na ziemię. Zupełnie jak natrętni przeciwnicy, których czasem trzeba eliminować. Zdarzało się jednak, że ich stopy nie dotykały ziemi, bo sznur był odpowiedniej długości, ale to już ciemna strona biznesu, którą dzielić się nie należy. I jest. Stukanie obcasów było aż nazbyt głośne, żeby przegapił je przy takiej ciszy. Z początku się jednak nie odwracał. Zrobił to dopiero wtedy, kiedy to już ucichło. Następnie pozostało mu jedynie ruszyć wolnym, trochę lekceważącym krokiem w stronę Melanie. Nie komentował nawet w myślach jej wyglądu, bo doskonale wiedział, że za bardzo się nie zmieniła. Jeśli zaś chodzi o niego to również brak jakiejkolwiek, nawet najsubtelniejszej zmiany. Wychodzi na to, że w szafie ma tylko garnitury i czarne krawaty. W każdym razie w końcu też znalazł się w odległości dwóch metrów od Melanie. - A jednak się za mną stęskniłaś. - zaczął, zbliżając się jeszcze bliżej, a jego ręka skierowała się w stronę policzka Coin z nadzieją, że nie zostaną odgryzione mu żadne palce. Albo nie dostanie kopniaka w krocze. Albo kosy w żebra. Było naprawdę wiele możliwości i właśnie dlatego Bertramowi nigdy nie znudzi się przebywanie w towarzystwie tej blondynki. Była na tyle szalona, że mogło wydarzyć się dosłownie wszystko. - Panna Melanie Coin - róża z kolcami większymi od płatków. - powiedział zamyślony, chcąc przejechać zewnętrzną stroną palców po wspomnianym wcześniej policzku. Miał to być swoisty gest na przywitanie. W końcu nie wezwał jej tutaj w jakiejś określonej sprawie, więc czemu po prostu nie mogą nacieszyć się swoim towarzystwem? Tym bardziej, że bokserka naprawdę ładnie podkreślała uroki Melanie. A nie mówiłem, że Bert ma często rację? W smsie też się nie mylił! |
| | | Wiek : 27 lat Przy sobie : Licencja na broń palną, broń palna, para kastetów, idealna celność, fałszywy dowód tożsamości, kamera, magazynek z piętnastoma nabojami, telefon komórkowy, nóż wojskowy
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Wto Kwi 29, 2014 5:02 pm | |
| Dopiero kiedy mężczyzna raczył skierować się w jej stronę i podejść, umieściła na nim swój wzrok, patrząc na niego od dołu do góry. Miał rację, żadne z nich wiele się nie zmieniło, a przynajmniej zewnętrznie, choć wewnętrznie możliwe, że również. To tylko Melanie zmieniła swój stan cywilny na zaręczony, ale ten fakt był tu jak najmniej ważny, a jeśli Bertram miałby się o tym dowiedzieć, to pewnie przypadkiem, bo nie z jej ust. Przed oczami pojawił jej się chwilowo obraz Gerarda, ale szybko go odgoniła i uśmiechnęła się zawadiacko, patrząc na mężczyznę, który stał przed nią. -Nigdy nie zaprzeczyłam, że nie. -odpowiedziała niemal natychmiast, wytykając mu jego błąd, choć bardziej było to droczenie się dwóch kotów, niż poważne przepychanki, choć i tego ostatniego nie wykluczała. Nie trzeba było czekać długo, bo co prawda pozwoliła się dotknąć, a po plecach przeszedł ją dziwny dreszcz, ale już chwilę później podniosła rękę i złapała Berta za nadgarstek, niebezpiecznie mocno wbijając paznokcie w jego skórę i oddalając jego dłoń od siebie. Samo jego stwierdzenie skwitowała chłodnym uśmiechem, który krył w sobie zadowolenie, lecz mimo czasu jaki upłynął od ich ostatniego spotkania, nadal mogła stwierdzić, że nic się nie zmienił również pod względem słownych gierek. Kiedy tak patrzyła na jego twarz, myślała o tym, co było ostatnią rzeczą, jaką ją z nim łączyła. Oczywiście było to zlecenie pobicia i choć minęło od tego trochę czasu, to z łatwością mogła stwierdzić, że owa zabawa nie pozostawiła na jego ciele żadnych stałych śladów. Z tego względu zapamiętała sobie również, by srogo rozliczyć się z ludźmi, którym kazała złapać Bertrama. Jeśli w tej chwili był on jak najbardziej sprawny, to oni musieli ponieść tego konsekwencje. A ponieważ nie mogła patrzeć na jego cierpienie, postanowiła, że zadanie bólu kilku wojskowym, którzy źle wykonali zadanie, będzie bardzo zabawne. A może nawet wróci do dawnych przyzwyczajeń z Trzynastki i każdemu z nich odstrzeli ich najcenniejszy skarb znajdujący się między nogami, by zaczęli myśleć o tym co trzeba, a nie zajmowali się rzeczami niewartymi uwagi. Z drugiej strony mogłaby spuścić z nich całą krew i napawać się jej widokiem, dodatkowo mając uciechę z ich umierających serc. Kar za nieposłuszeństwo było wiele, ale te zamierzała wyegzekwować później. -Po co mnie tu sprowadziłeś? -spytała w końcu bezpośrednio, bo na dobrą sprawę nie zamierzała marnować swego czasu nad brzegiem Moon River, gdy w planach miała kolejne ofiary do zbadania. W końcu puściła jego nadgarstek, uświadamiając sobie, że wciąż wbija mu paznokcie w skórę. Po chwili tą samą dłoń wyciągnęła w jego stronę i złapała za krawat, pociągając lekko. -Widzę, że u ciebie wszystko dobrze. -mruknęła średnio zadowolona. A mimo to patrzyła na niego tym przeszywającym wzrokiem, który był dziko radosny. Lubiła jego męskie rysy twarzy i garnitur, który dodawał uroku, przy czym nie zamierzała mu tego otwarcie mówić. Zwłaszcza nie po rozkręceniu własnej zabawy. |
| | | Wiek : 28 lat Zawód : Producent broni Przy sobie : Scyzoryk, paczka zapałek, telefon.
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki Wto Kwi 29, 2014 9:03 pm | |
| Obraz Gerarda? Przy Bertramie? To przecież równe potwarzy. Jednak bardzo dobrze, że go odgoniła. W końcu gdyby Graveworth wiedział, że ma przed sobą narzeczoną tego faceta, to zwyczajnie zmieniłby podejście. To nie w jego stylu, żeby zabierać kobiety innym. Oczywiście jeśli ich zna i jako tako lubi, bo inaczej żadnych oporów mieć nie powinien. Z jakiej racji? Źle jej przy obecnym, to szuka chwilowego pocieszenia w ramionach producenta broni. Układ całkiem prosty, a przy okazji i korzystny dla obu stron. Teraz jednak Bercio skupiał się jednak na czymś innym. Nie mógł zaprzeczyć, że słowa Melanie go nie zaskoczyły. Czyli ma jeszcze jakieś uczucia?! Jeśli tak, to oznaczało to, że ma również serce. To dość niewiarygodne, nieprawda? Capitol Voice z pewnością powinien o tym się rozpisać. - Albo kłamiesz, albo faktycznie mnie lubiłaś. Niemałe zaskoczenie. - odpowiedział z drobnym uśmieszkiem malującym się na jego ustach, którego pewnie mało rzeczy potrafiłoby zetrzeć. No, ale proszę bardzo. Otrzymał to, czego oczekiwał. Tylko dlaczego tak delikatnie? Spodziewał się, że Melanie będzie bardziej agresywna, a tu okazało się, że dała mu taryfę ulgową. Czyżby faktycznie tak bardzo się za nim stęskniła? A może to coś innego? Pewnym było jednak to, że Bertram trzymał rękę całkowicie swobodnie, nawet nie próbując jej wyrwać. Zupełnie tak, jakby zwyczajnie ignorował jej paznokcie, które z pewnością zostawią po sobie ślady. Gdyby jeszcze polała się czerwona posoka, to z pewnością upiększyłoby to całą scenerię. Zlecenie pobicia? Tak. Było naprawdę przyjemnie. Kilkanaście siniaków, zakrwawiona koszula i poobdzierane kostki u rąk. Co by nie było, Bert się jakoś bronił. Może za to nie poturbowali go tak bardzo? Kiedy myśliwy nie spodziewa się obrony, a ta następuje, wpada on w swoistą konsternację. To samo dzieje się u drapieżników, i to samo ma miejsce u ludzi. To chyba to uratowało Berta przed złamanymi kończynami. A co się tyczy żołnierzy, z którymi porozmawia Melanie, to Graveworth nie chciałby być w ich skórze. Sam widok odstrzeliwanego skarbu boli, a co dopiero przeżycie tego. Raczej są jakieś granice brutalności, których nie powinno się przekraczać. W przypadku mężczyzn ruszanie ich klejnotów było zabiegiem niedozwolonym i koniec. - Chciałem się dowiedzieć co takiego dzieje się z moją ulubioną znajomą. - odpowiedział dość zwyczajnie, jednak akcent położony na przedostatnie słowo był dość specyficzny. Zupełnie jakby chciał przez to coś zasugerować, ale tego niestety nie zdradzę. I jak miło! Poprawia mu nawet krawat. Byle nie za mocno, bo zbyt długo wtedy nie pogadają. - Ujdzie. - wiadomo, że zawsze każdemu wszystkiego mało. Bert zastanawiał się jednak nadal czemu Coin jest taka spokojna. Czyżby jednak się zmieniła? Gdzie jego ukochana, lekko agresywna Mel? Ktoś jej chyba przyciął za bardzo pazurki. Może sprawimy, żeby wyrosły ponownie? Z pewnością rączki, które nie trzymały się przy sobie, a spoczęły na biodrach kobiety były niezłym początkiem. Zbliżenie się na taką odległość, że dotykał jej policzka swoim pewnie też. - Mam nieodparte wrażenie, że chcesz to zepsuć. - zagadnął jeszcze, chcąc się jak najbardziej podroczyć z Coin. Dawno nie przebywał z kobietą tak charakterną, jak właśnie ją zapamiętał. No już, już blondyneczko. Chyba go nie rozczarujesz, co? |
| | |
| Temat: Re: Lewy brzeg rzeki | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|