|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Sala bankietowa Sob Maj 04, 2013 3:33 pm | |
| |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Sala bankietowa Wto Maj 28, 2013 7:30 pm | |
| Młodej pary jeszcze nie widać, ale na sali powoli zaczynają gromadzić się goście. Pośrodku wzniesiono niewielkie podwyższenie, na którym odbędzie się ceremonia. Orkiestra rozstawiła się na drugim, umiejscowionym nieco w głębi. Stoły zastawione są prostymi potrawami z Kapitolu i dystryktów, przekąski i napoje dostępne są także w bufecie. Sala udekorowana jest skromnie i bez większego przepychu. Bilokacja zostaje włączona dla wszystkich uczestników wydarzenia. Można pisać tutaj, jak i w reszcie tematów Piętra Bankietowego i innych pomieszczeniach Ośrodka. Można też tworzyć własne tematy z lokacjami. |
| | |
| Temat: Re: Sala bankietowa Wto Maj 28, 2013 8:36 pm | |
| Wysoka postać odziana w czarny płaszcz i opatulona szczelnie szalikiem, kroczyła powolnym krokiem ulicami Kapitolu. Minęło dobrych kilkanaście tygodni, odkąd Meredith przeniosła się do stolicy Panem, ale wciąż nie potrafiła poruszać się po tym mieście swobodnie. Nawet podczas wykonywania błahych czynności, musiała walczyć z duchami przeszłości. Obecny Kapitol znacznie różnił się bowiem od tego, który widywała na ekranie telewizora. Brakowało tutaj barwnych mieszkańców oraz kolorowych wystaw sklepowych z gadżetami Głodowych Igrzysk. Meredith całe życie przekonana była, że nienawidzi tych ludzi. Zawsze wypowiadała się o nich z niechęcią i pretensją. Pretensją o to, że mieli w życiu o wiele łatwiej. Jedzenie dostawali podane na tacy, kiedy jej rodzina i ona sama głodowali. Telewizyjne show oglądali dla rozrywki, kiedy dla niej była to katorga. Patrzenie jak w ludziach, których znała, zanika człowieczeństwo, a pojawia się jedynie instynkt to nic innego, jak tortura. Teraz jej poglądy gwałtownie się zmieniły. Zdała sobie sprawę, że tak naprawdę mieszkańcy Kapitolu nie byli niczemu winni. Przecież to nie ich wina, że zostali wychowani w taki sposób. To nie ich wina, że nie wiedzieli co działo się w dystryktach. Coin jednak uważała inaczej. Uznała, że są oni jak zaraza, że nie wolno dopuścić ich do rewolucjonistów. Postanowiła oddzielić ich więc murem i skutecznie ograniczyć dostęp do żywności. To miała być zemsta za to co musieli przeżywać mieszkańcy dystryktów. Meredith uważała to za chore. Nie o taki kraj walczyła. Poczuła się w obowiązku, aby pomagać mieszkańcom KOLCu i nawet teraz, wybierając się na ślub przyjaciół, czuła wyrzuty sumienia. Ona miała dobrze bawić się na przyjęciu, podczas gdy tamci ludzie zamarzali na ulicach? Umierali z głodu? Nie mogła jednak opuścić takiego wydarzenia. Przyjaciele by jej tego nie wybaczyli, ona zresztą też. To właśnie tutaj była teraz potrzebna. Przechodząc przez próg Ośrodka Szkoleniowego, poczuła, że włos się na niej jeży. Ośrodek Szkoleniowy - miejsce, w którym przebywali trybuci tuż przed przewiezieniem ich na arenę. Szybkim krokiem pokonała wszystkie pomieszczenia dzielące ją od sali bankietowej. Nie chciała nic tam oglądać, brzydziła się tego miejsca. Teraz jednak przybrała na twarz uśmiech. Jej przyjaciele brali ślub, nie mogła popsuć im tego dnia. Pozbyła się płaszcza, po czym poszła odłożyć prezent - zastawę stołową - obok sterty innych. Stanęła sobie z boku, czekając na rozpoczęcie ceremonii. |
| | |
| Temat: Re: Sala bankietowa Wto Maj 28, 2013 8:59 pm | |
| // Początek
Wcale nie chciał iść na ten ślub. Po jaką cholerę skoro nikogo nie znał? Państwa młodych to już w ogóle nie znał, a reszty... Może kilka osób okazyjnie spotkał, ale to i tak mało znaczyło, bo nie kojarzył po prostu twarzy, a w szczególności imion i nazwisk. Cóż... Jak mus to mus, a że prezydent Coin go wysłała to odmówić nawet nie śmiał. Tak też znalazł w swoim mieszkaniu garniak, który jako tako nadawał się na ślub. Prezentu nie miał, ale miał kopertę z życzeniami ślubnymi od samej prezydentowej. Jaka treść listu była naprawdę... Tego Agro nie wiedział. Nie miał w zwyczaju czytać cudzych wiadomości. Choć trochę miał szacunku wobec drugiej osoby. Pojawił się w sali bankietowej jako jeden... z pierwszych? Osz cholera! Chyba pomylił godziny. Miał przyjść jakoś tak na zakończenie ceremonii ślubnej, a nie jeszcze przed. Trudno. Musi sobie jakoś z tym poradzić. Plan był taki. Popatrzeć. Dać list. Zjeść za darmo. Wyjść. Koniec pieśni. Może trochę z kimś pogada i zbada sytuację wśród pospólstwa. No dobra. Wśród społeczeństwa. Żeby nie było, że uważa się za lepszego. A nie! On przecież uważa się za lepszego. Przystanął sobie przy jakimś pierwszym lepszym filarze i zaczął obserwować zbierających się ludzi. Niektórych chyba widział kiedyś, a niektórych nie kojarzył. |
| | | Wiek : 18 Zawód : Doradca ds. technologii Obrażenia : Brak
| Temat: Re: Sala bankietowa Wto Maj 28, 2013 9:09 pm | |
| //Mieszkanie Erica Vettera - pracownia (bilokacja)
Chantelle bardzo zadowolona z zaprojektowanego przez Erica stroju pożegnała się serdecznie z dwójką znajomych i popędziła do domu, by przygotować się na ceremonię. Nolan jeszcze był w pracy, co zresztą ostatnio nie było niczym dziwnym, jednak Chan miała nadzieję, że zdąży na ślub. Nawet jeśli nie, równie dobrze mogła reprezentować ich dwójkę. Przebrała się w nową sukienkę, delikatnie umalowała i zamówiła taksówkę. Gdy kierowca klaksonem oznajmił swoje przybycie, chwyciła torebkę i prezenty, po czym wyszła z domu. Gdy dojechali przed Ośrodek Szkoleniowy, przez dłuższą chwilę stała przed wejściem, ogarniając wzrokiem cały budynek. I pomyśleć, że siedem miesięcy temu właśnie tu szykowała się na pewną śmierć. I właśnie tu zaczęło się jej małżeństwo. Jej myśli mimowolnie powędrowały w stronę Jazz. Chociaż wydawało się to nieprawdopodobne, od końca rebelii nie spotkała jej ani razu - pomimo wspólnych znajomych i mieszkania w jednym mieście. Zaczęło jej trochę brakować ich rozmów. Gdy Chan w końcu otrząsnęła się z rozmyślań, weszła do środka i wjechała windą na piętro bankietowe. Ślub odbywał się na innej sali niż jej własny, jednak i tak ponownie udzieliła jej się atmosfera dziwnego rozrzewnienia. Weszła do przestronnego pomieszczenia i z zaskoczeniem rozejrzała się dookoła - nieco zdziwiło ją to, że po całej tej wojnie przetrwało ono w tak idealnym stanie. Na sali było już kilka innych osób, jednakże na razie nie widziała nikogo znajomego. Usiadła na pierwszym wolnym krześle i postanowiła poczekać na pojawienie się większej ilości gości i przede wszystkim państwa młodych. |
| | | Wiek : 18 lat Znaki szczególne : farbowane na rudo włosy, jedenastkowa opalenizna
| Temat: Re: Sala bankietowa Wto Maj 28, 2013 9:26 pm | |
| // Szkoła
Byłam tak roztrzęsiona po spotkaniu w szkole, że zastanawiałam się, czy w ogóle dam radę pojawić się na ślubie. Ogromna chęć zaszycia się w pokoju i przespania całego dnia niemal zdominowała mnie całą, ale ostatkiem sił trzymałam się myśli o Michaelu i o Rei. Nie mogłam ich zawieść. Przez chwilę przerzucałam w dłoniach telefon, mierząc się z chęcią zadzwonienia do kogokolwiek, Dominica, Sig, która i tak by nie odebrała, do Rei lub do Michaela, jednak finalnie z westchnieniem odłożyłam słuchawkę. Nie chciałam, żeby moje problemy stały się dla kogokolwiek ciężarem, a przynajmniej nie tego dnia. Palce miałam zesztywniałe od stresu i z trudem zapięłam guziki mojej nowej sukienki dla druhny. Samo to słowo wzbudzało we mnie lawinę wspomnień. Rok temu też byłam druhną na ślubie Chan i Nolana. Byli tacy szczęśliwi..! Miałam nadzieję, że Rei i Michael też tacy będą. Moje myśli mimowolnie odpłynęły w kierunku tamtego dnia. Tęskniłam za tym. Tęskniłam za atmosferą bezpieczeństwa, która przecież powinna mi towarzyszyć w czasach pokoju. Ale teraz wszystko było trudniejsze, mniej zrozumiałe. Sig zniknęła, Ben o mnie zapomniałam, a Chan... Chan opuściła moje życie siedem miesięcy temu i powiedzenie, że straszliwie za nią tęskniłam, byłoby poważnym niedopowiedzeniem. Zamówiłam taksówkę, żeby jak najszybciej znaleźć się na sali. Nie chciałam... ba, nie mogłam się spóźnić! Z domu Rei droga na salę nie była długa, ale nie chciałam, żeby chłód zaatakował mnie przez cienki materiał sukienki i płaszcza. Nie wyobrażałam sobie nawet, co musieli czuć teraz mieszkańcy KOLCa. Co musiał czuć Ben... Przymknęłam oczy, powstrzymując łzy. Nie chciałam, żeby makijaż rozpłynął mi się na twarzy. Przygładziłam skręcone w lekkie fale włosy, zapłaciłam za dojazd i szybkim krokiem wbiegłam na salę. Przystrojenie było przepiękne, czyste i delikatne, idealne na takiego typu chwilę. Zaczęłam wypatrywać kogokolwiek znajomego, nie chcąc włóczyć się samotnie do czasu ceremonii. I tak z trudem powstrzymywałam głuchy płacz, nie chciałam być jeszcze odosobniona. Z myślą o dobrze Rei bez przerwy się uśmiechałam, chociaż ten grymas stał się prawdziwy dopiero po chwili. Puściłam się biegiem, niemalże śmiejąc się w głos, zanim zarzuciłam dziewczynie ręce na szyję. -Channy, tak dobrze Cię widzieć!- pisnęłam jej radośnie prosto do ucha. |
| | | Wiek : 18 Zawód : Doradca ds. technologii Obrażenia : Brak
| Temat: Re: Sala bankietowa Wto Maj 28, 2013 9:53 pm | |
| Słyszę lekki tupot stóp, a zaraz potem czyjeś ramiona obejmują moją szyję. Zanim jestem w stanie zareagować, czyjś radosny głos rozbrzmiewa w moich uszach. - Channy, tak dobrze Cię widzieć! - JAZZ! - piszczę z niedowierzaniem jak mała dziewczynka. Podnoszę się z krzesła, niemal tracąc równowagę, po czym mocno obejmuję przyjaciółkę, wciąż powtarzając jej imię. - Boże. Całe 5 miesięcy się nie widziałyśmy! Jestem wstrętna, przepraszam! - mówię z żalem w głosie, gdy już uwalniam ją z objęć. - Wiem, że to zapewne najgłupsze pytanie świata, ale co się działo przez ten czas? Opowiadaj! - kończę z wariackim uśmiechem. Boże, Jazz... Wreszcie odzyskałam siostrę. |
| | |
| Temat: Re: Sala bankietowa Wto Maj 28, 2013 10:14 pm | |
| //Mieszkanie Erica Vettera - pracownia
Eric właśnie przekroczył próg. Tym razem już nie w obcasach, a eleganckich, skórzanych butach z czubem. Miał też na sobie czerwony garnitur w ciemnym odcieniu. Nawet na taką oto okazję założył także czerwoną perukę. Kilka osób z sali dziwnie na niego popatrzyło, ale on wcale się tym nie przejmował od długiego czasu. Nie sięgał już pamięcią od kiedy. Sam postanowił się rozejrzeć. Już szybko w oczy rzuciła mu się Chan. Uwielbiam śluby. Jednak wolał nawiązać tego wieczoru jakąś nową znajomość. Może ten mężczyzna w garniaku. Tak, to chyba dobry wybór. Podszedł może jeszcze chwiejnym krokiem do nieznajomego. - Witam. Czy... - jednak przerwał i zawstydzony, z twarzą dopasowaną kolorystycznie do garnituru, szybko uciekł w stronę Chan. Ponownie, chyba po raz setny dzisiaj, uśmiechnął się. Uwielbiam sztucznie rozpoczynać rozmowę. Im bardziej był blisko, tym bardziej zaczynał się peszyć przed przywitaniem się też z jej kolejną znajomą, jednak postanowił nie protestować przed samym sobą. - Chan, czyżbyś zdradzała Nolana? - roześmiał się na cały głos, widząc jak się tulą. Zanim zdążyła coś odpowiedzieć objął ją na powitanie, a następnie przywitał się z jej przyjaciółką. -Witam... Eric Vetter.
|
| | | Wiek : 23 Zawód : Doradca ds. Transportu Przy sobie : papierosy, zapałki, pistolet, zezwolenie na broń, udana ucieczka, przepustka do KOLCa Obrażenia : rak skóry, łysa, nie ma oka
| Temat: Re: Sala bankietowa Wto Maj 28, 2013 10:35 pm | |
| // Dom Erica Isabelle wydostawszy się z domu stylisty w nowej sukience i przygotowana odpowiednio na bal zadzwoniła po taksówkę, po czym dostała się do Ośrodka Szkoleniowego Trybutów. Uprzednio jednak po drodze nabyła drobny ... upominek. Nie wnikam kto to niósł i gdzie to postawił, ona ma tylko małą i niewinną torebeczkę.W tłumie gości Belle miała nadzieję na odnalezienie nowo poznanej Chantelle, jednak nie było to łatwe. Tym bardziej, że przez niektórych gości trzeba było się wręcz przepychać. Isabelle jakimś cudem dostała się do dosyć orientacyjnego punktu - bufetu. No to przy okazji coś zjem. Nie będę marnował jednego posta na podróż do bufetu, gdzie z nikim nie będę rozmawiał.Isabelle rozejrzała się po stole. Były na nim chyba wszelkie potrawy świata, w całym swoim kapitolińskim życiu nigdy jeszcze nie widziała takiego wyboru dań. Nie była jakąś wielką znawczynią ani absolwentką szkoły gastronomicznej, jednak podczas jedzenie przy jednym z bardziej ustronnych stolików zauważyła, że niektóre potrawy są ździebełko przesolone. Może to przez tą cukrosolniczkę z kawiarni...? Po odpoczęciu od przedzierania się przez nieokrzesane tłumy i poszukiwania Chantelle oraz skosztowaniu kilku potraw Izzy zaczęła kontynuować zwiedzanie sali bankietowej. O dziwo nigdy jeszcze nie była w Sali Bankietowej, może to dlatego, że nie jest na bieżąco z imprezami okolicznościowymi? Chyba Eric coś wie na te tematy. W końcu Izzy znalazła Chantelle, obejmującą jakąś kobietę. Isabelle na pierwszy rzut oka zastanowiła się, z kim Chantelle naprawdę ma dziecko i dlaczego tak gorliwie obejmuje jakąś kobietę. Jednak po dłuższej chwili namysłu zwątpiła w swoją dosyć absurdalną teorię. Isabelle aby nie przeszkadzać Chantelle poszła z powrotem do swojego stolika, oczekując jakiegoś rozmówcy. |
| | | Wiek : 27 Zawód : ZABÓJCA NA USŁUGACH COIN Przy sobie : Aparat fotograficzny, nóż, komórka.
| Temat: Re: Sala bankietowa Wto Maj 28, 2013 10:35 pm | |
| Wszedłem, czy może raczej wślizgnąłem się do sali bankietowej, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Nigdy nie czułem się dobrze, będąc w centrum zainteresowania i nawet to, że otaczali mnie sami przyjaciele, nie było w stanie zmienić tego faktu. Oparłem się plecami o filar przy drzwiach, dając sobie dokładnie minutę na pozbieranie się do kupy, odruchowo obciągając rękawy garnituru i z wręcz chorobliwą częstotliwością poprawiając idealnie zawiązany krawat. Tak, denerwowałem się, jakkolwiek głupio to nie zabrzmi. Cały świat wywrócił się do góry nogami, codziennie musiałem ryzykować własne życie, grając Coin na nosie i czekając na nowe rewelacje, które wymyśli, ale w prawdziwy stres wprawiała mnie perspektywa wypowiedzenia kilku słów przed salą pełną ludzi. I owszem, bałem się, że coś pójdzie nie tak. A patrząc na moje dotychczasowe życiowe doświadczenia, miałem do tego pełne prawo. Osiem miesięcy od wybuchu rebelii wystarczyło, by nauczyć mnie ostrożności w cieszeniu się z czegokolwiek. Prawie za każdym razem, kiedy myślałem, że w końcu udało mi się jako tako ułożyć własne życie, los wystawiał mi środkowy palec, obdarzał kopniakiem w dupę i udowadniał, że chociażby chwilowa utrata czujności prowadzi do tragicznych konsekwencji. Kiedy w końcu udało nam się rozbić arenę, trafiłem do więzienia, prosto w łapy swojego największego wroga. Stamtąd co prawda mnie odbito, ale w drodze powrotnej Reiven omal nie zginęła, pogryziona przez zmiecha. W szpitalu w Trzynastce co prawda ją wyleczyli, ale nie zdążyłem się z tego nawet odpowiednio ucieszyć, bo wtedy na dystrykt spadły bomby, ponownie zagrażając życiu nie tylko naszemu, ale wszystkich osób, na których nam zależało - Jasmine, Dominika, Jofferego, Sigyn. Żadne z nich na szczęście w bombardowaniu nie ucierpiało, jednak ulga z tego powodu nie trwała długo, bo zaraz potem zaczęło działać serum Rei, ona sama została zabrana do Kapitolu, a Coin oskarżyła ją o zdradę i wydała na nią wyrok śmierci, który ja miałem wykonać. Brzmi jak thiller drugiej kategorii? To był dopiero początek horroru. Ocknąłem się z zamyślenia, trącony przez kogoś ramieniem i dopiero teraz zauważyłem, że na sali zebrało się już sporo osób, nadal jednak miałem opory przed podejściem do kogokolwiek. Wyznaczona na uspokojenie nerwów minuta dawno minęła, ale nie czułem się ani trochę lepiej. Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby było już po wszystkim. Żebyśmy znaleźli się we własnym mieszkaniu, oboje cali i zdrowi, i żeby żadne z nas nie musiało się bać, że za moment stanie się coś, co znowu nam zagrozi. Na to jednak nie mieliśmy co liczyć. Mieszkanie w Kapitolu było równoznaczne z ciągłym napięciem, podskakiwaniem na każdy dźwięk dzwonka, czy stukanie do drzwi. Nie mogliśmy bez nerwów włączyć telewizora, odebrać telefonu, czy przeczytać poczty. A już na pewno nie odkąd polecono mi wrócić do dawnego zajęcia sprzed wojny. Teraz jednak miało być inaczej. Teraz jednak to ja dyktowałem warunki. Jakiś mężczyzna, na oko trzydziestoletni, kiwnął do mnie głową i posłał mi uśmiech. Odpowiedziałem mu tym samym, jednocześnie zastanawiając się, czy powinienem go znać i czy przypadkiem nie jest tutaj, żeby sprawdzić, czy nie łamię w jakiś sposób zasad. To też weszło mi w nawyk. Działanie na przekór Coin wymuszało na mnie ciągłą czujność, bo doskonale wiedziałem, że odkąd odmówiłem rozkazu i nie zabiłem Reiven, byłem pod stałą obserwacją. Wystarczyłby jeden fałszywy ruch, jedno podejrzenie, że kombinuję, a trafiłbym z powrotem do więzienia, albo od razu na szubienicę. Oczywiście Coin doskonale wiedziała, że spróbuję, albo że już próbuję pomagać mieszkańcom getta, musiała mnie tylko na tym przyłapać. To była nieustająca gra, w której co prawda to ona rozdawała karty, ale ja miałem więcej sprzymierzeńców i osób, gotowych kłamać w moim imieniu. Wkrótce czas miał pokazać, które z nas było w lepszej pozycji. Zacisnąłem usta, ponownie nerwowo poprawiając krawat. W mózgu miałem kompletny mętlik, przez głowę przeszła mi też absurdalna myśl, że Reiven nie przyjedzie. Trzeba bowiem przyznać, że nie wybraliśmy sobie najlepszego czasu do organizowania ślubu. A może wręcz przeciwnie - może właśnie teraz była pora, by nacieszyć się życiem, póki mogliśmy to zrobić? Rozglądnąłem się nerwowo na boki i kątem oka uchwyciłem swoje własne odbicie w wiszącym na ścianie lustrze. W sztucznym oświetleniu sali wyglądałem dziwnie blado, zwłaszcza w zestawieniu z czernią garnituru. Mój wzrok spoczął też na czarnej chustce, wetkniętej w butonierkę, przypominającą o osobach, które powinny znaleźć się w tej sali, ale przez wojnę nigdy nie będą mieć już okazji. Przed oczami stanęła mi Sophia, Nathan, mały Eilert, Ian - tyle niepotrzebnych śmierci, tylu ludzi, którzy zginęli po to, żebym ja mógł tu teraz stać. Tyle ofiar, które zapłaciły za nasze życie. Reiven też zapłaciła, płaciła do dnia dzisiejszego, bo mimo, że starałem się poruszyć niebo i ziemię, wciąż nie udało się wynaleźć ostatecznego i całkowicie działającego antidotum na serum. Widziałem, że się z tym zmaga. Że kiedy nadchodzi wyznaczony dzień w miesiącu, blednie i staje się własnym cieniem, by później, na kilkadziesiąt godzin zamienić się w kogoś zupełnie innego. I nienawidziłem faktu, że nie potrafię zrobić absolutnie nic, żeby zabrać chociaż część jej cierpienia. Wziąłem kilka głębokich wdechów i wyprostowałem się, odrywając plecy od chłodnej powierzchni filaru, która zresztą już dawno przestała być chłodna. Czas, przeznaczony na moje rozliczenie z przeszłością minął. Nadeszła pora, by zacząć zabawę. |
| | | Wiek : 29 lat Zawód : Lekarz
| Temat: Re: Sala bankietowa Wto Maj 28, 2013 11:10 pm | |
| // Mieszkanie Reiven i Michaela
Sigyn powędrowała do szpitala, gdzie zostawiła swoją sukienkę i całą resztę tałatajstwa na ślub. Nie miała gdzie indziej tego zostawić, więc musiała w swoim gabinecie. Do szpitala dotarła szybko. Nawet zaskakująco szybko. Przebrała się i pomalowała w wręcz błyskawicznym tempie. Nigdy nie miała problemu z doborem ubrań, ani makijażu. Tak jakoś sama z siebie wiedziała co założyć. Rzadko prosiła o radę, częściej prosiła o zrealizowanie jej pomysłów. Jedną sukienkę miała zaprojektowaną przez taką jedną stylistkę z Kapitolu. Teraz zapewne dziewczyna nie żyła. Szkoda, bo sukienkę do dzisiaj trzyma w domu. Przygotowana wyszła ze szpitala. Buty schowała do torebki, bo w taką zimnicę nie miała wyboru i musiała założyć kozaki, które nijak pasowały do reszty. Namówiła kolegów po fachu, by podwieźli ją ambulansem pod Ośrodek Szkoleniowy. Chętnie to uczynili co jest dość niezwykłe, bo Sig nie użyła swojego wdzięku i miłego usposobienia sprzed roku, by ich namówić. Najwyraźniej makijaż potrafi zdziałać cuda. W każdym bądź razie na miejscu pojawiła się przed czasem. Bardzo dobrze. Miała czas, by pozbyć się kurtki i zimowych butów oraz założyć buty, których jeszcze rok temu w życiu by nie założyła. Reszty w sumie też nie. Powoli zmierzała do sali bankietowej. Słyszała już gwar z wewnątrz. Dużo ludzi. Za dużo ludzi. No dobra Sig. Uśmiechnij się, bo Cię zlinczują za to... - Skarciła siebie w myślach. Przystanęła przed drzwiami i spojrzała w lustro. Uśmiechnęła się. Nie był to jednak uśmiech starej Sig. To był uśmiech hmm... osoby pewnej siebie, uśmiech osoby, która mogłaby powalić na kolana setki mężczyzn. Aż dziwne, że kobieta potrafiła zdobyć się na taki uśmiech. Wypuściła powietrze z ust i wkroczyła do środka. Pierwsze co można było zobaczyć to jej blond włosy. Rozpuszczone z kilkoma małymi warkoczami. Później... Mmm... Błękitna sukienka i szpilki. Tak, Sigyn miała na sobie szpilki. Kolejna rzecz, która kompletnie nie pasowała do starej Sig. Makijaż. Czerwone usta. Pomalowane oczy. W niczym nie przypominała kobiety sprzed 7 miesięcy. Tylko włosy zdradzały, że to ona. Reszta już nie. Rozejrzała się. Zauważyła osoby które znała. Ba! Była Jasmine Snow, jej była przyjaciółka! To ona żyje? Sig była pewna, że nie żyje. Nie widziała jej w Trzynastce nigdy. O! Chantelle! Matko jaki ten brzuch wielki. Kobieta coś czuła, że będą bliźniaki. Ewentualnie bardzo duże dziecko co oznaczało ciężki poród. Kto jeszcze? Oczywiście Michael. Wystrojony jak woźny na dzień nauczyciela. Nie no. Przystojny był w tym garniturze. Gdyby Sig była dawną Sig to by teraz żałowała, że mu dała kosza. Wyglądał cudnie. Panny młodej jeszcze nie było. Niedługo pewnie będzie. Nie widziała Joffery'ego. Czy on w ogóle żyje? Oby. Może się spóźni. Mimo wszystko. Mimo jej nowego charakteru nie chciała, by ktokolwiek z jej bliższych znajomych umarł. Po prostu nie chciała. Postanowiła nie robić większego wejścia smoka. Wystarczyło to, że miała dość krótką sukienkę i szpilki. I to, że powstała z martwych, bo powstała. Zniknęła i pewnie większość myślała, że nie żyje tak jak to Rei myślała. W sumie nic dziwnego. Przystanęła gdzieś z boku i zaczęła obserwować towarzystwo. Szukała konkretnej osoby, ale nie znalazła jej. Łudziła się, że żyje? Pewnie nie żył tak jak jej rodzina... |
| | | Wiek : 19 Zawód : Prywatny ochroniarz Przy sobie : Komórka, nóż ceramiczny, dowód tożsamości, klucze do mieszkania Obrażenia : Implant w prawej nodze, częściowa amnezja - obrażenie trwałe.
| Temat: Re: Sala bankietowa Sro Maj 29, 2013 12:17 am | |
| /Mieszkanie Reichael Po wyjściu Sig Rei potrzebowała chwili dla siebie. Właściwie nie wyszła wtedy z domu, tylko poszła do sypialni by zebrać myśli. Tam znalazł ją jej ojciec. Przytulił ją mocno i pocałował w czoło. Nie mógł nic powiedzieć, ale Rei wiedziała, że jest wzruszony. - Moja przyjaciółka... ta dziewczyna która tu była. Myślałam, że nie żyje. A teraz się odnalazła. Boję się, że zacznę wierzyć w to, że już wszystko będzie dobrze. - przytuliła się do ojca. Często żałowała, że nie może się odezwać, że nie rzuci żarcikiem jak kiedyś. Ale żył i to było najważniejsze. Samochód już czekał. Kierowcą miał być jeden z żołnierzy Rei z jej oddziału. Ot taka przysługa podwładnych. Zasalutował i otworzył drzwiczki przed panną młodą. Rei nie weszła od razu do sali bankietowej. Jofferego podobno jeszcze nie było, poza tym bała się trochę tego co ją tam może czekać. Przyjaciele jej i Michaela, ludzie którzy zastępowali jej w ostatnich latach rodzinę. Spodziewała się też kogoś od Coin. W końcu to miało być chyba największe zbiegowisko byłych rebeliantów od czasu zdobycia Kapitolu. A przecież Rei i Michael byli na cenzurowanym jak nikt inny. Jedno potknięcie, jeden najmniejszy błąd... Wolała teraz o tym nie myśleć, ale wyobraźnia podpowiadała jej co sobie może myśleć Coin o tym ślubie. Podżeganie do buntu, próba obalenia władzy...Już jeden ślub był początkiem rebelii. Nieoficjalnym, ale jednak złamał wszystkie zasady. Zanim więc poszła do sali, udała się do dawnej siedziby pierwszego dystryktu. Miała wrażenie, że nic się tu nie zmienił. Jedynie telewizor został swego czasu wymieniony na nowy, po tym jak Rei w wściekłości go rozbiła. - Tato... mam prośbę. Zaniesiesz coś Michaelowi? - gdy skinął głową odnalazła kartkę i pióro i napisała krótką wiadomość: "Nie uwierzysz kto mnie dziś odwiedził - Sigyn powstała z martwych. Ma przyjść na ślub. Nie mogę się już doczekać. Ale potrzebuję jeszcze kilku minut. Kocham Cię. Garel wszedł do sali bankietowej i odnalazł Michaela. Uśmiechnął się do niego, położył mu dłoń na ramieniu jakby próbując go uspokoić i dodać otuchy. Wręczył mu przy okazji list od Rei. Uśmiechnął się i wrócił do córki, w końcu to on miał ją prowadzić do ołtarza. |
| | | Wiek : 40 lat Zawód : Prywatnie: architekt, oficjalnie: nieczynny zawodowo polityk i żołnierz Przy sobie : pendrive, medalik z małą ampułką cyjanku w środku, paczka papierosów, zapalniczka, laptop
| Temat: Re: Sala bankietowa Sro Maj 29, 2013 10:06 am | |
| / ?? Są dwa sposoby wydawania poleceń podwładnym. Pierwszy sposób sprowadza się do tego, że kapral przekazuje żołnierzom rozkaz zwierzchnika: sierżant każe pomalować płot! W tym wypadku kapral niejako dystansuje się do procesu decyzyjnego i samego zadania: jestem tylko małym trybikiem, sam otrzymałem polecenie, więc je wam przekazuje. Ani wy, ani ja nie jesteśmy niczym więcej, jak tylko wykonawcami woli przełożonego. Jest też drugi sposób: każde polecenie otrzymane choćby i z niebotycznej góry przemieniać we własny rozkaz, wydawać go w pierwszej osobie, nie powołując się na wyższe instancje i ich wolę: a teraz, gnoje, będziecie malować płot! Bo ja tak chcę! Ja tak każę! Rozkazuję wam! Oto moja wola! Nie zamierzam tutaj zagłębiać się w analizę porównawczą zalet i wad obu metod. Powiem tylko, że mój osobisty pilot i ochroniarz, pseudonim agenturalny Gryf, stosował wyłącznie tę drugą metodę. Gryf nie mówił, że rozkazałem pojmać tą i tą osobę. Bynajmniej. Gryf czynił z mojej woli swoją własną i działał tylko we własnym imieniu: chcę mieć tą-i-tą osobę! Doprowadzić do mnie! Ująć i meldować o wykonaniu! A więc jeszcze lepiej. Bo przecież pierwszy lepszy potrafi rozkazać, by „ująć i meldować o wykonaniu”. Podwładny po pół roku odpowie na to, że nie doprowadzono, ponieważ nie zdołano ująć, a nie zdołano ująć, gdyż nie odszukano, a nie odszukano, ponieważ... Dlatego rozkazy należy wydawać nie tylko w pierwszej osobie - zyskując tym samym zarówno w oczach przełożonych, jak i podwładnych - lecz nadto w formie pytającej. Inaczej przecież brzmi polecenie: rozkazuję pomalować płot! - a inaczej pytanie: czyżby płot wciąż był nie pomalowany? W pierwszym przypadku podwładni będą wypełniać - o ile w ogóle będą - tylko to, co im polecono. W drugim przypadku pozostawiono im pole do samodzielnych działań: sami muszą wszystko zaplanować i wykonać. Sami muszą sobie zorganizować pracę. Dowódca tylko zapytuje od niechcenia: cóż to, broń jeszcze nie wypucowana? Transzeje nie wykopane? Miasto wciąż nie zdobyte?! A kto osobiście ponosi za to odpowiedzialność?... W pierwszym przypadku dowódca musi sam o wszystkim pamiętać, brać pod uwagę wszelkie okoliczności, stale o czymś przypominać. W drugim przypadku dowódca zmusza swoich podwładnych do samodzielności. - Czyżby limuzyna szefa jeszcze nie podjechała pod drzwi? - głos Gryfa odbił się echem od pustych korytarzy i delikatnie zniekształcony dotarł do mnie. Drgnąłem nerwowo, odrywając wzrok od trzymanej w dłoni kartki papieru. Limuzyna? Po co mi limu... - O cholera jasna. - podsumowałem, zrywając się z fotela. - O cholera jasna. - powtórzyłem dla pewności, zerkając na zegarek. Pół godziny. Zdążę. Nie, nie zdążę. Dłonie prawie natychmiast powędrowały do zapięcia koszuli, próbując jednocześnie ściągnąć marynarkę - jak to się skończyło, łatwo się domyślić. Już po chwili stałem we własnym gabinecie zaplątany w ciuchy, z nieubłaganie uciekającym czasem. - Gryf. - żałosny jęk zrezygnowania wyrwał się z mojego gardła wbrew wszelkiemu rozsądkowi - żaden szef nie powinien wzywać swoich podwładnych, zwłaszcza mężczyzn, stojąc półnagim we własnym gabinecie. Żaden. *** Kiedy w końcu wsiadłem do limuzyny - niebotycznie zachciało mi się spać. Starałem się nie poddawać zmęczeniu, nie dopuszczać go do świadomości. I nagle sen runął na mnie jak wyziębiony, kosmaty, zraniony w bok, wytapiany w bagnie mamut - i zwalił mnie na wygodne, skórzane siedzenie. Dlatego ani wycie syreny, ani poszczekiwanie psa, ani szarpnięcie ruszającego w białą czerń samochodu nie mogły mnie zbudzić. Głowa, z lekka odchylona od szyby, raz po raz uderzała o nią z łoskotem na wybojach. Ale i to nie zakłócało mi błogiego snu. Dopiero delikatne szarpnięcie za ramię i głos Gryfa, dziwnie zniekształcony, wyrwał mnie z marazmu i wciągnął do świata żywych. Wyskoczyłem z limuzyny, upewniłem się, że pierwsza część prezentu tkwi w kieszeni idealnie skrojonej marynarki, po czym ślizgając się delikatnie na oblodzonym chodniku, ruszyłem w stronę ośrodka szkoleniowego. Zapomniałem wspomnieć. Jest jeszcze jeden sekret dowódcy. Mądry dowódca mówi podwładnym CO jest do zrobienia. Nigdy nie mówi JAK. Jeżeli dowódca tłumaczy, jak wykonać zadanie, to ogranicza inicjatywę podwładnych i bierze na siebie zbędną odpowiedzialność za efekt ich działań. O to, JAK należy wykonać zadanie, niech się martwią sami. To ich ból głowy. Jeżeli dowódca nie przedstawił sposobu wykonania zadania, wtedy w razie fiaska zawsze będzie górą: to prawda, wydałem taki rozkaz, ale należało się do tego zabrać z głową. Teraz z głową do swojego zadania mieli zabrać się ludzie w czarnych garniturach - Faceci w Czerni byli jednymi z tych osób, które wszyscy kojarzą, jeśli tylko się o nich wspomni. Należeli do długiej i sławnej galerii miejskich oryginałów, ludzi, których widuje się na ulicy, lecz niekoniecznie chce z nimi zawierać bliższą znajomość. Zawsze nienagannie ogoleni, nosili przez okrągły rok ten sam czarny garnitur i równie czarny płaszcz. Jak to zwykle bywa, tożsamość i pochodzenie Facetów w Czerni otaczała mgiełka tajemnicy, co jeszcze bardziej dodawało im atrakcyjności. Dla mnie było jasne, że dzisiejszego wieczoru to ludzie, którzy mają zapewnić zebranym gościom bezpieczeństwo. I tak oto już po chwili na korytarzu, przed salą ustawiło się dwóch jegomości, zupełnie niezauważalnych dla zabieganych uczestników przyjęcia. W labiryncie między piętrami - kolejna ochrona. Potem jeszcze jeden patrol przy wejściu. Okna na korytarzu nad salą bankietową zasłonięto specjalną siatką. Są po temu trzy powody: po pierwsze, snajper nie będzie mógł strzelić w okno, po drugie, nie wpadnie żaden granat, po trzecie, w razie wybuchu wewnątrz gmachu odłamki szkła nie rozlecą się po korytarzach, rażąc wszystkich po drodze. Tymczasem ja, znacznie uspokojony świadomością, że nikt nie urządzi parze młodej nieszczególnie miłej niespodzianki ślubnej - pchnąłem skrzydła drzwi sali, prawie natychmiast wpadając w tłum ludzi. Pierwsza myśl? Cholera, już po ślubie. Druga? O, na obiad dadzą kurczaka. A trzecia? Jak właściwie udziela się ślubów? Ruszyłem powoli przez tłum, uśmiechając się życzliwie do każdego, kto zwrócił na mnie wzrok - a niestety zwracali go wszyscy. Już po minucie rozbolała mnie szczęka, więc uznałem, że najwyższa pora zająć się... panem młodym, który przez ułamek sekundy mignął mi nad tłumem głów. Jak wiele zmieniło się przez te siedem miesięcy - podczas ostatniego ślubu rozganiałem towarzystwo weselników w obawie przed gniewem Snowa. A teraz... powinniśmy obawiać się gniewu Coin? - Nie zapomnij o oddychaniu. - szepnąłem cicho, wyłaniając się z tłumu tuż obok Michaela. Posłałem przyjacielowi - i prawie zięciowi - lekki uśmiech, tym razem nie wymuszony zwykłą grzecznością. - Pamiętam, kiedy ja brałem śl... - coś mnie natchnęło, by nie kończyć. Mój huczny ślub zakończył się równie hucznym rozwodem, lepiej nie wspominać o tym... w momentach jak ten. - Jak bardzo się spóźniłem? - zagadnąłem swobodnie, patrząc na Mike'a z niejaką dumą. Wszystko oczywiście przez garnitur, który zdążyłem obrzucić taksującym spojrzeniem. Oględziny najwyraźniej zakończyły się pozytywnym werdyktem, bo klepnąłem Michaela delikatnie w ramię, rozglądając się po gościach. Co gorsza, większości nie znałem. |
| | | Wiek : 27 Zawód : ZABÓJCA NA USŁUGACH COIN Przy sobie : Aparat fotograficzny, nóż, komórka.
| Temat: Re: Sala bankietowa Sro Maj 29, 2013 6:05 pm | |
| Jak się okazało, rezon straciłem już dwa kroki dalej i znów stanąłem nieruchomo, zupełnie jakby ktoś zalał mi stopy twardniejącą zaprawą. Spojrzałem bowiem na ciągle gęstniejący tłum i po raz pierwszy, odkąd tu przyszedłem, zauważyłem pewną prawidłowość. Na sali znajdowali się uratowani z areny trybuci, byli mentorzy, niegdysiejsi mieszkańcy Trzynastki, gdzieś między twarzami mignęła mi też Jasmine. Praktycznie wszyscy, którzy głośniej lub ciszej kwestionowali objęcie władzy przez Coin, stłoczeni pod jednym dachem, podczas ceremonii, która niebezpiecznie kojarzyła się wszystkim z inną, będącą umownym początkiem rewolucji. Zbyt dużo podobieństw. Zbyt dużo powodów, żeby wysadzić nas wszystkich w powietrze. Michael, co ty zrobiłeś? Nie, stop, chwileczkę. Chyba naprawdę padło mi na mózg. Nawet Coin nie miałaby tyle śmiałości, żeby podjąć takie kroki. Nikt nie uwierzyłby w wypadek, nikt... - Garel? Sylwetka mojego przyszłego teścia wyrosła mi przed oczami, na całe szczęście wyrywając mnie z histerycznych rozmyślań. Przyjrzałem się mężczyźnie, z zadowoleniem stwierdzając, że wygląda całkiem nieźle - a z pewnością lepiej niż wtedy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy na obrzeżach Siódmego Dystryktu, w samym środku wojny - schorowanego i praktycznie umierającego. Ostatnie siedem miesięcy zdziałało cuda, chociaż i tak jego stan pozostawiał wiele do życzenia. Posłałem mu uśmiech i już miałem zamiar się przywitać, kiedy się zorientowałem, że nie potrafię wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Obecność Garela przypomniała mi o celu całego przyjęcia, przez co znów powróciło niechciane zdenerwowanie, do którego w żadnym wypadku nie miałem zamiaru się przyznawać. To kobiety powinny mdleć przed ślubami, tak, czy nie? Poczułem, jak moja dłoń zaciska się na skrawku papieru, dopiero wtedy zauważając, że mężczyzna podaje mi złożoną na pół kartkę. Rzuciłem mu pytające spojrzenie, ale nim zdążyłem zadać pytanie, które opornie formowało mi się w ustach, mój przyszły teść uśmiechnął się i zniknął w tłumie, zapewne wracając do Reiven. Zapytacie pewnie, czy mu ufałem. W końcu był facetem, który pojawił się znikąd, miał wątpliwą przeszłość i jeszcze bardziej podejrzaną teraźniejszość. Początkowo więc nie - właściwie to przez długi czas przyglądałem mu się uważnie, czekając aż zrzuci maskę kochającego ojca. W końcu musiałem jednak przyznać, że nie mam mu nic do zarzucenia. Co więcej, jego obecność sprawiała, że Rei była szczęśliwa. A to był już konkretniejszy argument do zmiany nastawienia. - Nie zapomnij o oddychaniu. Podskoczyłem lekko. Joffery jak zwykle wyłonił się niezauważony, zupełnie jakby nie tyle przyszedł, co zmaterializował się obok mnie. Z jakiegoś powodu na jego widok poczułem lekką ulgę. Był jednym z puzzli w tej całej układance, który znalazł się na swoim miejscu. Wciąż jednak brakowało jeszcze kilku, więc jego kolejne słowa docierały do mnie jak przez mgłę, podobnie jak klepnięcie w plecy. - Spóźniłeś? - odpowiedziałem nieprzytomnie, to błądząc wzrokiem po kolorowym tłumie, który powoli zaczął zlewać mi się w jedną, barwną plamę, przypominającą dzieła malarzy impresjonistycznych, to zerkając na ściskaną w dłoni kartkę papieru. Intuicja podpowiadała mi, że chyba nie znalazła się tam przypadkiem i w jakiś sposób należałoby jej użyć, ale nie potrafiłem jeszcze dojść do tego, w jaki. - Myślisz, że jest za późno, żeby odwołać ślub? - Kolejne pytanie samo wyrwało mi się z ust, będąc chyba jeszcze echem wcześniejszej wizji Coin, wysadzającej nas w powietrze, pomieszanej z obrazem Reiven, która mówi, że jednak się rozmyśliła i wychodzi przez wahadłowe drzwi. Żołądek podjechał mi do samego gardła. - Mniejsza - mruknąłem, po czym chwyciłem od przechodzącego kelnera szklankę z bliżej niezidentyfikowanym, przejrzystym płynem i mając nadzieję, że to alkohol, upiłem spory łyk. Tak, to zdecydowanie był alkohol. I to dobry, jak na mój gust. Następnie, jakby przypomniawszy sobie o tym, co miałem zrobić jeszcze przed chwilą, rozwinąłem trzymany w dłoni liścik i skupiłem wzrok na literach, od razu rozpoznając delikatne pismo Rei. A kiedy doszedłem do połowy, z wrażenia omal nie upuściłem szklanki. Dobrze, że zdążyłem przełknąć jej zawartość, bo najprawdopodobniej potrzebowałbym reanimacji. Sigyn powstała z martwych. Przeczytałem zdanie jeszcze raz. Sigyn. Powstała. Z. Martwych. Hm, dziwne. Każdy wyraz z osobna miał jakiś tam sens, wszystkie razem - kompletnie żadnego. Marszcząc brwi, bez słowa wepchnąłem wiadomość w dłoń Jofferemu, zupełnie jakbym oczekiwał wyjaśnień, chociaż rzecz jasna, wiedział o sprawie tyle samo, co ja.
|
| | | Wiek : 18 lat Znaki szczególne : farbowane na rudo włosy, jedenastkowa opalenizna
| Temat: Re: Sala bankietowa Sro Maj 29, 2013 7:22 pm | |
| Przygryzłam wargę i w końcu odsunęłam się od Chan, jednocześnie szybko ogarniając ją wzrokiem. Wyglądała kwitnąco i ślicznie, zresztą jak zawsze. Co ważniejsze jednak, była cała, w dobrym stanie... i żywa. Moja siostrzyczka. Wiedziałam, że da sobie radę. -Nie, to ja jestem wstrętna!- zaprotestowałam natychmiast, ze skruchą splatając ręce za plecami i kołysząc się na piętach jak skarcony uczniak. -Powinnam odezwać się wcześniej, tak bardzo, bardzo Cię przepraszam! A u mnie... W sumie zbyt wiele ciężkich rzeczy, żeby o tym mówić... teraz. Mam nadzieję, że szybko nadrobimy tą stratę. Właściwie to pamiętaj, że drzwi mojego domu stoją dla Ciebie otworem. Chociaż... w sumie to nie tylko moje drzwi, bo ich większa część należy do Dominica. Zresztą to długa historia, tym bardziej musimy się spotkać. Zakończyłam w końcu, nie przestając się uśmiechać, chociaż miałam wrażenie, że Chan i tak zauważy mój smutek. Nikt chyba nie znał mnie tak dobrze i tak długo jak ona. A przynajmniej nikt, kto zdołał zachować życie po rebelii. -Za to chętnie wysłuchałabym Twojej historii, Channy. Poza tym, że urosłaś, nic się nie zmieniło.- Odparłam, parskając śmiechem. Rozejrzałam się jeszcze ostrożnie dookoła, upewniając się, że wcześniej odstawiony w kąt sali bukiet kremowych róż i prezent w białej torebce mają się dobrze. Kiedy jednak ponownie zwróciłam wzrok na dziewczynę, zauważyłam zbliżającego się w naszą stronę chłopaka o ciemnych włosach i miłej twarzy. -Chan, czyżbyś zdradzała Nolana? Witam... Eric Vetter. Uśmiechnęłam się pogodnie, słysząc to dosyć nietuzinkowe powitanie, które z pewnością nastawiło mnie pozytywnie do nowego znajomego. Wyciągnęlam dłoń i odparłam wesoło: -Tylko do pewnych granic, prawda, Chan? Jasmine Snow. Miło mi Cię poznać, Eric.- Na końcu powitania zamarłam na chwilę, odruchowo oczekując negatywnej reakcji, którą zwykle napotykałam po wypowiedzeniu własnego nazwiska. -Znajomy pani czy pana młodego?- zapytałam uprzejmie, zanim dodałam z nieskrywanym entuzjazmem: -Świetny dobór garnituru. Zakochałam się w tym kolorze. Gdzieś za plecami chłopaka dostrzegłam kilka znajomych twarzy, na widok których serce wypełniło mi miłe ciepło. Obiecałam sobie, że potem zahaczę o nich wszystkich. |
| | | Wiek : 23 lata Zawód : kawiarka Przy sobie : aparat fotograficzny, leki przeciwbólowe
| Temat: Re: Sala bankietowa Sro Maj 29, 2013 7:54 pm | |
| //niebyt, czyli mój pierwszy post Annie i zarazem pierwszy post na tym forum. <3
Było ich tu pełno. Więcej, niż bym się mogła tego spodziewać. Wszyscy tacy śliczni, tacy eleganccy i wszyscy tak samo zachłanni jak reszta. Ludzie nigdy nie byli dobrzy. Ani ci pochodzący z Kapitolu, ani rebelianci. Oni chcieli tylko zemsty, krwi i władzy. Chcieli zabijać. Wielu z nich już to robiło, robiło to wiele razy. Tak samo jak oni wtedy na arenie. Byli stworzeni do zabijania. Ja nie. Dlaczego to ja p r z e ż y ł a m? Poczułam, że na czole perli mi się pot. Mocno ujęłam poły sukienki i zaczęłam przeciskać się przez tłum. Ich zwarta masa zaczęła powoli sprawiać, że panikowałam, więc szybko złapałam się ściany i zamknęłam oczy, pozwalając, żeby ich wykrzywione twarze zlały się w jedno i straciły dla mnie znaczenie. Zaczęłam liczyć. Wiedziałam, że mi to pomoże. On zawsze mi to powtarzał, on; to znaczy ten doktor. Ale on też był taki sam jak wszyscy, chociaż może odrobinę mniej zły. Raz. Dwa. Trzy. Powoli posuwałam się wzdłuż ściany, uważając na delikatne pantofelki. Kiedyś już takie miałam. Wiele lat temu. Na Tym, ale doktor zabronił mi myśleć o Tym. To już minęło, To nie miało prawa bytu. Ale i tak przychodziło do mnie we śnie. Bałam się Tego. Cztery. Pięć. Sześć. Sukienka cicho szeleściła, ale za to ich głosy cichły. Zostawili mnie, poszli. Byłam bezpieczna. Siedem. Osiem. Dziewięć. Tu był Michael i była też Rei, oni nie zrobiliby mi krzywdy. Dziesięć. Ale wtedy zderzyłam się z czymś lub z kimś, więc pisnęłam rozpaczliwie i otworzyłam oczy, zaczerpując duży haust powietrza. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Sala bankietowa Sro Maj 29, 2013 8:10 pm | |
| // Czwórka, dom Noah. (Okej, zaginam czasoprzestrzeń, ale musiałam zdążyć.)
Deja vu? Nie do końca. Zapewne mógłbym tak nazwać to uczucie, gdyby nic nie łączyło mnie, ze budynkiem, przed którym właśnie się znajduję. A pomyśleć, że zaledwie siedem miesięcy temu stałem dokładnie w tym samym miejscu. Z podobnymi, mieszanymi uczuciami, nie spodziewając się niczego, co ma dla mnie przygotowane życie. Pewniejszy siebie, młodszy o te parę miesięcy doświadczenia, pozbawiony empatii i miłości, dokładnie tak samo cyniczny i egoistyczny. Otoczony przez tłumy paparazzi i z Cypri u boku. Dzisiaj stoję na praktycznie wyludnionym placu, jedynie pojedyncze osoby przewijają się przed moimi oczami, spiesząc się jakby do nikąd. Żadna z postaci nie jest ubrana już tak pstrokato, jak kiedyś. Bo nie są to te same postacie. O tam, w oddali można dojrzeć wysoki mur, tam teraz się tłoczą, jak bydło. I chyba nigdy bym nie pomyślał, że taka zmiana może zasiać we mnie chociaż odrobinę smutku. Bez tych dziwnych stworzeń ulice są szare i pozbawione wyrazu. Spokojniejsze, ale też trochę bardziej przytłaczające. A więc jak jest w KOLCu? Dopiero teraz czuję, jak mój żołądek zaciska się, zupełnie jak wtedy, kiedy byłem tutaj po raz pierwszy, ale wciąż mam na twarzy ten sam, pewny siebie uśmiech. Tym razem nie zostanie uwieczniony, nie znajdzie się w żadnej gazecie. Nikogo już to nie obchodzi, Igrzyska skończone, a wszyscy trybuci-gwiazdy żyją swoim szarym życiem. Praktycznie nie zauważani na ulicy, mijani bez żadnej reakcji. Trochę inaczej to sobie wyobrażałem. Wyciągam z kieszeni smokingu jeszcze jednego papierosa i odpalam go na zapas, bo tym razem na pewno nie uda mi się zapalić we wnętrz. Zresztą nie mam ochoty nikomu psuć tego dnia swoim nieodpowiednim zachowaniem. Wypalam go szybko, bo mróz daje o sobie znać, a teraz bez kurtki, którą zostawiłem w hotelu zaczynam się trząść, moje ręce za to zaczerwieniają się. Poza tym z trudem utrzymuję już w jednej dłoni prezenty i bukiet piwonii, polecony mi przez nadzwyczaj miłą kwiaciarkę. Może jednak moja sława nie przeszła bez echa? Prycham pod nosem, bo póki co wyjazd wyszedł mi jedynie na dobre. I liczę, że tak zostanie, przynajmniej aż nie znajdę się na sali, na tej, na której wszystko się zaczęło. Obraz Clove po raz kolejny staje mi przed oczami, z jednej strony licząc, że pojawi się tutaj na dzisiejszej ceremonii, z drugiej strony nie mógłbym znieść wstydu, jaki wiąże się z odrzuceniem. Dogaszam papierosa i kieruję się prosto ku pomieszczeniu wskazanemu mi przez portiera. Zaraz, kiedy słyszę jej numer niemalże oddycham z ulgą. To nie to samo miejsce, jak mógłbym w końcu zapomnieć, nawet po takim czasie, która z nich to była? Wspomnienia wdzierają się do mojego wnętrza z każdej strony ale tym razem nawet nie próbuję się bronić i nie chcę, większość z nich kojarzy mi się dobrze. W sali znajduje się już całkiem sporo osób, część z nich kojarzę z widzenia, część nie, parę z nich znam dość dobrze, dostrzegam też pana młodego rozmawiającego z Jofferym, obu salutuję niedbale i posyłam uśmiech - ale póki co kieruję się tylko do jednej osoby. Kto by kiedyś pomyślał, że ta znajomość będzie kiedyś całkiem pozytywna? A nawet cieszę się na jej widok. Nie jestem pewien, czy nie jest to swojego rodzaju profanacja względem Cypri, ale nic nie poradzę na to, że właściwie całkiem dobrze się dogadujemy z Chan. Odkładam małą paczkę i butelkę wina na przeznaczony na prezenty stół, a bukiet wkładam do stojącego obok przygotowanego wazonu, po czym podchodzę do niej, stojącej obok blondynki i mężczyzny w czerwonym garniturze i peruce. Na jego widok mam mieszane uczucia, jednocześnie chcę parsknąć śmiechem, z drugiej strony wygląda to jak upamiętnienie kapitolińczyków, więc może powinienem nawet wyrazić swój ‘żal’? - Witam państwa, my się chyba jeszcze nie znamy. Noah Atterbury. Państwo z rodziny, czy znajomi młodej pary? – uśmiecham się do całej trójki, zaraz jednak prycham wesoło i obejmuję Chan. – Dobrze Cię widzieć, chociaż liczyłem, że będą z tobą jeszcze dwie inne małe osóbki. Musiałem kompletnie stracić poczucie czasu. Zaraz jednak obracam się do reszty, nie chcąc zachować się niekulturalnie. - My się kojarzymy z widzenia, racja? Ale nie zostaliśmy sobie jeszcze odpowiednio przedstawieni. – mówię z przesadzoną szarmanckością. – Chociaż, chyba nie było to potrzebne. Oboje znamy swoje nazwiska, tym bardziej, że ja zostałem praktycznie wychowany na twoim. – chwytam rękę dziewczyny i całuję jakby to w innej epoce przystało, chociaż od noszę wrażenie, że zaraz oboje wybuchniemy śmiechem przez moje zachowanie. Na końcu wyciągam rękę i ściskam dłoń mężczyzny, kiedy w końcu stwierdzam, że być może nie wybuchnę śmiechem, kiedy po raz kolejny zatrzęsie swoimi kolorowymi kosmykami. - Czerwień jest modna w tym sezonie, hm?
Ostatnio zmieniony przez Noah Atterbury dnia Sro Maj 29, 2013 10:38 pm, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : myślę Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Sala bankietowa Sro Maj 29, 2013 10:15 pm | |
| [Proszę cię, proszę Was... pisanie kilometrowców jest straszne : c]
Ślub. Moment. Ślub? Do cholery, tysiąc ślubów, tysiąc spotkań i konferencji. Finnick powoli zaczął gubić się we własnym umyśle i sprawach, które dotyczyły bezpośrednio jego. Dlaczego nie zjawił się o ustalonej porze w ustalonym miejscu? Dlaczego nikt mu nie przypomina? A poza tym - może w końcu byś się obudził i zaczął funkcjonować jak człowiek? Już wszyscy stawili siebie do pionu, ogarnęli własne sprawy, a ty wciąż, drogi Odairze znajdujesz się na etapie siedzenia na ziemi i skubania w zamyśle trawy. Nawet o ślubie swojej przyjaciółki przypomniałeś sobie kilka dni przed. Jesteś naprawdę zaradny, nie ma co. Od razu, kiedy przypadkowo dowiedział się o ślubie Reiven, rzucił się w nurt zakupów. Tak, to dziwne, ale nie miał zamiaru po raz kolejny kogoś zawieść, zostawić w tyle następne znajomości oraz ludzi, na którym mu zależy. Choć nie wszystko się układa dobrze, powiedzmy - doskonale, żeby nie wybrzydzać, to przyznajmy wprost, że zepsucie tych, które jeszcze trzymają się kupy, okazałoby się kolejną życiową porażką. Tym razem po prostu ubrał się schludnie, bez wszelkich rewelacji, zwykły metaliczny garnitur, czarny krawat w kratkę. Nad włosami i całą resztą też nie ględził, po prostu je przeczesał, uśmiechnął się kilka razy do siebie i stwierdził, że wszystko jest dobrze i wmówił sobie, że jest w stanie pojawić się w miejscu publicznym wśród setek ludzi, których zna, a niektórych - nie cierpi. Albo po prostu ich obecność jest zbyt męcząca i dokuczliwa jak dla jego schorowanego umysłu. -Uwielbiam ludzi niepatrzących przed siebie - mruknął czując, jak ktoś dosłownie wpada prosto w jego ramię. Cofnął się odruchowo i przytrzymał osobę, która śmiała w ogóle go dotknąć, ale zamiast coś dodać, zmarszczył tylko brwi. Annie. Stała przed nim, w ślicznej sukience, z rozwianymi włosami i wzrokiem, od którego nie potrafił uciec ani się im sprzeciwił. Oczywiście wygodnie byłoby się odwrócić, przeprosić i odejść, ale Finnick po prostu westchnął i pogładził jej włosy, aby doprowadzić burzę znajdującą się na jej głowie do porządku. -Nic się nie stało, to tylko ja - uśmiechnął się delikatnie ciągle zajmując się jej fryzurą, jakby to w tym momencie było najważniejsze. Nerwowo rozdzielał splątane kosmyki, które wcale nie były ze sobą złączone, starał się nie patrzeć na nią, tylko przed siebie i powtarzał sobie w myślach, że to tylko kilka godzin. Kilka cholernych godzin, nawet nie - dwie. I będzie po wszystkim. Chciał to zmienić, przestać się chować i w końcu stawić czoła życiu. Annie tu była, on także, w końcu mogli porozmawiać, wymienić kilka spojrzeń, objąć się i uspokoić wzajemnym biciem serca. Ale to tylko wspomnienia i iluzja, rzeczywistość znowu przyniesie przykre wspomnienia i negatywne emocje. Łączyło ich wiele dobrego, ale może zbyt wiele złego i sprawiającego wewnętrzny ból, by można było do tego wrócić. Finnick w końcu objął jej twarz w dłonie i zareagował szerokim, prawdopodobnie najpiękniejszym z jakichkolwiek jego uśmiechów. -Nie wiedziałem, że tu będziesz, ale to dobrze... - po tych słowach po prostu wtulił ją w siebie czując przy tym pewien niepokój. Tak, przemyślenia idą w odstawkę, kiedy stoi przed nią Annie, wszelkie postanowienia czy wcześniejsze refleksje. Nic się nie liczy, po prostu jej obecność. I wszystko mogłoby trwać, gdyby nie fakt, że znajdowali się na czyimś ślubie, gdzie największą uwagę powinna skupiać chyba para młoda, a nie dwójka obściskujących się ludzi - Pójdziesz ze mną? Muszę odnieść prezent dla pary młodej - mruknął i bez ostrzeżenia ujął ją za dłoń i ruszył żwawo w stronę olbrzymiego zbiorowiska najróżniejszych paczek oraz przedmiotów. On sam postawił na którejś z nich różniącą się wielkością, bo drobną i wąską, paczuszkę. Biżuteria. Nie Kapitolińska. I to się liczyło. Po prostu biżuteria, wykonana na zamówienie przez kogoś, kto umiał trafić w gusta rebeliantów. |
| | | Wiek : 18 Zawód : Doradca ds. technologii Obrażenia : Brak
| Temat: Re: Sala bankietowa Sro Maj 29, 2013 11:16 pm | |
| - Nie, to ja jestem wstrętna! - Jazz natychmiast przybiera pozę małej dziewczynki, która coś przeskrobała, co rozczula mnie jeszcze bardziej. - Powinnam odezwać się wcześniej, tak bardzo, bardzo Cię przepraszam! A u mnie... W sumie zbyt wiele ciężkich rzeczy, żeby o tym mówić... teraz. Mam nadzieję, że szybko nadrobimy tą stratę. Właściwie to pamiętaj, że drzwi mojego domu stoją dla Ciebie otworem. Chociaż... w sumie to nie tylko moje drzwi, bo ich większa część należy do Dominica. Zresztą to długa historia, tym bardziej musimy się spotkać. Jazz mieszka z Dominikiem? Wow, widzę, że naprawdę dużo mnie ominęło. - Masz rację, teraz nie pora na poważne rozmowy, na to przyjdzie czas po ślubie. Ale możesz być pewna, że Ci tego nie odpuszczę! - patrzę na nią morderczym wzrokiem, po czym wybucham radosnym śmiechem. Chociaż tak właściwie nie ma z czego się śmiać. Mimo że Jazz udaje szczęśliwą, przede mną nie jest w stanie ukryć niczego. Jednak w tym momencie nie powinnyśmy psuć nastroju ani sobie, ani zwłaszcza pozostałym zgromadzonym - nie przy takiej wyjątkowej okazji. I tak wkrótce dowiem się, co się święci. - Za to chętnie wysłuchałabym Twojej historii, Channy. Poza tym, że urosłaś, nic się nie zmieniło. - Uznajmy, że się zgadzam. - cicho parskam śmiechem. Nie jest nam jednak dane dłużej nacieszyć się swoim towarzystwem, bo nagle za moimi plecami rozlega się głos Erica. - Chan, czyżbyś zdradzała Nolana? Witam... Eric Vetter. -Tylko do pewnych granic, prawda, Chan? Jasmine Snow. Miło mi Cię poznać, Eric. - Ależ oczywiście, Ricky, Jazz jest moją ukochaną... siostrzyczką. uśmiecham się szeroko w odpowiedzi. Cały Eric... - Znajomy pani czy pana młodego? Świetny dobór garnituru. Zakochałam się w tym kolorze. - dopiero teraz przyglądam się uważniej strojowi stylisty. Fakt, jak na niego przystało wyróżnia się z tłumu, jednak ten odcień czerwieni nie jest aż tak ekstrawagancki, by wywoływać ból oczu. Nawet sama przed sobą muszę przyznać, że ubrał się całkiem stosownie. - Właśnie, miałam pytać, skąd się tu wziąłeś. Rano nic nie mówiłeś, że wybierasz się na ślub. - robię lekko zdziwioną minę. Gdy zauważam Noaha zmierzającego w naszą stronę, nie mogę powstrzymać uśmiechu. Nieco bawi mnie to, że wszyscy zdecydowali się mnie obrać za azymut, jednak rzecz jasna najbardziej cieszy mnie sam faktu przybycia chłopaka. I pomyśleć, że zaledwie kilka miesięcy temu chcieliśmy wydrapać sobie nawzajem oczy... - Witam państwa, my się chyba jeszcze nie znamy. Noah Atterbury. Państwo z rodziny, czy znajomi młodej pary? - uśmiecha się chłopak do nas wszystkich, po czym serdecznie mnie przytula. - Dobrze Cię widzieć, chociaż liczyłem, że będą z tobą jeszcze dwie inne małe osóbki. Musiałem kompletnie stracić poczucie czasu. - Noah? To naprawdę Ty? - pytam z niedowierzaniem, odwzajemniając uścisk. - Ciebie też dobrze widzieć! - stwierdzam serdecznie - Gdzie się podziewałeś przez cały ten czas? Od dwóch miesięcy ani razu nie widziałam Cię w Kapitolu. A dwie małe osóbki dołączą wkrótce, zostały dwa tygodnie. - My się kojarzymy z widzenia, racja? Ale nie zostaliśmy sobie jeszcze odpowiednio przedstawieni. Chociaż, chyba nie było to potrzebne. Oboje znamy swoje nazwiska, tym bardziej, że ja zostałem praktycznie wychowany na twoim. - Noah składa pocałunek na dłoni Jasmine, a ja wpatruję się w niego niemalże jak w ducha. Z jednej strony wiem, że trochę sobie żartuje, jednak z drugiej zauważam zmianę, jaka w nim zaszła przez ostatnie miesiące. Z dawnej buty i nieuprzejmości nie zostało nic. Cóż, jednak wojna niektórym wyszła na dobre. Szkoda tylko, że dla większości nic się nie zmieniło. Gdy odrywam wzrok od Noaha i rozglądam się po sali, moje oczy robią się jeszcze większe. Tym razem naprawdę widzę ducha. Sigyn?! To... to niemożliwe! Przecież ona nie żyje! Przyglądam się blondynce zszokowana. Wygląda i zachowuje się zupełnie inaczej, niż Sigyn, którą zapamiętałam, ale ta włosy poznałabym na końcu świata. Przepraszam moich towarzyszy i powoli, wciąż niedowierzając w to, co widzę, podchodzę do kobiety. Gdy jestem już blisko, niepewnym głosem wydaję z siebie tylko jedno słowo. - ...Sigyn? |
| | | Wiek : 29 lat Zawód : Lekarz
| Temat: Re: Sala bankietowa Sro Maj 29, 2013 11:56 pm | |
| Sigyn... Obserwowała całe zbiegowisko. Dużo ludzi, których nie kojarzyła. Bardzo dużo. Nagle obok niej przeszedł mężczyzna. Dokładnie ten sam co jej otworzył drzwi do domu Rei. Ojciec Reiven. Atmosfera przedślubna zaczęła się trochę udzielać Sigyn, bowiem trochę tej starej "ja" wypłynęło na powierzchnię. Trochę. Nadal sztywno stała przy jakimś filarze i obserwowała tłumy z miną jakby chciała uciec stąd, a nie cieszyć się ceremonią. Jednakże w głębi duszy, na dnie serduszka coś się działo. Cieszyła się, że jej przyjaciółka wychodzi za mąż za jej przyjaciela. Co prawda podczas kłótni mogą wymuszać na niej, by wybrała czyjąś stronę, ale i tak się cieszyła. Ona będzie neutralna jak Szwajcaria, której od bardzo długiego czasu nie ma na mapie świata. Nagle usłyszała za sobą głos. -...Sigyn? Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Chantelle Pourbaix, a właściwie z Chantelle Troy. - Witaj Chantelle. - Odpowiedziała trochę chłodno, aczkolwiek dało się usłyszeć nutkę sympatii ze strony kobiety. Nie była pewna co powiedzieć. Stan Chan był widoczny gołym okiem. Dziewiąty miesiąc ciąży. Bliźniaki, albo duże dziecko. W każdym bądź razie dziewczyna wyglądała promieniująco. Ciąża jej służyła, bo raczej nie miała czasu, by o siebie należycie dbać. Arena, rebelia, wojna... Dużo złych rzeczy się wydarzyło i Sig obawiała się, że Chan poroni. To było bardzo wysokie prawdopodobieństwo. Utrzymanie ciąży naprawdę graniczyło z cudem. Dziewczynie jednak się udało. And may the odds be ever in your favor. Może tak było u Chan? Los jej sprzyjał, a przynajmniej ciąży. Patrząc na dziewczynę przypomniała się Sig scena z apartamentu Trójki. Wiadomość o ciąż Czy zazdrościła jej tego? Że będzie miała dziecko? Owszem. Lekarka chciała mieć dziecko. Wiedziała, że mieć nie będzie miała, ale chciała. Zazdrościła tej młodej kobiecie przywileju, bo dla Sig to był przywilej. Ona już jest za stara. Powyżej trzydziestki jest niebezpiecznie... - Ciąża Ci służy. Dziewiąty miesiąc, prawda? - Powiedziała, żeby nie było krępującej ciszy między nimi, bo na sali to ciszy z pewnością nie było. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Prywatny ochroniarz Przy sobie : Komórka, nóż ceramiczny, dowód tożsamości, klucze do mieszkania Obrażenia : Implant w prawej nodze, częściowa amnezja - obrażenie trwałe.
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Maj 30, 2013 4:37 am | |
| Mężczyźni w czarnych garniturach trochę ją przerażali, gdy wyszła na korytarz. Wcześniej nie zauważyła, że jest ich aż tylu. Teoretycznie mieli pilnować ceremonii. Ale Rei domyślała się, że są od Coin. A skoro byli od Coin, to w każdej chwili mogli zamknąć drzwi od sali bankietowej i wpuść tam jakiś gaz. Albo zacząć strzelać do gości. Albo jeden po drugim każdego aresztować. - Popadasz w paranoję Rei. Będzie dobrze. - próbowała się uspokoić. Wbrew obawom Michaela nie planowała uciekać, wcale się nie rozmyśliła. Ale zaczynała się zastanawiać czy duża uroczystość była dobrym pomysłem. Początkowo myślała o czymś skromnym. Tylko oni i najbliżsi przyjaciele. Ale lista bliskich przyjaciół z każdym dniem rosła i nagle okazało się, że jeśli ktokolwiek ma wziąć udział w ceremonii to jest to kilkadziesiąt osób. Bo Rei nie chciała, żeby ktoś się poczuł przez nich odrzucony brakiem zaproszenia. Mógł więc przyjść każdy, kto tego chciał. Rei starała się zadbać o to, by jedzenia i krzeseł starczyło dla wszystkich, ciężko jednak było zgadnąć ile osób tak na prawdę przyjdzie. Nie liczyła na prezenty. Dla niej ważniejsze było to, że ludzie dla niej ważni są przy niej i Michaelu w najważniejszym dniu ich życia. - A jeśli go tam nie ma? - Rei spojrzała przerażona na ojca gdy szli w stronę sali bankietowej. Garel się uśmiechnął i mocniej chwycił Reiven za rękę. Nie mógł jej odpowiedzieć, ale jego rozbawiony wzrok mówił, że nerwy są zbędne. Serce biło jej jak oszalałe gdy stanęła przed drzwiami na salę bankietową. Bała się je otworzyć. Bała się, że widok może ją przerazić, że może tam na nią czekać coś złego. Przez życie w ciągłym zagrożeniu wciąż była czujna i spodziewała się najgorszego. Gwar rozmów dobiegający zza drzwi, świadczył jednak o tym, że wszystko jest w porządku. Rei skinęła głową i jeden z mężczyzn w garniturze poszedł dać znak Jofferemu i Michaelowi. Drzwi do sali otworzyły się i stanęła w nich Reiven kurczowo trzymając ojca pod rękę. Ani drgnęła, po prostu stała i patrzyła po ludziach. Byli tu, jej przyjaciele, znajomi. Był i on... uśmiech sam zjawił się na twarzy dziewczyny gdy jej spojrzenie odnalazło Michaela. Nawet nie zauważyła, kiedy salę wypełnił delikatny dźwięk skrzypiec. Kapitolińska wersja marsza weselnego. Bardzo delikatna i subtelna. Zagrana inaczej, niż zwykle była grywana, nie na całą orkiestrę, a na jedną parę skrzypiec. Ale tego Rei nie dostrzegała teraz. Ani tego, że gapili się na nią ludzie, ani tego, że po obu stronach drzwi stali faceci w czarnych garniturach... Wzięła wdech i powoli ruszyła w stronę jedynej osoby, która się dla niej w tej chwili liczyła. Spojrzenie miała utkwione w jego oczach i nie mogła przestać się uśmiechać. Wyglądał idealnie, w garniturze na miarę. Nie byłą go warta. Kim była, żeby wychodzić za mąż za tak wspaniałego człowieka. Była nastolatką która nie mogła funkcjonować bez serum, dziewczyną która oddała się swojemu największemu wrogowi, żołnierzem z napisanym wyrokiem śmierci, który tylko czekał na podpisanie. Tak bardzo się bała, że ściągnie na Michaela nieszczęście, że przez nią będzie cierpiał. Nie przeżyłaby tego. Długa biała sukienka, przepasana czarną wstążką, ku pamięci tych którzy odeszli, cicho szeleściła przy każdym kroku. Reiven chciała upamiętnić zmarłych, swoją matkę, dziadka, Glimmer, Daniela, pozostałych trybutów i żołnierzy, tych którzy nie dożyli końca rebelii. I tych którzy jeszcze zginą w jej imię. Bo przecież to co było teraz nie mogło oznaczać końca. Miała rozpuszczone włosy i wianek z kwiatów. Trzymała maleńki bukiecik niezapominajek. Cud, że udało się je wyhodować zimą. Gdyby się nie udało, pewnie wybrałaby inne kwiaty, ale chciała właśnie niezapominajki, ulubione kwiaty Suri, matki Rei. Biżuterii miała niewiele, jedynie diamentowe kolczyki od dziadka. Nawet jeśli nikt inny nie wiedział jak pełen symboli jest ten strój, to Rei to nie przeszkadzało. Grunt, że ona wiedziała. Z każdym krokiem była coraz bliżej Michaela. Prawa... wszystko jest w porządku, nic się nie dzieje... Lewa... a jeśli zaraz wpadnie tu Coin? Prawa... nie, nie zrobiłaby tego. Za duże ryzyko, że to byłby jej koniec... Lewa... a jeśli Michael ma wątpliwości? I tak cały czas. Raz po raz nerwowo zerkała na boku szukając snajpera, Coin, Snowa... Nie było ich. Była w gronie przyjaciół. Jeszcze tylko trzy, może cztery kroki. Garel pocałował córkę w czoło, wzruszony doniosłością chwili, po czym podprowadził ją ostatnie kilka kroków, dzielących ją od Michaela. Rei zerknęła w stronę Joffa i uśmiechnęła się do niego ciepło. Była mu wdzięczna, że się zgodził. Chciała by to był on. Gdyby nie on, to kto wie co by z nich zostało, z niej i Michaela. I kto wie, czy byliby razem... Wierzyła, że nic nie dzieje się bez przyczyny. A Joff ponadto był jedną z najważniejszych osób w jej życiu. Jej... przybranym ojcem. Tak, jakkolwiek absurdalne by się to nie wydawało, Rei postrzegała Jofferego w kategorii rodziny i to bardzo bliskiej rodziny. Był też dla niej przyjacielem i doradcą. Ceniła jego zdanie bardziej niż zdanie kogokolwiek innego, poza Michaelem oczywiście. A wracając do Michaela... Jej wzrok znów odnalazł jego oczy. Nieśmiało wyciągnęła dłoń w kierunku narzeczonego...
Ostatnio zmieniony przez Reiven Ruen dnia Czw Maj 30, 2013 5:32 pm, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Wiek : 18 Zawód : Doradca ds. technologii Obrażenia : Brak
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Maj 30, 2013 1:30 pm | |
| - Witaj Chantelle. - odpowiada Sigyn. Wciąż jestem zbyt zszokowana, by chociażby zwrócić uwagę na ton wypowiedzi. To naprawdę musiała być Sigyn, obca kobieta przecież nie znałaby jej imienia. Ale... jak to możliwe? Czyżby Sig wcale nie umarła? Coraz więcej zagadek. - Ciąża Ci służy. Dziewiąty miesiąc, prawda? - Dziękuję. - odpowiadam lekko speszona - Tak, termin porodu wyznaczony na początek marca. Przepraszam za to pytanie... ale jak to możliwe, że wciąż żyjesz? Wszyscy twierdzili, że umarłaś! I gdzie się podziewałaś przez ostatnie miesiące? Kobieta nie ma czasu, by odpowiedzieć, bo nagle drzwi otwierają się z leciutkim skrzypnięciem, a w powietrzu rozlega się prześliczna aranżancja marsza weselnego. W progu ukazuje się Reiven, ubrana w cudną białą sukienkę, dzierżąca maleńki bukiet niezapominajek i powoli zaczyna zmierzać w stronę Michaela, nieco nerwowo rozglądając się dookoła. Zrzucam to jednak na karb zwykłego, ślubnego zdenerwowania - przynajmniej do czasu, gdy zauważam element łamiący typowość ceremonii. Moją uwagę przykuwa czarna wstążka, którą jest przewiązana w pasie panna młoda. Czyżby jakiś symbol? |
| | | Wiek : 40 lat Zawód : Prywatnie: architekt, oficjalnie: nieczynny zawodowo polityk i żołnierz Przy sobie : pendrive, medalik z małą ampułką cyjanku w środku, paczka papierosów, zapalniczka, laptop
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Maj 30, 2013 4:01 pm | |
| Przed oczami wyobraźni ciągle stoi mi jedna wizja: dzwonią kuranty. Chwała najlepszym ludziom kraju! Ma się rozumieć, przysługują im szczególne względy bezpieczeństwa. Bez tego ani rusz. Dlatego w imię powszechnego szczęścia i aby wszystkich razem nie wysadziła w powietrze przeszmuglowana bomba, każdego gościa poddaje się rewizji osobistej. Uprzejmej, ale gruntownej. Gości zawczasu uprzedzono: wszystko zostawić w pokojach, w kieszeni trzymać tylko niezbędne chusteczki i prezent. Wszyscy z entuzjazmem stosują się do podobnych zaleceń: słusznie robią, nie zlikwidowaliśmy jeszcze wszystkich wrogów, to i wśród gości może się jeden taki znaleźć. Przyniesie na salę wieczne pióro, pióro huknie - i wylecą w powietrze najlepsi ludzie tego kraju. Wszyscy naraz. I co wtedy stanie się z krajem? Właśnie dlatego - tylko chusteczki i prezent. Ewentualnie kosmetyki. Choćbyś stanął na głowie, nie wmontujesz w szminkę ładunku wybuchowego. A gdyby nawet, to niezbyt silny. Nie zrobiliśmy tego. Nie zarządziliśmy przeszukania. Teraz, w każdym z tych prezentów, może być bomba. A nawet dwie. Albo siedem. Pokręciłem energicznie głową, zaciskając lekko palce na ramieniu Michaela. To on ma prawo odchodzić od zmysłów, nie ja. Ty, stary Joffie, masz być oazą spokoju, skałą odpierającą fale... i tak dalej. Żadnej paniki, po prostu zadbaj, żeby dobrze się bawili. I wyszli z tego cało. - Levittoux, spróbuj uciec sprzed ołtarza a znajdę Cię i siłą sprowadzę z powrotem. - odparłem rozbawionym tonem, jednak bez odrobiny wesołości w oczach. Jego obawy nie dotyczyły ślubu z Rei, to było oczywiste. Bał się tego, przed czym drżałem i ja. Alma Coin. Jej cień sięga nawet tutaj. - Będzie dobrze. - rzuciłem wyświechtaną frazą, jednak z taką pewnością w głosie, że nawet sam zacząłem w to wierzyć. Oczywiście, że będzie dobrze. Moi ludzie pilnują ośrodka, nikt niepowołany nie dostanie się do środka, a jeśli zjawi się jeszcze dwóch lub trzech ważniejszych gości - będziemy prawie nietykalni. Chyba, że pani prezydent zarządzi inaczej. Zerknąłem na szybki ruch dłoni Mike'a, który zakończył się złapaniem kieliszka i sporym łykiem... czegoś białego i jak na mój dobry węch - zalatującego ginem. Nietrzeźwy pan młody to ostatnia rzecz, której potrzebujemy dzisiejszego dnia. Co innego mistrz ceremonii. Unosząc wymownie brwi, wyłuskałem z ręki Michaela szklankę z przeźroczystym płynem, umoczyłem w nim wargi i w końcu, wielce ukontentowany, kiwnąłem głową. - Klasyk. - przyznałem zadowolonym tonem, tylko przelotnie zerkając na kartkę, której treść Mike zaczął zgłębiać. I dopiero, kiedy pan młody wcisnął mi ją do ręki uznałem, że warto choć raz dobrze wypieprzyć konwenanse i przeczytać cudzą korespondencję. Zatem przeczytałem. Raz. Drugi. Trzeci.... przy piątym nie miałem wątpliwości - albo ktoś robi z nas durnia, albo... - Nie jest pierwszą osobą, która w ostatnim czasie powstała z martwych... - odmruknąłem cicho, wsuwając swobodnym ruchem kartkę do własnej kieszeni. Cato jeszcze nie przybył - gdyby to zrobił, zapewne od razu zauważylibyśmy jego wejście. Jest więc nadzieja, że samej ceremonii ślubnej nic nie zakłóci... gorzej z weselem. Pozostało jedno: muszę uprzedzić wejście Catona i pierwszy spotkać się z Sig. - Mike, wszystko się ułoży jak chłop na babie po orce w chutorze. - szepnąłem cicho, dostrzegając kątem oka, jak zmierza ku nam mężczyzna w ciemnym garniturze. Jak to mawia młodzież: show must go on! Uśmiechnąłem się lekko do pana młodego i ruszyłem na swoje miejsce, starając się zachować zimną krew. Ledwo wskoczyłem na podest - a drzwi otworzyły się, ukazując zapewne jednej z najbardziej wzruszających obrazków, jaki było dane i oglądać od... cholera, od niepamiętnych czasów. Reiven nie była piękna. Nie w tym sensie. Była idealna, w tej białej sukni, ze spojrzeniem utkwionym tylko i wyłącznie w Michaela... Kiedy ją zobaczyłem, odniosłem wrażenie, że serce mi pęknie z zachwytu. Miała coś takiego w figurze i rysach twarzy, co pasowało do wzorca kobiety idealnej jak klucz do zamka. Wiedziałem, że zamarłem z półotwartymi ustami, gapiąc się niby cielę, ale nic nie mogłem na to poradzić. I dopiero kiedy sam w myślach wymierzyłem sobie policzek - czar na moment prysnął. Uśmiechnąłem się lekko, próbując dodać otuchy nie tylko Rei, ale i sobie. Zwłaszcza sobie - panna Ruen, już niedługo Levittoux, otuchę odnalazła w momencie, gdy tylko napotkała spojrzenie Michaela. I właśnie to było najpiękniejsze. Odkaszlnąłem cicho, uśmiechając się do zebranych - jak zwykle lekko sarkastycznie, nonszalancko... ale tym razem szczerze. - Gotowi? - szepnąłem cicho, zerkając niepewnie na Mike'a i Rei. |
| | | Wiek : 18 lat Znaki szczególne : farbowane na rudo włosy, jedenastkowa opalenizna
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Maj 30, 2013 6:48 pm | |
| -Wcale nie chcę, żebyś odpuszczała!- zaprotestowałam żywo w odpowiedzi na słowa Channy, żeby ponownie rozpromienić się w uśmiechu. Sala powoli się zapełniała. Chyba gdzieś mignął mi sam pan młody. Sama myśl sprawiła, że w sercu poczułam przyjemne ciepło. Michael. Mój brat. Chyba nie mógł lepiej trafić- Rei była opiekuńcza, odważna i nigdy się nie poddawała, co w obecnych czasach chyba było największym możliwym plusem. Na myśl o Rei w moim sercu ponownie pojawiło się to przyjemne ciepło. Po odejściu Sig ona ze mną została. Sprawa z Dra.. z moim bratem nie była łatwa, ani dla mnie, ani dla niej. Dla niej może pomimo wszystko jeszcze bardziej. Ale jej wybaczyłam. Kochałam Rei jak siostrę, jak mogłabym jej znienawidzić? Przynajmniej dwójka moich przyjaciół była razem, szczęśliwa i bezpieczna we własnych objęciach. Ja musiałam tułać się dalej. Jak bardzo stałam się zgorzkniała, że nawet nie zdziwiła mnie ta myśl? Z mojej twarzy wciąż nie schodził uśmiech, chociaż gdzieś głęboko we mnie czaiła się głęboka, bolesna zadra, którą póki co skutecznie maskowałam. Oby tak dalej. Poza tym miałam teraz ważniejsze sprawy na głowie- wojna się nie skończyła. Niezależnie od tego, co wciska nam pani prezydent, toczy się dalej. Może podjazdowa, może nieoficjalna, ale wojna nigdy nie ustała. Musiałam być czujna, Coin nie była głupia. Gdzieś w tłumie byli jej szpiedzy, wszyscy powinni mieć oczy dookoła głowy. Z zamyślenia wyrwał mnie znajomy głos, którego nie słyszałam jednak tak długo, że przypasowanie go do konkretnej osoby zajęło mi nieco czasu. -Witam państwa, my się chyba jeszcze nie znamy. Noah Atterbury. Państwo z rodziny, czy znajomi młodej pary?- Zanim zdążę jednak w jakikolwiek sposób się odezwać, chłopak parska śmiechem i obejmuje uśmiechniętą radośnie Channy. -Dobrze Cię widzieć, chociaż liczyłem, że będą z tobą jeszcze dwie inne małe osóbki. Musiałem kompletnie stracić poczucie czasu. Następne słowa jednak kieruje do mnie. -My się kojarzymy z widzenia, racja? Ale nie zostaliśmy sobie jeszcze odpowiednio przedstawieni. Chociaż, chyba nie było to potrzebne. Oboje znamy swoje nazwiska, tym bardziej, że ja zostałem praktycznie wychowany na twoim. Ledwo powstrzymałam się od śmiechu, kiedy złożył na mojej dłoni delikatny pocałunek, jednak postanowiłam kontynuować grę, którą wybrał. Uśmiechnęłam się uprzejmie i lekko zmrużyłam oczy. -Panie Atterbury. Na żywo wygląda pan znacznie lepiej niż na zdjęciach. Odpowiedziałam z finezją, potem jednak nie wytrzymałam i zaśmiałam się cicho. -W każdym razie miło Cię poznać.- Dodałam jeszcze i nerwowo rozejrzałam się w poszukiwaniu Channy. Pewnie znalazła kogoś znajomego. Zanim jednak zaczynam jej szukać, słychać słodkie, delikatne dźwięki. Uśmiechnęłam się lekko i z zachwytem obserwowałam wejście panny młodej. Rei była... była piękna. Nie, nie tylko piękna. Promieniejąca. W białej sukni wyglądała delikatnie i czysto, jedynie czarna wstążka dodawała jej nieco powagi. Poczułam, że oczy szczypią mnie ze wzruszenia, lecz przezornie rozejrzałam się za bukietem. Zaraz nadejście czas i na moją rolę. |
| | | Wiek : 26 Zawód : pisarz, pomoc medyczna | nieszkodliwy wariat Przy sobie : paczka papierosów, zapałki, prawo jazdy, scyzoryk, medalik z małą ampułką cyjanku Znaki szczególne : puste oczy, perfekcyjna fryzura Obrażenia : tylko zniszczona psychika
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Maj 30, 2013 8:03 pm | |
| //Bufet
Przecisnąłem się pomiędzy wciąż narastającym tłumem gości. Jedno jest pewne: jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi wziąć ślub („jeśli”, bo wizja samego siebie na ślubnym kobiercu przyprawia mnie o mdłości i wywołuje histeryczny śmiech), to zdecydowanie ograniczę liczbę gości. Albo inaczej: zupełnie wykreślę ich ze scenariusza ceremonii, po co mi setki oczek wlepionych w plecy, kiedy będę mówił „tak”? Albo „nie”. I uciekał sprintem przed narzeczonym, potykając się o własne nogi. Ta druga opcja byłaby bardziej w moim stylu. Na salę wpadłem… no, trochę za późno. Niemal biegnąc, a raczej galopując niczym żwawy koziołek w stronę ołtarza słyszałem już pierwsze, ni to wesołe, ni to płaczliwe dźwięki skrzypiec, jednak tak piękne, subtelne i chwytające za serce, jak to tylko możliwe. Po dojściu (dobiegnięciu? dotruchtaniu? dogalopowaniu?) kiwnąłem na powitanie głową w stronę Joffery’ego, wysłałem znaczące spojrzenie do Jasmine i uśmiechnąłem się przepraszająco do Mike’a, choć nie miałem pojęcia, czy ktokolwiek zwrócił na mnie uwagę, wpatrzony raczej w kroczącą powoli w stronę ołtarza Reiven i otaczającą ją, być może mistyczną aurę, tak charakterystyczną dla każdej panny młodej. Coś, co sprawiało, że nagle stawała się najpiękniejszą i najdelikatniejszą kobietą na świecie, idącą z wyżej niż zwykle uniesioną głową, jakoś naturalniej ułożonymi dłońmi oraz oczami błyszczącymi bardziej aniżeli kiedykolwiek indziej w całym życiu. Przypominała mi nieco małą dziewczynkę, która włożyła szpilki mamy i tiulową, dziecięcą sukienkę, aby wszystkim dookoła opowiadać, że została księżniczką i poślubiła czarującego księcia. Może to przez jej delikatny uśmiech wkradający się na usta, może przez niepewność w oczach albo ciche uwielbienie, którego pełne było jej spojrzenie wbite w Michaela. Jednego byłem pewien – od czubków jej eleganckich butów aż po wianek z kwiatów, spoczywający na jej głowie, wypełniało ją bezgraniczne szczęście, którego na pewien sposób jej zazdrościłem. Włożyłem rękę do kieszeni, po raz kolejny upewniając się, czy obrączki spoczywają na swoim miejscu, po czym na chwilę wyjąłem pudełko i obróciłem je kilkakrotnie w dłoni. Zawsze mogłem jeszcze zniknąć, sprzedać je na czarnym rynku i wyżyć z tego przez tydzień. Porzucenie starego życia nie byłoby może takim złym pomysłem… Uśmiechnąłem się jednak tylko do swoich myśli, znów spoglądając na parę młodą. Zakochaną. Szczęśliwą. Nawet jeśli w obecnych czasach nic nie jest pewne i tym małżeństwem mogą zbyt długo nie pobyć, jakkolwiek okropnie to nie brzmi. |
| | |
| Temat: Re: Sala bankietowa | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|