|
| Opuszczony diabelski młyn | |
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Opuszczony diabelski młyn Sob Sie 17, 2013 11:49 pm | |
| First topic message reminder :Pozostałość po rozbiórce starego, wesołego miasteczka, która nastąpiła co najmniej kilkadziesiąt lat temu. Do dzisiaj nie wiadomo, dlaczego nikt nie ruszył skrzypiącego, rdzewiejącego koła, ale ani dawni Kapitolińczycy, ani rebelianci, zdają się nie zaprzątać sobie tym głowy.
Ostatnio zmieniony przez Ashe Cradlewood dnia Wto Lis 04, 2014 12:40 am, w całości zmieniany 1 raz |
| | |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Pią Lip 11, 2014 2:42 pm | |
| Ludzie, których spotykał na swojej drodze - a było ich naprawdę całe mnóstwo, nie wszyscy mogli miło wspominać czas, który przyszło im spędzić w więzieniu - dzielił według swojego widzimisię. Nie było w tym ani grama poszanowania dla każdej jednostki jako myślącego organizmu, wbrew przeciwnie (!), Gerard nie rozumiał, czemu świat zatrzymał się w procesie ewolucji i nie eliminuje najsłabszych, którzy opóźniają rozwój całej grupy społecznej. Byłby hipokrytą, gdyby we własnej utopijnej krainie wykreśliłby kobiety jako gatunek słaby i mało przydatny, ale nie przeszkadzałoby mu to wcale nienawidzić istot z Wenus. Rzadko zdarzało się, by jakakolwiek samica (bo do tego służył rodzaj żeński - do rozrodu) sprawiła, że musiałaby negować swoje własne wyroki. Wiedział, że bywają kobiety trudne i niebezpieczne, wodzące słabych mężczyzn na pokuszenie i że tym sposobem szkodzą całej ludzkości, opartej na patriarchacie (narcystyczne? troszkę), ale na szczęście łatwo je pokonać. Szowinizm w wydaniu antropologa z powołania, który teraz przeżywał uroczy memoriał w towarzystwie prawie-martwej dziewczynki, kołyszącej się w wagoniku do jego rytmu. Już raz tak to czuł, już kiedyś miał ją pod sobą i mógł wyczyniać z nią wszystko, może wówczas zwodził ją bardziej wyszukanymi metodami niż uderzenie w głowę, ale przynajmniej był szczery. Tego chciała? Nigdy nie mógł zrozumieć kobiet. Widocznie były to faktycznie istoty, nie tylko pozbawione logiki i mądrości, ale nawet biologia i chęć przetrwania (tak bardzo istotna!) rozłaziła się w szwach, kiedy chowały urazy sprzed kilkunastu miesięcy. Nie mógł jej pomóc, nie potrzebował balastu w Kapitolu, który przypominałby wszystkim, że był po przeciwnej stronie barykady. Oczywiście, że lubił wyszukane przyjęcia Snowa (i jego rodzice wiernie mu służyli), ale teraz stał się prawą ręką Coin i tylko to się liczyło. Ashe musiała być mądrą dziewczynką (potrafiła?) i zrozumieć, że nie zawsze dostaje się to, czego się pragnie. Chyba że nazywa się Ginsberg. - To dobre pytanie - przyznał, kiwając przed nią głową i rozglądając się do góry. W poszukiwaniu mechanizmu, który zacząłby kręcić tą piekielną machiną i uniósłby ich do gwiazd. Romantycznie, wówczas mógłby ją zrzucić bez żalu na betonowy podest i obserwować roztrzaskane ciało, które niegdyś pieścił rękawiczkami. Być może nawet zasłużyłaby sobie na zabranie jej do domu i pokazanie Maisie. Ciekawe, czy przejęłaby się tym, jak kończą miłostki Gerarda Ginsberga, kiedy przestają grać według jego zasad. Ashe musiała być młodsza, mogłaby być jego córką, ale już nie myślał o niej w ten sposób. - Czego chcę? - powtórzył, przejeżdżając palcami po jej sinym policzku i patrząc w półmroku w jej oczy, zawsze podniecał go strach, to był najsilniejszy afrodyzjak i jedyna przypadłość człowieka, którą wprawdzie pogardzał (jak można obawiać się nieznanego?), ale która sprawiała, że aż drżał z rozkoszy, mogąc planować ich kolejne spotkanie, kiedy jeszcze to się nie zakończyło. - Wyciągnąć cię. Przecież nie łamię obietnic - przyznał cicho, wibrującym głosem, który pewnie w innym miejscu rozniósłby się echem - uwielbiał myśleć, że na dźwięk tego głosu więźniowie wiążą sznur na szyjach - a tu zaniknął tak prędko, jak tylko się pojawił. Została tylko propozycja, tym razem bez połączenia z fizycznym znęcaniem się, tylko ją dotykał. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Sob Lip 12, 2014 2:35 pm | |
| Dopóki udawało mi się trzymać swój strach i nerwy na wodzy, byłam w stanie jeszcze jako tako funkcjonować. Niezbyt efektywnie, to prawda, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w odwecie więcej straciłam niż zyskałam, ale przynajmniej miałam poczucie, że jestem czymś więcej niż bezwolną marionetką, odciętą ze sznurków i porzuconą przez rozpuszczone dziecko na popsutej, zapomnianej karuzeli. Teraz nie mogłam powiedzieć o sobie nawet tego; wciąż zaciskając uparcie powieki, czekałam, aż koszmar się skończy, zupełnie jakbym oglądała horror w telewizji, a nie grała główną rolę w spektaklu pod tytułem życie. Chwilami miałam nadzieję, że po prostu tkwię w głębokim śnie, z którego prędzej czy później wyrwie mnie dźwięk budzika, ale minął już prawie rok od wybuchu rebelii, a żaden sen nie miał prawa trwać tak długo. Z drugiej strony, gdyby to wszystko działo się naprawdę, czy nie powinno boleć mnie właśnie co najmniej kilka części ciała? Uchyliłam powieki, nieznacznie, ostrożnie; ciemny ślad jeszcze niezakrzepłej krwi na ramieniu bynajmniej nie zniknął, a jednak jedynym odczuciem, które do mnie docierało, był dotyk palców Gerarda na policzku. I głos, tak surrealistyczny i niepasujący do niczego. Zaśmiałam się histerycznie, kiedy odpowiedział na moje pytanie; chyba, bo dźwięk, który wydobył się z mojego gardła był do śmiechu wcale niepodobny. Odwróciłam głowę w jego stronę, w końcu pozwalając sobie na odszukanie wzrokiem jego twarzy i już samo to sprawiło, że serce zabiło mi niespokojnie. A przecież nie zawsze się go bałam; był czas (dzisiaj rozmyty już jak cała reszta wspomnień), w którym te same rysy budziły we mnie całkiem inne skojarzenia. - Nie chcę nic od ciebie - powiedziałam, z całą stanowczością, na którą byłam w stanie się zdobyć. Zacisnęłam dłonie w pięści, wbijając paznokcie w ich wewnętrzną stronę, ale chyba były zbyt zdrętwiałe, żebym mogła poczuć cokolwiek. Nie potrafiłam radzić sobie z emocjami. Nie tylko dzisiaj, nie tylko w sytuacjach stresowych; nie potrafiłam tego nigdy, przez lata sukcesywnie coraz szczelniej wypełniając przezroczystymi słoiczkami szafkę nad umywalką. Miałam wrażenie, jakby w moim ciele i głowie żyły jednocześnie dwie osoby o całkowicie przeciwnych charakterach, tocząc ze sobą nieustanną walkę o dominację. Lekarstwa przez jakiś czas dawały radę skutecznie uciszać je obie, ale te skończyły się dawno temu, a głosy wewnątrz czaszki od niepamiętnych czasów nie były tak głośne. Wiedziałam, że jeszcze kilka minut i albo spróbuję zabić stojącego nade mną mężczyznę, albo rozsypię się na kawałki i rozpłaczę jak małe dziecko. I nie byłam pewna, co byłoby gorsze. - Zostaw mnie - szepnęłam. Cicho, bardzo cicho. Właściwie nie byłam nawet pewna, czy mój głos nie zmieszał się z łagodnym wiatrem i nie zgubił gdzieś po drodze, a z twarzy Gerarda nie mogłam nic wyczytać, bo akurat nie patrzył na mnie, spojrzeniem szukając czegoś w konstrukcji nad nami. Dogodnego miejsca, żeby mnie powiesić? Prawie się zaśmiałam, mimo że trudno byłoby mi znaleźć coś, co w tamtej chwili śmieszyłoby mnie mniej od wizji mojego dyndającego na diabelskim młynie, bezwładnego ciała. Odchrząknęłam, starając się oczyścić ściśnięte gardło, po czym powtórzyłam, już nieco głośniej (i jak mi się wydawało - jeszcze bardziej żałośnie): - Po prostu mnie tu zostaw. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Sob Lip 12, 2014 4:39 pm | |
| Sianie fermentu, zamętu i zniszczenia było cechą wyłączną każdego rebelianta, ale nikt nie śmiał wątpić, że Gerard rozwinął tę zdolność aż nad podziw, tworząc z niej swoisty znak firmowy, który sprawiał, że nawet osoba, z którą nawiązał niegdyś szalenie poprawne stosunki (uwielbiał to słowo, było takie brudne i sprośne) trzęsła się jak osika, usiłując przed nim uciekać mentalnie. Stary chwyt, który przećwiczył już z Maisie - wyłączenie się poza obszar własnego ciała było sztuką trudną i wymagającą czasu, ale sprawiało, że ofiara przestawała odczuwać wszystko co psychicznie doprowadziłoby ją do zawiśnięcia na najbliższej gałęzi albo wagoniku, który zwisał smętnie, nie chcąc przewalić się na ziemię i dokonać dzieła zniszczenia. To tylko przedmiot, podobnie jak Ashe, którą dotykał po swojemu, zastanawiając się, czy kiedyś znowu przezwycięży odrazę na tyle, by dotykać jej brudnej skóry bez rękawiczki, która przyjemnie drażniła jego nadgarstki. Uczucie podobne niemal do orgazmu, który wędrował po jego ciele, zwiastowany przez dreszcze, przenikające jego nerwy. Dobrze wiedział, co go podnieca i dziewczyna mogła tylko modlić się do nieistniejących bogów o dar łaski, podczas gdy strącał z niej swoje dłonie i zachwycał się fakturą starych sprzętów. Nienawidził Kwartału, to było takie oczywiste, że aż bolało; ale nie widział przeciwwskazań do korzystania z jego dóbr nachalnie, nie przejmując się odmową czy błaganiami. Wręcz przeciwnie, te sprawiały, że miał ochotę karać ją jeszcze mocniej za to, że ośmiela się go wodzić na pokuszenie, kiedy już dawno powinien być w domu z córką i ich dzieckiem (jeszcze nienarodzonym, już przeklętym). Zamiast tego jednak bywał tu, łagodne światło spływało na całą okolicę - mieszkańcy tego paskudnego obszaru dziś zasną w glorii elektryczności - oświetlając jego badawczy wzrok, penetrujący każdą najmniejszą myśl w głowie dziewczyny. Oczywiście nie był cudotwórcą (jeszcze nie), matka nie nauczyła go jak być medium, a Pan Światłości, która nadal im sprzyjał (to nie prezydent Coin zadbała, by Ashe dokładnie widziała co ją spotyka) jeszcze nie uczynił go tak zaufanym sługą, ale wystarczyło tylko spojrzeć jej prosto w oczy i ująć za nadgarstki, by wyczuwać strach, który sprawił, że uśmiechnął się jak chłopczyk. Uroczo, ciepło, łapiąc ją nagle za włosy i przytrzymując za kark, kiedy zwisała do góry nogami nad trawą. Nic wielkiego, z tej odległości nie złamały sobie nawet kości, ale już interwencja ze scyzorykiem mogłaby skończyć się dość dramatycznie. - Źle. Powiedz cokolwiek, by nie próbował tym tępym narzędziem przebić ci każdego mięśnia w nadgarstku. Potrzebujesz rączek tutaj, prawda, Ashe? - zapytał, puszczając ją prosto na ziemię i łapiąc nóż. Naprawdę wielka szkoda, że nie zabrał siekiery, ale to chyba byłoby zbyt szybkie i bezbolesne, a nie był drwalem, a... estetą, który z lubością obserwował przerażenie i orzekał w myślach, że musi mieć tę dziewczynę - żywą lub martwą, bez różnicy.
|
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Sob Lip 12, 2014 9:17 pm | |
| Powoli zaczynałam rozumieć, dlaczego bohaterowie horrorów rzadko kiedy krzyczą o pomoc, niepomni na rzucane w ich stronę z kanapy salonu wyzwiska. Dlaczego zamiast uciekać, zaglądają wprost do pokoju, w którym oprawca zastawił na nich pułapkę, i dlaczego spośród wszystkich możliwych rozwiązań, zawsze wybierają to najgłupsze. Odpowiedź na to pytanie czaiła się w moim własnym odbiciu, wyzierającym z niepokojąco rozbawionych oczu Gerarda oraz uwydatniała się we wszystkim, co dzisiaj zrobiłam. W takich chwilach jak ta, logiczne myślenie po prostu nie działało - a przynajmniej nie robiło tego w moim wypadku. Bo jak inaczej wytłumaczyć można było fakt, że wisząc głową w dół nad twardym podestem, nie zastanawiałam się nad sposobami złagodzenia wypadku, zamiast tego wpatrując się z falujące dookoła kosmyki włosów i z zaskoczeniem zauważając, że chyba rosły nieco wolniej niż zazwyczaj? No, przynajmniej dopóki nie zaczęłam spadać. Krzyknęłam krótko, bo taki też był mój lot, w ostatniej chwili osłaniając głowę rękami. Coś chrupnęło mi w lewym nadgarstku, a po ręce rozlała się fala gorąca, ale jedynym, na co zwróciłam uwagę, było głuche tąpnięcie, gdy moje ciało uderzyło o drewniany pomost. I to, że po raz pierwszy od dłuższej chwili znajdowałam się w takiej odległości od Gerarda. Na sekundę zamarłam w bezruchu, leżąc na plecach i upewniając się, czy aby na pewno nie złamałam kręgosłupa i czy wciąż mam czucie w rękach i nogach, po czym najszybciej jak tylko potrafiłam, przeturlałam się na bok. Latarnie rzucały na okolicę blade światło, zmuszając mnie do przeklinania rebeliantów, którzy dzisiaj pierwszy raz od kilku tygodni postanowili uraczyć Kwartał dostawą prądu, ale i tak postanowiłam wykorzystać okazję - być może ostatnią, jaka miała mi się nadarzyć w życiu. W uszach lekko mi dzwoniło, najprawdopodobniej od upadku, nie słyszałam więc, co robi mężczyzna, ale nie miałam zamiaru tracić kolejnych cennych sekund na odwrócenie się i sprawdzenie. W oczywisty sposób byłam dla niego widoczna, miałam jednak nadzieję, że wygrzebanie się z chyboczącego nad ziemią wagonika zajmie mu co najmniej kilka sekund. Z trudem dźwignęłam się na nogi, nie prostując się jednak do końca i, zgięta w pół, pobiegłam przed siebie, ignorując oświetloną alejkę i kierując się najkrótszą drogą w stronę zacienionych, parkowych drzew. Z wcześniejszego doświadczenia wiedziałam już, że Gerard potrafi całkiem celnie rzucać przedmiotami, dlatego chciałam zniknąć z otwartej przestrzeni najszybciej, jak było to możliwe. Niestety, nogi odmówiły mi posłuszeństwa już po kilkunastu metrach - za wcześnie, żebym mogła uznać to za odległość bezpieczną - i zmuszając mnie do przystanięcia. Czy za mną szedł? Zniknęłam za najbliższym drzewem, przyciśnięta plecami do szorstkiej kory, nasłuchując. Jedną dłoń przycisnęłam do ust, żeby stłumić zbyt głośny oddech, podczas gdy druga odruchowo sięgnęła do kieszeni po scyzoryk, a ja dopiero po chwili przypomniałam sobie, że już go nie miałam. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Nie Lip 13, 2014 9:52 pm | |
| Znał swoją reputację bardzo dokładnie. Do pewnego czasu kolekcjonował nawet wszelkie oświadczenia ludzi, którzy byli na tyle durni, by myśleć, że cokolwiek pomoże skarżenie na niesprawiedliwe potraktowanie podczas pobytu w więzieniu. Bardzo bawiły go wstawki o okrucieństwie naczelnika, które przewyższało wszystko, z czym zetknęli się do tej pory. Właściwie czuł dumę, wiedząc, że jest najlepszy i że wzbudza strach. Dopiero po pewnym czasie odkrył, że to akurat nic oryginalnego. Większość rządowych budziła uzasadnione obawy, więc był jednym z wielu, a to nigdy mu nie wystarczało. Pewnie dlatego zamiast osiąść na laurach, próbował wprowadzić nową jakość w przesłuchaniach i pokazać wszom z Kwartału, że zadarli nie tyle z państwem (to zawsze wybaczało), a z konkretnym człowiekiem, który najchętniej widziałby ich wszystkich na szubienicy. Wiszących dokładnie tak jak Ashe, która próbowała ratować się przed głuchym uderzeniem i nawiązaniem kontaktu z Matką - Naturą. To zabawne, ale jako jedna z niewielu osób wiedziała, że nie ma do czynienia z prostakiem, który w Trzynastce sprawował jedną z podrzędnych posad i że Ginsberg naprawdę uważa za święte pewne rytuały, których była udziałem. To była jakaś chora, lekceważąca troska, która sprawiała, że traktował ją tak jak kobietę w dawnych kulturach, dając jej zaznać kontaktu z ziemią, z której się wywodziła. To nie była męska dola, był prochem, który nie powinien nawet dotykać podłoża butami, więc powinna być mu wdzięczna za takie traktowanie. Nie była - nuda; obserwował jak ucieka przez park, próbując wyzwolić się spod mocy kata. Bezmyślna idiotka, która zupełnie nie rozumiała, że Gerard uwielbia polowania i wystarczy, że zwietrzy zapach zwierzyny, a już staje się nieugiętym łowcą. To też była szkoła kapitolińska - nikt inny przecież nie skradałby się powoli za swoją ofiarą, próbując reagować jak najciszej i zachowując się jak cień. Przez myśl przemknęły mu rozkoszne polowania w ogrodach Snowa i naprawdę zatęsknił za tymi czasami, które obecnie były rażącą przeszłością, która sprawiała mu niemal fizyczny ból. Zapragnął doświadczyć tego jeszcze raz, więc wybrał inną drogę, drogę na skróty, wychodząc za nią i uśmiechając się bezszelestnie. Tylko po to, by rzucić nożem zanim Ashe spojrzy w jego stronę. Cóż, jeśli trafił w kręgosłup... To może mieć problem z odwracaniem się i podobnymi zabawami w ciuciubabkę. Ostatnią wygrał on, podchodząc do niej bliżej i głaszcząc ją po włosach. Nie było tak źle, rana krwawiła, ale nie przebiła rdzenia. Nie pieprzyłby kaleki, a wobec tej dziewczyny miał całkiem poważne plany. - Będziesz moją ozdobą w Kapitolu - westchnął z uśmiechem, zabierając nóż (to musiało zaboleć) i odchodząc. Miał nadzieję, że nie wykończy jej wstrętne zakażenie w Kwartale.
zt |
| | | Wiek : 20 Zawód : pracownica kawiarni 'Vanillove' Przy sobie : dowód tożsamości [Helen Favley], breloczek z kluczami, gotówka, okulary przeciwsłoneczne -> wszystko w przepastnej torbie Znaki szczególne : potrójna blizna (jak po szponach) w kolorze malinowym na lewym boku szyi Obrażenia : amnezja (bardzo ciekawe "obrażenie" xD)
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Sob Lip 26, 2014 11:32 pm | |
| /przed wydarzeniami z uliczki (bilokacja)
Co jak co, ale nawet, a może zwłaszcza?, ona miewała takie momenty, w których uznawała bez żalu, że ma serdecznie dosyć swojej własnej siostry. Nie to, że ta zanudzała ją swoimi gadkami o przeznaczeniu garnków czy coś w tym rodzaju, bo specjalistką od nawijania o wszystkim i o niczym to w tym specyficznym związku, znacznie bardziej wymagającym od tego małżeńskiego!, była akurat Tabitha. Jednak chyba każdy człowiek miałby czasem serdecznie dosyć patrzenia na kogoś, kto bardziej przypomina kukłę usadzoną na krześle niż człowieka. Cholera! Jej siostra nawet nie mrugała, jeśli się jej do tego nie zmusiło! Co tutaj mówić o wykonywaniu jakiś bardziej wymagających czynności życiowych... Może to i było dosyć podłe w stosunku do Mandy, ale Tabby często zastanawiała się, w jaki sposób ta jeszcze oddycha, żyje i takie tam. Przecież to też wymagało jakiegokolwiek, nawet minimalnego, zaangażowania od człowieka i to bynajmniej nie innego. Chociaż czasem zdarzało się jej myśleć, że jest dwiema osobami zamiast jedną. Musiała bowiem robić wszystko właśnie zarówno za siebie samą, co w KOLCu bywało ciężkie, jak i za Amandę. Z tym drobnym szczególikiem, że niepodważalnie i niezaprzeczalnie wręcz bardziej dbała o chorą blondynkę, nie dając sobie za nic w świecie wbić do łba, że wszystko to, co robiła i tak było w pewnym sensie bezcelowe, a zaniedbując własną osobę nawet odrobinę... Cóż, znacznie zmniejszała szanse na przeżycie... Ich obu. W pewnym sensie, nie wiedziała nawet, dlaczego to wszystko robi, dlaczego zajmuje się siostrą, z którą nie widziała się przez tyle lat, praktycznie od dwunastego roku życia, by później zobaczyć ją, solidnie obłąkaną!, w swoim domu i od tego czasu przejąć na siebie obowiązek dbania o nią. Bycia jakąś nieźle popieprzoną Matką i Zbawczynią Świata, gdy jej samej nie było łatwo i przyjemnie. No dobrze... Może teraz to się odrobinę zapędzała, bo przecież szczerze kochała małą Mandy, ale miała prawo być na nią wściekła. Zwłaszcza przy tym fakciku, że zazwyczaj jednak nie była i raz na jakiś czas chyba mogła sobie pozwolić na wylanie tej całej goryczy, tego żalu i niezłego wkurwa. Tego przynajmniej nikt nie mógł jej zabronić. Kiedyś może i tak, ale z pewnością już nie teraz. Nie został jej bowiem nikt, kogo posłuchałaby w gniewie. Była z niej jednak na tyle zmyślna istota, by odejść choć kawałek od największych tłumów i nie pozwolić sobie na odwalenie jakiegoś wielkiego głupstwa. Cóż... Była szczera ze wszystkimi, to i powinna być też ze sobą... Już nie raz przychodziła w bardziej ustronne miejsce, by się wyżyć, na Amandzie mimo wszystko nigdy by tego nie zrobiła, a i tak kończyła w zupełnie innym. Na dodatek odwalając coś wielce satysfakcjonującego, głupiego, cieszącego ją i niebezpiecznego jednocześnie. Nie łudziła się nawet, że tym razem miało być inaczej. Usiadła więc na deskach otaczających samą konstrukcję starego diabelskiego młyna, opierając się w pewniejszym miejscu o siatkę, rzucając odłamkami bliżej-niezidentyfikowanej-szklanej-rzeczy, UGT-a?, w metalowe koło i czekając na okazję do zrobienia kolejnego durnoctwa w swoim życiu. Mogła powiedzieć, że w jakimś sensie żyła z dnia na dzień i było jej tak dobrze. - Udusimy dziś Coinana? Albo zrobimy coś durnego... - Zanuciła, uśmiechając się pod nosem z typową dla siebie wredotą. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : uliczna śpiewaczka
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Nie Lip 27, 2014 12:40 am | |
| Wepchnęła zarobioną monetę głębiej w kieszeń spodni. Nie duży zarobek, ale zawsze. Właśnie odchodziła od najgęściej zaludnionych części Kwartału, gdzie intensywnie przemęczała struny głosowe od bladego świtu. Teraz chciała odpocząć od zgiełku brudnego świata getta i nogi poprowadziły ją do opuszczonego od zawsze wesołego miasteczka. Lubiło to miejsce, bo przez całą rebelię nie zmieniło swojego wyglądu. Można było odnieść wrażenie, że to wciąż czasy świetności Kapitolu. W pewnym momencie zobaczyła w oddali plecy swojej współlokatorki. Pięknie zgrały im się myśli, skoro obie przywędrowały w to ponure miejsce, zapomniane przez żywych i martwych. Obrzuciła je jeszcze raz wzrokiem, nie znajdując nigdzie w pobliżu kręcącej się Amandy jak głupie szczenię. Może to i dobrze. Margaritka nie była pewna swoich odczuć w stosunku do upośledzonej części Gautierowego duetu. Z jednej strony była to zabawnie bezbronna istota, która stawała się kukiełką w rękach Butterfield. Z drugiej strony, kiedy pojawiała się trzecia osoba, Margaritka odczuwała niemiłe ukłucie, które kazało jej zabiegać o uwagę i rywalizować nawet ze skrzywdzoną osobą. Czuła się jakby znów miała wrócić do niemiłej części dziecięcych wspomnień. Mniejsza. Szybko odrzuciła temat w zapomnienie, skupiając się na bieżącej chwili. Ot, bez większego namysłu, postanowiła, że zakradnie się do koleżaneczki. Transformacja w mentalne zwierzę przebiegła szybko. Była zwierzęciem. A wszystko wokół pragnęło jęczeć okropnie i czekało tylko na pretekst. Jakby każda spróchniała deska, każda zardzewiała rurka kierowała nieistniejące, błagalne spojrzenie na Margaritkę, żeby tylko na nią nastąpiła. Ale Margaritka umiała się skradać. Przez całe dotychczasowe życie łączyła ją przyjaźń ze stworzeniami, które niespodziewanie i bezszelestnie odrywają się od ziemi i fruną, gdzie tylko zechcą. Nauczyła się od nich, że kiedy tylko zechce, oderwie się od trzymającej ją przy ziemi fizyczności i zmanipuluje własne instynkty, by grały pod jej wszechwładzą. Więc się skradała, ważąc kroki na zagłuszające je dźwięki dochodzące z reszty KOLCA. Kiedy Tabitha zaczęła nucić, różowa sierota tylko uniosła lewy kącik ust. Była to lampka alarmowa, uruchamiana gdy myśl wskakiwała pod różową grzywę Stokrotki. Zatrzymała się dostatecznie blisko. - Jak pięknie śpiewasz – rzuciła szeptem. W upragnionej wizji byłby to szept ostry jak zęby zmiecha. Brzmiał zupełnie inaczej. Dużo bardziej niepokojąco, groźnie, paraliżująco. Jej wyobrażony szept byłby wielkim nieokreśleniem, niosącym nieokreślone zagrożenie, które przyprawia o kołatanie serca. Ale był to tylko zwykły pomruk, rzucony przez gardło zwyczajnej siedemnastolatki. Może nawet wcale nie nadający się do straszenia. Żałośnie daleki od upragnionego ideału. Uśmiechnęła się dziko, gdy padł na nią wzrok Tabithy. Podniosła się i podeszła, by stanąć przed Gautier. - To jak, dusimy? – rzuciła z błyskiem w oku. – Jedna z nas trzyma a druga… - wyciągnęła przed siebie rozczapierzone palce, niby zaciskające się na niewidzialnej szyi, wzbogacając teatralny gest zabawnie wymyślną ekspresją twarzy. Parsknęła śmiechem. – Tak? Gdyby to tylko było takie łatwe w wykonaniu. Margaritka bez trudu mogła sobie wyobrazić jak we dwie bezceremonialnie wchodzą do gabinetu Coin i bez oporu ze strony jakiejkolwiek ochrony przestępują do duszenia. Szybko, czysto, bezproblemowo. Pani Prezydent pada sina na swoje biurko z zastygłym, tępym wyrazem twarzy, a one triumfują w najlepsze. Ach, marzenia! |
| | | Wiek : 20 Zawód : pracownica kawiarni 'Vanillove' Przy sobie : dowód tożsamości [Helen Favley], breloczek z kluczami, gotówka, okulary przeciwsłoneczne -> wszystko w przepastnej torbie Znaki szczególne : potrójna blizna (jak po szponach) w kolorze malinowym na lewym boku szyi Obrażenia : amnezja (bardzo ciekawe "obrażenie" xD)
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Nie Lip 27, 2014 1:33 am | |
| Może i były to tylko czcze marzenia osoby, która najprawdopodobniej nigdy w swoim całym życiu nie miała zobaczyć tej parszywej szumowiny tytułującej się wielką panią Prezydent Coin. Ha!, jakby na serio ta kobieta sądziła, cokolwiek znaczy dla ludzi takich jak Tabby. No, może i coś faktycznie znaczyła. A właściwie to nawet wszystko... Co złe, parszywe i godne wybitnie krwawego pozbycia się. Dokładnie tak. Alma była kimś, na kim chciano się zemścić jak najbardziej brutalnie i robić to nadzwyczaj uważnie, powoli i długo. Tak, by sama na własnej skórze doświadczyła tego wszystkiego, co tak nieludzko zgotowała całkowicie niewinnym ludziom. Bowiem dla samej Tabithy niegdysiejsze mieszkanie w Kapitolu czy też jego bliskich okolicach... Cóż, raczej nie oznaczało bycia tak dogłębnie złym i nadającym się tylko do rzucenia w tak popieprzone miejsce jak KOLeC. Może i większość z ludzi, którzy obecnie przebywali w tym swoistym gettcie należała raczej do tego typu pustaków, jakich ona sama kiedyś szczerze nie mogła ścierpieć, ale to i tak nie było nawet w najmniejszym stopniu porównywalne do tego, co zrobili im wszystkim ci wielcy rebelianci. Na dodatek uporczywie próbujący zwać się dobrymi ludźmi! Nie mówiła, że dawny porządek i ta cała sprawa z dystryktami były dobre. Ba! Jeszcze przed wybuchem powstania śmiała twierdzić, że to było nieludzkie i potrzebowało wręcz wprowadzenia wręcz natychmiastowych zmian, jednak nie takich, nie w ten sposób, nie w tym stylu. Rebelianci bowiem, niby to walcząc o wolność i równość!, sami stworzyli coś łudząco podobnego do tego ze starego systemu. Nie dało się nie zauważyć, dosłownie walących po oczach jak neony w centrum starego Kapitolu, podobieństw między czymś, co było już tak odległą przeszłością i czymś zwącym się teraźniejszością. Nastąpiły tylko drobne zmiany, mogłaby nawet swobodnie i otwarcie powiedzieć, że w pewnym sensie tylko kosmetyczne. Tak naprawdę zmieniła się tylko strona, która obecnie sprawowała władzę. No i zamiast okrutnie wręcz biednych i żałośnie traktowanych dystryktów mieli Kwartał. I tak, śmiała otwarcie twierdzić, że było to dużo gorsze życie od tego, jakie tamci kiedykolwiek mogli sobie wyobrazić. Mieszkańcy dawnych dystryktów, wbrew pozorom, mieli przynajmniej jakiś rodzaj perspektyw. Oni już nie. Stłoczeni na niewielkiej powierzchni, którą wydzielił im zapewne ktoś wielce genialny w działaniach matematycznych, nie mieli nawet miejsca i terenów pod zbytnią uprawę czegokolwiek. Poza tym dochodził do tego też fakt, że większość z nich nie wiedziała zupełnie, jak... Jak sobie radzić w życiu? Jak przetrwać bez bogactw, służby i bankietów? Jak przetrwać kolejny dzień, a nawet kilka sekund, gdy było tak ciężko? Za pomoc im, którą mógłby oferować ktokolwiek z zewnątrz, groziła kara nadzwyczaj bolesnej śmierci. To chyba właśnie dlatego większość rebeliantów traktowała ich gorzej od robali. Jak śmieci, które wystarczy upchnąć w jednym ciasnym kuble zwanym dla niepoznaki Kwartałem Ochrony Ludności Cywilnej, tak! właśnie! OCHRONY!, a następnie zamknąć klapę i nie przejmować się niczym, o ile nie chciało się akurat tych śmieci zniszczyć z satysfakcją, pokopać, spalić, rozstrzelać lub patrzeć na ich powolne gnicie i wyniszczanie. Uśmiechając się przy tym dobrotliwie, bo przecież było się najbardziej ludzkimi z ludzi. Walczącymi o lepsze jutro i równość! Taaak... Gdyby tylko dostała pieprzoną Coin w swoje łapki... Z pewnością by nie zmarnowała dnia. Ani sekundki z niego. Wpierw gościnnie oprowadzając ją po swej imitacji małego miasta, a następnie częstując pysznymi ziółkami i bawiąc się z nią wręcz wybornie. Za pomocą tak wspaniałych tortur... Zamyśliła się na tyle mocno, że aż podskoczyła na dźwięk głosu za nią. Przez kilka sekund spinała się, jakby gotowa do ataku, by odpuścić, gdy doszło do niej, że zna właścicielkę głosiku. Obróciła głowę, uśmiechając się półgębkiem. Brakowało jej tylko farmerskiego kapelusza i źdźbła jakiegoś trawska w zębach. - Co nie? Powinnam się z tym zgłosić na konkurs talentów. Z pewnością byłabym zaraz po pięknie głodującej Anicie i wybornie samobójczej Daphne. Może nawet puściliby mnie w radiu... - Parsknęła dosyć gorzko. - Jako kolejną atrakcję wielce znudzonych życiem rebeliantów. - Stwierdziła, zaczynając jednak uśmiechać się coraz szerzej z każdym kolejnym słowem Margaritki. Pod koniec szczerzyła się już szeroko, dodając do tego ten specyficzny diablik w oczach. - Zawsze i wszędzie. Kiedy wyruszamy? - Roześmiała się na widok, jakże twórczego!, przedstawienia koleżanki. - Ja bym ją jeszcze podpiekła trochę na grillu. Aż byłaby gotowa i robiła tak... - Wystawiła na bok język, wywalając oczami, a jednocześnie zaczynając wydawać z siebie nieartykułowane piski i podskakując w miejscu, trzymając się za zadek. - McCoin chrupka i zarumieniona, raz! Jej humor zaczął się poprawiać. Jakoś przy Margaritce nigdy nie potrafiła być poważna i skupiona. Na dodatek ta cała wizja z Coin... Miała nadzwyczaj wielką ochotę wprowadzić ją w życie... - Jak tam minął dzień? - Spytała zamiast tego, przechodząc po chwili w sztucznie wyrafinowany akcent. - Znalazłaś sobie wreszcie jakiegoś rebelianckiego księcia na białym KOLCowiczu, który spełni twoje... khym... najskrytsze pragnienia i przyszłaś, by mi powiedzieć, że uciekacie razem, by osiedlić się na jakiejś niewielkiej-ale-modnej farmie na sielskiej wsi, gdzie będziecie robić małe rebeliantki i hodować buraki cukrowe? - Wystawiła język, chichocząc z wizji Marg otoczonej blondwłosymi dzieciaczkami i na tronie z buraków cukrowych. Piękne! |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : uliczna śpiewaczka
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Nie Lip 27, 2014 10:31 pm | |
| Margaritka była usatysfakcjonowana, gdy jej podchody okazały się być udane, a Tabitha drgnęła zaskoczona. Śpiewaczka oblizała spierzchnięte wargi, uśmiechając się zaczepnie, gdy Gautier podjęła temat swojego wokalu. Pokiwała głową z uznaniem dla jej pomysłów. - Pieśni pochwalne dla pani prezydentowej i wspaniałego rządu, repertuar stworzony dla ciebie! – zaśmiała się, wyrzucając w górę ręce w scenicznym geście. Świetlana przyszłość Tabithy malowała się w jej oczach. Pięknie odstrojona Gautier przed fotelem, tronem, czy na czym to też Coin sadzała swój zdradziecki tyłek, zapewniająca głowę państwa, że jest błogosławieństwem dla Panem. Chociaż gdyby siedzisko zmienić w grill, wizja tylko by zyskała. Zaśmiała się widząc obrazowo propozycję Tab. - Doskonały plan. Mogę wyruszać choćby zaraz – uśmiechnęła się wojowniczo. Ogniki w oczach zdawały się być równie podniecone myślą, co sama Margaritka. Gdyby możliwym stało się wprowadzić plan w życie, Butterfield mogłaby spokojnie umrzeć. Ba, większość mieszkańców starego Kapitolu z pewnością poczułoby wewnętrzny spokój, gdyby główny katalizator ich dzisiejszej nędzy, spoczął pod ziemią z możliwością wąchania stokrotek. Odchrząknęła szybko, wchodząc w głosową grę koleżanki. Uniosła podbródek, złapała się pod biodro, wypinając łopatki jak najbardziej do tyłu w swojej jak najbardziej monarszej pozie. - Oczywiście – odparła w równie wytwornym, pretensjonalnym tonie co Tabitha - mój najdroższy to Pogromca Kapitolskiego Brudu, już mi się zresztą oświadczył i podarował… khem… Sięgnęła do kieszeni spodni i oprócz monety, znalazła tam zwykły, szary kamyk. Musiała tam wcisnąć całą garść i rzucać w coś/kogoś. Już nie pamiętała o co mogło chodzić. Może ktoś ją okradł, gdy wyła na ulicy, więc próbowała w przypływie desperacji uszkodzić mu z oddali czaszkę. A może celowała w jakieś zwierzę, bo do odreagowania nastroju posłużył jej jakiś gołąb? W każdym razie tylko ten jeden, zbyt mały do sensownego zamachu na czyjąś głowę, uchował się w ciepłej kieszonce. Położyła go na złączeniu środkowego i serdecznego palca w roli niby pierścienia. - Ma tyle karatów, ile ty, kochana, włosów na swojej Kwartałowej główce – zaświergotała słodko i teatralnym gestem uniosła dłoń, by Gautier mogła się lepiej przyjrzeć tej kosztownej biżuterii. Już miała ciągnąć przedstawienie, nawiązując do buraków cukrowych, ale nie dawała rady. Durna zabawa. Słowo „rebelianci” zasługuje wyłącznie na pogardliwe artykułowanie, co też Margaritka zamierzała od tej chwili respektować. Rebelianci zabili jej ojca i jej motyle. Reszta jej nawet nie obchodziła. Nawet fakt, że chodziła teraz w brudnych rzeczach i nie miała co jeść, podczas gdy dystryktowi wybawcy cieszyli się władzą. Ojciec i motyle to najważniejsze co mogli jej zabrać. Podrzuciła kamyk nisko, żeby go złapać i cisnąć daleko przed siebie, aż zniknął z pola widzenia. - Pieprzyć rebeliantów – prychnęła. |
| | | Wiek : 20 Zawód : pracownica kawiarni 'Vanillove' Przy sobie : dowód tożsamości [Helen Favley], breloczek z kluczami, gotówka, okulary przeciwsłoneczne -> wszystko w przepastnej torbie Znaki szczególne : potrójna blizna (jak po szponach) w kolorze malinowym na lewym boku szyi Obrażenia : amnezja (bardzo ciekawe "obrażenie" xD)
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Pon Lip 28, 2014 12:21 am | |
| Czasami zastanawiała się przez chwilę nad tym, co mogłoby być, gdyby nie wydarzyło się to wszystko lub rebelianci okazali się bardziej ludzcy, tak jak przecież usiłowali wmawiać społeczeństwu, i nigdy nie miałyby miejsca te całe rzeczy, jakie miały w KOLCu miejsce praktycznie non stop. Może wtedy by on nawet nie powstał...? Wystarczyło im wtedy okazać tylko trochę zrozumienia. Przecież sami wiedzieli, jak ciężkie mogło być życie. Tymczasem oni... Okazali się tylko kolejnymi bestiami rządnymi krwi. Nie patrząc nawet zupełnie na to, czyja to była krew i kogo należało zranić, a nawet nadzwyczaj często również zabić, by móc się w niej pławić. Organizacja, o której istnieniu może i przed jej ujawnieniem nie miała bladego pojęcia, ale która z pewnością niegdyś spotkałaby się z jej jak najszczerszym poparciem, a może i nawet oddaniem, stała się tylko przykrywką do sprawowania władzy przez jeszcze większych tyranów nawet od samego Snowa. On przynajmniej różnił się od rebelii tym, że za jego rządów biedota nie była jeszcze w tak paskudnym stanie jak ludzie z getta stworzonego przez Coin, jej współpracowników i popleczników. Ludzie w dystryktach mieli przynajmniej choć większe możliwości. Psychopatyczny Snow tylko podtrzymywał coś, co zbudowali ci rządzący przed nim, nie stworzył tego osobiście i, co chyba najlepsze!, nie mówił przy tym o własnej przytulankowatości i chęci naprawienia złego świata. Nie to, że stary prezydent nie był złem wcielonym. Tego nie mogła powiedzieć. Co to, to nie! W żadnym razie! Jednak Alma Coin w swoim okropieństwie znacznie przerosła go już w pierwszych dniach swoich rządów. Teraz nie był nawet w stanie lizać jej pięt. W czym skutecznie zastępowali go rebelianci i kapitolskie lizusy, które liczyły na poprawę swoich warunków. Hahaha, nie. Osobiście, przynajmniej jak dotąd, nie widziała jeszcze, by jakikolwiek KOLCowy, najlepsze: samozwańczy!, przydupas Alemki dostał od niej cokolwiek poza kilkoma kulkami w plecy. No... W sumie to nawet nie od niej samej... Taki tam szczególik... Leniwa kurewka nawet mordować kazała innym. - Nowa składanka już dzisiaj! Tylko w salonach sieci Alma. Taratatata... Alma - dla ciebie, dla rodziny! - Parsknęła, kończąc nuceniem czegoś w rodzaju taniego dżingielka z połączeniem reklamy sieci supermarketów. O ironio! Sprzedających też jedzenie, którego tak im w KOLCu brakowało. Z tą właśnie myślą, ponownie wydała z siebie parsknięcie. - Chociaż mnie osobiście jakoś bardziej interesowałyby pieśni pogrzebowe. Wiesz... Są takie bardziej nastrojowe, a i potańczyć na trumnie można. Chociaż chyba powinnam zauważyć, że takie tam pieśni pochwalne i pogrzebowe są niegodne. Powinny mieć bardziej... odpowiednią... nazwę. Coiny anal...pfu!...almalne! - Poruszyła kilka razy brwiami w górę i w dół, robiąc wielce sugestywne miny, by wreszcie się roześmiać. - No to ruszajmy! Z widłami na Kapitol! - Wydała z siebie piękny okrzyk bojowy, unosząc swe niewidzialne widły. Które w sumie powinna sobie kiedyś sprawić, bowiem wizja wbijania ich w tyłki Strażników... Była mniamuśna, lecz wciąż nie tak apetyczna jak ta z kradnięciem czołgu i rozjeżdżaniem nim rebeliantów. Po Największym Zdradzieckim Skurwysynie nawet kilka razy... Kilka...set, kilka tysięcy, kilka miliardów... Aż wreszcie by z niego został tylko mokry placek, który zaczęłaby już osobiście deptać i taczać po nim zgniłe kartofle. Taaak... To by, a właściwie - Tabby, było coś. Tak samo zresztą jak wielce zajebista plantacja buraków cukrowych, która w jej oczach wyglądała prawdziwie genialnie. I te wszystkie detale, jakie podsuwała jej wyobraźnia... O zgrozo!, przez myśl przy tym przebiegło jej stwierdzenie, że sama nieomal nie wylądowała na takiej, o ile tamten sukinsyn w ogóle chciałby wtedy jej miłości. Pomyśleć, że kiedyś na serio śniła jej się idylliczna, świetlana przyszłość z obecnym Mistrzem Zdrajców u boku i gromadką dzieci w spokojnym domu. Teraz zaś...? Hahahahahahahahha, nie. Chociaż zgrywanie wielkiej pani ą i ę akurat w tej chwili ją bawiło. Było takie... Abstrakcyjne. - Tą jęszcze nic, mąja drąłga, mój małżołnęk zafundąłwał mi ostatnio diamentąłwą śledziołnę, a wczoraj byliśmy w tym znanym saląłnie pięknąłści, by zafundołwać naszęmu nienarodzołnęłmu dzięcku odpołwiednią stylizacyję. Nawęt nię więsz, jąk pięłknię wygląłda na USG w tyłch nołwych paznokiętkach. - Parsknęła śmiechem, by po chwili pokręcić głową i westchnąć z politowaniem. - Niby rządzący się zmienili, a takie samo gówno jak kiedyś. Z tą różnicą, że to my teraz tkwimy w nim po pas, a większość winnych już nie żyje. - Ponownie parsknęła z politowaniem i irytacją, by chwycić jakiś kamyk i rzucić nim mocno w diabelski młyn. - Mam nadzieję, że to nie jest maksyma dziewczyn z biznesu Fransa. - Uśmiechnęła się dosyć gorzko i niezbyt wyraźnie. - Wciąż się zastanawiam, dlaczego my tu jeszcze siedzimy. Znaczy... Nie teraz, ale ogólnie. Przecież rebelianci w jakiś sposób zebrali się i obalili władzę, a byli dosyć mocno rozrzuceni. Nas jest tutaj aż od cholery. Dlaczego wciąż dajemy się traktować jak nędzne robaki w dupie Coin? - Wydała z siebie westchnięcie, rzucając kolejnym kamykiem. |
| | | Wiek : 20 lat Zawód : sekretarka w szkole podstawowej
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Nie Wrz 28, 2014 5:13 pm | |
| Fakt, że nie trafiła na arenę ciągle traktowała jak cud. W końcu rząd nie dawał możliwości nie oglądania pokazów, wywiadów, a dziś i pierwszego dnia igrzysk. Wszystko wydawało jej się koszmarem. Wolała nie myśleć o osobach, której jeszcze nie dawno mogła spotkać na ulicy, w piekarni czy w szkole . Myśl, że stracą życie by inni mogli się z tego cieszyć wcale jej nie przerażał, ale już przeczucie, że kolejna może być ona lub jej siostra... Niewątpliwie. Czasem nawet czuła się, jakby to ona stąpała po tegorocznej arenie. Wielkim hotelu z bogato zdobionymi klamkami, stołami syto zastawionymi, czerwonymi dywanami. Fakt, że tym ludziom przyszło umierać w warunkach, w jakich żyli jeszcze tak nie dawno, wcale nie napawał śmiechem. Choć... Może wieśniacy z trzynastego dystryktu, którzy doszli do władzy mieli inne poczucie humoru? Na pewno. Szkoda jednak, że nie wyjęli tej słomy z butów, by nie wchodziła im w dupę przy każdym kolejnym kroku. Przypadek? Nie sądzę. Rudowłosa usiadła na drewnianym moście, z dala od strachu przed strażnikami, szaleńczych wizji jej rodziców czy niepokojącej twarzy innych ludzi. W takich zapomniany, zapuszczonych miejscach, najprościej było jej znaleźć spokój od ciągłych emisji nowości z Igrzysk. Czasem przechodził ją dreszcz, w umyśle słysząc głuche kroki strażników, którzy za włosy mieliby ją odprowadzić do mieszkania, by przypadkiem nie ominął jej dźwięk armaty. Którzy śmialiby się z jej niechęci do wcześniej tak wielbionego przez Kapitolczyków "sportu". Mieliby silne ręce i brutalne wyrazy twarzy. Wszystko, czego brakowało młodej Gigi, by wybić się spośród tego padołu smutku. Myślisz, że wtedy brakowałoby jej tej delikatności i marzeń o kocie rodem z bajki? Miałaby inne, na pewno ciekawsze problemy. Tym czasem chłodny wiatr przemykał się między płomiennymi kosmykami włosów. Szum wody, niczym muzyka, wprawiał w przyjemny stan nieświadomości. Oczy delikatnie zsunęły się na przemęczone ciągłą szarością oczy. Barwy znikły, a wraz z nimi marzenia o normalności i szczęści... I to krótkie, rytmiczne pukanie o deski. Już po nią szli? Bała się, oddech przyśpieszył jak szalony. Oczy bały się ujrzeć napastnika, jakby ich nieobecność oznaczała zniknięcie z pola widzenia innych. "Skoro ja ich nie widzę, to czemu oni mieliby widzieć mnie? - Powtarzała sobie, sama nie wierząc w te słowa. - Zostaw mnie! - Krzyk wydobył się szybko z jej małych płuc, gdy poczuła dłoń na swoim ramieniu. Całe szczęście, była to dłoń kobieca, delikatna, życzliwa. Na twarzy Georgi mimowolnie zagościł uśmiech, ale strach dalej było widać gdzieś w głębi tęczówek. - Przepraszam, ze tak impulsywnie zareagowałam, wystraszyłaś mnie - Stwierdziła do swojej siostry, uspakajając oddech i wracając do nostalgii tego miejsca. |
| | | Wiek : 19 Zawód : No nie wiem
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Nie Wrz 28, 2014 8:31 pm | |
| Właściwie… Effy do dnia dzisiejszego nie umiała zrozumieć jak to się stało, że przez tyle lat nigdy nie trafiła na arenę. Ponoć miała spore szanse, ba nawet wolała zginąć z ręki kogoś, niż pozwalać innym na decydowanie o jej życiu. Niemniej jednak w tym momencie trzeba wziąć pod uwagę historię i to, że każdy dystrykt miał obowiązek składać „ofiarę”. Dla niej było to czymś w rodzaju oczyszczenia, tyle że kiedyś była dokładnie taka sama jak ci wszyscy ludzie, którzy zostawali wybierani na pewną i rychłą śmierć. Słabi. Mierni. Nie daj boże, że sprzeciwili się organizatorom… Elizabeth nie miała większych problemów z tym, by ryzykować własną egzystencją, która mogła równie dobrze zostać tak naprawdę zniszczona na pstryk palców odpowiednich jednostek. Zamknięta w ciemnej celi, gwałcona i bita do utraty sił, a potem pozbawiona wszelkich zmysłów błagałaby o śmierć. Zdawała sobie sprawę z konsekwencji jakie mogą ją spotkać, gdy ktokolwiek odważy się wyjawić jej jakże nieprzemyślane, bądź nierozważane osądy. Przejmowała się tym? Nie. Dla niej ważnym było to, by siostra nie płaciła za jej błędy, których na koncie miała całkiem sporo. Życie w obawie, stresie, nerwach. W bojaźni przed czymś, co wcale nie przyczyniało się do wykwitnięcia uśmiechu na dziecięcej twarzy, a co za tym idzie… Obecne igrzyska i sytuacja nie mogły sprawić, by Eff zaryzykowała wszystkim, co było dla niej istotne. Musiała się pogodzić z odpowiedzialnością, do której nie była stworzona, a mimo to musiała być dla Gigi kimś więcej niż tylko kochaną siostrzyczką. Priorytetem było także znalezienie pracy i co raz bardziej kusiło także podjęcie się jakiejkolwiek posadki w Violatorze. W jakiś sposób nie myślała o tym jak o czymś zdrożnym, czy gorszącym, a co najwyżej… Dla niej miało być to wybawieniem. Porzuciła jednak te wszystkie myśli i pewnym krokiem pognała w stronę miejsca, w którym spotykała się ze swoją siostrą. Zwłaszcza wtedy, gdy naprawdę było źle. Uwielbiała moment, gdzie miała ją przy sobie, bez obaw o to, czy cokolwiek jej się nie stało. Obie były charakterystyczne. Rude. Piegowate i do tego w dwóch wersjach. Jednak ponad wszystko Effy przekładała dobro starszej siostry. Nic więcej nie miało dla niej znaczenia. A może miało, tylko ona jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy? Czas zweryfikuje… Podeszła niemal bezszelestnie do Georgii, a zaraz potem ułożyła dłoń na jej ramieniu. Zacisnęła mocniej smukłe palce, gdy ta zaczęła krzyczeć, bo przecież nie groziło jej nic złego. Nie z ręki Eff. Spojrzała na nią przeszywającym wzrokiem, który w tej chwili był przesiąknięty nie tylko niezadowoleniem, ale także dezaprobatą. -Nie musisz się bać. Strach to coś bardzo złego… – Powiedziała w końcu po chwili, a zaraz potem przytuliła dziewczynę, tak jakby nie widziały się kilka miesięcy, a przecież było to raptem parę dni. Podniosła lekko brwi do góry, marszcząc przy tym czoło. -Wszystko w porządku? Jak z Twoją pracą? Znów się zaczął ten cały cyrk, co… – Wróciła oczami na ten swój charakterystyczny sposób, a gdy tylko udało jej się ułożyć dłonie na ramionach Gigi, odsunęła ją lekko od siebie taksując z góry na dół. -Schudłaś…
|
| | | Wiek : 20 lat Zawód : sekretarka w szkole podstawowej
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Nie Wrz 28, 2014 10:30 pm | |
| Trafienie na arenę wcześniej niż w KOLC'u było raczej dla nich nie możliwe. Gdy mieszkały w dystrykcie III były jeszcze za młode by brać w tym cyrku udział, a potem już mieszkały w Kapitolu, gdzie im to nie zagrażało. Choć mogła o to spokojnie zapytać Georgie, ona by jej wytłumaczyła. Jako starsza siostra powinna się w końcu starać , nie? Tym czasem przez całe życie umiała tylko podziwiać zaradność młodszej siostry i chować się za swoją normalnością w samotność, którą to trudno zrozumieć. Fakt, że nauka w młodości pochłaniała więcej jej czasu niż mężczyźni, zabawa, moda, makijaż czy cokolwiek innego z obecnej perspektywy był trochę przykry. Dziewczyna nie potrafi sobie jednak zarzucić, że zrobiła źle. Na tamten moment było to najlepsze dla niej wyjście. Przynajmniej tyle, a powiedzmy sobie szczerze, że z błoną dziewiczą pomiędzy nogami można w wiele rzeczy uwierzyć. Teraz też wolała skupiać się na rozwiązywaniu doczesnych problemów niż spełniać swoje marzenia. Nigdy nie mała takich wzniosłych planów jak siostra, a jej życie najczęściej się toczyło od jednego egzaminu do kolejnego. Czasem tylko słyszała pochwałę od rodziców, którzy kiedyś wierzyli, że odziedziczyła po nich techniczny dryg. To zdziwienie, gdy postanowiła zająć się wzornictwem... Do dziś ma wrażenie, że wszyscy nie mogą uwierzyć w jej zamiłowanie do motyli, papug czy innych kolorowych zwierzą. Nawet kota mogłaby mieć tęczowego tak dla niepoznaki. Położyłaby go na niebieskiej pościeli i nikt by się nie zorientował, że ta śliczna kulka to nie element wystroju łóżka. A gdy by się obudził, to jej goście byli by równie zdziwieni co rodzice, gdy próbowała wytłumaczyć im swoje plany na przyszłość. Wszystko by się zgadzało. Cóż jednak zrobić, gdy wokół sami lunatycy i nawet na jawie nie wiesz, czy to co czujesz to już sen czy jeszcze nie? Ile minut poczekać zanim oczy pokarzą nam rzeczywistość, a nie marzenie. W końcu zza płomiennie rudych kosmyków będzie mógł wyjrzeć ten nieogolony mężczyzna w mundurze, a koszmar potoczyłby się dalej. Mijała sekunda pierwsza, druga... Jeśli tak miało być, to niech one trwają wieczność. Chciała, by to wszystko było na tyle głębokie by mogła się w tym pluskać, zanurzyć głowę i już nie wyjść. Zostać w tym poczuciu bezpieczeństwa, które mała dłoń dawała za każdym razem. - Może gdybym miała wyłącznik, to mogłabym się nie bać. Tak, to jestem na siebie skazana. - Stwierdziła już w objęciach siostry. Czasem lubiła tę bliskość, którą się darzyły. Wtedy nawet opuszczony diabelski młyn wydawał się mniej straszny, deski pod nimi nie skrzypiały, a wiatr stawał się tylko kwestią czasu. Poczucie, że otaczające je zło minie rosło, by w przy najbliższej możliwej okazji rozbić się niczym upadły anioł o twardy chodnik rzeczywistości. To było jej potrzebne. Po tym było się silniejszym, można było wstać, otrzepać się i pójść dalej, używając bólu jak niekończącego się źródła energii. Nie chciała tego, ale rzeczywistość nie dawała jej innego wyboru. Musiała każdego rana wstać, ubrać przetarte skórzane buty i nieco wyszarzałe po roku ubrania, po czym wraz z pierwszym dzwonkiem usiąść za biurkiem w sekretariacie szkoły. Tego wymagała od niej dorosłość, rodzina. Trzeba było z czegoś żyć, a nie mogła liczyć na czyjeś wsparcie. Effy ma własne potrzeby, nie na jej głowie powinni być rodzice. Ma wznioślejsze cele. Gigi wierzyła, że odciążając ją jest w stanie sprawić, że nie porzuci marzeń. W końcu to gorsze niż ich brak. - Sport. Przynajmniej z jego powodu nie muszę przyjmować żadnego aktu zgonu do szkoły. Już pewnie widziałaś, wszyscy trybuci nie są dziećmi - Powiedziała z niemą ulgą. Tak, jak wymyślne tropienie się pomiędzy korytarzami mogło wzbudzać ciekawość, tak zabijanie dzieci wydawało jej się po prostu niesmaczne. Może to kwestia zawodu w jakim przyszło jej pracować? Na dobrą sprawę wcześniej raczej się nad tym nie zastanawiała.- Oj nie przesadzaj, to kwestia przydużej sukienki - Skłamała, nie chcą martwić siostry swoją wagą. Tu nikt nie jadł dobrze, nie mogła się więc dziwić, że dzieje się tak, a nie inaczej. Z resztą wcale grubsza od Georgi nie była. Dziewczyna pewnie mogłaby powiedzieć jej to samo. |
| | | Wiek : 19 Zawód : No nie wiem
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Sob Paź 04, 2014 4:46 pm | |
| Złożoność ludzi polegała na tym, że każdy obracał się w zasadach moralnych. Jedni posiadali ich w nadmiarze, inni natomiast z łatwością potrafili ryzykować własnym życiem, byleby choć przez moment poczuć się lepiej. Walczyli z przeciwnościami losu i ze wszystkim, co przynosił przewrotny los, ale całe szczęście zazwyczaj kończyło się wszystko dobrze. Ewentualnie jak wiadomo – mieli pod górkę, a… Raz pod górkę; czyli jakby nie patrzeć nieco wymiennie i nadzwyczajnie skomplikowanie. Możliwe, że to był jeden z powodów, dla których tak bardzo się różniły. Georgia była nadzwyczajnie cichą dziewczyną, która była w życiu Eff kimś najważniejszym, ta druga natomiast była prawdziwym żywiołem, który siał zamęt w życiu każdego. Nie miała żadnych ograniczeń, by zaryzykować o lepsze jutro. To było dla niej najważniejsze, zwłaszcza gdy w grę wchodziło coś takiego jak wolność. Czy to nie było upragnionym, nieodłącznym i najbardziej potrzebnym składnikiem życia każdego człowieka? Przynajmniej tak podchodziła do tego młodsza Wilde, która chciała walczyć z całą tą cholerną niesprawiedliwością, która ich dosięgła w momencie gdy znalazły się w KOLC-u. Co prawda, Effy nie przyznawała się do tego, że planuje podjąć się pracy w zupełnie wyuzdanym miejscu, które raczej nie ma nic wspólnego z zachowaniem, które jest znane Gigi. Czy to ją przerażało? Budziło jakąś niechęć? Nie. Potrzebowały pieniędzy. Ogromnej ilości pieniędzy, dzięki czemu będą mogły żyć na względnie dobrym poziomie, ale na rozmowę o tym przyjdzie jeszcze czas, a przynajmniej – tak sądziła Effy. -Nie stanie Ci się nic złego. Musisz to zrozumieć, dobrze? – Głos młodszej dziewczyny był przesiąknięty wewnętrznym spokojem, choć tak naprawdę ona sama nie wierzyła w to, że cokolwiek jest w stanie zmącić jej wewnętrzną siłę. Jedyne co miała w głowie to chronienie siostry i choć często mogło jej to nie wychodzić tak jak powinno, tak głęboko wierzyła w to, że da sobie radę. Musiała, by tamta wierzyła w to, że będzie dobrze, bądź, żeby widziała iż siostra sobie radzi ze wszystkim. Czy to nie dodawało nieco siły? Zdaniem Effy z pewnością dodawało, trzeba było znaleźć w sobie tylko i wyłącznie nieco samozaparcia, bądź po prostu czegoś w rodzaju niewyobrażalnej wiary w to że nic się nie spieprzy. -Tak. Wiem o tym, przynajmniej tyle, choć właściwie… Jestem przeciwna temu wszystkiemu co się dzieje. Trybuci są niemal jak świnie, które hoduje się na rzeź, a potem? Całe szczęście, że Tobie to nie grozi. – Uśmiechnęła się nieco szerzej, by przejechać palcami po włosach siostry, a zaraz potem założyć luźne kosmyki za jej ucho. Zmarszczyła lekko brwi, by zdać sobie sprawę z jednej podstawowej rzeczy… Gigi nie była małą dziewczynką i z pewnością potrafiła o siebie dbać, ale gdy w grę wchodziła troska Eff, trzeba było się pogodzić z tym, że nie wszystko będzie tak idealne i piękne jak mogłoby się wydawać. Cóż, życie.
|
| | | Wiek : 20 lat Zawód : sekretarka w szkole podstawowej
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Nie Paź 05, 2014 12:37 am | |
| Teoretycznie człowiek by mógł poprawnie funkcjonować powinien spełniać każdy fragment piramidy potrzeb zaczynając od dołu. Zacząć od zapewnienia sobie spełnienia potrzeb fizjologicznych i poczucia bezpieczeństwa. Zabawne, że nawet tego dziewczyny nie miały. Kwartał ochrony ludności nie wiele ma wspólnego z bezpieczeństwem. Co najwyżej nazwę. Ewentualnie siostry mogą być spokojne o to, że raz w miesiącu jakiś na wpół głupi strażnik postanowi przeszukać ich mieszkanie, zlustrować rodziców i upewnić się, że wszystko co wartościowe już inni strażnicy im wykradli. W końcu ci, którzy kiedyś mieli podobno tak źle, muszą odgrywać się w miliard razy gorszy sposób. Nie to, by Georgia nad tym kontemplowała, to niestety zasmucający fakt. Gdy trwał w najlepsze stary ład bogatym dystrytom niczego nie brakowało, a biedne mogły spokojnie prowadziły czarne rynki, bo przecież strażnicy mieszkający daleko od stolicy również musieli z czegoś żyć. Choć ten typ gospodarki mało im dawał, to jednak nie byli traktowani jak zoo, do którego można sobie wejść, jeśli ma sie przepustkę. Wielce pokrzywdzeni, niosący myśl zmian, tak naprawdę sprawili rzeczywistość gorszą niż była. Nie dla nich, ogólnie rzecz biorąc. Zniżyli ludzi do poziomu uwięzionych w klatkach zwierząt, które jedynie co powinny robić to walczyć o przetrwanie. Zabrano byłym Kapitolczykom nawet to, co oni mieli przez nich. A igrzyska? Gówno prawda, że komuś przeszkadzały, skoro kolejna edycja właśnie trwa w najlepsze. Cóż, mimo tak stanowczo ugruntowanej opinii, Georgia wolała się w to nie mieszać. Świat polityki, a przynajmniej tej klasy zagrywek był dla niej zbyt brutalny. Samymi myślami potrafiła się skrzywdzić, a nie miałaby pewności, że w razie realnego zagrożenia umiałaby zachować zimną krew. W takich momentach nikt nie zna siebie. Stres, strach i emocje to najgorsi sojusznicy. Swymi cichymi argumentami potrafią nie jedno zrobić z człowiekiem. Dlatego też Effy w oczach dziewczyny była taka odważna. W końcu starsza bliźniaczka wiedziała, że to na pewno wymaga od niej więcej energii, niż na zarabianie pieniędzy i pilnowanie rodziców. Szara myszka położyła na swoim młodszym zaledwie o chwile klonie nadzieje. Wartość, która jest droższa niż całe złoto tych obrzydliwych ludzi u władzy. Chyba to samo za siebie mówi ile dla siebie znaczą. - Muszę? Effy, o czym ty mówisz. Spójrz wokół, właśnie to zostało ze świata który znałyśmy. - Wzburzyła się niepotrzebnie, targnięta wspomnieniami o tym względnym dobru, które otaczało.Chciała wierzyć, że to kiedyś wróci, jedn ak nabyta z pierwszym posiłkiem w tej norze doza pesymizmu nie pozwalała jej na to. - Przepraszam... Poniosło mnie. - Powiedziała, kładąc dłoń na ramieniu siostry. Spojrzała głęboko w jej oczy. Wiedziała, że w nich nie znajdzie strachu, nigdy go tam nie było. - Owszem są. Byli i raczej nie przestaną być. Dopóki nam to nie grozi, wole o tym nie myśleć. Jeszcze by to stało się złym amuletem - Niezmiennie w życiu Georgi tak było, że gdy myślała o czymś za często, to zaczynała w to wierzyć. Potem szukała o tym informacji, wyrabiała sobie opinie, by w końcu przyszedł do niej ten obiekt zainteresowania. Nie chciała, by i w tym przypadku tak było. Nie mogła tego zrobić rodzinie. Wypłakaliby się na śmierć. Przynajmniej miała nadzieje, że jej obłąkani rodzice choć jedną łzę by za swoje dziecko upuścili. Po nich teraz nie można się niczego spodziewać. |
| | | Wiek : 19 Zawód : No nie wiem
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Nie Paź 05, 2014 10:46 pm | |
| Niestety. Piramida potrzeb czasami zostaje gwałtownie zaburzona, zwłaszcza gdy potrzebujemy pomocy osób trzecich, o ile w ogóle tych bierzemy pod uwagę, a jak wiadomo – czasem lepiej ich po prostu porzucić w odmętach samorealizacji, bo my… Stajemy się w pewnym momencie jedynie namiastką tego, czego właściwie oczekują od życia. Czynią nas marionetkami, które można z łatwością pociągać za sznureczki, a ostatecznie tańczymy do melodii, które są znane tylko im, ale my kierowani czymś w rodzaju emocjonalnej breji z łatwością odnajdujemy rytm, który wystukujemy bucikami, ewentualnie wypstrykujemy palcami. Czy to nie zabawne? Ktoś ma nad nami władze, bo to sprawia większą frajdę niż chociażby zabawa w kotka i myszkę. Uległość bywa najlepszą kochanką, o ile nasz partner potrafi zdominować nas nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, a otępienie umysłowe przychodzi w niemal każdej sekundzie, a potem? Potem po prostu… Odchodzimy w zapomnienie, kiedy właściwie znudzimy się drugiej stronie, która wymaga kolejnego bodźca. Uwagi. Czegoś w rodzaju nowej dawki adrenaliny. Powinniśmy takim osobom pozwalać wracać do naszego życia? Nie. Zdecydowanie nie. Niech się pierdolą, strzępy jebanej demokracji. Co do samej polityki obecnych czasów, to czy nie jest to zabawne, że ludzie jak zwierzęta walczą o przetrwanie? Może warto zaznaczyć, że przecież każdy ma tylko jedną szansę w tej gonitwie szczurów. W końcu… jest jeden zwycięzca, w momencie gdy w biegu biorą udział tylko ci najsłabsi. Pieprzyć ich. Wszystkich. Nie ma sensu płakać nad tymi, których już nie ma, ani tym bardziej rozdrabniać się nad jednostkami, które nie mają dla nas żadnych wartości. Nie można wchodzić po raz kolejny w świat tak bardzo odległy od ideału, bądź co gorsza przepełniony hipokryzją, lamentem, żalem i przede wszystkim… Kłamstwem. To nas otacza od dawna. Żyje w nas. Istnieje, jakby było najlepszym afrodyzjakiem, który potrafi otępić nasz umysł, ale i nie tylko. Narkotyk porównywalny z heroiną, choć ta sieje spustoszenie, a gdy im więcej czerpiemy negatywnych emocji, tym bardziej upodabniamy się do nich, jakby to było nasze jedyne wybawienie. Pierdolone katharsis. Wysłuchała zarzutu siostry, jednak nawet na sekundę nie pozwoliła by jakakolwiek zmarszczka, o ile te już posiadała, bądź jeden z kącików wykrzywił się w niezadowoleniu lub grymasie. Nie mogła dać po sobie poznać, że to wszystko ją rusza. Że przecież pamiętała świat „tym lepszym”, a nie tym co z niego pozostało. Nieobliczalność życia bywa jednak brutalna do tego stopnia, że nie jesteśmy właściwie w stanie panować nad czymkolwiek, a kiedy Eff musiała ukoić nie tylko swoje rozkołatane serce, ale także siostry – zrozumiała jedno. Jeśli jej zabraknie, każdy najdrobniejszy kamyczek, który jest fundamentem ich relacji zacznie wypadać, niszcząc budowlę, która jest potocznie nazywana zaufaniem. -Spokojnie. Nic się nie dzieje. – Uśmiechnęła się nieco szerzej, gładząc cały czas rude pukle siostry, a niesforne kosmyki, które wypadały zza uszu zakładała za nie, jakby to była jedyna czynność, którą mogła zająć sobie ręce. -Po prostu… Musimy nie dać się zastraszyć. – Dodała mniej pewnie, by po chwili zwilżyć dolną wargę, bo z każdym kolejnym oddechem miała wrażenie, że ta staje się jeszcze bardziej spierzchła niż była do tej pory. -Więc nie myśl. Wszystko się ułoży. Jakoś. Wiesz o tym przecież. Nie możemy skakać sobie do gardeł. Jesteśmy w kiepskim położeniu, ale znajdę sposób, by nas stąd wyciągnąć, w porządku? – Pomimo, że Eff sama nie do końca w to wierzyła, próbowała pokazać starszej siostrze, że przecież nic nie pozostaje bez odzewu, gdy tego bardzo chcemy. Tylko nasze najskrytsze pragnienia mają szansę na jakąkolwiek realizację, więc czy nie jest to najpiękniejszym co możemy otrzymać od życia?
|
| | | Wiek : 20 lat Zawód : sekretarka w szkole podstawowej
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Pon Paź 06, 2014 10:58 pm | |
| "Śmierć jednego człowieka to tragedia. Śmierć milionów ludzi to statystyka." - Jak mówił jeden z zapomnianych polityków. Cała egzystencja ludzka rozgrywa się w końcu o jednostki. Te, które nadają życiu sens, pchają nas do przodu, dają poczucie równowagi. Często gdy ich zabraknie w sercu ma się tylko niewyobrażalną, ciemną pustkę, a w oczach gorzkie łzy. Dostrzegamy jak bardzo zmieniali nasze życie, choć dla innych będą kolejną ofiarą losu, która straciła życie właśnie w tej sekundzie. Pstryknij w palce, a potem pomyśl, że właśnie w tym momencie, w których ty traciłeś czas na wykonywanie moich zachcianek, ktoś stracił życie. Tak jest ciągle. Pędzimy, zapominając o tym jak wiele zależy od drugiego człowieka. W przypadku dziewczyn jest na tyle dobrze, że obie zdają sobie sprawę z miłości jaką się darzą. Czasem jednak nie bywa tak cukierkowo, a wartość tego, co minęło da się tylko zobaczyć oczami przeszłości, nie wiedząc nawet, czy ta druga osoba patrzyła na to w ten sam sposób. Wyobraź sobie jakie to musi być beznadziejne, gdy ma się świadomość, że osoba dla ciebie ważna tak na prawdę wszystko traktowała jako zbiór przelotnych zdarzeń, nic nie zmieniających w życiu. Przykre? Tak, na szczęście w tym padole kapitolskich łez, na takie problemy nie ma miejsca. W tej tyranii, smutku i strachu ludzie doceniają swoją wartość, a przynajmniej zaczynają to rozumieć. To nie nowość, że to właśnie te najtrudniejsze chwile łączą ludzi. Jakby to powiedzieć... Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Nie czas jednak rozwlekać się nad zaletami złego losu, nad tym jak to zbliża ludzi. To nie tak, że wszystko się kończy dobrze, a te niedogodności to tylko przejściowy etap. Przynajmniej Georgia tak uważała. Nigdy nie była wizjonerką, a do miana optymistki jej bardzo daleko. Rzeczywistość jest brutalna, a przyjmowanie jej na siebie to jak kąpiel w gównie. Niektóry lubią w nim tonąć po uszy, zagubieni wśród swoich emocji, w eterycznych kajdanach własnej świadomości. Tworzą z siebie często ofiary, będą tak na prawdę swoimi oprawcami. Tak do tego obrazu też Gigi daleko. Kim więc jest? Zwykłą dziewczyną wychowaną przez prawie bezzębną babcie w robotniczym mieszkaniu, a potem w apartamencie stojącym w sercu miejskiej dżungli. Bez kompleksów, nałogów, niepotrzebnych wymysłów. Zamkniętą co najwyżej w swoim ograniczonym świecie celów, braku marzeń. I tym sposobem zostało zatoczone błędne koło. Jak zawsze, cały świat właśnie na tej zasadzie się kręci. - Może, rzeczywiście. Choć najlepiej będzie jak przestaniemy o tym myśleć. Na to mamy jeszcze więcej czasu niż byśmy chciały - -Stwierdziła, odtrącając rękę siostry, która najwyraźniej zmieniała obiekt swojego myślenia rozgarnianiem włosów. Fakt, Georgia nie chciała, by jej siostra się przejmowała i nawet w głębi serduszka cieszyła się z jej wewnętrznej siły, jednak takie sztuczne zmienianie obiektu swojego zainteresowania w trakcie rozmowy za wiele dobrego nie niosło. Co poniektóry rozmówca wziąłby to za zniewagę, a robienie sobie wrogów z błachostek to najgorsze na co teraz mogły sobie pozwolić. Zdecydowanie, nie mogła dać wyrabiać siostrze takich niekorzystnych nawyków. - Effy... - Zawiesiła się, nie bardzo wiedząc co ma powiedzieć na zapewnienia siostry. W końcu to ona była tą starszą, która powinna dawać wsparcie. Czuła się z tą świadomością beznadziejnie. - Rób, co uznasz za ważne dla ciebie, nie dla nas. Przeżyj życie po swojemu. Tu tylko to ci zostało, wiesz jak to jest - Zaczęła mówić cokolwiek, co brzmiało mądrze, byle siostra mogła mieć świadomość, że nic ją w tym bagnie nie trzyma. Dodatnie jej skrzydeł zawsze zdawało się Georgii ważniejsze niż to, czy kolejnego dnia będzie co włożyć na wywar. |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Sob Lis 15, 2014 12:38 pm | |
| Przeskok czasowy przenosi nas do pierwszej połowy września 2283. Rozgrywka może zostać dokończona w retrospekcjach. |
| | | Wiek : 31 lat Zawód : Wicedyrektorka szkoły w Kwartale Przy sobie : paczka papierosów (19 szt), zapalniczka, gaz pieprzowy
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Pon Gru 29, 2014 9:45 pm | |
| |po spotkaniu z Thalią Kolejny dzień, kolejny wschód słońca i odgłosy budzącego się do życia getta. Florence zupełnie nie rozumiała zachwycania się kolorem nieba o poranku, kiedy słońce nieśmiało wychylało się poza horyzont i rozświetlało na nowo świat. Nadzieja? Miała ochotę śmiać się prosto w twarz każdemu, kto kiedykolwiek użyłby przy niej tego porównania. Naiwność ludzka nie znała granic i czasem naprawdę dziwiła się, jak takie istoty są w ogóle w stanie żyć z tymi swoimi głupimi przekonaniami i wiarą w coś, czego nigdy w życiu nie doświadczyli. „Będzie dobrze”, powtarzają sobie, otwierając oczy i żywiąc się przekonaniem, że kolejny dzień przyniesie im coś lepszego, niż poprzedni, niż wszystkie inne, które dotychczas przyszło im przeżyć. Ona zaś, wstając rano, zaparzając słabą kawę, od której dostawała odruchu wymiotnego i powstrzymując się od ciśnięcia prawdopodobnie ostatnią już szklanką o ścianę myślała jedynie o tym, aby zamknąć się na klucz w mieszkaniu z butelką alkoholu, paczką papierosów i zapomnieć o tym, gdzie się znalazła. Nienawidziła swojego życia i każdy, kto ją znał (choć tak naprawdę nie byłoby osoby, która znała ją w pełni) doskonale o tym wiedział. Choć może nie jest to prawdą, Florence kochała swoje życie. Kochała siebie i patrzenie w brudne lustro wciąż potrafiło przynieść jej niemałą satysfakcję, gdy widziała zadbane odbicie kobiety, którą była mimo trudnej sytuacji i miejsca, w którym mieszkała. To właśnie jego tak naprawdę nienawidziła, w równym stopniu jak mieszkających w nim karaluchów, którzy śmieli nazywać się ludźmi. Zapytałby ktoś, dlaczego nie zdecydowała się skończyć tego wszystkiego. Pójść w ślady ludzi, których getto, cała ta sytuacja, w której się znaleźli, po prostu przerosła. Pytając można samemu dać sobie odpowiedź. Nie zrobiła tego, bo tak robili inni. Jednostki słabe, pozbawione woli walki i jakiejkolwiek motywacji do życia. Ona bowiem nie była słaba, całe swoje życie okazywała wszem i wobec, że tym, na czym najbardziej jej zależy jest potęga. Może nie ta rozumiana jako władza nad milionami, ręka czuwająca nad całym narodem i kierująca państwem. Florence nie była głupia, strukturę społeczeństwa i władzy znała na tyle dobrze, aby widzieć, że sam prezydent nie zdziałałby wiele bez ludzi takich jak ona. Ukrytych w jego cieniu, zajmujących miejsca w gabinetach pełnych przepychu, goszczących na wystawnych bankietach i przyjęciach. Ludzi, którzy niezauważeni robili o wiele więcej niż sam prezydent, który zasługi z ich czynów przypisywał samemu sobie. Ludzi, którzy w każdej chwili mogli mu wbić nóż w plecy mając pewność, że unikną wszelkich konsekwencji z tym związanych. Nie przeszkadzało jej więc, że pracuje w cieniu Snowa. Jej nazwisko wciąż było wielkie, lśniło jak najjaśniejsza gwiazda na niebie (a przynajmniej z takim przekonaniem kobieta szła przez życie). Może i nie była lubiana w społeczeństwie, ale doskonale miała tego świadomość. Sama do tego doprowadziła, sama pokazywała się w świetle, które sprawiało, że ludzie odnosili się do niej z lekką pogardą. Głupie, nieświadome istoty, nie mające pojęcia o tym, że gdy oni plotkowali za jej plecami, ona właśnie wymyślała najbrutalniejszy plan zmieszania ich z błotem i zamienienia ich życia w istne piekło. Można by powiedzieć, że gdyby świat się skończył a ona zostałaby na powierzchni sama, osiągnęłaby pełnię szczęścia, nie musząc otaczać się szmerem tych wszystkich pozbawionych inteligencji umysłów. Niestety nie byłoby to prawdą. Florence może i nienawidziła innych ludzi, nie okazywała im ani krzty szacunku (a jeśli to robiła jej intencje na pewno nie były szczere i miały na celu zdobycie czegoś więcej niż sympatii danej osoby) i traktowała jak robaki, pałętające się po ziemi i zasługujące jedynie na to, aby zostać zdeptanymi, ale pomimo tego wszystkiego naprawdę wielką przyjemność sprawiało jej patrzenie na te tępe wyrazy twarzy, które przybierali kiedy mówiła do nich językiem, który najwyraźniej wykraczał poza ich umiejętności. Uwielbiała ich pogrążać, upokarzać i sprawiać, że wypowiadali jej imię pełnym pogardy tonem, gdy w tym samym czasie ona śmiała się z tego, iż myśleli, że mogą w jakikolwiek sposób wpłynąć na jej sumienie. Ona go nie miała, uciszyła je już dawno temu, wyrywając język i zakładając kaganiec. Była tylko ona i decyzje, które zawsze były słuszne. Bez jakichkolwiek wątpliwości czy żalu o popełnione czyny. Na szczęście w getcie jej tego nie brakowało, choć ostatnimi czasy naprawdę nie miała ochoty na dręczenie ludzi. Czuła się znudzona, wkurzona i zmęczona, co w sumie nie było żadną nowością. Jednak sam ten stan, w którym znajdowała się już od kilku miesięcy, pogłębiał samego siebie i jedyne, co można było od niej otrzymać, była szeroko pojęta ignorancja, którą przejawiała chociażby w momencie, gdy opuszczała zrujnowany budynek szkoły w ulubionej, eleganckiej sukience, która czasy świetności z pewnością miała już za sobą. Nie zmieniała to jednak faktu że wciąż była jednym z najlepszych ubrań, jakie można było spotkać w tym miejscu. Podobnie jak reszta jej osoby, z butami na obcasie, które w żadnym wypadku nie sprawdzały się pośród błota i brudy, który wpędzał ją w jeszcze bardziej podły nastrój. Do tego burza rudych włosów, które opływały jej odrobinę wychudzone ramiona i podskakiwały w rytm jej kroków. Nie zamierzała wracać do domu. Nie chodziło o żadną z tych żałosnych rzeczy jak piękna pogoda, zapowiadający się miło wieczór czy potrzeba pobycia chwilę na świeżym powietrzu, które tak naprawdę koło świeżego w życiu nie stało. Ciemne pokoje, śmierdzące stęchlizną, choć i zapewne będące i tak w stanie lepszym niż niejedno z mieszkań getta dzięki wysiłkom, które włożyła w jego utrzymanie, było jednak o wiele gorszą alternatywą niż spędzenie chociażby pół godziny gdzieś poza przepełnionym centrum. Nie miała pojęcia dokąd się udaje, idąc przed siebie i odpychając stających jej na drodze ludzi z wyraźnym obrzydzeniem wymalowanym na twarzy, jakby każdy, nawet najmniejszy kontakt z tymi istotami mógł przynieść jej chorobę. Po kilku minutach wyszła na pustą, cichą przestrzeń, dochodząc do miejsca, które kiedyś zapewne było wesołym miasteczkiem. Teraz stał tam jedynie zrujnowany diabelski młyn, obrośnięty chwastami. Mogłaby zapewne wysnuwać mnóstwo melancholijnych metafor związanych z jego obecnością, jednak jedyne, co zrobiła, to zdjęcie butów i postawienie ich obok siebie na kładce. Nie czuła delikatnego chłodu stóp, ramiona zaś okryte miała płaszczem. Wyciągnęła z torebki paczkę papierosów i włożyła jednego między zęby, zapalając i wciągając do płuc dym. Na koniec przetarła jeszcze chusteczką brudną barierkę, zanim oparła się o nią i zapatrzyła w przestrzeń przed sobą, nie myśląc o niczym konkretnym. Jedynie o fakcie, że znajduje się w złym miejscu. Że powinna teraz siedzieć w fotelu we własnym mieszkaniu, po drugiej stronie muru, pijąc czerwone wino i słuchając delikatnych nut muzyki klasycznej. Bez trudnej do pohamowania ochoty zamienienia w proch wszystkiego i wszystkich dookoła.
|
| | | Wiek : 21 Zawód : kasjerka Przy sobie : dokumenty, gaz pieprzowy
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Wto Gru 30, 2014 1:36 am | |
| Pracę skończyłam już dawno, prawdę powiedziawszy, dzisiaj prawie nic nie miałam do roboty w sklepie. Nie było to nic dziwnego, ostatnimi czasy zdarzało się to coraz częściej, ludzie nie mieli pieniędzy, coraz mniej kupowali, zarobki były mniejsze, kasjerki stawały się zbędne. Wszystko wskazywało na to, że jeśli sytuacja miała dalej potoczyć się tymi samymi torami pojawiała się duża szansa na to, że wkrótce stracę pracę. A to mi się nie uśmiechało. I nie chodziło o samą kwestię odcięcia od dochodów, ten problem byłabym w stanie rozwiązać zapewne dość szybko, znałam jeszcze parę osób, które winne było mi przysługi, dlatego też pewnie znalazłabym coś na zmianę, jednak... Sama myśl o tym jak zareagowałaby na to matka, o jej wywodach, dumnie zadartej brodzie, pysznym spojrzeniu, próbującym wmówić mi, że świat wcale się nie zmienił, że nadal stoimy ponad resztą ludzi w getcie. Wyniosła ponad granice możliwości zdawała się nie widzieć, jak mierne i durne są głoszone przez nią frazesy, jak bardzo wszyscy stoczyliśmy się na dno. Nadal żyła w swoim naiwnym świecie, gdzie nasze nazwisko miało jakieś znaczenie. A , niestety, teraz urodzenie się nie liczyło. I nic nie wskazywało na to by wkrótce miało się to zmienić. Może też właśnie dlatego, zamiast wrócić do domu, gdzie mogłam się napatoczyć na moją rodzicielkę, swoje kroki skierowałam w stronę opuszczonego świadectwa dawnej świetności stolicy, starego, zardzewiałego już diabelskiego młyna, pozostałości po nieistniejącym od kilkunastu lat wesołym miasteczku. Jak przez mgłę pamiętałam jeszcze czasy, gdy maszyna działała, pamiętałam jak razem z Rickiem kołysaliśmy się w wagoniku metry nad ziemią (wtedy karuzela wydawała mi się jeszcze większa), dzisiaj jednak nie było już najmniejszej szansy na rozruszanie mechanizmu. Nie przeszkodziło mi to jednak wspiąć się się po barierce kładki wiodącej tuż obok młyna i wskoczyć w wiszący nad wodą przedział. Wszystko było lepsze od powrotu, nawet chłodny wiatr i niestabilny grunt pod nogami. Westchnęłam cicho, rozkładając się wzdłuż siedzeń, pod głowę podkładając sobie torbę, przed temu wyciągając z niej jeszcze zabraną ze sklepu butelkę domowej roboty bimbru. Nie przepadałam za jego smakiem, ba, wręcz nienawidziłam go, jednak niechęć do postrzegania rzeczywistości na trzeźwo okazała się silniejsza, szczególnie dzisiaj, nie zamierzałam więc walczyć z tym i utrudniać sobie życia. Ostry zapach zakuł mnie w nozdrza już na chwilę po otworzeniu butelki, nie przejęłam się tym jednak, zamiast tego podciągnęłam się na łokciu i pociągnęłam zdrowy łyk, zakrztusiwszy się niemal natychmiast, zaskoczona mocniejszym niż zwykle paleniem w gardle. Jakimś sposobem musiałam się dorwać do butelki z nierozcieńczonym jeszcze alkoholem, a pod ręką nie miałam niczego do popicia. Super. Zapowiadała się niezła zabawa. Nawet nie zauważyłam jak zleciały mi popołudniowe godziny, pogrążona w myślach nie rejestrowałam upływu czasy, a dzięki alkoholowi chłód nie był zbytnio dotkliwy. Z letargu wyrwały mnie dopiero kroki rozbrzmiewające kroki, niosące się echem po wodzie, choć i one pewnie nie przekonałyby mnie do ruszenia się (tym bardziej, że świat nieznacznie wymykał się spoza ram postrzegania, wspierany idealnie przez promile w mojej krwi), gdyby nie fakt, iż zamilkły one dokładnie na wysokości mojego wagonika. Zaciekawiona uniosłam głowę i obróciłam się odrobinę, a widok znajomej burzy rudych loków i dobrze zapamiętanej przeze mnie sukienki przywołał na moją twarz krótki uśmiech. No proszę, kogo my tu mamy. Po tylu miesiącach wreszcie udało mi się na nią trafić. - Florence Blanchard! - rzuciłam rezolutnie, gramoląc się z siedzenia i łapiąc za torebkę, by po chwili wyskoczyć na kładkę. Może trochę mniej sprawnie, niż gdybym była trzeźwa, jednakże, sytuacja nie była jeszcze najgorsza. - Cóż za zaszczyt! - dodałam, trochę już weselszym, może odrobinę ironicznym tonem, prostując się i zbliżając w stronę kobiety, by następnie oprzeć się o barierkę tuż koło niej. Przez chwilę przyglądałam jej się uważnie, wzrokiem badając jej twarzy, poszukując zmian na rysach, które wbiły się w moją pamięć dość dokładnie już dawno temu. Wszystko jednak wskazywało na to, że kobieta nadal pozostawała równie intrygująca, pociągająca w pewien dość niepokojący sposób; mimo kiepskich warunków nie straciła nic ze swojego specyficznego uroku. A to było rzadkością. Przynajmniej wśród zbratanych coraz mocniejszą więzią z głodem mieszkańców Kapitolu. Ponownie uniosłam kąciki ust w dość frywolnym uśmiechu, obracając się tak, by stanąć bokiem w stronę kobiety, sięgając ręką do papierosa trzymanego przez nią w ustach i bez cienia skrępowania zabierając go jej by unieść go do własnych warg. Zaciągnęłam się upragnionym dymem, jednak już po chwili skrzywiłam się nieznacznie, ze smutkiem zerkając na tlący się czubek. - Zdecydowanie wolę te waniliowe – wyjaśniłam spokojnie, by po chwili wziąć jeszcze jednego bucha i dopiero wtedy podsunąć fajkę w stronę właścicielki. - Jak żyjesz, Flo? |
| | | Wiek : 31 lat Zawód : Wicedyrektorka szkoły w Kwartale Przy sobie : paczka papierosów (19 szt), zapalniczka, gaz pieprzowy
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Wto Gru 30, 2014 2:31 pm | |
| Nawet ostry, dla niektórych nieprzyjemny i duszący, dym z papierosa nie potrafił zamaskować smrodu tego miejsca. Nie ważne jak bardzo oddaliłaby się od centrum, wciąż spowijało ją uczucie brudu, ubóstwa i biedy. Zamknęła oczy, wdychając w płuca dym i wydychając szare obłoczki przed siebie, słuchając cichego chlupotu wody obijającej się o belki podtrzymujące pomost. Florence nigdy nie była osobą sentymentalną. Nie przywiązywała wagi do ludzi, do wspomnień czy do rzeczy, które się z nimi wiązały. Nie widziała także żadnego sensu w roztkliwianiu się nad tym, co minęło. Mogłoby wydawać się, iż jest to postawa, która miała zabezpieczyć ją przed wyrzutami sumienia związanymi z tym, co robiła. Niestety, to stwierdzenie także nie było prawdziwe, a na pewno nie odnosiło się do jej osoby. Dla niej przeszłość była czymś, do czego nie wracała zbyt często, ale gdy się to już zdarzało, jej usta wykrzywiał uśmiech pełen satysfakcji. Wszystko to, co zrobiła, co osiągnęła w swoim dotychczasowym życiu sprawiało, że czuła dumę. Samozadowolenie. Może brzmi to trochę narcystycznie, ale taka właśnie była. Zapatrzona w siebie, pełna egoizmu, z egocentrycznym spojrzeniem na świat. Nie wstydziła się jednak, choć nie zaprzeczała, że czasami przyjemnie było poudawać człowieka o dobrym sercu (albo o sercu w ogóle). Zdziwienie na twarzach ludzi, kiedy pytała się o ich samopoczucie, a następnie wyciągała na wierzch wszelkie brudy, które udało im się zdobyć na ich temat… Wiedziała, jak okręcić sobie ich wokół palca, jak sprawić, aby tańczyli do wygrywanych przez nią melodii. Była panią sytuacji, zawsze. Więc jeśli coś robiła, coś mówiła albo zachowywała się w określony sposób można było być pewnym, że każdy jej krok, każde słowo czy nawet mrugnięcie były dokładnie zaplanowane. Jej życie były poukładane tak samo jak jej fryzura, bez wyjątku na sytuację, w której się znajdowała. Dlatego właśnie, zaraz po tym, kiedy wypchnięto ją poza margines społeczeństwa, zmuszając do życia pośród ludzi, którymi wcześniej dość otwarcie gardziła, zrobiła wszystko, aby zyskać chociaż tą namiastkę władzy. Oczywiście liczyła na wiele więcej. Zawsze sięgała wyżej, patrzyła szerzej i dalej niż inni, pragnęła zdobyć wszystko, nawet to, co pozornie wykraczało poza jej możliwości. Nie miała też żadnych ograniczeń, parła do przodu zgodnie z powiedzeniem „po trupach do celu” i to w dość dosłownym jego znaczeniu. Pozycja wicedyrektora szkoły może nie była tym, czego pragnęła, pewnie nawet nie była w stanie równać się z tym, co posiadała w Kapitolu, ale przynajmniej miała ludzi, którymi mogła dyrygować i których mogła rozstawiać po kątach, co pokazała rozmowa z jedną z pracownic szkoły. Było to dość dziwne miejsce pracy, biorąc pod uwagę fakt, iż dzieci nienawidziła w tym samym stopniu co ludzi, a może nawet bardziej. Nie miała cierpliwości do tych istot, które potrafił wręcz doprowadzać ją do szału i niezmiernie cieszyła się, iż jej związek z Johnatanem zakończył się na tyle szybko, aby nie zdążył zapragnąć potomstwa, którego musiałaby mu odmówić. Ciężko było jej to przyznać, ale czasami zdarzały jej się chwile słabości, w których miała ochotę walnąć wszystko w kąt. Czasami brakowało jej motywacji, traciła wiarę w swoją własną potęgę i niemalże czuła, jak ogień, który podtrzymuje ją przy życiu, zaczyna dogasać. Jak dotąd zdarzyło jej się to dwukrotnie, jednak zawsze udało jej się podnieść. Stawała na nogach, układała włosy, patrzyła w swoje odbicie, które, jak miała wrażenie, nie zmieniło się ani trochę, uśmiechała się w ten swój charakterystyczny, tajemniczy i odrobinę ironiczny sposób, nakładała na usta czerwoną szminkę i powtarzała sobie, że jeszcze kiedyś uda jej się odzyskać władzę. Ktoś nazwałby ją niezwykle naiwną (byle nie przy niej, mógłby wówczas nie skończyć za dobrze), jednak tak naprawdę ona właśnie czyniła to, o czym zapomnieli już wszyscy inni. Ona wciąż miała w swoim życiu cel, który zamierzała osiągnąć za wszelką cenę. Miała go przed oczami, czasem zaślepiał wszystko inne, ale przynajmniej się nie poddała. Nie żyła ślepą nadzieją, dla niej coś takiego jak nadzieja już nie istniało. Wszystko to, co miała, co robiła, było konsekwentnie ustalonym punktem, kolejnym przystankiem na jej życiowej drodze. Potęga. Władza. Majątek. Uroda. Żadne z tych nie przeminęło. Gdzieś tam, w bijącym sercu miasta, wciąż istniała resztka jej spadku, na który tak ciężko pracowała, dla którego zdobycia poświęciła tak wiele, zabijając największą i jedyną miłość swojego życia… Roześmiała się cicho, otwierając oczy i ponownie wypuszczając przed siebie szare kłębki dymu. Właśnie takie wspomnienia uwielbiała. Te, które świadczyły o jej potędze, które pokazywały ją w najjaśniejszym blasku, jaki ktokolwiek kiedykolwiek widział. Dźwięk jej nazwiska, wypowiadany damskim głosem, który doszedł ją zza jej pleców wyrwał ją z egoistycznych rozmyślań i narcystycznych pochwał własnych czynów. Wiedziała, że skądś zna ten głos, ale nie zamierzała się odwracać. Ludzie mieli w naturze zaskakiwać innych i spodziewała się, że osoba, której tożsamości póki co mogła się jedynie domyślać, wkrótce sama stanie przed nią, ujawniając swoje oblicze. Kątem oka zauważyła zbliżającą się postać, która oparła się barierkę obok. Mimo to jednak Florence nie zdawała się zaprzątać sobie głowy niechcianą obecnością innej osoby. Stała w tym samym miejscu, powoli paląc swojego papierosa i patrząc przed siebie. Czekała cierpliwie będąc święcie przekonaną, że pierwsza wypowiedź dziewczyny zdecydowanie nie jest jej ostatnią. Nie zamierzała też przerywać, w końcu jej nowa towarzyska mogłaby zgubić wątek i zaplątać się we własnych słowach. Gdy tamta sięgnęła po papierosa, wkładając go do swoich własnych ust, Blanchard nieznacznie zacisnęła szczękę, patrząc jak tamta zaciąga się resztką jej papierosa, krzywiąc się lekko. Mimo wszystko nie dawała po sobie poznać, że obecność dziewczyny, teraz już doskonale jej znanej, nie jest przez nią w żaden sposób pożądana. Mogłaby więc odejść, spokojnie i w ciszy, nie zaszczycając jej dłuższym spojrzeniem czy jakimkolwiek słowem, jednak Florence nie należała do osób, które po prostu odrzucają możliwość drobnej rozrywki, gdy ta sama pcha im się pod nos w postaci młodej i, panna Blanchard pokusiłaby się o stwierdzenie dość temperamentnej, dziewczyny (a przynajmniej taką ją zapamiętała). Wzięła papierosa w dwa palce i niemalże od razu, z lekkim żalem i obrzydzeniem, wrzuciła go do wody. Nigdy nie była przesadną pedantką, jednak nie zamierzała w żaden sposób narażać się na… cokolwiek, tym bardziej iż od Jessicki zionęło wyraźnym i nieznośnym zapachem taniego i obrzydliwego alkoholu, którego rudowłosa nigdy w życiu nie wzięłaby nawet do ręki, uważając spożywanie go za zdecydowanie poniżej jej godności. W końcu jednak zmusiła się do rzucenia przybyszce dłuższego spojrzenia, dochodząc do wniosku, że chyba nie wiele się zmieniło. Chyba że po prostu nie przywiązywała do tego wagi i wyrzuciła z pamięci ostatnie spotkanie, bo naprawdę nie pamiętała, czy miały okazję spotkać się w getcie. Zacisnęła prawą pięść, aby następnie powoli wyprostować palce, a w jej oczach pojawił się cień irytacji. Flo. Kolejny przejaw czystego idiotyzmu związanego ze zdrabnianiem jej imienia. Kolejny klocek w układance składającej się na całość nazwaną denerwującą i głupią ludzką naturą. Florence nie tolerowała zdrobnień własnego imienia. Nie po to zupełnie je zmieniła, po tym jak przez całe lata ojciec nieustannie wymyślał nowe wariacje związane z tym, które nadał jej wspólnie z matką. Nawet gdy formalnie Maddison Blanchard zupełnie przestała istnieć, stary głupiec uporczywie trzymał się dawnego przyzwyczajenia, doprowadzając dorosłą już córkę do szału. Nie było Maddison tak samo jak nie było Flo. Była Florence. Panna Blanchard i tylko takie formy kobieta akceptowała. Mimo to powstrzymała się od uwagi na ten temat dobrze wiedząc, że to w żadnym wypadku by nie mogło, a wręcz przeciwnie - sprawiłoby, że zdrobnienie mogłoby zagościć już na stałe w słowniku Jess, przypisane do plakietki z jej wizerunkiem. - Jesscia Highway – powiedziała chłodnym, wyraźnie lekceważącym tonem, przenosząc spojrzenie ponownie na wodę i drzewa przed sobą – Widzę, że wiele się nie zmieniło. Jak tam rodzice, żyją jeszcze, czy może wreszcie podarowali sobie siedzenie na tym świecie na siłę i zanieczyszczanie go swoimi ograniczonymi umysłami? – dodała tym samym głosem, jakby wcale nie obrażała rodziców rozmówczyni i nie ignorowała zadanego przez nią pytania. To ona kierowała tą rozmową. Ona zadawała pytania nie widziała możliwości, aby ktokolwiek miałby wywinąć się od odpowiedzi.
|
| | | Wiek : 21 Zawód : kasjerka Przy sobie : dokumenty, gaz pieprzowy
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Pią Sty 02, 2015 9:44 pm | |
| Nie byłam pijana, a przynajmniej nie tak by tracić nad sobą kontrolę. Co prawda w moich żyłach płynął alkohol, tani, domowej roboty, taki, którego w normalnych warunkach nie tknęłabym nawet czubkiem palca uważają co to za zbyt urągające, jednak nie chwiałam się na nogach, a myśli nie plątały mi się w nieskładnym kłębie. Byłam po prostu rozluźniona, na chwilę cudownie wolna od ironicznych rozmyślań o pracy i domu, o rzeczywistości, która usilnie próbowała rzucić mną w błoto. I może stąd właśnie wynikała moja swoboda przy kobiecie, która, jak doskonale wiedziałam, nie przepadała za takim zachowaniem. Teraz nic jednak nie przeszkodziło mi w spokojnym dopalaniu jej papierosa, dwukrotnym, głębokim zaciągnięciu się dymem, w geście dość intymnym wchodząc w posiadanie samej fajki. Zapewne przekraczającym pewne granice, sądząc po tym jak niedopałek szybko wylądował w wodzie, tuż po zwróceniu go właścicielce. Obserwowałam jego lot niezrażona, nawet uśmiechając się lekko pod nosem. Takie zachowanie przekonywałoby wielu ludzi, że stojąca obok mnie panna Blanchard była osobą nieprzyjemną i trudną w obejściu, i zapewne nie pomyliliby się w swej ocenie, miałam tego świadomość, jednak dla mnie niektóre drobne ruchy, mimika jej twarzy, a raczej kamienna i niewzruszona maska, którą zazwyczaj częstowała świat, były jedynie powodem do narastającej ciekawości. Florence intrygowała mnie od naszego spotkania. Wzbudzała we mnie wręcz coś na kształt podziwu, jednak nie tego głupiego i ślepego, a idącego za zrozumieniem. Nie podziałam jej, jak większość ludzi, za sytuację, pozycję, pozorną sympatię do innych, a za jej zdolność do manipulacji, za trzymanie się poglądów, które tkwiły również w mojej głowie. Rozumiałam jej pogardę do ogółu, ludzi marnujących swój żywot w pogoni za idiotycznymi ideałami, osób zbyt słabych bądź głupich by dostrzec wiele z prawd życiowych, do tych słabych. Takich jak moja matka. Nigdy nic w życiu nie osiągnęła, wszystko co miała dostała od swojego męża, swoich rąk nie splamiła pracą, głowy nie zaśmiecała ambicjami. Wystarczyło jej wygodne życie, z którego była dumna i, które przesłaniało jej całą resztę możliwości. Nie zdziwiłam się więc, kiedy Florence, po wyraźnym zignorowaniu mojego pytania,które tylko sprawiło, że mój uśmiech się poszerzył (sytuacja wydawała mi się dość zabawna), jej wypowiedź nawiązywała do kwestii mojej rodziny w sposób co najmniej arogancki. Większość ludzi zapewne oburzyłaby się słysząc takie słowa. Na całe szczęście nigdy nie uważałam się za członka tej większości. Obróciłam się, plecami opierając się o barierkę, przez chwilę milcząc, zamyślone spojrzenie wbijając w wagonik, w którym spędziłam parę godzin. Brakowało mi w ręku papierosa, czegokolwiek (nadającego się ku temu) co mogłabym unieść do ust, by nieznacznie zacinać na tym zęby, jednakże właśnie dzisiaj musiałam zapomnieć o wzięciu paczki z domu. Leżała zapewne spokojnie na blacie biurka, które zdecydowanie pamiętało lepsze czasy, czekając na mój powrót. - Niestety – odezwałam się w końcu, nie odwracając wzroku - zarówno matka, jak i ojciec trzymają się dobrze – skrzywiłam się nieznacznie, by następnie westchnąć cicho. Nie życzyłam im śmierci, jednakże pragnęłam, jak najusilniej, by zniknęli z mojego życia. Chciałam odciąć się od ich ograniczonego myślenia, od kontroli, którą nadal usilnie próbowali nade mną sprawować, od głupich zapędów i przekonania o własnej wyższość, również nad swoimi dziećmi. Obydwoje byli największymi znanymi mi hipokrytami. Prawda była tak, że tylko czekałam na okazję. Czekałam na chwilę, w której będę mogła opuścić ten dom, nie będąc już skazana na znoszenie ich towarzystwa, tolerowanie uwag, wygłaszanych z dumą, pełnych pychu uwag, często dalece oderwanych od rzeczywistości, rażących wręcz swoją głupotą. Potrzebowałam tylko szansy i chęci ze strony Ricka, bo on był jedyną osobą, której nigdy nie chciałam zostawić za sobą. - Nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie – zauważyłam, po kolejnej chwili milczenia, znacznie dłuższej niż poprzednia. Tym razem odwróciłam wzrok w stronę kobiety, przyglądając jej się ze spokojem, zdecydowanie, tak by wiedziała, że jestem świadoma z czym w tym momencie igram, jednak nie z oślim uporem, nie pasującym do tej sytuacji. - Jak układa się twoje życie... Florence? - spytałam, przed imieniem kobiety z namysłem zawieszając na moment głos, szybko rozważając czy to odpowiedni moment na głaskanie kota pod włos. Uśmiechnęłam się ponownie, nieznacznie, ledwo samymi kącikami ust. |
| | | Wiek : 31 lat Zawód : Wicedyrektorka szkoły w Kwartale Przy sobie : paczka papierosów (19 szt), zapalniczka, gaz pieprzowy
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Sob Sty 03, 2015 11:14 pm | |
| Nagłe pojawienie się dziewczyny sprawiło, że Florence poczuła się wybita z rytmu. Nie była przygotowana do niespodzianek, żadnego rodzaju, w takim samym stopniu w jakim nie była przyzwyczajona do obecności osoby, która najwyraźniej nie zraża się jej ostrym wyrazem twarzy i niezbyt wielką chęcią do prowadzenia rozmowy. Zajęło jej więc chwilę, zanim przyswoiła sobie, iż nie znajduje się tam sama, co w żadnym stopniu nie wpłynęło na zmianę jej zachowania. Stosunek do dziewczyny wciąż pozostawał ten sam, chłodny i opanowany, oczy wpatrzone w przestrzeń przed nimi i stanowczy głos, ale spokojny głos, którego w żaden sposób nie powinno się lekceważyć. A przede wszystkim to jej nie powinno się lekceważyć. Może nie przepadała za obecnością ludzi, ale nie lubiła też gdy ignoruje się jej osobę, jej słowa i jej zdanie. Wrodzony egocentryzm, wynikający z bycia córeczką tatusia przez dość długi czas (przybranie rodzeństwo w żaden sposób nie wpłynęło na fakt, iż to ona wciąż była tym najukochańszym dzieckiem), ujawniał się czasem zbyt często, a swoje apogeum osiągnął właśnie w getcie gdzie, ku jej wielkiemu niezadowoleniu, nikt nie wykazywał chociażby najmniejszych skłonności ku traktowaniu jej z należytą wielkością. Niestety jednak ignorowanie innych przychodziło jej z wielką łatwością, tak więc nie miała najmniejszych oporów przed opuszczeniem i zapomnieniem o pytaniu Jess. Jej życie było jej życiem, choć w tym wypadku chodziło bardziej o fakt, iż było naprawdę beznadziejne, a Florence nie miała najmniejszej ochoty na dzielenie tym z pierwszą lepszą napotkaną osobą. Choć, można było powiedzieć, że panna Highway nie była pierwszą lepszą osobą. Gdyby Blanchard posiadała przyjaciół, a trzeba przyznać, iż takie słowo w jej słowniku nie istniało, ale zakładając czysto teoretycznie, Jessica mogłaby pretendować do zostania jednym z nich. Oczywiście, to nie miało się wydarzyć i rudowłosa nigdy w życiu o tym nie pomyślała, ale trzeba było przyznać, że gdy poznały się po raz pierwszy odniosła wrażenie, iż Jess nie jest taka sama jak osoby, z którymi miała do czynienia na co dzień. A przynajmniej w znacznym stopniu różniła się od własnych rodziców, do których Florence (jak zresztą do większości osób) nie czuła zbyt wielkiej sympatii i fakt, iż pojawiła się wówczas w ich domu, w towarzystwie ukochanego męża i otoczeniu innych, równie wpływowych osób w państwie, był jedynie spowodowany tym, iż musiała pokazywać się właśnie w takich okazjach. Jeśli chciała utrzymać swoją pozycję, zdobyć to, na czym zależało jej najbardziej, musiała umieć wpasować się w otoczenie wystawnych bankietów i rozmów na idiotyczne i pozbawione większego sensu tematy z ludźmi, którzy nie mieli zbyt wielkiego pojęcia o czymkolwiek, a mimo to wciąż usilnie starali się robić na niej wrażenie. Co nigdy nie miało szansy się udać, biorąc pod uwagę, iż kobieta przepuszczała ich słowa przez swój umysł tak szybko, aby udało jej się jedynie znaleźć stosowną odpowiedź, dobrać mimikę twarzy i w porę oddalić się, zanim będzie zmuszona do wysłuchiwania wywodów na temat osiągnięć w szkole syna któregoś z ministrów czy o sukcesie przedstawienia, w którym główną rolę grała córka szefa kapitolińskiego banku. Nie obchodziły jej perypetie życia tych snobów i ograniczonych umysłowo osób, chciała jedynie zyskać ich przychylność i wykorzystać w odpowiednim dla siebie momencie. Tak się jednak złożyło, iż kolacja w domu państwa Highway była wyjątkowo nudząca, chyba bardziej niż każda z poprzednich, w których Florence miała okazję uczestniczyć. Do czasu, gdy owa stojąca obok niej dziewczyna nie postanowiła odstawić małego show. Nie można przyznać, aby jej zachowanie zaimponowało kobiecie. To ona była człowiekiem, który imponuje innym, ale pamiętała, że kąciki jej ust powędrowały lekko w górę, gdy obserwowała zaskoczenie na twarzach gości, którym najwyraźniej drobny szczegół z życia córki gospodarzy zepsuł wieczór. A ona jedynie siedziała na miejscu, pozwalając, aby jej mąż delikatnie gładził jej dłoń, w zupełności nie zważając ani na jego obecność ani na dotyk i wpatrywała się w dziewczynę mając przeczucie, że może jeszcze będą z niej ludzie. Rudowłosa sama była idealnym przykładem tego, iż rodzina nie zawsze ma znaczący wpływ na dziecko oraz to, w jaki sposób się zachowuje. Cała ta sytuacja nie zmieniała jednak tak naprawdę niczego. Florence nie zamierzała nagle obdarzyć dziewczyny uroczym uśmiechem, na który potrafiła się zdobyć, gdyby tylko musiała, ani nie planowała zaprosić do siebie na słabą herbatę i rozmawiać o banalnych i przyziemnych rzeczach, o których dyskutowali ci normalni, szarzy, pozbawieniu wyrazu ludzie, niepotrafiący dostrzec własnej beznadziejności i łudzący się, iż ślepa nadzieja i wiara odwali brudną robotę za nich i wyciągnie z samego dnia jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki. Jessica wciąż była człowiekiem, wciąż zakłócała jej spokój, przełamywała pewne bariery i pachniała tak, jak połowa mieszkańców getta, którzy postanowili utopić smutki w pozbawionym jakości alkoholu. Może nie zachowywała się pijana, może w nie wypiła za wiele, ale po pierwsze, kobieta wciąż czuła nieprzyjemny zapach, a po drugie naprawdę nie obchodziło jej to, w jakim stanie się znajdowała. Tak długo aż ten stan nie postanowi wpłynąć na nią w jakikolwiek, o wiele bardziej denerwujący sposób, było jej wszystko jedno. - Jakże miło to słyszeć – powiedziała chłodno, z wyraźną ironią i zawodem w głosie, nie zwracając bezpośrednio wzroku w jej stronę. Miała wrażenie, że wszechświat nie zapłakałby, gdyby jej rodzice po prostu porzucili życie na ziemi i przeszli w miejsce, w których ich egzystencja nie będzie nikogo irytowała. Nie miała złudzeń, iż Jessica nie jest za bardzo związana z ich osobami, a nawet jeśli była Florence i tak nie hamowałaby się ze słowami. Nie miała w zwyczaju ograniczać się swoim sumieniem czy prawdopodobieństwem urażenia rozmówcy. Wręcz przeciwnie, zazwyczaj właśnie do tego dążyła. Żałowała zmarnowanego papierosa i najchętniej wyjęłaby kolejnego, gdyby nie obawa, iż dziewczyna byłaby w stanie przywłaszczyć sobie kolejnego. Ktoś inny, kto kim Blanchard nigdy nie była, zapewne zaproponowałby jej jednego. Niestety, kobieta nie miała w sobie wyrobionego instynktu odnośnie takich rzeczy w sytuacjach, które nie wymagały przypomnienia sobie dobrych manier i założenia na twarz maski osoby towarzyskiej, którą oczywiście nie była. Słysząc uwagę i ponowione pytanie, roześmiała się gorzko, zwracając na nią swoje spojrzenie i przez chwilę obserwując Jessicę uważnie. - Nie muszę odpowiadać na twoje pytania – powiedziała z lekką kpiną w głosie, wciąż przyglądając się jej uważnie – Co tutaj robisz? – dodała cierpko, licząc na to, iż szybko znajdzie powód, aby ją spławić. Nie po to tam poszła, aby użerać się z jakąś dziewczyną, ale by pobyć sama gdzieś, gdzie nie śmierdzi stęchlizną i gdzie nie czuje się tak, jakby ktoś zamknął ją w klatce.
|
| | | Wiek : dzwadzieścia jeden Zawód : tancerka... dorywczo podróżniczka po dystryktach Przy sobie : zdobiony sztylet, leki przeciwbólowe, kawałek ćpuńskiego arsneału matfjasa, pistolet, kamera, trochę dolarów, fałszywy dowód tożsamości [barbie strauss], potwornie okrojona garderoba, przytojny mąż Znaki szczególne : ruda głowa i ogormna duma Obrażenia : nos po złamaniu idelanie nastaiwony, heh
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Pon Maj 18, 2015 2:05 am | |
| | Wyciągam pannę z odmętów. Nie pamiętałam, żeby moja sytuacja była aż tak beznadziejna. Getto z dnia na dzień wydawało się pustoszeć jakby jakieś niewidzialne, chłodne i cienkie place wyskubywały jego pojedynczych mieszkańców z ulic lub wyciągały ich przy użyciu bardziej brutalnych metod - po prostu wkładały łapy przez okna, wydrapując cienie ludzi długimi zaniedbanymi paznokciami. Te ręce wisiały nad wszystkimi, bo niezależnie od tego jak dobrze (kwestia wybitnie dyskusyjna) się powodziło, miejsce w pociągu miało znaleźć się dla każdego w zaskakująco krótkim czasie. Czekałam wyłącznie na swój bilet w jedną stronę, bo zrozumiałam, że żar złości prawdziwych mieszkańców Kapitolu przygasał powoli, aczkolwiek bardzo skutecznie. Nawet mnie powoli przestawało na czymkolwiek zależeć. Wszyscy, którzy mnie kochali albo nienawidzili wsiąkali po kolei. Jedyne, co nie znikało pomiędzy opadającymi liśćmi z drzew to ta cholerna wizja niesamowitej podróży życia do Dwunastki. Prawdopodobnie niegdyś niewyobrażanie wspaniałe doświadczenie w postaci spędzenia świąt pośród prostych ludzi pracy, teraz wydawało mi się największym koszmarem, Nawet jeśli tamtejsza ludność zginęła. Nie potrafiłam, nie chciałam… Nie mogłam przenieść się tam z myślami na stałe, odnaleźć własne miejsce pośród tego chaosu do uporządkowania. Kapitol wystarczał w zupełności Siedziałam na zimnym kawałku umiejętnie pogiętej blachy, zastanawiając się, czy życie mogło jeszcze zaskakiwać. Nawet ten zniszczony diabelski młyn, w okolicy którego znalazłam się bez żadnego sensownego powodu, wydawał się być normalny pośród ruin ulic, pustych gruzowisk. Wnętrze zardzewiałego, niegdyś kolorowego wagonika wydawało się być dziwnie zwyczajnie, codzienne. Promyczki tego, co zniknęło! Nie czułam tam żadnych skrajnych emocji - ani zaciekawia, ani znużenia… ani nawet obojętności. Przerażające odrętwienie spowodowała bynajmniej nie temperatura niebezpiecznie spadającą w dół. Przez dwadzieścia jeden lat egzystencji nie widziałam wystarczająco dużo. Chociażby morza na żywo - tych zwykłych niebieskich odcieni rozlewających się po horyzont. Nigdy nie byłam w Czwórce, a oni chcieli wysłać mnie do zaludniania (nazewnictwo wręcz wyborne, prawie jak KOLC, jednakże nadal gorzej) Dwunastki. W osiemdziesiątym trzecim nie istniały żadne wybory, tylko podporządkowanie się. Reasumując smutną historię - ja, Amelle byłam zbyt młoda i zbyt piękna, żeby umrzeć na jakieś paskudztwo w drewnianym domku na uboczu jakiegoś podrzędnego lasku. Moje pękające serduszko błagało o litość, próbowało się ratować czymkolwiek. Metaliczny dźwięk przerwał ciszę rozważań, nieco niezdarnie rozejrzałam się dookoła. W pobliżu dostrzegłam męską sylwetkę, która wcale nie należała do nieznajomych. Najzwyczajniej niektórzy z moich byłych bliskich przyjaciółzapadali mi lepiej w pamięć nawet po krótkotrwałych relacjach. Ten sposób chodzenia oraz postura, pomimo upływu lat, nie zmieniały się zupełnie. Uśmiechnęłam się pod nosem, a dziwne zadowolenie zdawało się wyrywać z odrętwienia. Któż spodziewałby się, że przypadkowi ludzie posiadali taką moc! - Jeśli nie boisz się towarzystwa pięknych kobiet, zapraszam… Lewi! - krzyknęłam pewna odpowiedniego tonu głosu. Musiał mnie rozpoznać. Ludzi mojego pokroju się nie zapominało niezależnie od chęci. Wracałam do nich jako najlepsze lub najgorsze senne marzenie, wyraźny cień pośród mętnych wspomnień. Byłam tego pewna - nadal doskonale wiedział o Elle. |
| | | Wiek : 26 Zawód : Etatowy muzyk Przy sobie : zapalniczka, trzy paczki papierosów, fałszywy dowód tożsamości
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Wto Maj 19, 2015 8:49 pm | |
| Warunki atmosferyczne zdecydowanie nie sprzyjały aktywności fizycznej na świeżym powietrzu. Innymi słowy pogoda była do dupy i Lewis nie miał pojęcia, co skłoniło go do wyjścia na spacer. Niebo wydawało się bardziej szare niż zazwyczaj, jakby odczytywało jego nastrój. Powietrze szczypało go w policzki niczym gruba ciotka, która wpadła z niechcianą wizytą. Czyli ogólnie niezbyt ciekawie. Nie mógł jednak zostać, w domu go nosiło. Samotność po raz pierwszy odcisnęła na nim swoje piętno. Było to uczucie zupełnie mu nieznane, co jeszcze bardziej potęgowało jego irytację. Był bowiem doskonale przyzwyczajony do takiego stanu rzeczy, można by rzec zakonserwowany. Owszem, lubił towarzystwo ludzi, ale nigdy nie potrzebował ich na dłuższą metę. Pojawiali się i znikali z jego życia nieustannie, nie pozostawiając na nim żadnych śladów. W tej relacji nie było miejsca na uczucie wykorzystania czy tęsknotę. Może brak wyrazistego smaku w tych stosunkach ułatwiał przełykanie ich w dużej ilości. Kiedy więc zakończył ten etap swojego życia nie czuł żalu czy pustki. Wszystkie luki po tłumach nieznajomych, morfalinie i imprezach do rana wypełniła muzyka. Jego ukochana muzyka stała się epicentrum wszechświata. Nie chodziło nawet o tworzenie własnych dźwięków, ale już same odtwarzanie czyichś nut przepełniało go błogim spokojem. Przenosiło go w miejsce, gdzie był zupełnie sam, nikogo nie potrzebował i z nikim się nie dzielił. Prawdę mówiąc nawet jego rodzice nie wiedzieli jak wielką rolę pełni dla niego muzyka. Widzieli, że znaczy wiele, ale nie wiedzieli jak bardzo. Właśnie, rodzice. To chyba przyczyna i katalizator tych wszystkich złych, nieznanych emocji, jakie pchnęły go do przymusowej przebieżki po getcie. Od kiedy ich stracił wszystko się zmieniło. Chociaż nie, to akurat kłamstwo. Kiedy Lewis zdejmował martwe ciało ojca czuł jedynie zrozumienie. Bał się wtedy jedynie reakcji matki, słusznie zresztą. Nie umiał, nie radził sobie z widokiem bólu, z którym się zmagała najważniejsza kobieta w jego życiu. Była najsilniejszą osobą, jaką znał, a wtedy chwiała się na krawędzi zdrowia psychicznego. Stracił ją, o ironio losu, zupełnie nie z tego powodu. Zrozumiał jednak wtedy dokładnie, przez co przechodziła. Rozrywającego serce i zabierającego powietrze z płuc bólu nie umiała ukoić muzyka. Idąc opustoszałą ulicą, otoczony co raz częstszą w getcie przenikliwą ciszą, zaczynał łączyć elementy tej układanki. Czuł się już trochę lepiej, bo spotkał Conrada, który przerwał jego spiralę obojętności. Jednak jego życie nadal było puste. Nie rozbrzmiewała już w nim muzyka ani głosy najważniejszych dla niego osób. To całkiem zrozumiałe, że bez dwóch, kluczowych fundamentów jego świat chwiał się w podstawach. Być może opatrzność, w którą nie wierzył szykowała jakieś zmiany. Nogi zaniosły go w rejon opuszczonego diabelskiego młyna. Mało kto się tu zapuszczał, raczej nie było wśród nich masochistów, którzy lubią torturować się przeszłością. Teraz jednak oprócz niego był tam aż jeszcze jedna osoba. W dodatku wydawała mu się dziwnie znajoma. Gdy usłyszał wołanie nie miał już żadnych wątpliwości. Pokonał szybko dzielącą ich odległość, ale nie odrywał wzroku od Amelle. Chłonął jej widok równie zaskoczony, co uradowany. Stanął przed zardzewiałym wagonikiem i szukał słów, bo nagle wszystkie wyleciały mu z głowy. - Nawet gdyby to zaryzykowałbym – powiedział cicho Lewis uśmiechając się. |
| | |
| Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn | |
| |
| | | | Opuszczony diabelski młyn | |
|
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|