Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
Temat: Opuszczony diabelski młyn Sob Sie 17, 2013 11:49 pm
First topic message reminder :
Pozostałość po rozbiórce starego, wesołego miasteczka, która nastąpiła co najmniej kilkadziesiąt lat temu. Do dzisiaj nie wiadomo, dlaczego nikt nie ruszył skrzypiącego, rdzewiejącego koła, ale ani dawni Kapitolińczycy, ani rebelianci, zdają się nie zaprzątać sobie tym głowy.
Ostatnio zmieniony przez Ashe Cradlewood dnia Wto Lis 04, 2014 12:40 am, w całości zmieniany 1 raz
Tego dnia wiał porywisty wiatr, gnając po niebie kłębiaste chmury. Słońce na przemian ogrzewało ziemię i chowało się za chmurami. Panicz Dersen, tego dnia musiał załatwić swoje sprawunki. Oznaczało to kontrolne obejście całego KOLC-a, zajrzenie do Violatora, oraz kupienie na targu nowych materiałów. W KOLCu czysta tkanina była warta swojej wagi w złocie, dlatego mało kto mógł sobie pozwolić na szycie ubrań. Kaj nie był wyjątkiem, bo nawet pomimo wsparcia finansowego ze strony prezydent Coin, nie mógł prowadzić takiego życia jak kiedyś. Na ogół pracował przerabiając ubrania, gdyż w tych dniach moda ustalana była nie na nowe kreacje, lecz na jak najumiejętniej przerobione stare stroje. Rysował również portrety pamięciowe, głównie na nagrobki osób, które nie posiadały żadnych zdjęć, ale także (od czasu do czasu) dla Strażników, którzy szukali konkretnego "elementu". Czasem malował obrazy, ale te sprzedawały się bardzo słabo, jeśli nie wcale. Jednak dzięki rozlicznym zajęciom, raz do czasu, mógł sobie pozwolić na zakupienie jakichś skrawków materiału. Wykorzystywał je do przeróbek, ale też szył stroje... W wersji XXS. Pasowały idealnie na małe lalki, przez co nie zużywał dużo materiału, ale jednocześnie realizował swoją pasję. Przynajmniej odrobinę. Ten dzień chłopak musiał uznać za udany. Zdobył całą belę tafty w dosyć wyrazistym odcieniu paryskiego błękitu. Zamierzał uszyć z niej prawdziwą kreację, myślał o garniturze, choć tak naprawdę spełniał się przy szyciu sukni. "No, ale kto ode mnie kupi suknię, w tym gettcie." myślał, wracając do domu. Fakt, że przechodził akurat obok diabelskiego młynu nie był przypadkiem. Po odniesieniu zakupów zostały mu jeszcze dwie godziny do zmierzchu, więc postanowił przeznaczyć je na szkicowanie. Młyn był jego ulubionym punktem widokowym, ponieważ z jego szczytu widać było prawie cały Kwartał, więc Kaj mógł obserwować ludzi i rysować, nie bojąc się że sam również będzie obserwowany. Zazwyczaj wspinał się po metalowej konstrukcji do jednego z wagoników na górze, siadał tam i rozmyślał. Tego dnia jednak coś mu przeszkodziło. Kiedy wszedł za ogrodzenie, jego oczom ukazała się dziewczyna, pochylona nad czymś w wagoniku. Nie poznał jej. To nic dziwnego, prawda? W końcu nie widzieli się ładnych parę lat, w dodatku kiedy widział ją po raz ostatni była jeszcze dzieckiem, a nie kobietą. Nie był jednak pewien, czy chce mieć towarzystwo. Ale ostatecznie, on wybierał się na górę a ona siedziała tu na dole. Co to za problem. Podszedł do niej, ze szkicownikiem w jednej ręce, zaś torbą zawierającą przybory i lekką kolację przerzuconą przez ramię. - Naprawdę, czemu ludzie wszystko niszczą? - przywitał się pytaniem, widząc, że jej zajęcie polegało na skrobaniu czegoś po powierzchni wagonika.
Pochylona nad balustradą i całkowicie skupiona na skrobaniu scyzorykiem, nie zauważyła nawet, gdy ktoś pojawił się przy diabelskim młynie i stanął tuż przy jej wagoniku. Usłyszała tylko męski głos, którego nie rozpoznała, no bo jak by mogła? Wzdrygnęła się więc lekko, przyłapana na czymś nie do końca dozwolonym i w dodatku właśnie za to skarcona, a potem, gdy już podniosła głowę, kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. To było tak, jakby ktoś pozbawił jej wolnej woli i właśnie wykorzystywał jako marionetkę w kiepskiej komedii. Scyzoryk wypadł jej z ręki, a Gerda podniosła się gwałtownie, prostując jak struna i... uderzając lekko głową w górą barierkę. Nadchodzący guz nie miał teraz znaczenia, chociaż jej ręka automatycznie dotknęła pulsującego miejsca. Wszystko przestało się liczyć bo oto, po kilku latach rozłąki, stał przed nią Kaj we własnej osobie. Sama nie wiedziała, po czym dokładnie go rozpoznała, bo wydoroślał i naprawdę bardzo się zmienił. Ale gdy tylko ujrzała jego przystojną twarz wiedziała, że to z nim spędziła dzieciństwo, to jemu się zwierzała, jemu śpiewała i po nim przepłakała liczne noce. Nie zdradził go głos, nie zdradziły go rysy, być może było coś w jego oczach, co przypominało jeszcze starego Kaja... Gerda po prostu czuła, że to on. Dziwnie zaschło jej w gardle i przez chwilę nie wiedziała co powiedzieć, ani co zrobić. Rzucić mu się w ramiona i wyściskać za te wszystkie lata? Zalać się łzami i opowiedzieć swoją historię? Kilka scenariuszy przebiegło przez jej głowę z prędkością światła, ale w końcu nie zdobyła się na realizację żadnego z nich. Zamiast tego postąpiła tylko jeden krok do przodu, wpatrując się uważnie, wręcz łapczywie w twarz dawnego przyjaciela. -Kaju... - wyszeptała, wyciągając ku niemu rękę i zatrzymując ją w połowie drogi między nimi. Chciała go dotknąć, upewnić się, że jest realny, że naprawdę stoi tu przed nią i że niczego sobie nie ubzdurała. Nie mogła śnić, przypominał jej o tym lekki ból lewej skroni. A może tak długo marzyła o tym, że wreszcie się spotkają, że teraz zaczęła już odchodzić od zmysłów?
Kiedy kobieta wstała, Kaj miał wrażenie, że dostrzega coś znajomego w jej ruchach, ale uczucie to przeminęło, kiedy podniosła rękę do głowy. Wiedział, że musiała nabić sobie guza i w duchu pomyślał, że dobrze jej tak, skoro niszczyła coś co należało do wszystkich. Patrzył na nią spokojnie, jak postępuje w jego stronę i wyciąga rękę. Kobieta była szczupła, o długich, lekko potarganych włosach. Miała na sobie prostą, szarą sukienkę i płaszcz, które wywoływały w chłopaku lekkie mdłości. Sukienka zupełnie nie potrafiła wyeksponować atutów budowy dziewczyny, zresztą Kaj podejrzewał, że jej twórca nigdy nie myślał o eksponowaniu czegokolwiek. Płaszcz zdawał się być wyświechtany, znoszony i zupełnie bez gustu. Jej cera, delikatnie naznaczona niedoskonałościami, była zbyt blada, jakby dziewczyna nie odżywiała się odpowiednio. Kiedy wyciągnęła do niego rękę, odruchowo cofnął się o krok. Kaj nienawidził dotyku. Może dawny on lubił przytulać się do swojej przyjaciółki, ale w Kapitolu nie znalazł nikogo, kto poprzez dotyk nie chciałby zadać mu bólu. Nawet Biała Pani, która była dla niego taka dobra, nie pozwalała się dotykać i sama unikała dotykania chłopca. Po tych latach, nawet wspomnienia z domu przeinaczył sobie tak, że pamiętał głównie baty, które dostawał od ojca. Dotyk był zły. - Kaju... - wykrztusiła z siebie nieznajoma, i teraz Dersen uniósł lekko brwi. Nie pamiętał jej. Z pewnością nie wyglądała na Kapitolinkę, ale chłopak wiedział że wiele kobiet po zdjęciu barwnych peruk i zmyciu scenicznego makijażu wyglądało zupełnie inaczej. - Przepraszam bardzo... – zaczął uprzejmnie, lecz chłodno. Jeśli mogła zostać jego klientką, to nie chciał być grubiański i jej tym odstraszyć, a jednak coś mówiło mu, że łączyło go z nią coś zupełnie innego niż stosunki zawodowe. - Czy my się znamy? – zapytał, po czym przerzucił sobie niedbałym ruchem szalik przez szyję, gdyż wraz z nadejściem wieczoru, temperatura powoli zaczęła spadać. Powinien ją rozpoznać? Może tak. Ale wspomnienia o jego małej przyjaciółce tak bardzo zatarły się w jego pamięci, że nie potrafił ich oddzielić od swojej wyobraźni. To, że bezwiednie nadawał każdej modelowej kobiecie na szkicu jej twarz, jeszcze o niczym nie świadczyło. To, że czasem budził się z jej imieniem „Gerda” na ustach, też nie miało znaczenia. Przez lata bowiem wmówił sobie, że Gerda go zdradziła i zostawiła, nie godząc się na rozpoczęcie z nim nowego życia. Biała Pani i Emmanuel tylko utwierdzali go w tym przekonaniu, powtarzając od czasu do czasu, że gdyby naprawdę zależało jej na jego przyjaźni, to pojechała by z nim. Więc Gerda z umysłu i pamięci Kaja w niczym nie przypominała prawdziwej dziewczyny, która stała przed nim.
Jej serce pękło po raz pierwszy, gdy pociąg z Kajem na pokładzie odjeżdżał w stronę Kapitolu, a ona stała na peronie, niezdolna by powstrzymać łzy. Za drugim razem także płynęły po jej twarzy, a potem prosto na nieruchomą rękę babci. Teraz nadchodził trzeci raz, Kaj jej nie rozpoznawał, może tylko udawał, a może nie pamiętał już nawet czasów ich dzieciństwa. Bo wyglądał tak, jakby nie pamiętał. Ubrany elegancko, jak młodzieniec z wyższych sfer, jak mieszkaniec Dzielnicy, a nie Kapitolu. I to spojrzenie, którym ją obdarzył... czy to złudzenie, czy nagle naprawdę zrobiło się bardzo zimno? Jednak dziewczyna nie byłaby sobą, gdyby teraz się poddała. Nadzieja dodawała jej sił, sprawiła, że miała siłę odezwać się ponownie, tym razem pewniej, głośniej. -Nie wiem, czy my się znamy - cofnęła rękę do boku, zauważając jego obronną reakcję - Ale dawno temu miałam przyjaciela, z którym ukrywałam się w koronie drzew. Biegałam za nim po lesie, śpiewałam mu... a on strugał takie piękne drewniane figurki - jej dłoń zacisnęła się na niewidzialnym koniku-zabawce, którego pamiętała do dziś. Proszę, powiedz, że mnie rozpoznajesz. Jeśli miała szanse obudzić w nim wspomnienia, to właśnie z niej korzystała. Co prawda przez te wszystkie lata wyobrażała sobie ich spotkanie nieco inaczej, prościej. Bez zbędnych słów, gestów... wystarczyłby im przecież jeden mocny uścisk, a potem mogliby wrócić do Siódemki i żyć długo i szczęśliwie. Czyż nie tak kończyły się wszystkie bajki, które opowiadała jej babcia, a potem ona powtarzała je Kajowi? Napięta atmosfera zawisła między nimi, choć w Gerdzie wciąż jeszcze kryło się coś na kształt radosnego oczekiwania. Wciąż wierzyła, że chłopiec...nie, młody mężczyzna, za chwilę zamruga i rozpozna ją, a potem... no właśnie, co potem? Okazało się, że jej wyobrażenie o dorosłym Kaju było zgoła odmienne od rzeczywistości, więc nawet gdyby bardzo chciała, nie mogła przewidzieć, co też mógłby uczynić.
Przyglądał jej się z umiarkowanym zainteresowaniem. Wyglądała, jakby swoimi słowami sprawił jej ból, zaś on nie mógł nie przyznać przed samym sobą, że ujrzenie tego wyrazu na twarzy kobiety sprawiło mu jakąś pokręconą przyjemność. Nie żeby często niszczył cudze marzenia, ale jeśli była Kapitolinką, to z pewnością kiedyś tacy jak on nadskakiwali jej i usługiwali. Należało jej się by los się odwrócił. Coś jednak uporczywie podpowiadało mu, że ona nie należy do kasty rządzącej. Nie zachowywała się tak. -Nie wiem, czy my się znamy. Ale dawno temu miałam przyjaciela, z którym ukrywałam się w koronie drzew. Biegałam za nim po lesie, śpiewałam mu... a on strugał takie piękne drewniane figurki – przemówiła do niego. Więc jednak miał rację. Tak jak i on, została przywieziona do Kapitolu by służyć zamożnym, a teraz razem z nimi wylądowała w gettcie. Kaj przez dobre kilka sekund przyglądał jej się, widząc, że ona oczekuje od niego jakiejś reakcji. Ukrywała się w koronie drzew? - Kaju, kaju... Chodź do naszej kryjówki! Opowiem ci historię! Biegała za nim po lesie? - Kaju zaczekaj! Wiesz, że nie jestem tak szybka jak ty! Och, jak cię złapię...! Śpiewała mu? - Daleko w lesie, gdzie kozłek nie lata, stał dąb prastary, z początków świata... Pierwsza oznaka zrozumienia ukazała się w jego oczach. Był to błysk, prawie niedostrzegalny, który zmienił ich wyraz z chłodnego i nieufnego, na zdumiony i jeszcze bardziej nieufny. Potem lekko otworzyły się jego usta. Drewniane figurki. I Kaj wiedział już, kim jest osoba stojąca przed nim, choć nie wierzył w to ani trochę bardziej niż w istnienie Boga. To mogła być ona. Oczywiście, że mogła! Miała podoby odcień wlosów, i kolor oczu, choć poza tym w niczym nie przypominała jego towarzyszki z dzieciństwa. W jego spojrzeniu można było dostrzec zrozumienie. Prez chwilę wyglądało nawet na to, że się uśmiechnie, podejdzie do niej i weźmie ją w ramiona. A potem jego twarz stężała, ukazując grymas gniewu, na sekundę zanim na powrót stała się zupełnie obojętna. - Przepraszam bardzo, ale nic mi do pani przyjaciół, których kiedyś pani miała lub nie. – odpowiedział, każde słowo artykułując wyraźnie. Dlatego, że miał to w zwyczaju, ale również dlatego, że starał się opanować drżenie głosu, które czaiło się w jego krtani podstępnie. Chciał odejść, zostawić ją tam i wejść na młyn, by w spokoju naszkicować jej twarz, ale nie potrafił odwrócić od niej wzroku. Nienawidził jej, brzydził się nią, a jednak z jakiegoś powodu nie mógł jej tu zostawić i odejść bez słowa. Coś w jej wzroku sięgało do bardzo głębokich pokładów jego jestestwa, o których nawet on sam zapomniał. Stał więc w miejscu jak wmurowany. Patrzył na nią chłodnym, bezemocjonalnym wzrokiem. Musiał znależć powód, żeby jeszcze tu zostać. - Muszę jednak przyznać, że ma pani bardzo przyjemną powierzchowność. Zechciałaby mi pani pozować? – zapytał, panicznie pragnąć zatrzymać ją przy sobie choć na kilka chwil dłużej. Może wtedy będzie w stanie zdobyć się by odejść?
Przez ułamek sekundy myślała, że odzyskała Kaja, że rozpoznał ją, że teraz już wszystko będzie dobrze i nigdy się nie rozstaną. Ale grymas na jego twarzy wyprowadził ją z błędu, a chłodne słowa uderzyły niczym perfekcyjnie wymierzony policzek. Pani? Czy to miało ustalić dystans między nimi? Powiedział to wszystko głośno, wyraźnie i stanowczo, jakby chciał żeby skończyła już ten temat i przestała odgrywać szopkę, a najlepiej w ogóle zeszła mu z oczu. Czy tak zachowywałby się ktoś, kogo omyłkowo pomylono z inną osobą? Gerda była pewna, że ją rozpoznał, ale nie miała pojęcia dlaczego nie chciał tego przyznać. Czy Kaj żartował? Nie, ponieważ wcale się nie uśmiechał, a mijała już kolejna minuta ciszy. A może nie mógł zdradzić jej swojej tożsamości i dlatego wolał udawać, że jej nie rozpoznaje? Czy był w niebezpieczeństwie, czy coś mu groziło? Nie, Gerda odrzuciła i tę myśl, przecież wiedziała, znała go... Myślała, że go zna. W swoich wyobrażeniach i marzeniach o Kaju nie zapomniała o tym, gdzie odjechał, że Kapitol nie był przyjaznym miejscem i mógł wpłynąć na zmianę zachowania młodego chłopca. Ale czy mógł odmienić go aż tak bardzo? A może to ona była temu winna? Zaciskane przed chwilą pięści rozluźniły się, ręce dziewczyny swobodnie opadały do boku, a z jej twarzy zniknęły ostatnie ślady oczekiwania, zastąpione smutnym spojrzeniem i delikatnym przygryzieniem dolnej wargi. Co mogła mu powiedzieć? Czy miała prawo zatrzymywać go tutaj i na siłę nawracać na własne racje? Nie. Ale chciała to zrobić, tak bardzo chciała żeby został, mogli nawet dalej ciągnąć tę komedię, tylko niech on nie zostawia jej znowu... -Powierzchowność? - powtórzyła, jakby dopiero ocknęła się z zamyślenia - Ja...Tak, sądzę, że mogłabym. To... mam usiąść, czy może wolisz... - pogubiła się we własnych słowach, więc w końcu zamilkła, czekając na jakieś wytyczne. Gdyby naprawdę go z kimś pomyliła, teraz byłby odpowiedni czas na przeprosiny. Ale Gerda nie miała zamiaru udawać, że nie rozpoznaje Kaja. Nie zrobiłaby tego ani dla niego, ani dla siebie. Kto wie, co mogą przynieść te darowane minuty?
Bawiła go jej nerwowość. Lubił onieśmielać ludzi. Był to jeden z powodów, dla których zaczął specjalizować się w torturowaniu. Cóż, nie miał w tym wiele doświadczenia, był to dosyć krótki epizod jego życia, a jednak gorliwości i finezji nie można mu było odmówić. Przypatrywał jej się, otwarcie i uważnie, choć jego spojrzenie można było porównać do wzroku sokoła, który wypatrzył upragnioną zdobycz w trawie. - Och, jak pani wygodniej. – oznajmił, wyjmując szkicownik spod pachy zaś z torby zestaw plastyczny. Z niewielkiego pudełka wygrzebał jeszcze mniejsze, zawierające komplet 12 ołówków, choć widać było że są po przejściach.- Będę szkicował twarz, więc nie interesuje mnie reszta pani ciała. – dodał, odkładając pudełko do torby, zaś tą kładąc z boku. Ołówki trzymał pod szkicownikiem, tak że wystawały tylko ich końcówki, jednak widać było że w ten sposób wygodnie mu będzie po nie sięgać. Gerda nie mogła nie zauważyć, że zdawał się być naprawdę dobrze obytym ze swoimi przyborami. Podszedł do niej, patrząc jej w oczy po czym wyciągnął rękę do jej twarzy. Hipnotyzował ją swoim spojrzeniem, cieniem pół-uśmieszku błąkającym się po twarzy, delikatnymi ruchami. Dotknął jej policzka opuszkami palców a potem popchnął go lekko w bok. Potem lekko uniósł samymi opuszkami palców jej brodę. Jego dłonie były zimne, nawet jak na tę porę roku – Kaj odkąd zamieszkał z Białą Panią miewał problemy z krążeniem. Chwila ta wydawała się być bardzo intymna, ale w rzeczywistości ruchy chłopaka był machinalne i zupełnie pozbawione czułości. Nie była dla niego niczym więcej niż przedmiotem zainteresowania artystycznego, dlatego jego dotyk nie trwał ani sekundy dłużej niż to było konieczne. Potem Kaj odsunął się o dwa kroki, ujął w palce ołówek i zaczął nim śmigać z wprawą po papierze. - Proszę się nie ruszać. – pouczył ją fachowo i uprzejmie.- Jak radzi sobie pani po Rebelii? – zapytał. Właściwie taka rozmowa była wyuczonym fachowym nawykiem. Umilanie pozującej kobiecie czasu rozmową było jego obowiązkiem i sprawiało, że ta nie nudziła się podczas sesji, która potrafiła się ciągnąć godzinami. Kapitolinki na ogół był zresztą bardzo skore do mówienia o sobie i wystarczyło je odrobinę zachęcić. Tym razem jednak pod tą otoczką kryła się prawdziwa ciekawość Kaja. Owszem, nie przyznał się że ją zna, traktował ją jak obcą, zaś uczucia które do niej żywił pogrzebał głęboko pod warstwą lodu. Ale Gerda była naiwna, czuła, łagodna i uległa, a Kaj już w przeszłości wykazywał zainteresowanie takimi kobietami. Ponadto intrygowała go, choć nawet przed samym sobą bał się do tego przyznać.
Och tak, to spotkanie niewątpliwie przerodziło się w torturę dla nich obojga. Gerda nic już nie powiedziała, zajęła miejsce w wagoniku zakładając, że Kaj usiądzie naprzeciwko i stamtąd właśnie będzie ją malował. Pozwoliła odpowiednio ustawić swoją głowę, choć zimny dotyk skóry chłopaka sprawił, że przez jej ciało przebiegły dreszcze. Westchnęła tylko, a gdy siadał, szybko zamrugała oczami upewniając się, że żadna łza nie spłynie po jej policzku. Na początku nie wiedziała, co ma zrobić z rękami, więc gdy już wygładziła każdą fałdę w sukience, zaczęła skubać swój płaszcz, kompletnie nie zwracając na to uwagi. Cały czas wpatrzona była w twarz Kaja, próbowała jeszcze coś z niej wyczytać, ale on wciąż był taki chłodny, niedostępny, nieomal groźny. Jej serce zabiło szybciej, słysząc jego pytanie. Może nie wszystko jeszcze było stracone? -Uczę muzyki w tutejszej szkole - zaczęła cicho, starając się nie poruszać głową, dyskretnie rzucając pierwszą wskazówkę - okruszek. - Nie jest to praca moich marzeń, ale nie narzekam. Mieszkam nad sklepem z naprawą sprzętu elektronicznego - kolejny okruszek - opiekuję się starszą panią, u której zaczęłam pracę jeszcze przed rebelią. Nawet jeśli teraz nie chciał mieć do czynienia z prawdziwą Gerdą, ona i tak starała się przemycić jak nawięcej informacji, które mógłby zapamiętać, by później ją odnaleźć. Wiedział już gdzie pracuje, gdzie mieszka i że nie miała nic wspólnego z działaniami, które doprowadziły do obalenia reżimu w Kapitolu. -A Ty? - uporczywie odrzucała możliwość zwracania się do niego per 'pan' - Rysunek to tylko hobby, czy także twoja praca? Nie chciała przewiercać go wzrokiem, ale przecież nie mogła odwrócić głowy czy bez przerwy wodzić oczami po wagoniku. Siłą rzeczy wciąż wpatrywała się w niego, jakby rzucił na nią jakiś zły urok. Dała sobie spokój ze skubaniem kłaczków płaszcza i mimowolnie zaczęła się bawić swoim pierścionkiem z zielonym oczkiem. Jedyną pamiątką po... -Moja babcia potrafiła docenić dobrą kreskę - powiedziała pewnym głosem, obserwując jego reakcję - Miałyśmy w domu pięknie ilustrowaną książkę z bajkami. Och Kaju, dlaczego nie chcesz mnie pamiętać?
Słuchał jej, wprawnie poruszając ołówkiem po papierze w celu uchwycenia delikatnej krzywizny jej kości policzkowej i ledwo widocznych cieni pod oczami. Co jakiś czas zmieniał ołówek, lub lekko dotykał papieru opuszkiem kciuka żeby rozmazać jakąś linię. Uśmiechał się do niej uprzejmie i profesjonalnie i kiwał po każdym jej zdaniu. Normalnie puścił by wszystko mimo uszu, ale tym razem naprawdę jej słuchał. Chciał zapamiętać informacje o niej i cieszył się, że czegoś się dowiedział. Dlaczego? Bo wiedział, że jeśli teraz odejdzie, to będzie mógł ją znaleźć gdyby jakimś cudem tego zapragnął. Wydawał się puszczać mimo uszu fakt, że zwracała się do niego na ty, chociaż on jej się nie przedstawił, ani nie poprosił jej o przejście na nieformalne zwroty. Kapitolinki zawsze mówiły do niego na "ty", bo traktowały go bardziej jak bardzo zdolną małpkę niż jak prawdziwego człowieka. Co prawda ona nie była kapitolinką - widać to było choćby w rysach twarzy, teraz kiedy bardziej im się przyglądał - ale Kaj nie zamierzał kłopotać się takimi szczegółami i zwracać jej na nie uwagę. Jeszcze nie teraz. - Nie, żeby był to pani interes, w jakiejkolwiek mierze - zaczął, oficjalnym tonem z nutą nagany w głosie - ale jestem projektantem. Przed Rebelią pracowałem dla bardzo znanej w Kapitolu kobiety, teraz zaś szyję i przerabiam stroje. Czasem również maluję na zamówienie. - Cóż, nie tylko. Nie mógł jej jednak powiedzieć, że prowadzi podwójną grę, szpiegując dla Coin. Nie, żeby kiedykolwiek mógł komukolwiek cokolwiek na ten temat powiedzieć. Podobało mu się, jak ją onieśmielał. Podobało mu się, że wydawała się być złakniona jego widoku, bo to dawało mu poczucie władzy. A nikt nie pragnie władzy bardziej niż ktoś, kto przez całe życie był rządzony. Kiedy napomknęła o swojej babci, jedyną jego reakcją było uniesienie brwi, podczas gdy jego dłoń nadal pewnie przesuwała się po pergaminie. Co chwila spoglądał to w dół - na kartkę - to na nią, nanosząc jej rysy na biały pergaminowy papier. - Cóż, zapewniam, że w żadnym Dystrykcie nie ma książki, która w jakimkolwiek stopniu dorównywałaby cudom Kapitolu. Jakkolwiek nie mam tu w zamiarze urazić pani szacownej babki. - dodał. Dla kogoś postronnego, musiał zachowywać się bardzo snobistycznie, ale kiedy wszyscy którzy cię otaczają posiadają status społeczny o wiele wyższy od Twojego, nabierasz nawyku by do każdego zwracać się z należnym mu szacunkiem. - Muszę przyznać, że jest pani czarującą młodą damą. - dodał po chwili, jednak jego głos był nadal chłodny i nieporuszony. Brzmiał, jakby recytował formułki, nagrane tam i jedynie odtwarzane. Wykute na pamięć. Choć musiał nawet przed sobą przyznać, że gdyby się porządnie umyła, wyczesała i wystylizowała włosy, nałożyła makijaż i założyła jedną z jego kreacji, byłaby jedną z piękniejszych kobiet jakie miał okazję spotkać. Może tą niebieską suknię, którą planował uszyć? Sam przecież i tak by jej nie założył. "Tak." postanowił sobie w myślach. Wręcz uśmiechnął się lekko pod nosem na myśl o jej minie, kiedy zobaczy podarunek. Będzie jego dłużniczką. Właściwie nie wiedział, czemu mu na tym zależało, ale chciał jej pokazać, że pomimo tego że ona go zdradziła, on daje jej to co najlepsze. A potem zaśmiać się jej w twarz.
Trwanie nieruchomo nie sprawiało jej większych problemów, przestała bawić się pierścionkiem i wreszcie ułożyła ręce spokojnie na kolanach. Chciała być dobrą modelką dla Kaja, chciała sprawić mu przyjemność i spędzić z nim jak najwięcej czasu. Obserwowała, jak jego dłoń wyposażona w ołówek porusza się po papierze, ale nie była pewna, czy chce zobaczyć dzieło chłopaka. Z jednej strony była w stu procentach pewna, że rysunek będzie udany, a z drugiej... bała się tego, co może na nim zobaczyć. Jak teraz postrzega ją Kaj? Jego praca mogła powiedzieć jej wszystko, a Gerda nie była jeszcze na to gotowa. Wciąż rozpaczliwie trzymała się swojej iluzji i robiła dobrą minę do złej gry. Gdy wspomniał o sławnej projektantce, dziewczyna natychmiast pomyślała o kobiecie, która zabrała go z Siódemki. Widziała ją tylko raz w życiu i nie miała pojęcia, jak później potoczyły się losy Kaja w jej domu, ale miała dziwne przeczucie, że nie wszystko ułożyło się sielankowo. -I mimo wszystko powodzi Ci się w Kwartale? - zapytała z lekkim niedowierzaniem w głosie, bo choć kompletnie nie znała się na modzie, co na pewno zauważył, to wiedziała, że w obecnych czasach żaden rodzaj sztuki nie wypełni lodówki. Nie pomyślała nawet o żadnych konszachtach, jakie mógłby mieć na zewnątrz. Gdyby miał znajomości, nie siedziałby teraz tutaj, prawda? -Cudom Kapitolu... - westchnęła, nieco zasmucona faktem, że nijak nie zareagował na wspomnienie o babci Gerdy. - Odkąd tu przybyłam, nie doświadczyłam ani jednego. Betonowa dżungla, śmiesznie kolorowi ludzie o odwróconym systemie wartości. Życie w Dystrykcie nie było łatwe, ale bardzo chciałabym tam wrócić. Rzadko mówiła szybciej niż myślała, ale nie speszyła się po wypowiedzeniu tych słów. Kimkolwiek był teraz Kaj, jakąkolwiek stronę popierał, Gerda chciała by dowiedział się, co ona myśli na ten temat. Nie wiedziała co odpowiedzieć na jego niespodziewany komplement. Chociaż sposób, w jaki go wypowiedział... Czy szydził z niej? Na pewno dobrze się bawił czytając z niej, jak z otwartej księgi i obserwując, jak się miota. A potem zauważyła, że uśmiechnął się pod nosem i już w ogóle przestała rozumieć, w co tak naprawdę gra jej przyjaciel z dzieciństwa. -Chciałabym, żeby ten diabelski młyn działał - oznajmiła takim tonem, jakby to od Kaja zależało spełnienie jej życzenia - Chciałabym zobaczyć Kapitol z góry. I chciałabym wrócić z Tobą do domu.
Rysunek był już prawie skończony, wymagał jeszcze kilku poprawek, naniesienia drobnych, prawie niezauważalnych defektów na cerę szaro-białej Gerdy. Jednak zanim to zrobił, Kaj powstrzymał się. Zamiast tego, uczynił rysunkową Gerdę białolicą, zaś na jej oczy naniósł grafitowy "makijaż", jaki nosiłaby zapewne, gdyby była Kapitolinką. Taka podobała mu się bardziej. Doceniał piękno kobiece, ale był idealistą w każdym calu. Tak zresztą nauczył go patrzeć na świat Kapitol - Kaj po prostu nie zauważał, lub omijał wzrokiem, to co było ułomne i nieidealne, zamiast tego tworząc sobie w głowie wyidealizowany obraz, pełen prostych linii, jasnych kolorów i estetyki. - Zdziwiłaby się pani, jak bardzo Kapitolińczycy cenią swych projektantów. Nawet teraz. - oznajmił, myśląc o tych wszystkich ludziach, którzy kupili od niego strój już w KOLCu a tydzień później Kaj zdejmował go z ich martwego, wygłodzonego na śmierć ciała. Niestety, mieszkańcy stolicy byli zbyt oddaleni od rzeczywistości, żeby zrozumieć podstawową rolę jedzenia w takiej sytuacji. Ta umiejętność została mu z życia w Siódemce. - Któż Ci broni? - zapytał, unosząc brwi na jej stwierdzenie, że chciałaby wrócić do rodzinnego Dystryktu. Ominął nawet wyjątkowo to per "pani". - Jestem pewien, że prezydent Coin nie omieszka umożliwić ci tego kiedy tylko wytłumaczysz jej kim jesteś. - zapewnił ją. Ale czy chciał, żeby tak zrobiła? Oczywiście, że nie. Zresztą prawda była taka, że Coin tak naprawdę nie obchodziło, ilu Dystryktczyków... Nowych Kapitolińczyków, jak zaczęło się ich nazywać, wtrąciła do getta. Byli ofiarami wojny. Niechcianymi, ale koniecznymi. Nie skomentował w żaden sposób tego co powiedziała na końcu. Zamiast tego złożył na rysunku zamaszysty podpis, ozdobiony małym piktogramem płatka śniegu. Sygnatura pracowni Białej Pani. Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w swoje dzieło, a potem zamknął szkicownik i schował zarówno jego jak i ołówki do torby. Nie chciał jej pokazywać tego co narysował, bo było to mocno personalne i wyrażało pewien zakres jego uczuć w jej stronę, a tego chciał uniknąć jak najdłużej. - Cóż, w zamian za pozowanie, mogę panią zabrać na górę. - oznajmił, popatrując krytycznie na jej sukienkę. Nie był to najlepszy strój do wspinaczki, ale wiedział już, że jest ona Tą Gerdą, więc nie wątpił, że pręty koła będą dla niej niemal tak samo dobrym oparciem jak gałęzie drzew w Siódemce. - Może, przejdziemy na TY? - zapytał po chwili, wstając, wysiadając z wagonika i wyciągając w jej stronę rękę. W jego głosie rezonowało lekkie rozbawienie, na poły z ironią.- Jestem Kaj Dersen. - przestawił się, kłaniając się lekko.
Gdy usłyszała odpowiedź, po raz pierwszy w życiu przyszło jej do głowy, że istnieje jeden, jedyny plus 'przeprowadzki' Kaja do Kapitolu. W Siódemce mógłby zostać drwalem, budowniczym lub, w najlepszym przypadku, zarządcą tartaku albo jakiegoś małego sklepu. A tutaj mógł rozwinąć skrzydła w każdej dziedzinie, na którą tylko miał ochotę. Skoro odnalazł w sobie smykałkę do projektowania, a jego wena twórcza znalazła ujście... dobrze się stało, że tu przybył. Czy ten jeden plus mógł przeważyć dziesiątki minusów? Koniec końców, Gerdzie chodziło przecież o to, żeby jej przyjaciel z dzieciństwa był szczęśliwy. A teraz stało się jasne, że jego szczęście wcale nie zależy od jej obecności. -Próbowałam - przygryzła wargę na wspomnienie niezbyt przyjemnej rozmowy z wyjątkowo niesympatycznym Strażnikiem Pokoju - Ale teraz jest już za późno. Dobrze chociaż, że na kolejne Igrzyska jestem za stara - dodała z przekąsem. Zauważyła, że skończył, ale dopóki nie zamknął szkicownika, nie ruszyła się z miejsca. Może i dobrze się stało, że nie zobaczyła tego rysunku. Chociaż bardzo chciała ukraść jeszcze kilka wspólnych chwil, była niemal pewna, że Kaj zaraz pożegna się i odejdzie, zostawiając ją samą w wagoniku. - Cóż, w zamian za pozowanie, mogę panią zabrać na górę. Nawet nie zastanawiała się nad odpowiedzią, uśmiechnęła się delikatnie i powoli podniosła się z ławeczki. A gdy wreszcie zdecydował się jej przedstawić, serce Gerdy zabiło szybciej. Skoro chciał grać w tę grę, postanowiła dotrzymywać mu kroku. Jeśli był to rodzaj kary, musiała uzbroić się w cierpliwość. Co by było, gdyby naprawdę poznali się dopiero teraz i oboje mieli czyste konta? -Gerda Harvin - podała mu rękę, ściskając ją lekko, jednak tym razem obyło się bez jakichkolwiek dreszczy, związanych z dotykiem jego skóry - W takim razie prowadź na górę, Kaju. Schowała scyzoryk do kieszeni, dopięła płaszcz i była gotowa zakasać spódnicę, by wspiąć się na samą górę diabelskiego młyna. Po latach spędzonych w koronach drzew, nie była to dla niej pierwszyzna, a choć ta konstrukcja była stalowa... cóż, nawet to mogło obudzić w nich wspomnienia.
Nie był pewien, jak Gerda sobie poradzi, ale miał nadzieję, że nie spadnie. Normalnie puściłby ją przodem, ale wystarczyło że zaoferował jej dołączenie do niego w jego samotni, nie zamierzał jej tego dodatkowo ułatwiać. Jeśli spadnie i się zabije, będzie to tylko i wyłącznie jej wina. - Podążaj dokładnie za mną. - polecił.- Ten młyn przypomina raczej wspinaczkę górską niż wchodzenie na drzewa. - dodał. Wystarczyło wybrać niewłaściwą ścieżkę, żeby w połowie wyoskości zorientować się, że nie dosięga się ani do szczebla nad sobą ani do tego poniżej. Potem, nie czekając na nią ani nie oglądając się za siebie, ruszył w górę, wspinając się pewnie tak jakby drogę pamiętał na pamięć i był w stanie przejść ją niemal z zamkniętymi oczami.W połowie drogi spojrzał za siebie, upewniając się, że Gerda nadal za nim podąża po czym wrócił do wspinaczki. W końcu wskoczył do najwyższego wagonika i wyciągnął rękę do dziewczyny. - Zazwyczaj nikogo tu nie przyprowadzam. - oznajmił, spoglądając jej w oczy. Intrygowałą go. Chciał ją onieśmielać, chciał żeby się rozpływała pod wpływem jego słów. Ale nie chciał niczego dla siebie. Nie, to ona miała zakochać się w nim, a nie odwrotnie.
Skinęła głową, słysząc jego polecenie. I tak nie miała zamiaru popisywać się zręcznością, ani nic w tym rodzaju, zamierzała posłusznie podążyć za nim. Ciekawe, czy podczas tej wspinaczki Kaj też pomyślał o tym, jak kiedyś ścigali się w drodze na korony drzew, jak zanosili się śmiechem, gdy któreś z nich przegoniło to drugie, jak zeskakiwali z niższych gałęzi prosto na ziemię... Gerda bez słowa chwyciła się pierwszego pręta, postawiła nogę na niższym i zaczęła wspinać wyżej. Chłopak nie oglądał się za siebie, więc pomyślała, że albo ma ją w nosie, albo gdzieś w zakamarkach pamięci zachował informację o tym, że panna Harvin potrafi sobie poradzić na tego typu konstrukcjach. Nie bała się zerknąć w dół, ale to jeszcze nie był ten widok, o którym marzyła. Tylko raz zatrzymała się, niepewna dalszej drogi, ale spojrzała w górę, na oddalającego się Kaja i jakaś wewnętrzna siła dodała jej energii. Kontynuowała wspinaczkę swoim tempem, nieświadoma tego, że Dersen jednak raczył w pewnym momencie spojrzeć w dół. Dotarła wreszcie do ostatniego wagonika i z uśmiechem na ustach przywitała wyciągniętą rękę swojego towarzysza. Z jego pomocą dostała się do środka i przez chwilę stali dokładnie na przeciwko, patrząc sobie prosto w oczy. -W takim razie jestem zaszczycona - odpowiedziała, uśmiechając się delikatnie, ale w końcu poddała się i uciekła spojrzeniem. Zrobiła krok w tył i stanęła tuż przy barierce, a potem odwróciła się plecami do chłopaka i wreszcie mogła ujrzeć panoramę Kwartału, którą tak bardzo chciała ujrzeć. W oddali majaczyły także budynki dzielnicy rebeliantów, a także rzeka Moon River. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, więc widok z wagonika był naprawdę malowniczy. Gerda powstrzymała się przed westchnięciem z zachwytu, ale uznała, że należało podziękować Kajowi, że poprowadził ją aż tutaj. -Przepiękny widok - oznajmiła, odwracając głowę w jego stronę - Dziękuję, że zechciałeś się nim podzielić.
-W takim razie jestem zaszczycona - "No lepiej, żebyś była." pomyślał chłopak, ale wciąż tylko lustrował ją spokojnym spojrzeniem. Och! Tak bardzo chciałby zobaczyć ją już w sukni, którą dla niej uszyje. Nie musiał robić żadnych szkiców wstępnych. Kiedy na nią patrzył, kiedy widział jej sylwetkę, od razu wiedział jaki suknia powinna mieć krój. Oczywiście będzie potrzebował projektu, będzie musiał wszystko rozrysować, wykroić tkaninę... Tym właśnie zajmowały się jego myśli w tym momencie. "Nie potrzebuje nawet wymiarów. Przecież mogę je podać po samym spojrzeniu na nią." zauważył. -Przepiękny widok. Dziękuję, że zechciałeś się nim podzielić. - powiedziała Gerda, patrząc w dal, na panoramę. Kaj zamrugał, a potem spojrzał tam gdzie ona. Nie, on nie uważał tego widoku za piękny. Ot, zburzone budynki i panorama na upadek Kapitolu. Był projektantem, a nie architektem. Dla niego piękno kryło się w nagim ciele i w tym jak można było je okryć. - Ja nieco inne widoki uważam za piękne. - oznajmił swym chłodnym, rzeczowym głosem, stojąc po drugiej stronie wagonika i przyglądając się jej sylwetce. W jego oczach nie było tego, co zwykle mają mężczyźni gdy patrzą na kobiety. Dla niego Gerda była pewnym hołdem dla artystycznego piękna, nie postrzegał jej ciała jako czegoś... Podniecającego na jakimkolwiek innym tle poza artystycznym. Chciał ją odziać. Ot, takie zboczenie projektanta. Biała Pani kiedyś zdradziła mu, że projektant w swoim życiu spotyka tylko dwie, może trzy osoby, które naprawdę CHCE odziać. Które che widzieć, jak noszą jego stroje. Z pewnością Gerda była jedną z takich osób dla Kaja. Usiadł sobie na krzesełku, opierając ręce na oparciu i zakładając nogę za nogę w bardzo swobodnej pozie, cały czas lustrując ją wzrokiem. Musiał zapamiętać każdą krzywiznę jej ciała, jeśli chciał odpowiednio wymierzyć suknię.
W zakamarkach jej umysłu krążyła jeszcze wizja Kaja, który nagle uśmiecha się szeroko i oznajmia, że tylko się z nią droczył, a potem przytula ją mocno i zaśmiewają się w głos. Ale im dłużej z nim przebywała, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że starego Kaja już nie ma, a chłopaka, który teraz za nią stoi, musi poznać na nowo. Onieśmielał ją, to prawda. Pilnowała się, aby nie palnąć jakiejś głupoty, starała się trzymać prosto i nawet swoją postawą dać mu do zrozumienia, że zależy jej na jego opinii. Nie rozpatrywała tego jako utraty cząstki godności, a raczej jako środek konieczny, by osiągnąć swój cel. Gdyby umiała malować, zapewne zaraz chwyciłaby za ołówek i uwieczniła zachodzące słońce na tle zburzonych budynków, bo był to widok zapierający jej dech w piersiach. Potrafiła jednak śpiewać, więc nie wahała się ani chwili i zaczęła nucić. -No light, no light in your bright blue eyes, I never knew daylight could be so violent. A revelation in the light of day, you can’t choose what stays and what fades away- przez chwilę była w wagoniku całkiem sama, pogrążona we wspomnieniach z Siódemki, zamyślona nad tym, co może zrobić teraz, zatracona we własnej piosence. - And I’d do anything to make you stay, no light, no light, no light...tell me what you want me to say. Przypomniała sobie o jego obecności dopiero wtedy, gdy odwróciła się i zauważyła, że siedzi na krzesełku, wygodnie oparty o balustradę i przygląda jej się uważnie. Speszona śmiałością, z jaką przyszło jej śpiewać piosenkę, natychmiast odwróciła głowę, unikając jego spojrzenia. Delikatny rumieniec wstąpił na jej policzki, ale cisza między nimi była ostatnim, czego potrzebowała Gerda. -Czy widać stąd Twoją pracownię? - zapytała, ponownie podchodząc do barierki i lekko się nad nią nachylając. Nie wiedziała, w którą stronę ma patrzeć, ale robiła też wszystko, żeby nie zerkać na niego - Moja podopieczna jest wielką fanką mody Kapitolu, może mogłabym przyprowadzić ją któregoś razu? Nie, to wcale nie był pretekst, by spotkać się z nim ponownie.
Kaj Dersen
Wiek : 19 lat Zawód : projektant; szpieg
Temat: Re: Opuszczony diabelski młyn Sob Lut 22, 2014 1:25 am
Kaj przyglądał się Gerdzie kiedy śpiewała, swój wzrok kierując w dal. Na początku jakby się hamowała, ale już po chwili zapomniała, że nie jest sama i śpiewała swoim pełnym głosem. Wiedział, że piosenka nie jest najlepsza. Były inne, w których jej głos rozwijał skrzydła i naprawdę pokazywał swoje możliwości. Dlaczego tak pomyślał? Skąd to wiedział? Nie wiedział i nie chciał tego dociekać. Wiedział, że w jego umyśle jest lodowa ściana, która zasłania mu część wspomnień i odczuć. I wcale nie chciał się tej ściany pozbywać. Czuł się dobrze teraz i nie miał ochoty przekonywać się, co czekało na niego za nieprzeźroczystą powłoką lodu. Może dlatego wydawał się być jej obcy? Może dlatego, kiedy spał i nic nie chroniło go przed wspomnieniami, budził się z krzykiem, a krzykiem tym było jej imię? Czuł, że chce żeby została obok niego, choć nie wiedział skąd to uczucie pochodzi. Kiedy zamilkła, i spojrzała na niego, on śmiało odwzajemnił jej spojrzenie. Chyba ją to speszyło, gdyż odwróciła wzrok i zarumieniła się. Och! Jak pięknie wyglądał rumieniec na jej bladej twarzy! Kaj odczuł nagłą i bardzo intensywną potrzebę zachowania tego widoku na zawsze. Nie wyjął jednak szkicownika. Wiedział, że bardzo niewielu artystów Kapitolu potrafiło docenić to co ulotne i przemijające i nie przekuwać tego w wieczność. Gdyby ta chwila trwała wiecznie, straciłaby całą swoją magię. To co czuł, było prawie jak ukłucie, gdzieś w klatce piersiowej. Zmarszczył brwi i skrzywił się lekko. Nie podobało mu się to. Nie czuł czegoś takiego od... Nie pamiętał kiedy. Wstał. - Z całym szacunkiem, ale jeśli byłabyś choć odrobinę mądrzejsza, pozbyłabyś się jej dawno temu. Wyświadczyłabyś tym przysługę i jej i sobie. - oznajmił chłodno. Taka była prawda. Kimkolwiek opiekowała się Gerda, jedyną osobą o którą powinna się troszczyć w KOLCu była ona sama, w przeciwnym razie zginie. A tego Kaj nie chciał. Na swój własny sposób, próbował więc ją chronić, choć ona zapewne tego nie zrozumiała. - Druga gwiazda na prawo, i prosto aż do rana. - dodał, w odpowiedzi na jej pierwsze pytanie, przewieszając sobie torbę przez ramię, nieświadomie cytując jedną z bajek, które w niepamiętnych czasach czytała mu dziewczyna. A potem, zanim zdążyłaby zaprotestować, lub choć otworzyć usta, Kaj przerzucił nogi za ramę wagonika i wysunął się z niego. Spadał przez jakiś czas wolno, by złapać się w końcu jednego z prętów. Szarpnięcie napięło jego mięśnie, które odezwały się słabym bólem. Nie wiedział czemu to zrobił. Mógł przecież normalnie zejść. Teraz jego ręce będą boleć, a zarabiał nimi przecież na chleb. A jednak nie chciał by Gerda go dogoniła, a wiedział, że prawdopodobnie dałaby radę. Odszedł.
Gerda mogła jednak zobaczyć leżącą na ławce w wagoniku małą karteczkę.
Kaj Dersen KOLC, mieszkanie nad sklepem 'Alma' Wyroby krawieckie i inne 666-431-020
Więc jednak zostawił jej i adres, a nawet swój numer telefonu, by mogła się z nim skontaktować. Może nie wszystko było stracone?
Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
Czasami zdawało się, że Kwartał jest pełen duchów i że to sprawia, że to miejsce jest takie przeklęte. Ludzie bali się nieokiełznanego, tajemnicy - rzadkie dostawy prądu również nie pomagały w zachowaniu się rozsądnie w tej opuszczonej przez Boga (setki lat wstecz) i władzę dzielnicę. Panowała tu tak rozkoszna anarchia, że Ginsberg mógł bez końca upajać się tym nierządem, zapominając na długie minuty, że jest jego wysłannikiem i kilka kilometrów od tego miejsca stoi jego więzienie, w którym właśnie zakończył swoją dniówkę. Mógłby być absolutnie skołowany spotkaniem swojego prześladowanego więźnia u przyjaciółki (czytaj: osoby, której pozwalał egzystować obok bez korzyści seksualnych), ale tu nic nie działo się według ustalonych reguł - ta dzikość i niemożność przewidzenia, kto i co czai się za rogiem były powodami, dla którego to miejsce nabierało dla niego znaczenia. I kształtów, zwłaszcza obecnie, kiedy mrok zapadał za szybko i Rebelianci zapomnieli włączyć prąd. Poruszał się więc po omacku, na wyczucie i chłonął wszystkimi zmysłami tę atmosferę, która już odeszła z Nowego Kapitolu, tak bardzo przesiąkniętego porządkiem i równością. Od linijki, nienawidził tego cholernego systemu, w którym nurzał się cały, wykorzystując dyscyplinę, by wprowadzać chaos. Egzystowało mu się w nim tak dobrze, że docierał do zepsutego Diabelskiego Młynu, będąc przekonanym, że nikt nie podejdzie z nożem, by uzyskać sprawiedliwość. Ta należała wszak tylko dla ludzi, a w Kwartale żyły zwierzęta, tak bardzo spragnione chleba i igrzysk, że wszelka zemsta za przeszłe pokolenia była im obca. Trochę jak u Marqueza, trochę jak za czasów drugiej wojny światowej, gdzie przetrwanie było jedynym motorem napędowym. Był zachwycony tym regresem, mógłby wrócić do swoich badań antropologicznych, ale kto wówczas zająłby się biednymi podludźmi, popełniającymi przestępstwa w tym zapomnianym obszarze jedynego słusznego państwa. Zawsze występował konflikt między tym, co naukowe i magiczne, a tym co cielesne i ludzkie, nierozwiązany nawet przez samego Ginsberga, który bawił się rękawiczkami w ciemny, upalny wieczór, próbując wywołać jakiegokolwiek ducha. Miał ochotę na rozlew krwi, węszył nozdrzami potężny odór śmierci, który nie był jego przyczyną i to było tak zaskakująco frustrujące, że aż zatrzymał się przed piekielną maszyną, zapalając papierosa i oczekując. Weszło mu to w nawyk, musiał dostarczyć organizmu dawki nikotyny i przyjemności, płynącej z czyjegoś cierpienia. Uszlachetniało, pewnie dlatego zachował wieczną młodość i czujność, która pozwoliła mu dostrzec dziewczynę, przemykającą parkiem. Niegdyś rozrywki, ach, ta cudowna tradycja, która sprawiła, że porzucił papierosa (najwyżej spłoną kolejne zwierzątka o dwóch nogach) i pognał za nią jak myśliwy, wyczuwając jej galopujące prędko serce. Już wyrósł z etapu wyrywania go prosto z piersi w czasie seksualnego święta wszystkich Kapitolińczyków. Teraz chciał ją tylko po ludzku dopaść, zerwać z niej skórę i pooddychać jej strachem, oczekując na dostawę prądu. Nikt nie mówił jednak, że musi grać fair, stąd prędko rzucił laską, obserwując jej potknięcie i upadek, który uczynił z niej jeszcze jedną ofiarę Gerarda Ginsberga. Przynajmniej dopóki nie zdawał sobie sprawy z tego, kim jest ta bezwolna marionetka, która leżała na ziemi, oczekując na wyrok jedynego człowieka w tej okolicy.
Ashe Cradlewood
Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
Nie wiedziałam, po jaką cholerę znowu tu przyszłam. Diabelski młyn, wraz z zapuszczonym parkiem, który jedynie w lecie odzyskiwał nieco kolorów, nie mogły przecież przynieść mi nic dobrego. Nie było tu ani sklepów, które można było okraść (nawet jeśli coś by w nich zostało) ani kręcących się rządowców, dających się przekupić za garstkę nieprawdziwych informacji o ukrywających się zbiegach. Miejsce wydawało się opuszczone i zapomniane nie tylko przez samych mieszkańców, ale w ogóle - przez jakiekolwiek życie. Nawet szczury nie chciały tu zamieszkać, być może przez przyprawiające o ciarki skrzypienie poruszanej wiatrem, rdzewiejącej konstrukcji. Jedyną osobą, jedynym żywym stworzeniem, które się tu czasami pojawiało, byłam ja - szukając resztek wspomnień, które co prawda nie mogły mnie nakarmić, ale stanowiły jedyną wartościową rzecz, jaka mi pozostała. Choć i tak za każdym razem wmawiałam sobie, że przechodzę tędy przypadkiem. Po drodze, wracając do... domu? Z braku lepszego słowa, mogłam chyba tak powiedzieć. W każdym razie, nigdy nie zdarzało mi się spotykać tu żywej duszy i może właśnie dlatego nie zachowałam należytej ostrożności, nieopatrznie prawie wchodząc w pole widzenia samotnego mężczyzny, palącego papierosa. Zatrzymałam się w pół kroku, pewna, że i tak mnie usłyszał, przez kilka sekund pozostając jednak w bezruchu. Widziałam szary dym unoszący się z jego ust oraz niewyraźny zarys profilu, ale w panujących ciemnościach nie potrafiłam rozróżnić rysów twarzy. Zresztą - byłam pewna, że nie był to nikt z Kwartału; trzymał się zbyt prosto, zbyt spokojny, zbyt pewny siebie. Przełknęłam bezgłośnie ślinę, w jakiejś desperackiej, ulotnej myśli rozważając atak, ale w efekcie po prostu odwróciłam się na pięcie, rzucając się biegiem w odwrotnym kierunku i licząc na to, że nieznajomemu nie będzie się chciało ruszyć za mną. Na próżno; udało mi się przebiec zaledwie kilka metrów, kiedy coś ciężkiego podcięło mi nogi i jak długa runęłam prosto na żwirową alejkę. W ostatniej chwili osłoniłam twarz dłońmi, ratując policzki przed ostrymi kamykami, boleśnie raniąc jednak ręce i przedramiona oraz najprawdopodobniej rozdzierając spodnie na kolanach. - Kurwa - jęknęłam cicho, już słysząc za sobą zbliżające się kroki, zagłuszane nieco łopoczącym wariacko sercem, które prawie na mnie krzyczało, namawiając mnie do ucieczki. Głupie, naiwne. Podniosłam się na czworaki, odgarniając z twarzy zasłaniające mi widok włosy i nerwowo otrzepując ręce. Korzystając z faktu, że wciąż byłam odwrócona do napastnika tyłem, wysunęłam z kieszeni rozkładany scyzoryk, mocno zaciskając na nim palce prawej dłoni i jednocześnie starając się zachować maksymalny spokój - a przynajmniej sprawiać takie wrażenie. Wszystkie zmysły działały mi jednak na podwyższonych obrotach, zwłaszcza słuch; zamarłam w bezruchu, wsłuchując się w chrzęszczący na alejce żwir i czekając, aż mężczyzna podejdzie wystarczająco blisko. Nie liczyłam, że uda mi się go zabić; postura stanowczo nie była w tym wypadku po mojej stronie, a "broń" nie należała do szczególnie śmiercionośnych, ale miałam zamiar wykorzystać element zaskoczenia, żeby spowolnić go na tyle, by umożliwić sobie ucieczkę. Kto wie, może dzisiaj los sprzyjał właśnie mnie?
Gerard Ginsberg
Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
Nie mógł uwierzyć, że i Los po raz kolejny mu sprzyjał. Wierzył, że karma istnieje, że za każde zło jest się srodze ukaranym - nie z powodu Biblii czy innych świętych ksiąg, ale z powodu naruszenia równowagi natury, która szybko znajdowała sposób na powetowanie. Wbrew tej wierze (niemal naiwnej i dziecięcej) nadal pozostawał w swoim świecie, w którym nakręcał go do nieprzytomności widok życia, które próbowało przed nim umknąć. Pamiętał polowania, te wszystkie myśliwskie bale, podczas których odczuwał dziką satysfakcję na widok karminowych palców triumfatora i skóry zwierzęcia na ścianie, wyjazdy do głuszy, kiedy rozstawiał nad ranem wyki i czekał pokornie aż sarenka w nie wpadnie i zacznie się wić, wpadając sama w śmiertelną pułapkę. Pamiętał wreszcie to odczucie podekscytowania, kiedy okazało się, że jego ukochana żona uwielbia prawdziwe futra i kiedy mógł rzucić jej w końcu jedno do stóp, obserwując z lubością jej eksperymenty na biednych chłopcach w cieniu ich wilii. Stała niedaleko, tamte szalone noce odeszły niż zdołał je przeżyć raz jeszcze, więc nic dziwnego, że teraz czuł niemą satysfakcję, obserwując pogoń nieznajomej. Biegła tak naprawdę po śmierć, mógł rozliczyć jej kroki, które były coraz bardziej chwiejne, czując, że umyka z niej życie równie szybko jak niegdyś z jego ukochanej zwierzyny. Mógł już przeciąć wszystkie nici, które łączyły ją ze światem (myślała, że spotkała na swej drodze kata?), ale to przypominałoby krótki strzał, po którym zwierzątko padało bez życia. To nie było orgazmowe przeżycie, które zaprojektował sobie sam mistrz - Ginsberg, biorąc ją na cel. Miała cierpieć, miała błagać go o litość, być może miała go zaspokoić w tym pustym Kwartale, stając się kolejną kobietą bez twarzy, który kończy swój żywot z powodu jego chorych fantazji. Już całkiem okiełznanych, jeszcze jej nie tknął, podchodząc bliżej i słysząc jedno słowo, które zmroziło mu krew w żyłach. Miał niezły słuch, zapewne z powodu ogromnej wady wzroku, organizm w toku ewolucji wykształcił sobie możliwość rozwoju jednego ze zmysłów w miejsce drugiego i mógł teraz naprawdę delektować się tym głosem w uchu. Fala dźwiękowa, szybki impuls i zrozumienie, które sprawiło, że zamiast ją dobić, uśmiechnął się lekko. Nie z czułością, jednym potężnym kopniakiem wytrącił jej scyzoryk z ręki, dziękując nieistniejącemu Szatanowi, że nie kazał mu jej przerżnąć od razu. Teraz mógł przynajmniej zapytać. - Naprawdę sądzisz, że dałbym ci wbić sobie scyzoryk w serce? - zapytał, wyciągając do niej ręką i próbując przywrócić ją na nogi. Ashe, jego słodka dziewczynka, która niegdyś w Kapitolu wdrapywała się mu na kolana i po latach, kiedy był już naczelnikiem więzienia, robiła to samo, dbając, by czuł się równie dobrze. Mógł wspominać z rozrzewnieniem w oczach ten sekretny romans z nieletnią panienką, która była dla niego niemal jak córka (a to wyjątkowo święte związki dla Gerarda), ale tak niefortunnie się złożyło, że nadal przebywała po złej stronie miasta. Uśmiechnął się, czekając na jej ripostę i mimo wszystko zabierając jej scyzoryk. Zaufanie to podstawa, ale i luksus, na który nie było go stać, więc mogła wybrać dwie drogi - rękę ku przyjaźni i nóż, którym zada jej szybki cios. Na to zasługiwała po tych wszystkich odcieniach ich cudownej znajomości.
Ashe Cradlewood
Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
Zabawne, jak perspektywa nadchodzącego niebezpieczeństwa zmuszała zmysły do wytężonej pracy. Na tych kilka sekund czas zdawał się zwolnić, celowo pozwalając mi na przygotowanie się do ataku; serce tłukło się desperacko w klatce piersiowej, jakby chciało się z niej przedwcześnie wyrwać, a przyspieszony oddech dostarczał do płuc o wiele więcej tlenu, niż były w stanie przyjąć. Wszystko to bez sensu. Ledwie zdążyłam podnieść głowę, gotowa odwrócić się w końcu w stronę napastnika, kiedy trzymającą scyzoryk rękę przeszył ból, a ostrze wypadło, gubiąc się w parkowych ciemnościach. Z gardła wyrwał mi się zduszony krzyk, bardziej zaskoczenia niż bólu, urwany nagle, gdy z całej siły przycisnęłam dłoń do ust. Zacisnęłam powieki, czekając na kolejne uderzenie, ale nie nadeszło; zamiast tego usłyszałam głos, który - o ile to w ogóle możliwe - sprawił, że poczułam jednocześnie lodowate przerażenie, złość, jak i jakąś irracjonalną ulgę. - Wbić... w co? - zapytałam, śmiejąc się cicho i nieco histerycznie. Strach nie zniknął, zmienił jedynie formę, stając się bardziej... namacalny? Tylko to jedno słowo przyszło mi do głowy, kiedy złapałam wyciągniętą rękę Gerarda, podnosząc się do pozycji stojącej, nie odzyskując jednak w ten sposób ani grama osobistej godności. Odnalazłam wzrokiem jego twarz i chłodno błyszczące oczy, mając ochotę jedno i drugie rozorać paznokciami. Wiedziałam jednak, że nie dałabym rady, i to nie tylko dlatego, że pobyt w Kwartale odebrał mi większość wątpliwej siły i tężyzny fizycznej. Stojący przede mną mężczyzna bardzo dobrze wiedział, jak uporać się z wyrywającą się ofiarą - spędziłam w więzieniu wystarczająco dużo czasu, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Niestety, ta sama wiedza uświadomiła mi też inny fakt, a mianowicie, że najprawdopodobniej nie wyjdę z tego starcia o własnych siłach. Co miałam więc zrobić? Wołać o pomoc? Prawie parsknęłam śmiechem. Nawet jeśli w pobliżu przebywałby ktoś oprócz nas, w dziewięciu przypadkach na dziesięć udzieliłby pomocy niewłaściwej osobie. Przez dłuższą chwilę więc stałam, z zaciśniętymi ustami wpatrując się w oczy człowieka, który zajmował czołowe miejsce na liście osób, o których istnieniu chciałabym zapomnieć. Całą naszą znajomość odnotowywałam w umyśle jako osobistą porażkę, bo oto komuś, kogo miałam zamiar oszukać i wykorzystać, udało się to samo zrobić ze mną. I choć bardzo chciałam, nie mogłam się nawet oszukiwać; żywy dowód mojego upokorzenia stał przede mną, wpływowy i nietykalny jak zwykle, podczas gdy ja przymierałam głodem w brudnym Kwartale, chcąc nie chcąc (i po raz kolejny!) zdana na jego łaskę lub niełaskę. Może dlatego właśnie straciłam nad sobą panowanie i zamiast obrać bezpieczną taktykę, licząc na dobry nastrój Gerarda, postąpiłam tak głupio i bezmyślnie, jak tylko mogłam. Bo kiedy już wydawało się, że wcale się nie poruszę, biernie czekając na treść wyroku, szybkim ruchem odchyliłam głowę do tyłu, po to, by ułamek sekundy później z całej siły uderzyć czołem przed siebie, jak miałam nadzieję - prosto w szczękę mężczyzny. W co rzeczywiście trafiłam - nie byłam pewna, ale po bólu, jaki rozniósł się po mojej czaszce wnioskowałam, że w coś twardego. A później? Zamiast korzystając z okazji rzucić się do ucieczki, po prostu zrobiłam krok do tyłu, szukając wzrokiem jego reakcji. - Wiesz za co - mruknęłam, wykorzystując resztki chwilowej brawury, którą za moment zapewne miały zastąpić zgoła inne uczucia.
Gerard Ginsberg
Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
Ginsberg nigdy nie był sentymentalnym głupcem, który poświęcał cenne minuty swojego życia na rozpamiętywanie wydarzeń z przeszłości. Te zwykle innych przerażały, on pozostawał biernym obserwatorem pomimo upływu czasu, który mógł wyrzeźbić w nim pokorę i chęć naprawienia błędów, które niegdyś popełnił. Nic takiego jednak nie miało miejsca - szczycił się swoimi uczynkami, czując się w obowiązku przywitać dawną kompankę zabaw w celi i jednocześnie córkę swojego przyjaciela. Był świadom, że jako jeden z zaufanych odwrócił się od niej w najmniej oczekiwanym momencie, ale nie zamierzał dać jej tej satysfakcji i bić się pokornie w piersi. Zrobił to z pełną premedytacją, nie dlatego, że była zakazana i że łamał wszelkie prawa obyczajowe i moralne, dotykając jej. Po prostu mu się znudziła. - W to od pompowania krwi. Nazwij to jak chcesz - był bliżej jej i oferował jej pomocną dłoń, będąc niepomnym tego, że może czuć się zaszczuta jego zachowaniem. Nie chciałaby wiedzieć, w jaki sposób potraktowałby, gdyby była zwykłą zwierzyną, na którą polował w Kwartale. Powinna to docenić, ale ta gówniara zawsze brała to, co do niej nie należało i to był ostatni nęcący go obrazek z jej przeszłości. Wspominanej teraz przypadkowo, wystarczy mu na całe życie tych sentymentalnych historii z Ashe w tle, z buntowniczą Ashe, z więźniarką Ashe, poznał jej tyle twarzy, że aż dziw, że mogła mu się przejeść. Najwyraźniej z dwojga złego to on powinien cierpieć męki piekielne za zrzucenie jej tutaj na pewną śmierć. Wiedział, że sobie poradzi i dlatego nie zamierzał wygłaszać oficjalnych przeprosin, czekając na kolejny ruch. Który nastąpił zdecydowanie za szybko - nie był nieomylny, nie spodziewał się, że Ashe postąpi tak głupio i już czuł zalewającą go krew, która pulsowała z policzka, barwiąc jego zęby na krwistoczerwono - odpowiedni kolor dla myśliwego, który nadal trzymał w szachu swoją ofiarę, nawet jeśli ból rozsadzał mu czaszkę i czuł nieprzyjemne mrowienie palców. Zawsze uważał się za boga, który rozdaje szczodrze wyroki, bo tak naprawdę nikt nie zdołał mu się sprzeciwić. Nie z powodu braku możliwości, przecież nie był żadnym herosem, tylko starszym mężczyzną o kiepskim wzroku i zabójczej kondycji, wypracowanej w pocie Jedenastki; ale z powodu powetowania, które zawsze nadchodziło milowymi krokami. Czuł smak zemsty w ustach wraz z krwią, którą wypluł, oddychając ciężko. Mroczki przed oczami, paraliż zmysłów, jej głos i już nie mógł powstrzymać tej niezaspokojonej żądzy zabijania, kiedy zamiast zachować się jak dżentelmen i pochylić przed nią głowę, łapał ją za nadgarstki, unosząc na palcach i sadzając na siodełku Diabelskiego Młynu. - Pierwsza zasada, moje dziecko - zaczął, przykładając zardzewiały scyzoryk do jej galopującej tętnicy - Nigdy nie prowokuj ataku na uzbrojonego przeciwnika - doradził, przykładając stal jeszcze bliżej i patrząc jej prosto w oczy. Mógłby połamać jej dumę, zgnieść tę piękną, winną twarzyczkę, a na koniec zawlec za włosy wprost do Kapitolu, gdzie pokazywałby się na kolejnych przyjęciach, trzymając ją w obroży i kagańcu. Był przekonany, że kiedy zwolni klątwę noża, to jego (niemal) wychowanka znowu wykona coś żałośnie głupiego. Przetrwanie, wola walki za wszelką cenę, ludzkie przymioty, które zdawały się dla niego obce, kiedy przesuwał scyzoryk wprost na jej ramię, kłując ją nożem i obserwując ciecz, która nagle staje się brunatna. Zła krew, zepsucie, zgnilizna - Ashe naprawdę powinna uważać z kim spotyka się wieczorem, kiedy prąd staje się tylko wspomnieniem i zacierają się granice. Podobnie jak teraz, kiedy nagle złapał ją za ramiona gwałtownie i przyciągnął do siebie, całując z utęsknieniem. Dobrze pamiętał, że widział w niej Maisie - chciał uczynić ją kolejną córką, którą utracił. Panna Ginsberg została odzyskana, ale ta walka wręcz zburzyła mu krew, którą brudził teraz blondynkę, wyciskając na jej ustach pieczęć śmierci. Nie czekał już przecież na kolejny akt tego spotkania, chciał tylko wyssać z niej ostatnie tchnienie.
Ashe Cradlewood
Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
Zabawne, o jakich głupotach myśli człowiek w chwili zagrożenia. Zabawne, i zupełnie nie znajdujące odzwierciedlenia w tych wszystkich książkach i filmach akcji, w których główny bohater, tudzież bohaterka, wisząc za jeden palec nad brzegiem przepaści, znajduje odpowiednio dużo czasu na przywołanie błędów i porażek młodości, zaplanowanie ratunku i jeszcze docenienie uroków otaczającej scenerii. Ułamki sekund wydłużają się wtedy do nieskończoności, trwając dokładnie tyle, na ile pozwoli im znudzony autor. A odbiorca? Wpatruje się w idealne rysy postaci z otwartymi ustami i dopiero kiedy sam znajdzie się (wątpliwe, ale los jest przecież przewrotny) w podobnym położeniu, wie, jak bardzo został oszukany. Ja już wiedziałam. Wiedziałam, bo kiedy Gerard złapał mnie za nadgarstki, podnosząc do góry tak, że straciłam grunt pod nogami, przez chwilę zmuszona do balansowania na czubkach palców, zdążyłam pomyśleć tylko: dobrze, że nie za włosy. I to wszystko, bo w następnej sekundzie siedziałam już na skrzypiącym wagoniku, z własnym scyzorykiem przytkniętym do szyi, które to narzędzie skutecznie wypędziło z mojej głowy wszystkie, dosłownie wszystkie myśli. Przez moment wpatrywałam się nawet w oszołomieniu w twarz napastnika, jakby zastanawiając się, skąd się tam wzięłam, zanim udało mi się odzyskać jaką taką jasność umysłu. Źle. Bardzo źle. Zacisnęłam zęby, całą silną wolę przelewając w zachowanie spokojnego wyrazu twarzy, dbając, żeby mimo oczywistego strachu, przypadkiem nie drgnął mi ani jeden mięsień, ale ból w ramieniu nie ułatwiał zadania; podobnie zresztą jak głos, który wzbudzał we mnie co najmniej mordercze instynkty. Po ręce zaczęła spływać mi ciepła, gęsta ciecz, a ja wpadłam w pułapkę własnych emocji, na zmianę mając ochotę płakać i krzyczeć o pomoc, oraz gryźć i kopać. Nie myślałam o śmierci, jeszcze nie. W swojej naiwności przekonana, że przecież niemożliwym jest, żebym zginęła tak głupio, byłam przekonana, że z całej sytuacji wyjdę żywa. Może niekoniecznie w jednym kawałku, ale żywa. - Chyba zap - zaczęłam, ale nie było mi dane dokończyć zdania, bo oto Gerard postanowił wykonać kolejny ruch, tym razem wcale nie tak zaskakujący; szczerze powiedziawszy spodziewałam się, że prędzej czy później będzie chciał przypomnieć mi o naszej przeszłości. Odsunęłam się do tyłu, ale za mało, niewystarczająco; zbyt szybko napotkałam na opór w postaci barierki za plecami, zresztą palce mężczyzny mocno zaciskały mi się na ramionach. Usta wypełnił mi smak krwi, ale nie miałam zamiaru oddać pocałunku. Nie tym razem, nigdy więcej. Zresztą w tamtej chwili nie czułam niczego oprócz odrazy i przerażenia zapędzonego w kozi róg zwierzątka, i chyba już wiedziałam, dlaczego otoczeni przez zgraję Zawodowców trybuci z silnych wojowników zamieniali się w błagających o litość smarkaczy. Z tym że ja o łaskę prosić nie zamierzałam, zbyt dobrze znając mojego przeciwnika, żeby mieć nadzieję, że miałoby to jakikolwiek sens. Zamiast tego wykorzystałam okazję, którą sam mi podarował i odczekawszy chwilę, otworzyłam usta, by w następnej sekundzie z całej siły zacisnąć zęby na dolnej wardze Gerarda, jednocześnie kopiąc na oślep nogami. Nie dbałam o to, w co trafię, bo szczerze mówiąc nie liczyłam już, że uda mi się uwolnić i uciec; chciałam po prostu sprawić tyle bólu i kłopotów, na ile starczyłoby mi sił, nawet jeśli sama miałabym ucierpieć przy tym bardziej niż mój przeciwnik. Szarpnęłam się do tyłu, starając się zwiększyć dzielący nas dystans na tyle, na ile było to możliwe. - Chyba zapomniałeś, że zasady skończyły się z chwilą, gdy przeszedłeś przez bramę - wydyszałam, najprawdopodobniej niezrozumiale, zmuszona o walki o każdy oddech z osobna.
Gerard Ginsberg
Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
Zastanawiał się wielokrotnie, czy we wczesnej młodości (gdzieś w wieku Ashe) odczuwał paraliżujący strach przed czymś, coś co mogło sprawić, że empatia wzięłaby górę nad instynktem, który nakazywał mu bezpośrednie atakowanie osoby, który go uderzyła. Wspomnienia jednak go nie zajmowały, przeszłość rozmywała się niepokojąco i jedyne co pamiętał to... matka, leżąca na ławce w parku i czarne ptaki, które osiadły jej ciało. Chyba wtedy się bał. Bardzo obawiał się tego, że ktokolwiek (jego siostra, powracający z niewoli ojciec, Beatrice) dowie się, że zabiła się z jego powodu. Nie odczuwał wyrzutów sumienia - te jednak zostały mu odebrane za jednym zdmuchnięciem świec w prowizorycznej kaplicy - ale nie zamierzał tracić osób potrzebnych, tylko dlatego, że jego rodzicielka nie zniosła trudu rytuału. I nie urodziła jego pierworodnego dziecka, chyba wówczas opętało go na dobre pragnienia posiadania potomka. Sen, który ziszczał się obecnie i sen, który tak naprawdę miał ochronić Ashe. Wszystko przez chore przesądy Gerarda Ginsberga, gotowego zaklinać rzeczywistość, która zdawała się być zbyt piękna, by móc w nią uwierzyć. Maisie pozostawała już pod jego władzą,jej organizm reagował właściwie na zmianę leków, które miały zapewnić jej ochronę przed ciążą, a sam szczęśliwy ojciec odniósł kolejne głośne zwycięstwo, odnotowując fakt znajomości Charlesa z Cordelią. Wszystko szło w dobrym kierunku, więc nie mógł tego zaprzepaścić z powodu niewinnych zabaw z duchami przeszłości, które wpełzły mu na kark i przegryzała jego szorstką skórę. Namiastka uczuć? Jeszcze nie, raczej urojone pragnienie, które potrzebowało szybkiego zaspokojenia. To właśnie było przyczyną jego pocałunku, prędkiego, gwałtownego, niepomnego na rozrytą wargę i opór ze strony dziewczyny, która niegdyś oddawała mu znacznie więcej. Może nadal sporo w nim było z pierwotnego mężczyzny, który nie zważa na żadne konwenanse, traktując kobietę jako jeszcze jedno zwierzę, służące do zaspokojenia najbardziej wyszukanych pragnień, a może Ashe właśnie stanowiła rozgrzewkę przed kolejną kwartalną zmianą w więzieniu, gdzie ludzie przechodzili metamorfozy w nic nieznaczące robaki, zgniecione przez jego wojskowe buty. Miała szczęście, odnotował to z dziwną lubieżnością, kiedy spluwał prosto w jej twarz swoją krwią, łapiąc ją za ramiona (cóż za absurdalny uścisk) i uderzając całym jej ciałem do tyłu. Głowa jeszcze cała? Nie sprawdzał, bardzo bawiła go ta próba sił (już wygrana przez niego) w opuszczonym miejscu rozrywki wszelakiej. Ciekawe, czy ojciec zabierał ją tutaj i uczył pokonywać słabości. Całkiem skutecznie, czekał aż zacznie skomleć o litość jak suka i całować jego buty, a zamiast tego roztrząsała kwestię zmiany stron, gdyby to była najważniejsza zależność na tym szalonym świecie. Biedna, nieświadoma dziewczyna, wszyscy zmieniali barwy, kiedy nadarzyła się ku temu okazja - najwyraźniej Ashe nie pojęła w odpowiednim czasie zasad tej gry i dlatego to ona była mieszkanką, a on obcym, który penetruje te jakże urocze okolice. Nie było mu mało nauki, płynącej ze zdecydowanych, fizycznych ruchów. Uderzył ją prosto w twarz z otwartej ręki - mógł jej złamać nos, ale była za ładna, lubił piękno, urzekało go na tyle, że mógł posunąć się znacznie dalej niż sobie to zapewne wyobrażała, odrzucając jego pocałunek. Lepiej smakowało niedozwolone, gwałcone i stłamszone- stare zasady Szkoły Libertynów uderzały go teraz ze zdwojoną siłą. - Uspokój się -pouczył ją szeptem, czułe pomruki kata, który już zakłada swojej ofierze worek na głowę. - Nie chcesz chyba, bym zrobił ci krzywdę. Dobrze wiesz, że próbowałem cię stąd wyciągnąć - dodał, patrząc na nią obojętnie i rysując koniuszkiem palca ślady po uderzeniu. - Ale jesteś zbyt buntownicza, by poradzić sobie w Kapitolu - zauważył, łapiąc ją za nadgarstki. Ostrożność była wskazana, jak i również próba nawiązania z nią kontaktu. Jej krew na rękach mogłaby nie spłynąć tak łatwo.
Ashe Cradlewood
Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
Już dawno przestałam zadawać sobie bezsensowne pytanie, dlaczego wszystko, co najgorsze, spotykało właśnie mnie. To nie mogła być karma; jasne, narobiłam w życiu mnóstwa głupot i stałam za śmiercią i krzywdą zbyt wielu ludzi, żebym chciała o tym pamiętać, ale od pewnego czasu nieistotne, czy starałam się postąpić słusznie, czy po trupach dążyć do własnych korzyści, efekt zawsze był ten sam. Zupełnie jakbym w żaden sposób nie była w stanie zboczyć z obranej już raz ścieżki, a każdy zakręt prowadził mnie w dokładnie to samo miejsce. A to z kolei kłóciło się ze wszystkim, w co zawsze wierzyłam, bo przeznaczenie było przecież bzdurą; jedynymi, którzy stali za obrazem naszej rzeczywistości byliśmy my sami, a ja po prostu musiałam być bardzo niezdarną artystką. Czego nie można było powiedzieć o Gerardzie. Jęknęłam cicho, czując, jak tył mojej głowy oraz plecy obijają się boleśnie o metalowe oparcie wagonika i mając jednocześnie wrażenie, że czaszka pękła mi na pół. Zacisnęłam powieki, ale wirujące gwiazdy nie zniknęły - najwidoczniej nie były to wcale podniebne konstelacje. A szkoda, miałam wrażenie, że wszystko byłoby dużo prostsze, gdybym mogła po prostu wcisnąć magiczny przycisk i za jednym dotknięciem wyłączyć uczucia. Gdybym mogła stanąć z boku, obserwując całą scenę obojętnym wzrokiem, czekając, aż ten akt przedstawienia się skończy. Tylko po co? Już dawno przestałam liczyć na odwrócenie biegu wydarzeń, albo właśnie to próbowałam sobie wmówić, żeby nie przeżywać kolejnych i kolejnych rozczarowań naiwnej dziewczynki, wciąż mającej nadzieję na ratunek i powrót do bajkowej krainy. Bez sensu. Przełącznik nie istniał, a ja - gdzieś pomiędzy splunięciem, a uderzeniem, którego siła zapewne obróciłaby moją głowę dookoła szyi, gdyby tylko nie bariera w postaci oparcia - straciłam ochotę na walkę. Nogi, do tej pory wierzgające uparcie w poszukiwaniu jakiegokolwiek słabego punktu, opadły bezwładnie, podobnie zresztą jak i ręce. - Czego chcesz? - zapytałam cicho, piskliwie, podskakującym niebezpiecznie głosem, ale przynajmniej nie podszytym szlochem. Jeszcze nie; płacz powoli zaczynał ściskać mi gardło, zupełnie tak samo, jak zrobiłaby to ręka napastnika, stanowiąc ostatni dowód mojej kapitulacji. Szept, który dobiegał do moich uszu przyprawiał mnie o dreszcze, sprawiając, że miałam ochotę je zatkać, ale ręce wciąż miałam uwięzione w uścisku. Nie chciałam tego słuchać i gdybym mogła w jakiś sposób odciąć się od wszelkich bodźców, zapewne bym to zrobiła; jedyne jednak, co byłam w stanie zrobić, to uparte zaciskanie powiek i modlenie się (do kogo - nie wiedziałam), żeby kolejne uderzenie pozbawiło mnie przytomności. Co do słów Gerarda, nie wierzyłam w ani jedno. Gdyby faktycznie próbował wyciągnąć mnie z Kwartału, dawno już by mnie tu nie było; on po prostu nigdy tego nie planował. Wykorzystał mnie jak zabawkę, a ja mu na to pozwoliłam, myląc się we wszystkich osądach po kolei. To on jako pierwszy udowodnił mi to, w co desperacko nie chciałam uwierzyć - że wcale nie byłam taka sprytna i nietykalna, jak mi się wydawało, a kontrola, którą rzekomo sprawowałam nad własnym życiem, była tylko złudzeniem. I chyba za to nienawidziłam go najbardziej; za ukazanie mi prawdy, której nigdy nie miałam dostrzec. No i za kilka innych rzeczy również.