|
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 23 lata Zawód : kawiarka Przy sobie : aparat fotograficzny, leki przeciwbólowe
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Maj 30, 2013 8:10 pm | |
| -Nic się nie stało, to tylko ja. -To tylko Ty- zgodziłam się cicho, czując, jak na moje usta wpełza uśmiech. Auć, zabolało. Chyba nie uśmiechałam się już od dawien dawna, bo usta wygięły się krzywo, nierówno, a twarz zapiekła lekko w okolicach policzków. Ale jednak wyprodukowały uśmiech, o to chodziło. Uśmiech był oznaką radości, a nic nie cieszyło mnie tak, jak Finnick, jak jego twarz, jego uśmiech, jego dotyk i zapach. Cały on. Kochałam go całego, wraz z wadami i zaletami. Kochałam jego obecność. To nie miało prawa się zmienić. -Nie wiedziałem, że tu będziesz, ale to dobrze... Kiedy przygarnął mnie do siebie, z ufnością przylgnęłam do jego ramienia i z westchnieniem ulgi oparłam o niego czoło i rozkoszowałam się chwilowym poczuciem absolutnego bezpieczeństwa. Potem ostrożnie uniosłam rękę i pogładziłam go po policzku. Byłam pewna, że moja twarz ukazywała wszystko jak lustro: czułość, miłość i lęk. Obawa, że znowu go stracę. Po raz kolejny, a tego mogłabym już nie znieść. Życia bez jego spokojnych oczu, bez pewnego uśmiechu zarezerwowanego tylko dla mnie i bez samego faktu, że go mam. Jednak nie miałam zamiaru mu tego powiedzieć, zbyt wiele ciekawskich uszu było gotowych wykorzystać to przeciwko nam. Zamiast tego odparłam tylko cicho: -Chciałam zobaczyć Rei. Napewno będzie piękna jak zawsze.- Skrzywiłam się lekko, zanim dodałam. -Nie wiedziałam, że przyjdzie tu tyle osób. Za dużo. Dobrze, że mam tu Ciebie. Nie mogłam się powstrzymać od tego ostatniego, więc tylko posłałam mu nieśmiały uśmiech, a potem za rękę powędrowaliśmy do zbiorowiska paczek i bukietów. Odszukałam wzrokiem małą, jasną paczkę i bukiet czerwonych róż. -To ode mnie. Nic wielkiego, ale mam nadzieję, że im się spodoba.- Oznajmiłam po chwili, lekko kołysząc naszymi splecionymi dłońmi. Potem natychmiast odwróciłam się, słysząc delikatny dźwięk skrzypiec. Kiedy zobaczyłam Rei, westchnęłam z zachwytu. Była przecudowna, filigranowa i piękna. -Jest śliczna. Jak anioł.- Dodałam wzruszonym szeptem. |
| | | Wiek : 29 lat Zawód : Lekarz
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Maj 30, 2013 9:34 pm | |
| - Tak, termin porodu wyznaczony na początek marca. Przepraszam za to pytanie... ale jak to możliwe, że wciąż żyjesz? Wszyscy twierdzili, że umarłaś! I gdzie się podziewałaś przez ostatnie miesiące? Sigyn już miała w planach odpowiedzieć na pytanie Chantelle, gdy nagle otworzyły się drzwi. Sig momentalnie spojrzała w tamtą stronę. Chwilę później usłyszała cichy dźwięk skrzypiec. Piękna melodia. Zdecydowanie lepsza w tej wersji niż w orkiestralnej, aczkolwiek Sig wolałaby wiolonczelę. Ładniejsza od skrzypiec. To chyba przez to zamiłowanie Cadena do tego instrumentu. W każdym bądź razie Sigyn bardzo lubiła dźwięk wiolonczeli i kontrabasu. Razem, para idealna. Wracając jednak do drzwi. Sig zauważyła Reiven. Wyglądała prześlicznie. Trochę przestraszona. Kobieta nie wiedziała, czy to z powodu ślubu, czy też obawy przed nową panią prezydent. Sig wystarczająco długo znała Rei, by wiedzieć, że może bać się tego drugiego bardziej niż ślubu. Rzeczywiście. Ślub przypominał ten ślub Chantelle z Nolanem. Na tamtym nie miała okazji być, ale przynajmniej na tym była. Śledziła pannę młodą, a raczej odprowadzała wzrokiem pod sam ołtarz. Tam zauważyła Joffery'ego. Był jej bratem niegdyś. Teraz... Teraz nie wiadomo. Kim ona dla niego teraz była? Nic nie znaczącym okruszkiem na ziemi? A może jednak jeszcze ją pamięta? Kto wie. Z pamięci jednak wymazać nie potrafiła jego osoby. Nikogo z przyjaciół nie wyrzuciła z pamięci. Byli z nią zawsze i wszędzie... w sercu. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Maj 30, 2013 11:46 pm | |
| Czasami myślę, że żyje się właśnie dla chwil takich ja ta, kiedy słyszę słowa Chan, i obserwuję jej wybuch radości i rzuca się w moje objęcia. Sam nie mogę powstrzymać uśmiechu rosnącego na mojej twarzy. Właściwie nie pamiętam kiedy ostatnim razem się widzieliśmy, ale założę się, że minęły przynajmniej dwa miesiące. A to szmat czasu. Ja na przykład, zdążyłem jeszcze bardziej się pogrążyć. Ona za to przybliżyła się, do sprowadzenia dwóch małych istot na nasz świat. Jak bardzo daleko nam do siebie, a jednak nadal umiemy się spotkać gdzieś w połowie drogi. Sam zresztą czuję, że poziom mojego szczęścia wzrósł diametralnie, a przebywam z tymi ludźmi zaledwie jakiś kwadrans. Może pobyt tutaj zadziała lepiej niż jakakolwiek terapia? Może mógłby tutaj zostać? W ogóle nie wracać, do Czwórki, nawet na chwilę. Nigdy. Miejsce do którego kiedyś tak bardzo chciałem wrócić teraz wydaje się jedynie przykrą mogiłą. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wracałby tam na własne życzenie. A najwidoczniej ze mną nie jest aż tak źle. - Gdzie się podziewałeś przez cały ten czas? Od dwóch miesięcy ani razu nie widziałam Cię w Kapitolu. A dwie małe osóbki dołączą wkrótce, zostały dwa tygodnie. Cholera. Alarm, alarm. Co robiłem? Hm… piłem? Myśl, myśl. Czytałem książki. Dużo książek, musiałem sobie jakoś zastąpić brak własnego życia czyimś. - Wróciłem do Czwórki, potrzebowałem po wojnie uporządkować sobie wszystko. Zresztą, chciałem wrócić do domu. Uwierz mi, bajzel Coin wala się wszędzie i raczej nie ma komu go posprzątać. – wzruszam ramionami. – Dwa tygodnie mówisz? W takim razie nie planuję wyjechać wcześniej… - zanim jednak zdążam dokończyć, dziewczyna wykrzykuję imię jakieś kobiety, po czym biegnie w kierunku blondynki, której twarzy nie mogę dojrzeć. Zaśmiewam się krótko na jej zachowanie i entuzjazm, chociaż może wcale nie ma w tym nic śmiesznego. Po prostu tak tęskniłem za czyimś towarzystwem. Zaraz, zanim zdążam jakoś skomentować ucieczkę dziewczyny odzywa się Jasmine. - Panie Atterbury. Na żywo wygląda pan znacznie lepiej niż na zdjęciach. W każdym razie miło Cię poznać. – odpowiada prawie wybuchając śmiechem. - A nawet nie wiesz, jaki mnie zaszczyt spotkał. To jak poznać królową angielską. – mówię, już praktycznie nie powstrzymując się od śmiechu, zanim jednak zdążam powiedzieć coś więcej rozbrzmiewa marsz weselny. Słyszę też zagłuszony przez muzykę dźwięk przychodzącego smsa, ale nie odbieram go – to z pewnością i tak kolejna reklama od operatora. Marsz grany jedynie na jednych skrzypcach, brzmi nieco inaczej niż ten, który znam z Czwórki, chociaż to dokładnie ten sam utwór. I chociaż odbiega on od tradycyjnej kapitolińskiej melodii, to wciąż daleko mu, do naszego, wykonywanego na regionalnych instrumentach. Chwilę po tym, jak rozbrzmiewają pierwsze nuty drzwi sali otwierają się, a do jej wnętrza wkracza Reiven. Chociaż, to zdecydowanie za dużo powiedziane, bo idąc delikatnym, miarowym krokiem, w zwiewnej i ciągnącej się za nią sukience wygląda raczej, jakby unosiła się nad ziemią. Jakby była istotą z innego świata, której nogi nie tylko nie dotykają ziemi, ale też nie mogą tego zrobić. Bo jest dla niej zbyt idealna. Ma w sobie coś z anioła, przez wszechobecną biel, ale mi przypomina raczej nimfę, a wianek na głowie widnieje niczym korona. Jedynym odznaczającym się elementem jest czarna wstążka przewiązana w pasie i chyba nikt nie ma wątpliwości, że jest ona symbolem żałoby. Po tych wszystkich, którzy powinni tutaj być, a nie mogą. Wydaje się być istotą zagubioną, niepasującą do rzeczywistego świata ze swoją kruchością i wrażliwością, zaraz jednak, kiedy tylko jej wzrok napotyka Michaela rozpromienia się, a na jej twarz wpływa błogi spokój, jakby już nic nie mogło pójść nie tak i zepsuć ich szczęścia. Znałem kiedyś to uczucie, więc wiem jakie jest mylne. A może nie jest? Może to po prostu ja źle trafiłem. Nie wierzę w przeznaczenie, ale w tym wypadku pozwolę zrzucić winę na nie. Może wcale nie miałem być z Clove, wszystko na to wskazuje. Teraz dopiero czuję jak zazdroszczę Michaelowi i Rei, nie w ten zły, zawistny sposób. Są moimi przyjaciółmi i życzę im jak najlepiej, wciąż jednak coś kłóci się wewnątrz mnie, krzycząc – dlaczego to nie ja? Wywlekam nawet na światło dzienne głupi zabobon, który pewnie w innym przypadku zbyłbym lekceważąco, ale teraz wszystko przybiera na znaczeniu. To ja złapałem muszkę, to Clove złapała bukiet. Dlaczego to nie więc my stoimy na ślubnym kobiercu , dlaczego w ogóle jej tutaj nie ma? Nie powinienem się martwić, ona tego nie robi. Nie powinienem też o tym myśleć. Ile jeszcze będę to roztrząsać? Czas ruszyć na przód, znaleźć inną dziewczynę, korzystać z życia – bez głębszych uczuć, a nóż, kiedyś coś by z tego wyszło. Koniec słodkich historii. Ale - w czym zawiniłem i w którym momencie coś poszło nie tak? Co w ogóle poszło nie tak? Raz po raz odtwarzam w pamięci ten moment w którym przyklęknąłem na jedno kolano i wyciągnąłem pudełeczko z pierścionkiem w jej stronę. Nie było idealnie, jak wszystko w czasie wojny, ale nie wiem do teraz co popchnęło ją do takiej a nie innej decyzji. Odtwarzam też słowa, ale żadne z nich nie wydawało się być błędem. A jednak, cała nasza znajomość nim była. Spoglądam jeszcze na młodą parę, jakby w utwierdzeniu się co do swoich przekonań – oni rozpoczynają nowy etap w życiu, czas i na mnie. Czas ruszyć na przód. |
| | | Wiek : 27 Zawód : ZABÓJCA NA USŁUGACH COIN Przy sobie : Aparat fotograficzny, nóż, komórka.
| Temat: Re: Sala bankietowa Pią Maj 31, 2013 12:21 am | |
| Przez chwilę byłem naprawdę gotów rozpędzić zebrany tłum, powiedzieć, że żadnego ślubu nie będzie i żeby zamknęli się w swoich domach, zanim ktoś zdąży zrobić z nich konfetti. Przez moment, jeden krótki ułamek sekundy. Ta chęć musiała się chyba odmalować na mojej twarzy, bo Joffery zdawał się wiedzieć, co chodzi mi po głowie. A przynajmniej tak wywnioskowałem z jego uwagi, która kompletnie nie pasowała do podniosłości chwili, ale za to pasowała idealnie do Jofferego. W każdym razie, kiedy szedłem za nim, obserwując jednocześnie, jak raźnym krokiem wskakuje na podest, zastanawiałem się, czy nie uciec w przeciwnym kierunku. A później zauważyłem nagłe poruszenie wśród gości i przechodzący przez salę pomruk zachwytu. Odwróciłem się niemal odruchowo, podążając wzrokiem za spojrzeniem tłumu i nagle wszystkie moje wątpliwości po prostu wyparowały. W drzwiach pojawiła się najpiękniejsza kobieta, jaka kroczyła po tej ziemi. Ubrana w zwiewną, białą sukienkę i z kwiatami w złotych włosach, wyglądała jak anioł, sprawiając, że miałem ochotę zerwać się z miejsca, podbiec do niej i zrobić wszystko, o co tylko by mnie poprosiła. Nie przypominała osoby, która przeszła przez piekło wojny, ryzykując własnym życiem więcej razy, niż ktokolwiek zdołałby pomyśleć. Była drobną, niewinną dziewczyną, i tylko czarna wstążka, przewiązana w pasie, sugerowała, że te pozory nieco mylą. Nasze spojrzenia się spotkały, powodując, że miałem ochotę roześmiać się sam z siebie - z tego, że w ogóle przeszło mi przez myśl, że coś mogłoby pójść nie tak. Wszystkie elementy układanki, którą przez cały wieczór próbowałem opornie poskładać w całość, w cudowny i absolutnie niewyjaśniony sposób, powędrowały na swoje miejsce. Uczucie zagubienia zniknęło, zastąpione przez niepodważalne przekonanie, że skoro jesteśmy tu oboje, to nie może stać się nic złego. Zniknął też tłum dookoła, zniknęła sala, zniknęły groźby. Byłem ja i była Reiven, i niczego więcej nie było nam potrzeba. Automatycznie chwyciłem ją za rękę, którą wyciągnęła w moją stronę i nagle grunt przestał usuwać mi się spod nóg i wrócił na swoje miejsce. - Dobrze Cię widzieć - mruknąłem cicho, nawet nie próbując powstrzymać uśmiechu, który wypłynął mi na usta. Obecność Reiven przypomniała mi, dlaczego właściwie się jej oświadczyłem. I jak cholernie szczęśliwy byłem, kiedy się zgodziła. Oderwałem od niej wzrok dopiero słysząc ciche pytanie Jofferego. Spojrzałem na niego nieprzytomnie, chyba trochę nieco zdziwiony jego obecnością, bo poczucie rzeczywistości na chwilę mnie opuściło. Kiwnąłem jednak głową, bo owszem, byłem gotów. Byłem tak gotów, jak jeszcze nigdy w swoim życiu. Wciąż nie puszczając ręki dziewczyny, przebiegłem wzrokiem po sali. Zauważyłem Dominika, który przybiegł w ostatniej chwili, rzucając mi spojrzenie. Cieszyłem się, że jest tutaj, i że zgodził się pełnić rolę mojego świadka, jakkolwiek dziwnie nie wyglądałoby to z boku. Obaj pogodziliśmy się już jednak z przeszłością, nie było więc w tym - a przynajmniej ja nie wyczuwałem - żadnej niezręczności. Dalej był dla mnie kimś ważnym, jednak już nie w ten sposób, co kiedyś. Ledwie zauważalnie kiwnąłem mu głową, widząc, jak sprawdza kieszenie. Następnie posłałem ostatnie spojrzenie w kierunku gości, dopiero teraz wyłaniając spośród nich poszczególne twarze, na widok których robiło mi się cieplej na sercu. Niektórych z nich - jak Jazz, Annie, czy Finnicka, znałem i darzyłem przyjaźnią od dawna. Innych kojarzyłem tylko z imienia, ale i tak odczuwałem z nimi jakąś wspólną więź. Zauważyłem też Sigyn i mimo, że do tej pory byłem przekonany, że odeszła na zawsze, w tym jednym momencie wydała mi się tam absolutnie na miejscu - bo gdzie indziej miałaby być? Wszyscy staliśmy po jednej i tej samej stronie barykady, nawet jeśli byliśmy zmuszeni do brutalnej zmiany poglądów. Mój wzrok zatoczył półokrąg i wrócił wreszcie do Reiven, czyli tam, gdzie właściwie było jego miejsce. Moje pole widzenia ograniczyło się do jej okrągłych tęczówek, dziwnie błyszczących - czy to w wyniku nietypowego oświetlenia, czy jakiegoś gorącego, tlącego się w nich uczucia.
|
| | | Wiek : 19 Zawód : Prywatny ochroniarz Przy sobie : Komórka, nóż ceramiczny, dowód tożsamości, klucze do mieszkania Obrażenia : Implant w prawej nodze, częściowa amnezja - obrażenie trwałe.
| Temat: Re: Sala bankietowa Pią Maj 31, 2013 2:55 am | |
| Rei nie zdawała sobie sprawy jakie emocje wywoływała wśród zgromadzonych. Nie wiedziała, że porównywali ją do anioła czy nimfy. Nie dostrzegała nawet tego, że wokół zrobiło się cicho. Gdyby dotarło do niej, że jest teraz centralnym obiektem zainteresowania zebranych ludzi, pewnie by się schowała. Ale ona tego nie widziała. Skupiona była na jednym tylko punkcie, na Michaelu. Nie wiedziała również, że jej własne myśli, lęki, paranoje, dzieli z dwójką mężczyzn tu na sali. Ona, Michael i Joffery. Może popadli już w skrajną paranoję, doszukując się wszędzie spisku, podstępu by się pozbyć ich i pozostałych zgromadzonych. Pewnie by się roześmiała gdyby wiedziała, że myślą niemal to samo co ona, że doszukują się zagrożenia, tam gdzie go nie ma, że pozostają czujni, gotowi stanąć w obronie przyjaciół. Roześmiałaby się, ale śmiechem cierpkim, z pogranicza płaczu. Bo jak bardzo trzeba być spaczonym przez los, żeby w tak podniosłej chwili mieć takie myśli. Na szczęście spojrzenie Michaela oderwało ją skutecznie od lęków i paranoi. Był jej bezpieczną przystanią. Był jej punktem zaczepienia. Jej Ziemią, a ona księżycem, krążyła wokół niego, zwrócona zawsze jaśniejszą stroną ku niemu, przyciągana przez kosmiczną siłę niepozwalającą się oddalić obojgu zbyt daleko. A nawet jeśli, to po co się oddalać, jeśli wszystko czego się pragnie jest na wyciągnięcie ręki. - Nie mogłabym być nigdzie indziej. - odpowiedziała szeptem. Walczyła z sobą, żeby się do niego mocno nie przytulić. Musiała zachować konwenanse. Ale jeszcze tylko chwila, kilka słów, a potem już będą ze sobą zawsze. Dopóki śmierć ich nie rozdzieli. A może nawet śmierć nie miała tej mocy? Jeszcze do niedawna bała się, że Michael zacznie żałować swojej decyzji. Wiedział co robiła będąc pod wpływem serum. Sama mu to powiedziała, a właściwie wykrzyczała. To, że wtedy nie odszedł nie znaczyło, że kiedyś tego nie zrobi. A jednak był tu. Patrzył na nią nie z odrazą, ale z miłością. Tak jak ona na niego, z bezgranicznym oddaniem, nieskończoną miłością, z ufnością. Wszelki lęk ją w tym momencie opuścił. Nie byli idealni, ani ona, ani on. Znali swoje wady, a jednak byli ze sobą. Niechętnie oderwała spojrzenie od oczu narzeczonego, gdy kątem oka zauważyła ruch. Dominic... Nie była jego największą fanką. Właściwie to ledwo ledwo go trawiła, a czasami wprost nie lubiła, bo miał nieznośny zwyczaj palnięcia komentarza który był nie na miejscu. Ale teraz skinęła mu głową i uśmiechnęła się w jego stronę. Michael mu ufał i wybrał go na świadka, powiernika obrączek i kogoś, kto miał poświadczyć, że ona i Mike są małżeństwem. Zaakceptowała ten fakt. Nie było sensu się spierać. Nawet jeśli mieli za sobą jakąś przeszłość, która może nie była jej ulubionym rozdziałem życia Michael, ale była elementem czegoś, co się już skończyło. Jasmine też już była na swoim miejscu. Wokół nich zebrali się przyjaciele, ludzie którzy byli dla Rei jak rodzina. Był też jej ojciec. Było niemal idealnie. - Gotowi? - skinęła głową. Była gotowa. Miała wrażenie, że od zawsze była gotowa. Nie było nic bardziej na miejscu, niż przysięga małżeńska złożona Michaelowi, tu, w obecności tych ludzi, z Jofferym udzielającym ślubu. Gdyby się teraz rozpłakała, to byłyby łzy szczęścia. Niewiele jej brakowało do łez. Jej usta poruszyły się w niemym zdaniu - Kocham Cię. - dwa proste słowa. Najpiękniejsze z wyznań. Kocham Cię, akceptuję, chcę Ciebie chronić i wiem, że Ty też mnie będziesz chronić, jesteś moim życiem, moim marzeniem, źródłem szczęścia, moim powietrzem, ogniem, wodą, ziemią, dopełniasz mnie. Tak wiele zaklęte w tak krótkim zdaniu. Świat wokół przestał istnieć. Rei ledwo ledwo zdawała sobie sprawę z obecności innych ludzi. Potrafiła się skupić tylko na Michaelu. Dopuszczała do siebie jedynie ślad obecności Joffa, jego głos wdzierający się do dwuosobowego wszechświata, głos który prowadził ich do tego, by dwoje stało się jednym. |
| | |
| Temat: Re: Sala bankietowa Pią Maj 31, 2013 8:30 pm | |
| //KOLC
Wraz z Faith wpadam do sali na sekundę przed rozpoczęciem się ceremonii i teatralnie ocierając nieistniejący pot z czoła, po raz kolejny posyłam jej pełne skruchy spojrzenie. Mimo wszystko zdążyliśmy. Na szczęście dziewczyna słysząc, z jakich powodów nastąpiło to opóźnienie, zdenerwowała się na mnie w odrobinę mniejszym stopniu. Tym bardziej, że na wejście wręczyłem jej bukiet jasnoróżowych kwiatów, które z powodu intensywnego biegu w sporym stopniu się zniszczyły, co brunetka uznała za urocze i wywołało u niej uśmiech. Po raz kolejny uświadamiam sobie, jak jestem wdzięczny, że nasze drogi się skrzyżowały. - Chodźmy do przodu – proponuję, chwytając jej chłodną rękę i przyciągając ją do siebie, zostawiając delikatny pocałunek na jej zaczerwienionym od zimna policzku. Widzę, jak kilkoro ludzi uśmiecha się, patrząc na nas. Z niewiadomych powodów dzieje się to niemalże zawsze, gdy ludzie widzą młodą, zakochaną w sobie parę. Jakby sami patrzenie mogło im przynieść z powrotem te czasy, kiedy żaden problem nie był na tyle duży, żeby zawracać sobie nim głowę, a każdy dzień pełen nowych doświadczeń i radości. Choć są to ostatnie epitety, którymi mógłbym opisać ostatnie kilka lat mojego życia, wciąż jestem w stanie zrozumieć ich tok myślenia. Gdy udaje nam się podejść na sam przód i znaleźć dwa wolne miejsca na ławce, w końcu go widzę. Głośno przełykam ślinę. Dominic. Wspomnienia uderzają z mocą i prędkością meteorytu. Teraz jestem na innym ślubie, osób jest trochę mniej, choć wciąż sala jest niemalże pełna. Chantelle stoi w pięknej sukni ślubnej, rozmawiając na jakiś temat z Jasmine, a ja planuję do nich podejść i wtedy czuję, jak ktoś na mnie wpada, zaczynając się pospiesznie tłumaczyć. Ponownie widzę jego szaro-błękitne oczy wypełnione lekkim zamieszaniem i szokiem. Ponownie czuję to dziwne gorąco oblewające moją twarz i całe ciało. Potrząsam głową, wyrywając się z zamyślenia. To przeszłość, teraz wszystko się zmieniło. Ja mam Faith, Dominic też zaczął się z kimś spotykać, wszystko jest w porządku. Choć może nasza ostatnia nie przebiegła w najlepszej atmosferze, nie mogę być z tego powodu zły na Dominika. To co się stało nie jest jego winą i wiem, że naprawdę wiele dzieje się teraz w jego życiu. - Dziwnie się czuję. Lubię Rei, jednak nie znamy się jakoś szczególnie dobrze i mam wrażenie, że nie znam też żadnej z obecnych osób. Wzrokiem przebiegam po twarzach zgromadzonych i marszczę nos, mając wrażenie, że pomyliłem sale. Słyszałem, że ma być tu wielu moich znajomych, właśnie z tego powodu w ogóle się tutaj pojawiłem, tymczasem nie widzę niemalże nikogo. Uznaję, że to przez ten tłum i siadam na swoim miejscu, splatając palce z palcami Faith. Posyłam jej kolejny uśmiech po czym spoglądam na pannę młodą, tak śliczną i delikatną, że wygląda, jakby cała była zrobiona z tych białych falbanek i koronek. Ciężko jest mi sobie uświadomić, że Reiven jest w moim wieku, a już decyduje się na tak odważny krok w swoim życiu, jednak nie zamierzam jej oceniać. Wiem, że prawdziwą miłość można znaleźć w każdym wieku.
|
| | | Wiek : 40 lat Zawód : Prywatnie: architekt, oficjalnie: nieczynny zawodowo polityk i żołnierz Przy sobie : pendrive, medalik z małą ampułką cyjanku w środku, paczka papierosów, zapalniczka, laptop
| Temat: Re: Sala bankietowa Pią Maj 31, 2013 8:39 pm | |
| Miłość kwitnie wokół nas - i tak dalej, a ceremonię czas zacząć. Przełknąłem cicho ślinę, poczekałem, aż świadkowie zajmą swoje pozycje, tłum ucichnie i skrzypce przestaną rzępolić, po czym obmacałem kieszeń w poszukiwaniu wcześniej przygotowanej przemowy. Najpierw lewą, potem prawą. Potem znowu lewą, w spodniach, marynarce, w tylnej kieszeni, jednej, drugiej, prawą, z przodu - i kartki nie było. Niemożliwe. Zerknąłem na Reiven, potem na Michaela, Dominica, aż w końcu na Jasmine - zupełnie jakbym oczekiwał wyjaśnień, kto zrobił mi psikusa i podwędził przemowę. Niestety, żadne z nich nie mogło wiedzieć, co czai się w tym na wpół wyczekującym, na wpół zbitym z pantałyku spojrzeniem. Sekundy leciały, a ja próbowałem odświeżyć pamięć i pomimo sklerozy przypomnieć sobie, gdzie schowałem kartkę. Niestety - nic z tego. A jednak poczułem, że w ostateczny, bezpowrotny sposób wyzwalam się z wszelkiego strachu. Przeszedłem piekło, zgubiona kartka chyba mnie nie zniszczy. Zresztą, jakie mam szanse z oczekiwaniami młodej pary? Jakie mam szanse... Żadne, prawie żadne. I teraz jestem wolny. Złapałem oddech, fala zimna przepłynęła rozgrzanej skórze a ja... - Drodzy zebrani. - słowa wyrwały się z moich ust tak niespodziewanie, że mimowolnie uniosłem głowę i z irracjonalnie zadowolonym uśmiechem na ustach rozejrzałem się po wspomnianych zebranych. - Mam zaszczyt powitać was na ślubie Michaela i Reiven. Gdyby ktoś zabłądził w drodze do piwnicy po ziemniaki i nie wiedział, o kim mówię... to ta ładna para przede mną, Mike w garniturze i Rei w białej sukience. Albo na odwrót, sam nie wiem, mnie też zgarnęli z ulicy. - uśmiechnąłem się lekko, spoglądając wręcz czułym wzrokiem na parę młodą. Koniec żartów, chyba najwyższa pora zalegalizować ten związek. - W drodze na ślub śniła mi się śnieżyca. - zacząłem spokojnie, przenosząc wzrok na gości weselnych. - Miliardy wielkich, rzeźbionych płatków śniegu. Wiedziałem i chyba nawet powtarzałem przez sen, że największa zmierzona i oficjalnie zarejestrowana śnieżynka miała średnicę 132 milimetrów, czyli... była wielkość dłoni. We śnie przyglądałem się płatkom śniegu i dzieliłem je na dziesięć głównych typów. - urwałem na moment, z niejakim zadowoleniem przyglądając się zdezorientowanym wyrazom twarzy zebranych. Rozmawianie o śniegu na ślubie rebeliantów i to pod rządami Coin? To dopiero nazywa się... kuszeniem losu. - Segregowanie śnieżynek na typy nie stanowi trudności, natomiast dalej jest kłopot, bo przecież każda jest inna. Bo widzicie, ze śnieżynkami jest tak jak z ludźmi, można podzielić na rasy, ale nie sposób znaleźć dwóch jednakowych... A mimo to szukałem identycznych płatków, wiedząc, że wszystkie są różne, jak linie papilarne. - uśmiechnąłem się lekko, tym razem spoglądając tylko i wyłącznie na Mike'a i Rei. Nadszedł czas na meritum. - Okazało się jednak, że nawet pośród największej śnieżnej zawiei zawsze można odnaleźć dwa identyczne płatki, dwa takie same, pasujące do siebie wzory. Właśnie na nie patrzycie. Michael i Reiven są śnieżynkami, które wbrew przeciwnościom losu odnalazły się podczas burzy, co czyni ich związek znacznie silniejszym, niż może się wydawać. - kiwnąłem lekko głową w stronę Dominika dając mu znać, że lada moment nadejdzie czas na obrączki. Mój wzrok powędrował na Michaela, do którego też chwilę później się zwróciłem. - A teraz czas na formułki. Mike, czyń honory. - uśmiechnąłem się, zerkając na przyjaciela i oddając mu głos. Oby zgubienie kartki z własną przemową nie wyszło nam wszystkim na złe... czułem się tak jak wtedy, gdy Strażnik Pokoju trafił mnie piąchą prosto w nos. Kompletny bezdech, oszołomienie. Nic nie mogłem wykrztusić. I całe szczęście - nie musiałem. Wydarzenie uwznioślone i prawdziwe zarazem. No, nie umiem o tym gadać. |
| | | Wiek : 27 Zawód : ZABÓJCA NA USŁUGACH COIN Przy sobie : Aparat fotograficzny, nóż, komórka.
| Temat: Re: Sala bankietowa Pią Maj 31, 2013 10:08 pm | |
| Mieliście kiedyś wrażenie, że na chwilę przenieśliście się do innej czasoprzestrzeni? Takiej, w której wszelkie prawa fizyki czy logiki tracą całkowicie rację bytu? Podobno artyści mają tak w trakcie występu. Wychodzą na scenę i nagle od publiczności zaczyna oddzielać ich szklana, nieprzepuszczalna szyba, a sami widzowie oddalają się do innego, równoległego wszechświata. Zostaje tylko wspomniany artysta i jego osobisty kawałek przestrzeni, a także wszyscy wybrani, których ta niewidzialna kopuła obejmie. Świat, znajdujący się pod nią, rządzi się własnymi prawami - czas i miejsce nie istnieje, jest tylko człowiek i jego emocje. I może dlatego właśnie tancerze czy aktorzy twierdzą, że nie pamiętają występu, że w głowie mają czarną dziurę - ponieważ wszystko, co stało się między wejściem, a zejściem ze sceny, miało miejsce w innym wymiarze i nie zostało zapisane w mózgu, a głęboko w sercu. Moja osobista kopuła rozciągnęła się nad naszą piątką w momencie, w którym Joffery rozpoczął ceremonię. Początkowo zdziwiło mnie, że mówił o śniegu i nie rozumiałem przesłania, nie wystarczyło to jednak, żebym na powrót zaczął się denerwować. Przez tyle lat zdążyłem się już przyzwyczaić, że słowa, które padają z ust tego człowieka nigdy nie są przypadkowe. I nie były także tym razem. Kiedy doszedł do puenty, uśmiechnąłem się lekko, odrywając na chwilę wzrok od Reiven i posyłając mu niewyraźny uśmiech, w który nie potrafiłem jednak przelać całej swojej wdzięczności. Nie tylko za to, że zgodził się być tu dzisiaj z nami i pomóc nam złączyć się na zawsze w jedno. Uświadomiłem sobie bowiem, że gdyby nie on, nie stałbym tu teraz. Ba, najprawdopodobniej żadne z nas by tu nie stało, a co najmniej kilka osób już dawno znajdowałoby się po drugiej stronie. - A teraz czas na formułki. Mike, czyń honory - usłyszałem, i te dwa krótkie zdania wyrwały mnie z chwilowego zamyślenia. Wziąłem głęboki oddech, przeniosłem spojrzenie z powrotem na Reiven... i poczułem, że w głowie mam pustkę. Kilka dni wcześniej zapisałem na kartce cały tekst przysięgi; długimi godzinami dobierałem odpowiednie słowa i przymiotniki, żeby całość wypadła idealnie, a w tamtej chwili nie potrafiłem przypomnieć sobie nawet pierwszego wyrazu. Przez sekundę - jedną przerażającą sekundę - byłem przekonany, że będę tam stał godzinami, aż w końcu Joffery zostanie zmuszony do przerwania ceremonii. Nie, tak nie mogło być. Od czegoś zacząć musiałem... wypowiedziałem więc pierwsze słowo, jakie przyszło mi na myśl. - Reiven. Reszta popłynęła już sama. - Przeszliśmy długą drogę, żeby dotrzeć do punktu, w którym znajdujemy się teraz. Chciałbym obiecać Ci, że w momencie, w którym zostaniesz moją żoną, całe zło zniknie z naszego świata - tego jednak zrobić nie mogę. Obiecuję Ci za to, że nieważne, co się stanie, zawsze będę stał po Twojej stronie. Że niezależnie od tego, jak źle będą wyglądały okoliczności, nigdy w Ciebie nie zwątpię. Że będę przy Tobie, kiedy będziemy szczęśliwi, i kiedy przyjdą gorsze dni. Że będę Ci codziennie przypominał, że jesteś piękna i kochał zarówno w sukienkach, jak i w starych i powyciąganych koszulach. Obiecuję poruszyć niebo i ziemię, by stworzyć nam dom, w którym oboje będziemy czuli się bezpiecznie, choć jest to tylko niewielki ułamek rzeczy, na które zasługujesz. Ofiaruję Ci wreszcie także moje serce, chociaż właściwie ono już dawno należy do Ciebie. Kocham Cię i będę kochał nawet wtedy, gdy rozłączy nas nieubłagalna śmierć. Ledwie skończyłem wypowiadać ostatnie słowo, poczułem, jak opuszczają mnie resztki niepewności. Gdzieś z tyłu mojej głowy kołatała mi się myśl, że mogłem ująć to lepiej - że zapewne potrafiłbym znaleźć słowa bardziej poetyckie i piękniejsze. Zamiast tego jednak, powiedziałem szczerze - bo każde jedno zdanie płynęło prosto z mojego serca i ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że treść mojej przysięgi jest w stu procentach prawdziwa.
|
| | | Wiek : 26 Zawód : pisarz, pomoc medyczna | nieszkodliwy wariat Przy sobie : paczka papierosów, zapałki, prawo jazdy, scyzoryk, medalik z małą ampułką cyjanku Znaki szczególne : puste oczy, perfekcyjna fryzura Obrażenia : tylko zniszczona psychika
| Temat: Re: Sala bankietowa Pią Maj 31, 2013 10:40 pm | |
| Z każdą chwilą ludzi było więcej, a może tylko tak mi się wydawało, gdy stałem niemal na samym środku, wpatrując się w nich z czymś pomiędzy niechęcią, przerażeniem i niepewnością. A także pewnie gamą innych uczuć, nałożonych na siebie i tworzących coś przypominającego sieć pajęczą, w którą łatwo wpaść, a jeszcze łatwiej ją zniszczyć. Uchwyciłem dziwne spojrzenie Joffery’ego, na co uniosłem brwi, w pierwszej chwili nie wiedząc, o co mu chodziło. Zajęty własnymi myślami nie dostrzegłem, że jeszcze przed paroma sekundami niepewnie przeszukiwał własne kieszenie, a potem, po tym nieprzynoszącym żadnych zbawiennych skutków działaniu, poszukał pomocy w oczach pary młodej i świadków, zamarł, aż w końcu niespodziewanie zacząć mówić. Na nagły dźwięk jego rozchodzącego się po pomieszczeniu głosu ledwo zauważalnie drgnąłem. Już pierwsze słowa Gene wystarczyły, żebym – prawdopodobnie jak większość zebranych na sali – uśmiechnął się sam do siebie i cicho parsknął pod nosem. Po krótkim śnie mózg pracował w dość dziwaczny sposób, przywołując mi przed oczy obraz Michaela ubranego w sukienkę Reiven, a Reiven ubraną w garnitur Michaela. Terrain, starczy, połóż się dzisiaj o normalnej porze. Próbując się doprowadzić do ładu, przeniosłem wzrok na dziesiątki głów gości, poświęcając każdej z nich ułamek sekundy. W oczy rzuciła mi się Stark… czy tam Harding, nieważne, grunt, że mowa o lekarce, której zaledwie dzień wcześniej złożyłem wizytę. Ciekawe, skąd znała parę młodą; nie wyglądała mi na osobę będącą typowym rebeliantem czy buntującą się głośno przeciwko rządom Snowa jeszcze przed powstaniem. Być może miałem takie wrażenie przez jej doprowadzający do szału spokój. A propos Snowa. Zdecydowanie zbyt wielką przyjemność sprawiało Joffery’emu produkowanie się na temat specjalnych płatków śniegu, to jak igranie z ogniem. Nagle wizja pary młodej i gości rzucających pod ich stopy monetami stała się wybitnie śmieszna. Płatek. Gdzie był mój drugi, identyczny płatek śniegu, gdy go potrzebowałem? Jeśli. Gdziekolwiek. Był. Nie, Terrain, znowu przestań, ślub nie jest czasem na egzystencjalne myśli. Szczególnie na chaotyczne egzystencjalne myśli. Po raz ostatni przejechałem wzrokiem po twarzach gości, zaczynając na bardziej oddalonych rzędach, kończąc na tych najbliższych, ale nigdzie nie mogłem dostrzec Chaza. Zapomniał? Zostawił mnie samego w tym bagnie, dobrze bawiąc się w łóżkach nieznajomych, o których wspominał mi podczas ostatniej rozmowy? Na dźwięk słów „Michael i Reiven są śnieżynkami” znowu uśmiechnąłem się nerwowo. Cholera, strasznie się denerwowałem, choć sam nie wiedziałem, dlaczego. Znowu znaczący wzrok Joffery’ego wyrwał mnie gwałtownie z moich myśli, a ja nie miałem pojęcia, o co mogło mu chodzić. Dopiero po chwili doszło do mnie, że w kieszeni mam pierścionki. Pierścionki. Odkiwnąłem głową na znak zrozumienia, przymykając jednocześnie lekko oczy. Wtedy Michael zaczął mówić i już na dźwięk imienia Reiven, wypowiedzianego przez niego głosem ślepo zakochanego człowieka, uśmiechnąłem się delikatnie. Wsłuchiwałem się z uwagą w każde jego słowo, każdą przeciągniętą sylabę i pauzę, najmniejsze drgnięcie głosu czy zmienione tony. Reiven była szczęściarą i nawet jeśli za nią nie przepadałem, to całkowicie na to wszystko zasługiwała. Co nie zmieniało faktu, że chciałem już, żeby było po imprezie i żebym mógł wrócić do domu, zaćpać się środkami usypiającymi i nie obudzić się przez kilka dni. Może po takim wypoczynku wreszcie mój umysł stałby się umiarkowanie trzeźwy. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Prywatny ochroniarz Przy sobie : Komórka, nóż ceramiczny, dowód tożsamości, klucze do mieszkania Obrażenia : Implant w prawej nodze, częściowa amnezja - obrażenie trwałe.
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 01, 2013 12:10 am | |
| Wzruszenie jakie ją ogarnęło, było niewymowne. Uśmiechnęła się nieznacznie słysząc "mowę" Jofferego. Może dużo ryzykował, z pewnością dużo ryzykował, ale chyba już do życia na krawędzi cała ich trójka zdążyła się przyzwyczaić. Może byli uzależnieni od adrenaliny i poczucia zagrożenia? Niemniej jednak mowa ta była wzruszająca. Rei wyciągnęła dłoń w kierunku Joffa i na krótką chwilę ścisnęła jego dłoń, posyłając mu przy tym pełne wdzięczności spojrzenie. Trwało to raptem chwilę, gdyż głos zabrał Michael. Nigdy w Ciebie nie zwątpię. W tym momencie ledwo powstrzymywała łzy. Ona sama w siebie często wątpiła. Co 5 tygodni wątpiła czy da radę. Czasami chciała odmówić kolejnej dawki, nie chciała już nikogo ranić swoimi słowami, zachowaniem, nie chciała stanowić zagrożenia dla najważniejszej osoby na świecie. W jej świecie. Zanim Michael skończył kilka łez spłynęło po jej policzku. Nie umiała ich powstrzymać. A nigdy nie płakała publicznie. Ale teraz... szczęście jakoś musiało znaleźć ujście, bo wypełniało ja całą, aż po brzegi. Teraz była jej kolej. Wiedziała od dawna co chce powiedzieć, ale żadne słowa zdawały się jej nie wystarczać na opisanie tego co czuje i co chce obiecać Michaelowi. Tak jakby język którym się posługiwali nie miał odpowiednich słów. Nawet gdyby słowa połączyć z gestami to by było za mało. Wiedziała wiec, że przez całe życie, swoją miłością, oddaniem, poświęceniem, będzie składać mu tą przysięgę, którą teraz zaczynała. - Michaelu Levittoux... sprawiasz, że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie. Dzięki Tobie czuję się silniejsza. Bez Ciebie nie byłoby mnie tu. Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny, a mimo to ze mną jesteś. - uśmiechnęła się delikatnie - Przysięgam Ci w obecności naszych przyjaciół, że postaram się być najlepszą żoną, przyjaciółką, kochanką, jak to tylko możliwe. Że zrobię wszystko, byś był szczęśliwy i bezpieczny. Obiecuję, że nauczę się gotować. Że będę Cie wspierać bez względu na wszystko. Pójdę za Tobą wszędzie, nawet w sam ogień piekielny. Przysięgam, że będę Cię kochać tak długo, jak będzie istnieć świat, nawet wtedy, gdy mnie samej już nie będzie. Obiecuję być Ci wierną i oddaną. A jeśli ktoś spróbuje Cię skrzywdzić, to nie ręczę za siebie. Jesteś moim przyjacielem i miłością mojego życia. To dla mnie zaszczyt, że chcesz bym została Twoją żoną. Chcę każdego dnia udowadniać Ci co dla mnie znaczysz i jak bardzo ważny dla mnie jesteś. I nic i nikt tego nie zmieni. Kocham Cię. Przez całą swą przysięgę nie odrywała oczu od Michaela. Ogarnęło ją dziwne przeczucie, że cokolwiek się teraz stanie, to już nic jej nie złamie. Że jest silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.
|
| | | Wiek : 25 lat Zawód : myślę Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 01, 2013 4:33 pm | |
| Chyba dobrze, że przyszedł. Bo bał się pojawić, oderwać od ciągłych myśli i ponurych uśmiechów do samego siebie. Tak, to chyba najlepsze, co mógł zrobić, po prostu przełamać swoją własną barierę i przestać izolować się od świata. To nie jego wina, a właśnie siebie za to wszystko winił, za tę niepewność oraz strach, a przede wszystkim słabość. Nie powinien w ogóle pojawiać się z KOLCu, przychodzić tam i patrzeć na ludzi, którzy go nienawidzili. Bo widział w ich oczach tylko złość, żal i coś, czego nie potrafił nazwać, a co znał doskonale i może po prostu nie chciał sobie tego przypomnieć. Czyżby strach? Tyle raz malowany na ich twarzach, twarzach ludzi, których zabijał i na których polował na arenie. To zostaje, dlatego próbuje zapomnieć, a jeśli wciąż się pojawia to tłumi te myśli zastępczymi, bardziej lekkimi ale wciąż sprawiającymi cierpienie. Ale i tak wciąż pamiętał arenę, każdy skrawek ziemi, każdy krzak, każde drzewo oraz ludzi, których poznał. Począwszy od rogu obfitości, skończywszy na ostatnim, najgorszym z najgorszych wrogów, którego wbrew pozorom najtrudniej było mu zabić. Jednocześnie wiedział, że to jest jego wybór, że jeśli podejmie złą decyzję to nie wróci do domu, ojca, matki i Annie i więcej nie ujrzy pięknego wschodu słońca, który daje nadzieję. A mimo wszystko obiecał sobie, że wróci, mimo krwi, którą miał znieść. To był jego cel. -To jest wielkie wydarzenie dla rebeliantów, Rei... - urwał na moment nie wiedząc, co dokładnie powiedzieć i jak określić to, co miał na myśli -...nie jest zwyczajna. Zwyczajna, na pewno nie. Ale czy to ważne, czy cokolwiek teraz ma sens? To dziwne, dla Finnicka przynajmniej, stać w tym miejscu i o tej potrze z myślami, które go nachodziły i przypomnieć sobie jedne z tych przyjemniejszych i piękniejszych, jedne z tych cudowniejszych. Nie, to był tylko zwykły pocałunek, kilka szeptów i po prostu miłe spojrzenia, minęło, bo Odair nieświadomie wybrał drogę, która doprowadziła go w to miejsce, u boku Annie. Na pewno Reiven nie stała teraz w tym właśnie miejscu, nie przysięgała miłości Michaelowi myśląc o Finnicku, była nim całkowicie pochłonięta. A Odair po prostu stał tam i się obwiniał, starał jednocześnie zapomnieć jak i na tyle pamiętać, żeby czasami móc się z tego powodu uśmiechnąć. -Myślę, że to się nie liczy. Ważne jest to, że po prostu tu jesteśmy - jeszcze mocniej ścisnął jej dłoń i znowu na nią spojrzał uśmiechając się leciutko. Ale nie chciał tego przeciągać, po prostu znowu odwrócił wzrok, po części na siebie zły na parę, do której właśnie należała ta chwila. Poza tym to był taki subtelny pretekst, żeby po prostu stać i im się przyglądać, w niebycie oraz nieświadomości, po prostu patrzeć. I nie przypominać sobie o niczym i o nikim. Po prostu patrzeć. Hm...? Z zamyślenia wyrwały ją słowa Annie. Znowu zwrócił twarz ku niej i przymknął na chwilę oczy. Tak, jest piękna. Ale to nie ona jest aniołem. Nie ona jest moim pocieszeniem i zmorą jednocześnie. Nie od niej uciekam w koszmarach, nie do płaczę, gdy jej nie ma, to po prostu ty. -Widzisz jak na nią patrzy? - oczywiście miał na myśli Michaela, nie puszczał jej dłoni, a po prostu obszedł ją i zwyczajnie objął. Delikatnie, w ten sposób, jakby miała się rozlecieć z ramionach, jakby była porcelanową lalką - Tak, jakby jej słowo, każdy gest podtrzymywały go przy życiu, jedno złe spojrzenie roztrzaskiwało jego serce, tak jakby była szklanką wody, a on spragnionym pustynnym wędrowcem, to... czasami nie wiem, co mam powiedzieć i gdzie uciec, w jakie zakamarki podświadomości uciec, by tam Cię nie było. |
| | | Wiek : 40 lat Zawód : Prywatnie: architekt, oficjalnie: nieczynny zawodowo polityk i żołnierz Przy sobie : pendrive, medalik z małą ampułką cyjanku w środku, paczka papierosów, zapalniczka, laptop
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 01, 2013 8:57 pm | |
| Piastowałem różne wysokie funkcje, lecz dziś to wszystko należy już do przeszłości - dziś wykonałem najważniejszą z nich. Kiedy pokonując kolejne szczeble kariery ostro piąłem się w górę, czasem nachodziła mnie niespodziewana refleksja: czy nie przesadzam? Czy nie za dobrze mi się dzieje? Czy nie pora już z tego wyskoczyć? Wielokrotnie miałem taki zamiar. I wciąż odkładałem. Powtarzałem sobie: jeszcze nie dziś. Może jutro... W ostatnich tygodniach coraz częściej budzę się w środku nocy i godzinami gapię w sufit. Czy warto było pchać się na szczyt? Teraz jest za późno. Czuję, że kostucha zbliża się nieuchronnie. Nie chcę jednak jednego: aby śmierć przyszła z rąk dawnego wychowanka. Lepiej trafić w ręce nieznanego oprawcy. Życie przeleciało z hukiem, jak lokomotywa rewolucji... Po cóż pchać się w łapy ulubionego ucznia? Albo obcego kata? Jaki sens? Te wszystkie problemy zdają się niczym - niczym w obliczu szczęścia, jakie mogę teraz obserwować. Z niekrytą lubością wsłuchałem się w słowa pary młodej, wywołane nie chęcią zaimponowania zebranym czy ochotą dobrego wypadnięcia na kamerze - płynęły prosto z serca. Tak, jak miłość, którą Rei i Mike się darzyli. A jeśli ktoś wątpi w to uczucie... może śmiało spadać. Gdybym nie był tak pochłonięty powtarzaniem w myślach każdej wypowiedzianej przez Reiven i Michaela głoski, najpewniej musiałbym zacząć gorączkowo poszukiwać chusteczki. Całe szczęście, udało mi się zachować godność, nie rozpłakałem się... co więcej, kiedy zakończyli słowa przysięgi, kiwnąłem Dominikowi głową dając znak, że najwyższy czas na jego rolę. - Teraz nałóżcie sobie obrączki na znak swojej miłości, wierności i wszystkiego, co w obliczu tutaj zebranych przysięgaliście... - uśmiechnąłem się lekko, gdy Terrain przekazał Mike'owi obrączkę, drugą zaś po chwili przesunął w stronę Reiven. Jeszcze ten drobny, ale prawdopodobnie najsłynniejszy gest słynnego zaobrączkowania - i goście wyrwani zostaną ze stagnacji, ruszając w bal! - ... poza tym, pan młody może pocałować pannę młodą. - tym razem na moich ustach wykwitł szczerze rozbawiony uśmiech, kiedy niepostrzeżenie wycofałem się do tyłu, zostawiając w pierwszym i najbardziej istotnym kadrze gwiazdy wieczoru - czyli całkiem świeżo upieczoną parę młodą. Która lada moment zacznie miotać muszką i bukietem, a nie chciałbym należeć do tych, którzy złapią... jedno albo drugie.
PaRtY hArD! |
| | | Wiek : 18 lat Zawód : powiedzieli, że mogę być kim zechcę... więc zostałem wikingiem.
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 01, 2013 9:21 pm | |
| / Harbour Cafe - a po drodze zaliczony mały trip po mieście
Wystarczył jeden telefon do Isabelle, by przygotowali garnitur na ślub. A potem drugi telefon - i Cato miał partnerkę. Ot tak, od ręki (w przeciwieństwie do garnituru nie była szyta na miarę, choć mogę zapewnić, że... leży idealnie). Nolan oczywiście marudził po drodze, że zamiast pół godziny spóźnienia zaliczą dwie, ale... opłacało się. Buty z cholewami, czarny garnitur, koszula z jedwabiu, czarny kapelusz. Krawata nie zakłada, bo i po co. Jeszcze po drodze Hadley podyskutował z Troyem, dlaczego to też nie uczęszcza na zebrania rebeliantów. A Cato z flanki: nie chodzę, bo mi się niedobrze robi. Jeszcze bym zwrócił kolację pośrodku nawy. Może gdyby chadzało do tam kilka-kilkanaście osób, to spoko. Siadłbym sobie gdzieś w pustej ławie. Ale tu walą stadami te stare dziady i babki pomarszczone, co to nigdy karabinu w ręce nie mieli, i oni śmierdzą. Jeszcze na jesieni albo wczesną wiosną dałoby się wytrzymać. Ale w zimie - w tych płaszczach, futrach, szmatach! Nie wiem, w ogóle się nie myją czy co. Na jedno wychodzi. Zebranie weteranów - i cuchnie tym starym brudem. Stuletnim potem. No co ja poradzę, to fizjologia, nie wytrzymuję. Nolan wymamrotał coś, co brzmiało jak "szach i mat", zaparkował, wysiadł, drzwi otworzył partnerce Catona zanim ten zdążył zauważyć co się dzieje. Zaledwie chwilę później - przekraczali próg ośrodka szkoleniowego. Tyle zostało z katopitolińskich tradycji, co ze wszystkiego innego: moda. Dlatego Hadley jest w garniturze La Salvy, krawacie turbo, chodzi w aureolach Old Spice'a, pod flagami Diabolo-Venice i z zębami gwiazdy filmowej. Dziwna rzecz: gdy odwraca od Nolana wzrok, natrafia na lustrzaną minę Jackie (racja, byłbym zapomniał - imię partnerki). Więc symetria - a nawet się niespecjalnie ze sobą omawiali "granice bezwzględne", czyli sygnały, którymi sugerują, żeby się zmywać albo urwać rozmowę. Komentują wzrokiem i cichym szeptem to, co ich będzie lada moment czekać. - Na litość, grano te sztuki jeszcze zanim przyszliśmy na świat! Ty ich znasz? - ciemne jak noc, opadające na nagie plecy kaskadą włosy Jackie zalśniły tysiącem refleksów (pewnie Schauma) w świetle ośrodka szkoleniowego. - Znam, nie znam, to kontakt nieoficjalny, chcę pogadać z Joffem. - odparł Hadley zniżonym tonem, obserwując plecy Nolana, który maszerował do sali bankietowej nad wyraz raźnym krokiem. - Spójrz na to tak: pół na pół kreatywi i mierzwa rebeliancka. Bardzo, bardzo nieświeże, kotku. - Jackie zatrzepotała rzęsami, przechyliła sugestywnie głowę, zrobiła minę numer osiemnaście "zmywajmy się, znam lepsze rozrywki" i wsunęła opalone ramię pod rękę Catona. - Że co, że czeka nas konserwa retro? To nawet nie jest śmieszne. Oni przegrali w momencie przystąpienia do demokratycznej ekipy Almy Coin. - odmruknął cicho blondyn, oceniając szybko, że dzieli ich zaledwie kilka kroków od drzwi. Za którymi było dziwnie cicho. - A więc uważasz, że człowiek zaczyna się od poczęcia i kończy na małżeństwie? Że śluby to morderstwa? A oni - to mordercy? - zielone oczy, ukryte pod długimi, pociągniętymi tuszem czy innym tałtajstwem rzęsami, zalśniły złowrogo. Jak lampki ostrzegawcze, wrzeszczące na całe laboratorium: "chłopie, podchwytliwe pytanie! Powtarzam: chłopie, podchwytliwe pytanie!" Zatem Cato zamilkł, zaciskając dłoń na bladych, smukłych palcach brunetki. Nie może być innej odpowiedzi. To są mordercy i zapowiadają kolejne morderstwa i umożliwiają innym więcej masowych morderstw, i nie odwiedziesz ich od tego słowami. Ale nie może tego powiedzieć. Musi wejść. Usiąść. Rozmawiać. Podać rękę. Pozwalać decydować większości. Przegrałeś, Hadley. Zdradziłeś się przed demokracją. Że to nie są mordercy. Że ty jedynie odstawiasz przed ludźmi teatr. I oni to widzą. I ty to widzisz. I oni widzą, że widzisz. Zapaliły się światła w teatrze. Można być liberałem, ale nie można być dzisiaj konserwatystą - jedynie grać konserwatystę. Przecież ty to wiesz, wie to Jackie i wiedzą wszyscy obecni. Zrzucili z siebie sentymenty sprzed rebelii dawno temu. Co więc pozostało? - Różne konwencje fikcji. - odparła szeptem kobieta, muskając opuszkiem kciuka wierzch dłoni Catona, gdy w końcu przekroczyli próg sali bankietowej. Hadley prawie natychmiast łapie dwa kieliszki z szampanem, poprawia garnitur i maszeruje w tłum z ciemnowłosą partnerką przy boku, ubraną w opiętą, granatową suknię: tak oto awantura zaczyna się na nowo. Cato przesuwa wzrokiem po tłumie zebranych, z uśmiechem gorzkiej ironii przygląda się eskalującej burdzie. Wśród byłych trybutów granice zła i dobra zazwyczaj wyznacza silniejsza genetyka; teraz, tutaj - nawet tej podstawy brakuje. Zależy, kto kogo przegada. Na domiar złego - było po ślubie, a Hadley z towarzyszką wtargnął w sam środek towarzyskiego magla. |
| | | Wiek : 27 Zawód : ZABÓJCA NA USŁUGACH COIN Przy sobie : Aparat fotograficzny, nóż, komórka.
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 01, 2013 10:02 pm | |
| Gdy tylko Reiven zaczęła mówić, oczy jakoś dziwnie mi zwilgotniały. Zamrugałem kilka razy, nie wiedząc, co się dzieje. Przecież nie mogłem płakać na własnym ślubie. Rei owszem - widziałem kilka łez, które spłynęły jej po policzkach - ale to była inna sprawa. Zmrużyłem więc lekko powieki, próbując powstrzymać uporczywe szczypanie, które to zrzuciłem na suche powietrze w sali. Tak, to na pewno o to chodziło. Inna kwestią było, że słowa dziewczyny naprawdę zapadały mi głęboko w serce. Nie brzmiały ani patetycznie ani zbyt wyniośle, były obietnicą, tak samo szczerą jak ta, którą kilka sekund wcześniej ja złożyłem jej. Nie wiem, jak odbierali je zgromadzeni w pomieszczeniu ludzie i szczerze mówiąc, miałem to gdzieś. Nie były kierowane do nich, padały pod naszą małą, osobistą kopułą. Wzajemne zakładanie obrączek pamiętałem jak przez mgłę. A raczej - jakbym był w gorączce, bo mój mózg zauważał tylko małe, nieistotne szczegóły, nie łącząc ich w żadną całość. Pamiętałem, że delikatny pierścionek z białego złota wydał mi się nadzwyczaj lekki; że odbijał światło w charakterystyczny, delikatnie matowy sposób; że dłoń Reiven lekko drżała. Detale, które nie wiedzieć czemu, uznałem za znaczące. Pamiętałem też pocałunek, który nastąpił po ostatnich słowach Jofferego - a przynajmniej ostatnich dla mnie, bo w tamtym momencie przestałem już słyszeć cokolwiek, zupełnie jakby moje uszy zatkała szczelna, miękka poduszka. Znowu byliśmy tylko my dwoje. Ten pocałunek, nie wiedzieć czemu, przypominał mi nasz pierwszy, przy samochodzie, gdzieś na obrzeżach Siódmego Dystryktu. Przez chwilę tamte wspomnienia zlały mi się z rzeczywistością i znów czułem zapach kurzu i przegrzanego silnika. A później oderwaliśmy się od siebie i oddzielająca nas od reszty gości kurtyna opadła. Uśmiechnąłem się szeroko, przez kilka sekund zatrzymując jeszcze wzrok na oczach Reiven, zanim uniosłem go do góry, jakby budząc się niespodziewanie ze snu. Spojrzałem na Jofferego, Dominika i Jasmine, każdemu z nich posyłając pełen wdzięczności uśmiech. Gdzieś w środku czułem, jak wypełnia mnie nieznane uczucie, które dopiero później sklasyfikowałem jako szczęście. W normalnych okolicznościach natychmiast sprowadziłbym się na ziemię, bo sytuacja w Panem nie pozwalała raczej na ten rzadki luksus - ale nie dzisiaj. Na jeden wieczór postanowiłem zapomnieć o świecie, oddzielonym od nas ścianami Ośrodka Szkoleniowego. Liczyło się tu i teraz. A tu i teraz nadeszła pora, by zacząć wesele.
|
| | | Wiek : 19 Zawód : Prywatny ochroniarz Przy sobie : Komórka, nóż ceramiczny, dowód tożsamości, klucze do mieszkania Obrażenia : Implant w prawej nodze, częściowa amnezja - obrażenie trwałe.
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 01, 2013 11:11 pm | |
| Pocałunek to pieczęć na liście, to podpis pod przysięgą. Tak samo jak obrączki. Wisienka na torcie. Bez formalności, bez obrączek, bez tej uroczystości czuliby do siebie to samo, ale teraz byli ze sobą połączeni w jakiś kosmiczny, nierozerwalny sposób, silniejszy niż papierek z urzędu stanu cywilnego. Dla Rei ten pocałunek był lepszy niż każdy inny, ale nie dlatego, że nagle Michael zmienił sposób w jaki ją całował. Był lepszy bo był pierwszym pocałunkiem Reiven Levittoux. Potem nie mogła przestać się głupio uśmiechać. Była tak szczęśliwa, że aż policzki ją bolały od uśmiechania się, a przestać się uśmiechać nie mogła. - Dziękujemy Wam drodzy przyjaciele za to, że zechcieliście być z nami. Zapraszamy Was do świętowania. - wolała jakoś zaprosić gości, żeby się nie krępowali, częstowali jedzeniem czy szampanem. Następnie odwróciła się do Joffa i zarzuciła mu ręce na szyje, by się do niego najzwyczajniej w świecie przytulić. - Dziękuję. - powiedziała cicho, żeby tylko on usłyszał - Dziękuję za dziś i za wszystko co dla mnie zrobiłeś. Będę Twoją dłużniczką do końca życia. - na koniec cmoknęła Jofferego w policzek. Kolejne uściski poszły do Jasmine i do ojca Rei. Chwilę się zawahała nim przytuliła Dominicka, ale dziś postanowiła schować fochy do kieszeni, których zresztą nie miała. Zauważyła poruszenie przy drzwiach, wszedł Cato. No to teraz się zacznie. - pomyślała zerkając nerwowo po sali szukając Sig. Towarzyszka Cato nie przypadła do gustu Rei. Wiedziała czym jej "przybrany brat" się obecnie parał i miała ochotę go tłuc po głowie za każdym razem gdy go widziała za takie interesy. Odgoniła jednak szybko złość i irytację i odwróciła się do Michaela. Podeszła do niego i przytuliła się do niego mocno. - Zostajemy czy wymykamy się tylnym wyjściem? - zapytała wesoło. |
| | | Wiek : 31 Zawód : redaktor naczelny CV Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, prezerwatywa Obrażenia : tylko psychiczne
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 01, 2013 11:22 pm | |
| Charles Lowell wszedł na salę w takim momencie, by nie być pierwszym, ani też ostatnim gościem. To nie była dla niego zbyt komfortowa sytuacja. Ślub. Ślub i wesele. Jasne, nic strasznego nie ma w ślubach. Omijając kwestię tego, że ludzie są skazani na siebie przez całe życie. Trzeba kogoś naprawdę mocno kochać żeby podjąć się takiej decyzji. Oczywiście zawsze są rozwody, ale po co brać w takiej sytuacji w ogóle się wiązać. Czy Chaz byłby w tamtym momencie wziąć ślub? Naprawdę, sam tego nie wiedział. Zależało mu na Dominicu. Ba, zależało to może słabe słowo. Nawet po dodaniu przysłówka „bardzo”. Bardzo zależało, nadal źle. Jednak związek, który jest na papierze to zupełnie inna sprawa. To coś wiążącego. Stała i tak ogromna odpowiedzialność. Inne poczucie życia. Ale wróćmy do tego dlaczego zastępca naczelnego Capitol’s Voice nie czuł się w tej sytuacji komfortowo. Ano, po pierwsze i najważniejsze, nikogo tutaj nie znał. No może nie nikogo, ale przeważająca liczba osób to znajomi Dominica, a ich znajomość ograniczała się do opowieści. Ewentualnie pojedynczych spotkań, na których nie mogli się za bardzo poznać. Po drugie, za pewne będzie tutaj Sam. To może doprowadzić do niekomfortowej sytuacji. Dla niego, dla Nicka, dla Sama i znajomych. No dobra, ale chyba czas przestać się przejmować. Do uszu Lowella dobiegły dźwięki skrzypiec. Momentalnie odłożył kieliszek, z którego sączył szampana i poprawił swoją nową, kobaltową marynarkę. Postanowił zrezygnować z nieśmiertelnej czerni. Była jak najbardziej w porządku, ale to mogłoby wprowadzić żałobny nastrój głowie Charlesa. Bo tak się składa, na ostatnim ślubie był u Josha. I tam miał czarny smoking, usiadł w ostatnim rządzie krzeseł. Próbował się nie rozpłakać. Jedynym faktem, który go wtedy pocieszał to szczęście byłego chłopaka. Ale to na pewno nie czas na rozmyślania o jeszcze tej treści. Skierował wzrok na kogoś w białej sukience. Panna młoda wyglądała olśniewająco. Jak anioł. Sama uroda Reiven. Tak, Reiven Ruen i Michael Levittoux. Ha, przecież każdy wie, że podstawą jest to, by wiedzieć na czyjej imprezie się jest. Koronkowa sukienka nadała jej jeszcze więcej delikatności i wyglądała wprost promieniująco. Rei w tamtym momencie była wzorem dla wszystkich panien młodych. Każda powinna wyglądać tak jak ona na swoim ślubie, chociażby w małym stopniu. Całość przebiegła bardzo szybko. Piękna przysięga i uśmiechy świeżo upieczonych małżonków. Pocałunek i po raz kolejny, ale tym razem cicho rozbrzmiała muzyka. Dopiero teraz Chuck skierował wzrok na Dominica. Uśmiechnął się w jego stronę, ale ten raczej nie zauważył. Potem z nim pozamawia… i może zapyta dlaczego go wczoraj nie było w domu. Albo też nie. Już bardziej rozluźniony przeczesywał długą chwilę, skromnie ozdobioną sale wzrokiem. Wszyscy mieli wymalowane uśmiechy i cieszyli się ze szczęścia swoim przyjaciół lub rodziny… w zależności od koligacji. W końcu dostrzegł blondynkę rozmawiając z ciemnowłosą ciężarną. Chantelle, przynajmniej tak się wydawało mężczyźnie. Wiedział, że na pewno brała udział w Igrzyskach. Po skończeniu dialogu jasnowłosa nadal wpatrywała się w młodą parę. Nie wyglądała na jakoś bardzo szczęśliwą. Zadowoloną, ale nie ukazującą tego. No i ciutkę zdenerwowaną. Chaz przeczesał swoje włosy i wziął dwa kieliszki. Ruszył w jej stronę. Na początku go nie dostrzegła, jednak po chwili zrzuciła mu badawcze spojrzenie, a ten jedynie uśmiechnął się. Podszedł do niej. - Dobry wieczór, czy zechce się pani ze mną napić pod zdrowie młodej pary? - podał jej kieliszek, który na całe szczęście przyjęła. - I swoje nerwy… - uśmiechnął się do niej jeszcze raz. - Uwierz mi, nie jesteś sama. Wydawało mu się, że skądś ją znał. Na pewno ją znał.
Ostatnio zmieniony przez Charles Lowell dnia Nie Cze 02, 2013 12:12 am, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Wiek : 29 lat Zawód : Lekarz
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 02, 2013 12:03 am | |
| Sigyn obserwowała całe wydarzenie z boku. Nie była może dobrze ukryta, ale chyba jej nie było aż tak widać. W sumie dobrze. Nie była pewna, czy wytrzyma kolejne spotkanie po przerwie. Nie widziała Jasmine, ani Dominica, ani też innych, których zna, a raczej znała. Chantelle stała obok, ale Sigyn nie czuła się z tego powodu raźniej. Wręcz przeciwnie. Jej obecność przypominała o obietnicy, którą Sig złożyła. Miała się opiekować Chan jeżeli przeżyje arenę. Miała. Potem uciekła. Gdyby Chan poroniła to Sig by się obwiniała. Nie lubiła nie dotrzymywać słowa, a przez ucieczkę właściwie złamała dwie obietnice. Właściwie jednej nie złamała, ale to szczegół. Teraz to już pewnie nie miało znaczenia. Ceremonia ślubna była idealna. Sig za często nie bywała na ślubach, ale ten był prześliczny. Od razu przypomniała jej się ceremonia jej przyjaciela, Alex'a. Facet już nie żył, jego małżonka również. Koebe chyba też nie żył. Tak jak Caden. Sig straciła wszystkich tak naprawdę. Właściwie tylko Reiven pozostała, bo reszta pewnie nie chciała jej znać, a druga reszta nie żyła. Opowieść o płatkach śniegu była wzruszająca, a słowa Michael'a i Reiven. Sig aż zazdrościła im tego. Zazdrościła im tej miłości i tego szczęścia. Sama tego nie miała. Gdy się ślub skończył, a zaczęło się wesele Sigyn postanowiła podejść do Michael'a i życzyć mu szczęścia. Potem pójdzie do Reiven. - Cóż... Wracając do pytania. Byłam poza granicami Panem, straciłam ostatnią bliską mi osobę, zabiłam swojego kata z więzienia i wróciłam do domu. - Powiedziała wyprana z emocji. Nawet rozmawianie o morderstwie nie robiło już na niej wrażenia. Wtedy, gdy go zabijała odczuwała niemałą satysfakcję. Zemściła się na osobie, która pozbawiła ją godności. Nie była drastyczna jak jeden z trybutów zeszłorocznych Igrzysk. Z drugiej jednak strony nie zabiła od razu. Musiał trochę pocierpieć zanim odszedł z tego świata. - Wybacz mi, że nie było mnie przez całą Twoją ciążę. - Dodała po chwili po czym odeszła. Przystanęła jednak na chwilę, bo ktoś się zbliżał. Szedł prosto w jej stronę. Mężczyzna. Nawet przystojny. Sigyn umknęło uwadze wejście Cato z jakąś pi***, ekhem, jakimś dzieckiem. Czy byłaby zazdrosna, gdyby go zobaczyła? Owszem. To, że odeszła nie znaczyło, że od niego. Była wtedy w rozsypce. Miała depresję, była zbrukana, a w dodatku straciła 3/4 rodziny. A i jeszcze coś. Cato wtedy się nie pojawiał co wcale nie pomagało. Uciekła, bo myślała, że tak będzie lepiej. Dla wszystkich. Przecież to nie było normalne. Ta szczenięca miłość do kobiety 13 lat starszej. To nie było normalne. Grunt, że go nie widziała i wciąż myślała, że jest martwy. Zaczęła obserwować nadchodzącego mężczyznę. Wziął dwa kieliszki jakiegoś płynu. Sądząc po kolorze był to szampan. Tego to już dawno nie piła. Ostatnim razem jeszcze przed 74-tymi Igrzyskami. - Dobry wieczór, czy zechce się pani ze mną napić pod zdrowie młodej pary? Sigyn trochę niechętnie przyjęła kieliszek od nieznajomego mężczyzny. Nie ufała obcym. Aczkolwiek raczej nie zdążył niczego wsypać do kieliszka. - I swoje nerwy... Uwierz mi, nie jesteś sama. Uniosła delikatnie brwi w zdziwieniu. Nie kojarzyła go, ale chyba on ją skądś kojarzył. -Nerwy? Przewidziało się Tobie. - Odpowiedziała dość szybko. - Ale za zdrowie młodej pary wypiję. - Powiedziała po czym uniosła lekko kieliszek i wypiła dwa łyki szampana. |
| | | Wiek : 26 Zawód : pisarz, pomoc medyczna | nieszkodliwy wariat Przy sobie : paczka papierosów, zapałki, prawo jazdy, scyzoryk, medalik z małą ampułką cyjanku Znaki szczególne : puste oczy, perfekcyjna fryzura Obrażenia : tylko zniszczona psychika
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 02, 2013 12:21 am | |
| Podałem obrączki, uśmiechnąłem się, Joffery wypowiedział ostatnie oficjalne słowa, Michael pocałował Reiven, a może Reiven pocałowała Michaela – niemniej jednak ich usta zetknęły się, co było esencją pierwszych chwil spędzonych jako małżeństwo. Pan i Pani Levittoux, kto by pomyślał. Na tych słowach mógłbym zakończyć ubrany w wykwintne epitety opis imprezy, a przynajmniej ceremonii ślubnej, zaszyć się w jakimś kącie, kryjąc przed (nie)znajomymi, złapać gdzieś Charlesa i wrócić do domu, po czym z powrotem wpaść w starą monotonię – praca, drzemka, kawa, papieros, praca, praca, kawa, praca, drzemka, papieros, praca, kawa. Uniosłem kąciki ust w odpowiedzi na radosny uśmiech Mike’a, tego dnia znowu całkowicie ciesząc się jego szczęściem. I Reiven, o zgrozo, też. Co dziwne, ona też zdawała się zapomnieć o zgrzytach, bo po chwili poczułem, jak otacza mnie swoimi szczupłymi ramionami, tonąc w uścisku. Uścisku. Parsknąłem cicho, chyba radośnie, niemal do ucha Reiven, sam nie wiedząc, co miało to oznaczać. Ale żeby nie było – jutro znowu nie będziemy się do siebie odzywać inaczej niż z niechęcią, choć szczerze mówiąc nie byłem pewien, co było powodem naszego długotrwałego sporu. Podszedłem do Michaela, po raz kolejny dzisiaj uśmiechając się. Stałem przed nim przez chwilę, czując się piekielnie niezręcznie, aż w końcu, nie wiem, czy ze zdenerwowania, czy chęci rozładowania nieprzyjemnej dla mnie atmosfery, parsknąłem śmiechem. - To jak, powinienem ci życzyć wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, prawda? – wypaliłem, po czym stanąłem przed wielkim dylematem. W końcu jednak przełamałem się i zmusiłem do uściśnięcia Mike’a, najkrótszego i najbardziej przyjacielskiego, na jakie było mnie stać. Stare dzieje pozostają dziejami, i jakkolwiek nieaktualne by nie były, jakiś ich odcisk zostaje głęboko w nas, powodując, że panicznie zastanawiamy się nad każdym ruchem, aby przez przypadek nie przekroczyć wyimaginowanej granicy. Palnąłem także jakieś słowo w stronę Reiven, improwizację życzeniową, całą poślubną tradycję z ogółem inwentarza dziwnych gestów i słów, zakończoną kolejnym uśmiechem (kto by pomyślał!) oraz gwałtownym odwrotem. Ponownie przeciskałem się przez tłum, czując, jak dziesiątki obcych aparatów gębowych pochłaniają mój bezcenny tlen, którego niedobór zaczął wywoływać zawroty głowy. Włożyłem rękę do kieszeni marynarki, szukając papierosów, i zacząłem zmierzać w kierunku drzwi prowadzących na balkon, taras, czy inną wiszącą wiele stóp nad ziemią platformę.
//Taras widokowy |
| | | Wiek : 31 Zawód : redaktor naczelny CV Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, prezerwatywa Obrażenia : tylko psychiczne
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 02, 2013 1:00 am | |
| - Nerwy? Przewidziało się tobie - odpowiedziała szybko dość szybko. - Ale za zdrowie młodej pary wypiję - dorzuciła i przechyliła swój kieliszek, nieznacznie opróżniając jego zawartość. Sam Lowell poszedł w jej ślady. - Być może - rzucił Charles jakby od niechcenia, nieco ironicznie. - Chociaż masz tutaj jakiś znajomych, czy przyjaciół, a może nawet rodzinę. Ale nadal wyglądałaś na zestresowaną - westchnął i upił kolejny łyk trunku. Kątem oka przyglądał się nieznajomej i coraz bardziej upewniał się, że skądś ją zna. Rysy twarzy i kolor włosów. Całkiem charakterystyczne. - Rei wygląda prześlicznie - wskazał podbródkiem na młodą parę. - Razem z Michaelem wyglądają na zakochanych. Szczęśliwi państwo Levittoux - powiedział. Te słowa drążyły w nim ciekawość. Ale nie ciekawość związaną z weselem. Ciekawość związaną z Nickiem. Jakoś tak zadziały na niego słowa szczęście i zakochani. W końcu wczoraj nie było go w domu, a miał pracować. Zawsze mógł pojechać do reakcji, ale Chuckowi nie chciało się w to wierzyć. Raczej zostałby ze swoją uroczą gromadką w domu. …I kotem. Z kotem przede wszystkim. Na chwilę zapanowała cisza, nie była niezręczna. Po porostu oboje mogli udać, że słuchali muzyki, zwyczajnie, ot. Albo podziewali stroje gości, skromne i te mniej skromne. Przecież ta rozmowa nie wypływała na nic. Ani dla jednej strony, ani dla drugiej. Zupełnie zwykły dialog, niczym w autobusie, czy sklepie. Szkopuł tkwił w tym, że Charles dawno nie jechał nigdzie autobusem. - Czy my się skądś znamy? - zapytał, ponieważ ciekawość wzięła nad nim górę. - Wydaje mi się, że skądś panią kojarzę - znów próbował sobie przypomnieć, ale nici z tego. - Prawnik? Architekt? - dopytał, ale to wyraźnie rozbawiło kobietę. Strzelanie coś mi dziś nie idzie. - To ja się może przestanę pogrążać. Charles Lowell - dołożył także nieco rozbawionym tonem. Może rozmówczyni coś powie jego nazwisko.
|
| | | Wiek : 29 lat Zawód : Lekarz
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 02, 2013 1:34 am | |
| - Nie mam rodziny, a ta dwójka była niegdyś moimi przyjaciółmi. - Powiedziała patrząc na Rei i Mike'a. Westchnęła ciężko. Przyglądała się im bacznie. Byli tacy szczęśliwi. I pomyśleć, że jeszcze niedawno oboje nie tryskali radością. Rei była w kiepskim stanie, a potem zniknęła i została posądzona o bycie zdrajczynią. Mike również nie był najszczęśliwszy wtedy. Teraz natomiast było zupełnie odwrotnie. To cieszyło Sig. Naprawdę cieszyło, choć nie okazywała tego zupełnie. - Owszem. Mam nadzieję, że im się powiedzie. - Powiedziała ze spokojem. Cisza, a raczej brak rozmowy między nimi niespecjalnie przeszkadzała Sigyn. Ostatnimi czasy wolała zdecydowanie bardziej ciszę niż rozmowę. Zresztą... Siedem miesięcy przeżyła w ciszy, więc niespecjalnie ją teraz satysfakcjonuje rozmowa. Milczenie jest złotem. - Czy my się skądś znamy? Sig ponownie spojrzała na mężczyznę. Ona go kompletnie nie kojarzyła. - Wydaje mi się, że skądś panią kojarzę. Prawnik? Architek? Rozbawiło ją to. - Mmm... Zimno jak na dworze. Doktor. - Odpowiedziała - To ja się może przestanę pogrążać. Charles Lowell. - Sig.... Annelise Harding. - Na szczęście zdążyła ugryźć się w język zanim powiedziała swoją prawdziwą tożsamość. Nie. Tylko jej przyjaciele mają znać jej prawdziwe imię i nazwisko. Nikt więcej. - Nie kojarzę jakoś. Nie przypominam sobie byśmy się kiedykolwiek spotkali. |
| | | Wiek : 27 Zawód : ZABÓJCA NA USŁUGACH COIN Przy sobie : Aparat fotograficzny, nóż, komórka.
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 02, 2013 10:59 am | |
| Nie wiedziałem, co się dzieje. Po naszym pocałunku nastąpiła seria przytuleń, uścisków, uśmiechów, poklepywania po plecach i potrząsania dłonią, podczas której straciłem Reiven z zasięgu wzroku, a nawet nie zeszliśmy jeszcze z podestu. Mój mózg znów uruchomił opcję detale, serwując mi nieco nerwowy uśmiech Dominika, który - co jakimś cudem rzuciło mi się w oczy w całym tym chaosie - nie wyglądał najlepiej. Zdusiłem jednak cisnące mi się na usta pytanie, stwierdzając, że raczej nie jest to pora na tego typu zwierzenia, a ja nie jestem odpowiednią osobą, by ich wymagać. Zamiast tego klepnąłem go po przyjacielsku w plecy, który to gest miał mu w zamyśle dodać otuchy, ale - do czego doszedłem dopiero później - musiał wypaść trochę głupio. Wtedy jednak nie miałem czasu się nad tym zastanowić, bo otaczające mnie twarze znów zlały się w jedno, by po chwili wyostrzyć obraz na Jofferym, któremu mruknąłem do ucha krótkie, ale bynajmniej nie puste "Dziękuję". Co do Jasmine, po prostu przytuliłem ją bezceremonialnie, jak zawsze ciesząc się, że jest w pobliżu. W trakcie całej wojny wielokrotnie bałem się, że nigdy więcej jej nie zobaczę, a ta myśl za każdym razem doprowadzała mnie do szału. Była dla mnie jak młodsza siostra, którą czułem w obowiązku się opiekować, nawet jeśli nie przyznawałem tego na głos. Wkrótce potem objęły mnie drobne ramiona Reiven, a z chaosu na powrót wyłonił się porządek. - Zostajemy czy wymykamy się tylnym wyjściem? Roześmiałem się cicho, odwracając się do niej. Wyglądała tak pięknie, że wydawało mi się to aż niemożliwe. Wiedziałem, że nie mówiła poważnie, ale i tak przez chwilę miałem ochotę poprzeć pomysł ucieczki, ukraść którąś z limuzyn (a w tym miałem akurat doświadczenie) i odjechać stąd jak najdalej, zostawić w tyle to przeklęte miasto, z jego przeklętą panią prezydent. Zamiast tego jednak nachyliłem się, całując ją lekko w skroń i odpowiedziałem. - Pani Levittoux, toż to nie wypada zostawiać gości samym sobie. Następnie złapałem ją za rękę i wciąż nie do końca przekonany do tego, co robię, sprowadziłem nas oboje z podestu.
|
| | | Wiek : 18 lat Znaki szczególne : farbowane na rudo włosy, jedenastkowa opalenizna
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 02, 2013 2:56 pm | |
| -A nawet nie wiesz, jaki mnie zaszczyt spotkał. To jak poznać królową angielską. -W takim razie ja mam przyjemność z księciem... Ba, nawet z królem.- Odparłam, śmiejąc się, ale ucichłam wraz z pierwszym dźwiękiem melodii. Szybko zgarnęłam poły sukienki i posłałam towarzyszom przepraszający uśmiech, żeby potem przebyć kilka kroków dzielących mnie od miejsca druhny. Ceremonia minęła mi szybko, aż podejrzanie szybko- kilkakrotnie zeszkliły mi się oczy. Szczególnie, kiedy Joffery wspominał o dwóch pasujących do siebie śnieżynkach. Znałam już to uczucie, miałam swoją śnieżynkę... Kiedyś ją miałam. Potem porwała ją zamieć, a kiedy już ją odnalazłam, okazało się, że jest częściowo zniszczona, złamana- pozostawało pytanie, czy jeszcze kiedykolwiek będzie potrafiła sobie przypomnieć, jaka była niegdyś? Wszystko minęło mi jak we śnie. W jednym momencie słowa, w drugim Dominic z obrączkami, w trzecim pocałunek młodej pary, w czwartej już całowałam Rei w oba policzki, szepcząc: -Wyglądasz ślicznie, Rei. Życzę Wam wszystkiego najlepszego, żyjcie długo i szczęśliwie. Zaraz potem Michael przytulił mnie do siebie, a ja, odwzajemniając objęcia, nie mogłam się powstrzymać od pogładzenia go po włosach ze słowami: -Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, braciszku. Potem... potem należało mi uruchomić jakiekolwiek ożywienie i wyrwać się z transu. Szybkim krokiem opuściłam podest zaraz za Rei i Michaelem. Szukałam wzrokiem Chan, ale zniknęła mi w tłumie, potem obróciłam się, mając nadzieję na ujrzenie Dominica- jednak ten też zdążył rozpłynąć się w powietrzu. Niepewnie rozejrzałam się po sali i w końcu postanowiłam na razie trzymać się młodego małżeństwa, co zresztą skwapliwie wypełniłam. |
| | | Wiek : 23 lata Zawód : kawiarka Przy sobie : aparat fotograficzny, leki przeciwbólowe
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 02, 2013 3:30 pm | |
| -Widzisz jak na nią patrzy? Tak, jakby jej słowo, każdy gest podtrzymywały go przy życiu, jedno złe spojrzenie roztrzaskiwało jego serce, tak jakby była szklanką wody, a on spragnionym pustynnym wędrowcem, to... czasami nie wiem, co mam powiedzieć i gdzie uciec, w jakie zakamarki podświadomości uciec, by tam Cię nie było. Zmusiłam się do odwrócenia oczu od szczęśliwego Michaela i równie rozradowanej Rei. W jej oczach... było coś specjalnego. Większa obietnica od wszelkich możliwych słów, jakie mogłaby tylko wypowiedzieć. Czasem ludzie tylko udawali miłość. Wtedy mówili bardzo szumnymi i górnolotnymi słowami, często łapali się za dłonie i szeptali, ale mieli takie puste oczy... Ale czasem faktycznie się kochali, a wtedy ich spojrzenie mówiło wszystko to, na temat czego milczały ich usta. Oparłam brodę o ramię Finnicka, tak, żeby móc spojrzeć mu prosto w oczy. Jego twarz też potrafiła grać, robiła to zawsze przy ludziach, którym nie ufał. Nauczyłam się to rozpoznawać, chociaż wciąż zdarzało mi się nabrać na grę pozorów, którą obierał. Ale jego oczy... Nie potrafił kłamać ich wyrazem, dlatego musiałam widzieć właśnie je. -Dlaczego miałbyś chcieć uciekać?- zapytałam cicho, uważnie obserwując każdą zmianę jego mięśni mimicznych. Uważałam też na innych gości weselnych, nie chcąc im przeszkadzać, więc starałam się mówić szeptem. -Nie chcę, żebyś uciekał. Chcę być z Tobą wszędzie, żeby wszędzie dawać Ci oparcie. Tylko się nie śmiej, wiem, że to zawsze Ty pomagasz mi. Ale ja chcę Ci pomóc. Tylko chyba jesteś zbyt silny na to, żeby mogła Ci pomóc jakaś biedna, szalona dziewczynka z Dystryktu Czwartego.- Ostatnie słowa przeszły w ciche westchnienie, a potem przymknęłam oczy i przekręciłam twarz, całkowicie chowając ją w jego ramieniu. Nie kłamał. Przynajmniej nie teraz. A mnie już zmęczyła ta gra w oszukiwanie i próba jej wygrania. |
| | | Wiek : 26 Zawód : pisarz, pomoc medyczna | nieszkodliwy wariat Przy sobie : paczka papierosów, zapałki, prawo jazdy, scyzoryk, medalik z małą ampułką cyjanku Znaki szczególne : puste oczy, perfekcyjna fryzura Obrażenia : tylko zniszczona psychika
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 02, 2013 5:29 pm | |
| //Taras widokowy
Na lewo człowiek. Na prawo człowiek. Przede mną człowiek, a nawet dwoje ludzi, podekscytowana para trzymająca się za ręce. Z tyłu… hm, nie wiem, człowiek? A to ci heca, kto by pomyślał. Jedynym plusem był fakt, iż oni wszyscy, nieważne, czy ubrani w długie, tiulowe szaty, czarne smokingi czy przewiewne, zdecydowanie zbyt krótkie sukienki, wydzielali ciepło, chwilowo bardziej niż mile widziane. Z drugiej strony przejście z minus osiemnastu do dwudziestu paru stopni na plusie na pewno miało jakieś skutki uboczne, chociaż wtedy mało mnie to obchodziło i miałem ciekawsze rzeczy, nad którymi mógłbym się zastanowić. Na przykład gdzie była Jasmine. Błądziłem oczami po tłumie, na próżno wyszukując sukienki, którą widziałem już wcześniej, podczas ceremonii. Uważnie przyglądałem się każdej blondynce o odcieniu włosów podobnym do Jazz, jednak ta jakby rozpłynęła się w powietrzu. Przekląłem, co spowodowało, że kilka osób odwróciło się w moją stronę i spojrzało jednocześnie z oburzeniem jak i zaciekawieniem. Miałem ochotę odburknąć coś w stylu „nigdy nie widzieliście wściekłego człowieka?”. No cóż, może „wściekłego” to za dużo powiedziane, ale z każdą chwilą mogło się to zmienić. Jasmine, Jazz, Jazzie, kochanie, gdzie jesteś, kiedy cię nie ma? Zatrzymałem się. Doszedłem do wniosku, że być może lepiej będzie przyjrzeć się tłumowi gdzieś z boku. Przecisnąłem się więc pomiędzy wyjątkowo rosłym mężczyzną, a – prawdopodobnie – jego partnerką, która obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem. - Gdzie się pa… Ale nie dosłyszałem reszty, bo wysławszy jej nieco przepraszające spojrzenie, czmychnąłem, chcąc uniknąć gniewu. Obok mnie przeszedł chwiejący się lekko kelner, więc uznałem, że zrobię mu w ten sposób swego rodzaju przysługę i zabrałem jeden z kieliszków, tym samym go odciążając… niewiele, ale zawsze! Chociaż tak naprawdę moim zamiarem było uspokojenie siebie przez wpuszczenie do krwi alkoholu. Mało ambitnie, wiem, wiem. Ale, za przeproszeniem, trafiał mnie powoli szlag. Oparłem się lewym ramieniem o ścianę, spoglądając w stronę największego skupiska ludzi, gdzieś koło ołtarza. Uniosłem do ust kieliszek, biorąc łyk. Potem kolejny. I kolejny. A Jasmine przepadła jak ta joffowa śnieżynka podczas zamieci. |
| | |
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 02, 2013 6:24 pm | |
| Całą ceremonię można opisać tylko jednym, dosyć prostym i często używanym słowem, które ludzie nieustannie rzucają na wiatr, nie zastanawiając się nawet, czy jest adekwatne do sytuacji – p i ę k n a. Już nie pamiętam o tym, że ledwo znam parę młodą. Już nie interesuje mnie fakt, że cała otaczające mnie przestrzeń wypełniona jest nieznajomymi. Siedzę niczym w transie, nie mogąc nadziwić się tym, jak wiele mówi samo spojrzenie Michaela skierowane w jego wybrankę. Tak jakby nie widział poza nią świata, jakby nic nie miało dla niego znaczenia tak długo, jak ma ją przy sobie. Nawet nie zauważam, kiedy przemowy się kończą, idealnie odlane obrączki znajdują się na ich palcach, a para młoda łączy się w pocałunku – pierwszym, jako małżeństwo. Pocałunku, który łączy ich życia w jedno na tyle różnych sposobów. Spoglądam na Faith, także wpatrzoną w całą sytuację z lekkim podziwem. Uśmiecham się pod nosem, czego dziewczyna nie może zauważyć. Nie może także przeczytać moich myśli, które wypełnione są rozważaniami, czy to właśnie z nią poczuję taką samą więź. A może już ją czuję i po prostu jeszcze sobie tego nie uświadomiłem? Ściskam jej delikatną rękę odrobinę mocniej, jakby na znak, że wciąż tu jestem i nie zamierzam jej opuścić. Bo przecież nie zamierzam, prawda? Po kilkunastu minutach towarzystwo zaczyna się rozluźniać, wlewając w siebie kolejne, potężne kieliszki szampana (jak oni to robią? Ja nawet nie zdążyłem wypić jednego) i rozmawiając tak głośno, że gdyby nie fakt, że krzyczy tu każda osoba, spokojnie można by usłyszeć ich po drugiej stronie sali bankietowej. Proponuję Faith, że przyniosę jej drinka, po czym tonę w morzu mężczyzn i kobiet, przede wszystkim starszych, ubranych w jaskrawe i potężne kreacje, w których falbanach zaczynam się powoli gubić. W końcu koszmar się kończy i ląduję przy stole z przekąskami, w tym momencie już prawie pustym. Ocieram strużkę potu spływającą po moim czole i zaczynam kombinować przy krawacie, próbując go rozluźnić, aby móc rozpiąć kilka pierwszych guzików swojej koszuli - kołnierzyk już zaczyna mi się lepić do spoconej szyi. Wtedy ponownie go widzę i zaczynam przeklinać pod nosem fakt, że podczas pływania w kreacjach gości, nie mogłem „wypłynąć na wierzch” kilka metrów dalej – tak, żeby grupki intensywnie gestykulujących rebeliantów mogły go zasłonić, a ja nie czułbym tej pilnej potrzeby porozmawiania z nim o sprawach, na których temat porozmawiać musimy. Wzdycham głęboko i zaczynam powoli zbliżać się w jego kierunku z nadzieją, że chłopak zaraz zniknie mi z pola widzenia, a ja będę mógł odłożyć całą tą sprawę na później – najlepiej nigdy. Jesteś tchórzem, to nie twój obowiązek rozmawiać z nim na temat, jednak to ty chciałeś mu pomóc, więc teraz nie zgrywaj rycerza w lśniącej zbroi, który boi się walonej jaszczurki. Gdy już stoję tuż obok niego i otwieram usta z zamiarem przywitania się, uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia jak powinienem zacząć tą rozmowę. Jaką piękną mamy dzisiaj pogodę? Reiven tak ślicznie wygląda? Jaki jest twój ulubiony kolor alfabetu? Kręcę głową z politowaniem, zastanawiając się, czy kiedykolwiek przestanę czuć to podenerwowanie w jego towarzystwie. Decyduję się na zwyczajne „cześć” i propozycję rozmowy w „bardziej prywatnym miejscu”, tymczasem moje usta postanawiają żyć własnym życiem i całkowicie pokrzyżować mi plany. - Wiesz, że to właśnie tak się spotkaliśmy? – mówię na głos, a Dominic odskakuje zaskoczony, mierząc mnie swoim wzrokiem. - Mam na myśli, że na ślubie. Ślubie Chantelle, będąc dokładnym – kontynuuję, kiwając głową w stronę stojącej kilkanaście metrów dalej dziewczyny. Czuję, jak moje ciało drętwieje, mój mózg powoli się wyłącza, a ja kontynuuję mówienie tego, co mi się nawinie na język. - Wpadłeś na mnie albo ja wpadłem na ciebie, nie pamiętam – oczywiście, że pamiętam, po prostu nie chcę pokazywać chłopakowi, że wciąż o tym wszystkim myślę – zaczęliśmy rozmawiać, blablabla, ośrodek, wywiad, Igzrzyska, to już chyba wiesz. Uśmiecham się w jego stronę nieśmiało, w głowie opieprzając samego siebie za zrujnowanie całej sytuacji. Mimo wszystko staram się, żeby nie było po mnie widać moich wewnętrznych walk, matując je tym nieszczerym wykrzywieniem kącików ust.
|
| | |
| Temat: Re: Sala bankietowa | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|