|
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 19 Zawód : Prywatny ochroniarz Przy sobie : Komórka, nóż ceramiczny, dowód tożsamości, klucze do mieszkania Obrażenia : Implant w prawej nodze, częściowa amnezja - obrażenie trwałe.
| Temat: Re: Sala bankietowa Pią Cze 07, 2013 8:43 pm | |
| Po pocałunku Michael odszedł gdzieś na chwilę. Rei podejrzewała, że może poszedł szukać Jofferego, a może Dominika. Miała jednak nadzieje, że nie szukał Johanny. Jak spod ziemi zjawił się obok niej obcy mężczyzna w czarnym garniturze i bez słowa wręczył jej kopertę. Rei zmarszczyła brwi widząc oficjalną pieczęć Panem. Wahała się chwilę przed otwarciem. Rozkaz aresztowania? Jakieś dziwne rozkazy dla niej? To mogło być wszystko. Policzyła do dziesięciu, wzięła wdech i otworzyła kopertę. Przeczytała raz, potem drugi i trzeci czując jak ziemia coraz bardziej usuwa się jej spod stóp, jakby było trzęsienie ziemi, a pod nią właśnie rozchodziły się płyty tektoniczne, tworząc ogromną szczelinę. Igrzyska... kolejne Igrzyska. Nie przypuszczała, że jej koszmar wróci. Siedemdziesiąte piąte Głodowe Igrzyska... Igrzyska Ćwierćwiecza. Zawsze wyjątkowe, zawsze inne... Otwarcie przygotowań... list do niej... Rei spojrzała po sali kto jeszcze mógł dostać ten list. Finnick... on tak jak i ona był mentorem. Chantalle, Nolan, Noah i pozostali przeżyli poprzednie igrzyska, więc według zasad mogli mentorować. Nie, to na pewno nie chodziło o to, to nie mogło chodzić o to. Wypierała z siebie tą myśl. Dłonią chwyciła się stołu by nie upaść, bo czuła jak zawroty głowy narastają. 75 Igrzyska... akurat dziś... w dzień jej ślubu. To nie mógł być przypadek. Ze wszystkich sposobów ukarania jej i Michaela wybrano wyjątkowo okrutny. Kolejna myśl była jeszcze bardziej przerażająca. Kto będzie brał udział w dożynkach. Chyba nie zmuszą do udziału w Igrzyskach dopiero co wyzwolonych dystryktów? Zaczęła szukać wzrokiem Michaela. Najgorszą karą ze wszystkich byłoby, gdyby to on musiał wziąć w nich udział, a ona by nie mogła być z nim. Poczuła jak serce jej dudni w piersi. Nie, to na pewno nie będzie tak. Nie zmuszą do wzięcia udziału w Igrzyskach dojrzałych obywateli Panem, którzy zasłużyli się dla kraju. Na pewno nie! Kto wiec? Nawet nie zauważyła ile czasu minęło. Wzrokiem wciąż przeczesywała tłum, ale ledwo co widziała, zbyt przejęta wiadomością. Zdążyła zauważyć Michaela na sekundę przed tym jak coś wybuchło. Zdążyła ruszyć w stronę męża gdy oślepiło ją światło i ogłuszył huk, gdzieś w miejscu gdzie stał Michael. Zbyt wiele czasu spędziła na walce, żeby nie wiedzieć co to oznacza. Przerażenie, strach, rozpacz... adrenalina aż huczała w jej żyłach. - Michael! - krzyknęła na całe gardło biegnąc w stronę męża. Nim zdążyła go dosięgnąć ktoś odciął prąd a na sali zapanował chaos. Rei jednak nie dostrzegała innych ludzi, liczył się Michael. Tylko on. Dobiegła do niego i pomogła mu z marynarką, wyswobadzając go z pułapki. - Jesteś cały? - w pytaniu kryło się tyle troski ile tylko mogło się kryć. Otępienie wywołane listem znikło. Należało ratować przyjaciół. - Trzeba ugasić ogień i wyprowadzić stąd ludzi. - spojrzała Michaelowi w oczy szukając w nich wsparcia. To był instynkt. Rei wspięła się na jeden ze stołów i krzyknęła na całe gardło. - Spokojnie! Nie panikujcie! Kierujcie się w stronę drzwi spokojnie. Noah, Sam, Dominick, tato, jeśli jesteście w stanie, pomóżcie w gaszeniu pożaru. Cato, Finnick, wyprowadźcie stąd Chantalle, Annie i rannych. Znacie to miejsce. - była kapitanem, teraz musiała wykorzystać swój autorytet. Miała tylko nadzieję, że ją słyszeli. Gardło ją bolało od krzyku, dym drażnił struny głosowe. - Tylko bez paniki! - najgorsze co mogło się teraz stać, to to, że ktoś kogoś staranuje. Póki co ogień nie był aż tak groźny. - Joffery?! - rozglądała się po sali w poszukiwaniu przybranego ojca. - Niech ktoś koniecznie zadzwoni na pogotowie i straż pożarną! |
| | | Wiek : 27 Zawód : ZABÓJCA NA USŁUGACH COIN Przy sobie : Aparat fotograficzny, nóż, komórka.
| Temat: Re: Sala bankietowa Pią Cze 07, 2013 11:53 pm | |
| Muszę przyznać, że nowe, chłodne zachowanie Sigyn zbiło mnie nieco z tropu. Przez chwilę więc po prostu stałem w miejscu, wpatrując się nieprzytomnie w jej plecy, które po kilku sekundach zniknęły w tłumie gości, zmierzając w stronę tarasu. Nie miałem wątpliwości, że nie była to przemiana bez powodu - gdzieś między moim wyjazdem z Trzynastki, a przyjazdem tutaj, musiało stać się coś złego. Coś, co sprawiło, że moja przyjaciółka schowała się za osobiście zbudowanym murem lodowatego dystansu, zmieniając się w kobietę wyważoną i trzymającą wszelkie emocje na wodzy. Nie wiedziałem jeszcze, co powinienem o tym myśleć i czy wypadało w ogóle wypytywać ją o przeszłość. Może Reiven wiedziała więcej. Odwróciłem się, praktycznie mając już na końcu języka kształtujące się dopiero pytanie, kiedy coś innego wytrąciło mnie z równowagi. Czy może raczej - rozbudziło moją wewnętrzną czujność. Po drugiej stronie sali, przy stole z przekąskami, zauważyłem Dominika oraz... Sama. Czyli jedną z interakcji, których wystąpienia obawiałem się dzisiejszego wieczoru. Nie znałem co prawda szczegółów ich relacji, ale coś niecoś o uszy mi się obiło, zresztą wywiad Quillina z Ceasarem oglądało całe Panem. Przez myśl przemknęło mi, że może powinienem ruszyć mojemu świadkowi na ratunek, bo jego mina nie przedstawiała się najszczęśliwiej. - Zaraz wracam - szepnąłem do Reiven, nachylając się do niej i całując ją lekko w skroń. Następnie ruszyłem do przodu, przeciskając się przez wciąż wirujący tłum gości, starając się pamiętać, że raczej nie wypada mi zwyzywać każdego, kto mnie popchnie, potrąci, czy wbije mi łokieć między żebra. Zaaferowany zadaniem przedostania się na drugi koniec pomieszczenia w jednym kawałku, nie zauważyłem nawet kilku dodatkowych osób, których stanowczo nie powinno tu być. Nie zwróciłbym na nich zresztą uwagi nawet, gdyby wpadli prosto na mnie, bo sporej części zaproszonych dzisiaj ludzi po prostu nie znałem. Ale wracając do tematu... Znajdowałem się już prawie na miejscu, chociaż fala tańczących ciał wypluła mnie jakieś półtora metra od punktu docelowego, to jest - od sylwetki Dominika. Dotarłszy do stołu, zmieniłem kurs i zacząłem powoli przesuwać się wąską przestrzenią między blatem, a parkietem. Jak się okazało - nigdy nie miałem jednak tam dotrzeć. Najpierw poczułem, jak silny podmuch powietrza odrzuca mnie do tyłu. Odruchowo zasłoniłem twarz rękami, ratując ją przed pędzącymi w jej stronę płomieniami oraz szklanymi odłamkami i choć udało mi się uniknąć wykłucia oczu przez fragmenty kieliszków, to moje ręce nie miały już tyle szczęścia. Wylądowałem na plecach, ale nie to było moim największym problemem, a fala gorąca, trawiąca powoli moje przedramię. - Kurwa! - warknąłem, zbierając się z klęczek, popychany co chwilę przez biegające w tę i z powrotem postacie. Zauważyłem, że zrobiło się całkiem ciemno, ale oczy łzawiły mi tak, że obecność bądź brak oświetlenia nie robił mi większej różnicy. A kiedy w końcu udało mi się podnieść do pozycji pionowej, uświadomiłem sobie jeszcze jedną rzecz. Na moim ślubie wybuchła bomba. Nie, wróć. Na ślubie moim i Reiven. - Rei! - wrzasnąłem, zdjęty nagle dziwnym strachem, który - choć towarzyszył mi od początku wieczoru - dopiero teraz nabrał realnych kształtów. Miałem rację, do jasnej cholery, miałem rację. Co my sobie myśleliśmy? Każde z nas wiedziało, że właśnie tak musi się to skończyć. Każde. A mimo to postanowiliśmy zaryzykować. - Rei! Nie mogłem jej stracić. Nie teraz, nie dzisiaj, nie w ten sposób. Zacząłem nerwowo przeszukiwać tłum, nie zwracając już nawet uwagi na płonący rękaw marynarki. Przestałem zresztą czuć bijące od niej gorąco. I chociaż to raczej nie był najlepszy znak, nie miałem czasu się tym przejmować. - Michael! - Usłyszałem, czując jednocześnie ulgę i przerażenie. Odwróciłem się w stronę znajomego głosu, któremu jakimś cudem udało przebić się przez panujący dookoła chaos. Reiven już była przy mnie, ściągając mi marynarkę. Zaraz... co? Spojrzałem na nią nieprzytomnie, bo dopiero po chwili dotarło do mnie, że robi to, by uwolnić mnie od ognia. Ocknąwszy się, pomogłem jej dokończyć dzieła, bałem się jednak spojrzeć na to, co zostało ze skóry na moim przedramieniu. W ciemności zresztą i tak niewiele bym zobaczył. - Jesteś cały? Zastanowiłem się nad odpowiedzią. - Tak - powiedziałem, wycierając odruchowo z policzka jakąś ciepłą, gęstą ciecz, która pojawiła się na nim niewiadomo skąd. Słysząc jej dalsze słowa, tylko kiwnąłem głową, choć osobiście miałem tylko jeden, nadrzędny cel - wyprowadzić stamtąd Rei. Ona miała z kolei chyba inne plany, bo odzyskując szybko rezon, zaczęła kierować akcją ewakuacyjną. Jakie inne wyjście miałem, niż jej pomóc?
|
| | |
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 08, 2013 12:27 am | |
| - Nie, nie chcę zatańczyć. Ani tym bardziej kołysać się do muzyki i rozmawiać. Ponownie czuję, jak mięśnie mojej twarzy się rozluźniają, a uśmiech znika tak szybko, jak się pojawił. Naprawdę nie starasz się tego ułatwić, prawda? Przygryzam nerwowo wargę, po raz nie wiadomo który od początku naszej rozmowy, a moment później czuję na języku metaliczny posmak krwi. - Nie uważasz że to byłoby nieco… dziwne? I niekomfortowe – chłopak dodaje, na co ja zaczynam energicznie kiwać głową, za szybko odpowiadając – tak, tak, masz rację, głupi pomysł. Ponownie zapada niekomfortowa cisza powoli trawiąca moje nerwy i zmuszająca mnie do działań, których nie podjąłby się żaden logicznie myślący człowiek. Udaje mi się jednak opanować głupie instynkty samozachowawcze, a rozwiązanie problemu przychodzi do mnie samo, jakby los chciał mi wynagrodzić ostatnie kilka minut robienia z siebie idioty. - Kelner! – krzyczę, zmuszając mężczyznę do odwrócenia się w moją stronę, po czym przebiegam kilka dzielących nas metrów i biorę dwa kieliszki, z jednego automatycznie pociągając sporego łyka, jakbym mógł w ten sposób wymyć swoją pamięć z ostatniej, odbytej przeze mnie rozmowy. Ponownie kieruję swój wzrok w stronę Dominica, kiwając głową na znak, że planuję wrócić już do Faith - nieważne gdzie w tym momencie się znajduje. Cofam się o jeden krok w stronę tłumu, gdy nagle dochodzi do mnie, że tej sytuacji i tak nie da się już pogorszyć. Chyba, że bym się oświadczył, jednak tego typu zachowania raczej się po sobie nie spodziewam. Ponownie podchodzę do chłopaka i póki mam odwagę, wyrzucam z siebie: - Dobra, po prostu cię zapytam, bo od ostatnich dziesięciu minut robię z siebie idiotę, starając się obrać to jakoś w słowa. Czy… – rozglądam się wokół siebie dopiero teraz uświadamiając sobie, jak wielu ludzi znajduje się obok nas – czy masz już jakieś wyniki w związku z chorobą? – kończę, niemalże szepcząc. - Wiem, że ostatnio się wkurzyłeś i może nie powinienem cię o to pytać, ale mimo wszystko… Mimo wszystko wciąż mi na tobie zależy, okej? Nie chcę, żeby ci się stała krzywda, to tyle. Dlatego pytam, czy poszedłeś na badania. I tak, wybrałem miejsce publiczne po to, żeby cię o to zapytać, aby mieć pewność, że nie zaczniesz rzucać we mnie talerzami. Biorę głęboki wdech, spodziewając się najgorszego, jednak po raz kolejny jestem uratowany z niekomfortowej sytuacji. Czuję czyjąś rękę na ramieniu, a gdy odwracam się w stronę osoby, która nam przeszkadza, widzę jakiegoś nieznanego mi mężczyznę, wręczającego mi białą kopertę z wypisanym moim imieniem i nazwiskiem. Marszczę brwi, zastanawiając się, o co może chodzić. - Daj mi sekundkę – mruczę zamyślony, niechlujnie rozrywając kopertę drżącymi rękoma. Nie wydaje mi się, żeby to, co znajdę w środku, miało mnie ucieszyć. Rozkładam włożoną do środka karteczkę i powoli czytam treść, z trudem opanowując się przed rozerwaniem wiadomości na miliony drobnych kawałeczków lub spaleniem jej i udawaniem, że nigdy nie widziałem jej na oczy. Mój gniew musi naprawdę brać nade mną kontrolę, ponieważ wprost mogę poczuć ogień, który się we mnie rozpala. A może to jednak..? Nie, to niemożliwe, to bezpieczne miejsce, prawda? Następne wydarzenia dzieją się tak szybko, że nawet nie jestem w stanie ich wyłapać. Mój umysł obejmuje takie otępienie, że przez chwilę nie jestem sobie w stanie przypomnieć, jak się nazywam. Co się dzieje? Czy coś się dzieje? Czy to tylko moja wyobraźnia? Czy ja naprawdę leżę na podłodze? Jak się tu znalazłem? Czy to spalenizna? Czy to ogień? Czy ktoś mi to wytłumaczy? Podnoszę lekko wzrok, dopiero teraz słysząc otaczający mnie chór krzyków, mieszający się w jeden, wielki chaos. Głowa zaczyna mnie boleć, uświadamiam sobie, że nie tylko z powodu wrzawy. - Co do kuwry nędzy… – mruczę, wstając i czując mocne zawroty głowy. Nie mam się o co podeprzeć, więc zataczam się, z trudem utrzymując równowagę. Chyba mam déjà vu myślę, uśmiechając się ironicznie pod nosem. Ludzie, wszędzie ludzie, biegnący i niezwracający uwagi na to, że właśnie depczą kogoś, kto przed chwilą stracił przytomność. Rozglądam się wokół siebie, jednak nie potrafię się skupić z powodu ognia, który powoli zaczyna trawić salę bankietową. Mimowolnie spoglądam na ziemię, widząc kolejne, nieprzytomne ciało. Czy to..? Podbiegam i klękam, spoglądając na twarz chłopaka. Dominic. Mój Dominic. Czy jednak mój? Nie pamiętam, nie wiem, nie chcę wiedzieć. Szarpię go za koszulę i chyba wykrzykuję jego imię, choć nie jestem tego pewien. Jedyne, co wiem to to, że chłopak nie odzyskuje przytomności. Chyba zaczynam przeklinać, nie wiem czy tylko w mojej głowie czy na głos, jednak kogo to obchodzi? I tak nikt nie zwraca na mnie uwagi, wszyscy uciekają. - No wstawaj, wstawaj..! – krzyczę do chłopaka, który wciąż leży bezwładnie na parkiecie. Znacie te momenty, kiedy macie tak mało czasu i tak wiele rzeczy do zrobienia, że zamiast robić cokolwiek, nie robicie nic? Oczywiście nieświadomie, po prostu nie jesteście w stanie się za nic wziąć. Nerwy biorą nad wami górę i nie pozwalają wam logicznie myśleć. Tak, dokładnie tak czuję się teraz. Z jednej strony słyszę Reiven, która chyba prosi o moją pomoc. Z drugiej krzyki jakiejś kobiety, której sukienka stanęła w ogniu i parzy jej nogi. Trochę dalej spoglądam na grupkę rebeliantów, którzy wydaję z siebie niemal zwierzęce odgłosy, panicznie starając się uciec od żywiołu. I oczywiście Dominic. Dominic pokaleczony, leżący na podłodze, nieprzytomny i tak niedaleko od ognia. W tym momencie nie myślę w ogóle. Po prostu biorę go na plecy i zaczynam przepychać się między panikującymi ludźmi, pragnąć jedynie go uratować. Czuję, że przestaję widzieć na prawe oko i zaczynam się zastanawiać, dlaczego. Wolną ręką przecieram prawą stronę swojej twarzy i widzę… Czy to krew? Tak, to musi być to. Dopiero teraz czuję piekący ból tuż nad moim łukiem brwiowym. Kurwa, kurwa, kurwa. Kolejne przepychanki, kolejne krzyki, co do jasnej cholery się dzieje z tymi ludźmi? Wiem, że jestem już dalej od ognia, jednak wciąż mogę czuć jego ciepło bijące moje o plecy, jakby jego języki były tuż za mną i z każdą sekundą znajdowały się coraz bliżej. |
| | | Wiek : 26 Zawód : pisarz, pomoc medyczna | nieszkodliwy wariat Przy sobie : paczka papierosów, zapałki, prawo jazdy, scyzoryk, medalik z małą ampułką cyjanku Znaki szczególne : puste oczy, perfekcyjna fryzura Obrażenia : tylko zniszczona psychika
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 08, 2013 2:31 pm | |
| To była najmniej komfortowa sytuacja, jaką ostatnio przeżyłem, wliczając w to wszelkie okropne wizyty lekarskie, w trakcie których niemal nagi musiałem czekać, aż ktoś całkiem mi obcy obejrzy mnie, podźga różnymi przyrządami lekarskimi i osłucha stetoskopem. Ha, nagle to wszystko zdawało mi się być tylko niewiele znaczącą drobnostką. Jedynym pocieszeniem było to, że Sam wyglądał na jeszcze bardziej zdenerwowanego niż ja. Im mocniej zagryzał dolną wargę, tym powietrze dookoła mnie było rzadsze, a poziom stresu zredukowany do niezbędnego minimum. A wtedy znów zapadła absolutna cisza i ponownie poczułem się jak ostatni idiota. Zacząłem szukać jakiejś wiarygodnej wymówki, aby odejść. Charles jednak nie chciał się zmaterializować koło mojego boku, Faith, jakby na złość, także odmówiła posłuszeństwa i nie uwiesiła się na Samie, całkowicie odciągając jego uwagę i dając mi czas na zgrabną ewakuację. - Kelner! – usłyszałem nieco za głośny okrzyk i już chwilę później mogłem dostrzec Sama bawiącego się w jogging i truchtającego do znajdującego się parę metrów dalej mężczyzny z drinkami. Ledwo widocznie wypuściłem z siebie powietrze, obserwując Sama wysyłającego mi niezidentyfikowany znak, który chyba miał oznaczać koniec rozmowy. Uśmiechnąłem się z grzeczności, może nieco za chłodno, po czym odwróciłem się i zacząłem iść w bliżej nieokreślonym kierunku, chociaż nie pamiętałem nawet, z jakiego powodu opuściłem Johannę i wybrałem się na felerną przechadzkę. Mogło być gorzej, w końcu ewentualne mordercze zapędy zostały stłumione, ale byłem pewien, że przy następnym spotkaniu z Samem wolałbym wyczarować z któregoś pustego kieliszka pelerynę-niewidkę i się pod nią schować, niż być zmuszonym do ponownego grzecznościowego (nie)wymieniania uśmiechów i dzielenia pustych słów. Kiedy jednak znów zacząłem miarowo oddychać i pełen spokoju odchodziłem z miejsca dziwnego zdarzenia, ponownie usłyszałem ten przeklęty głos. - Dobra, po prostu cię zapytam, bo od ostatnich dziesięciu minut robię z siebie idiotę, starając się obrać to jakoś w słowa. – Czynnik odpowiadający za dramatyzm moich gestów i tonu został włączony, bo nagle zatrzymałem się i zajrzałem przez ramię, po czym z niechętną miną odwróciłem i spojrzałem Quillinowi w oczy, jednocześnie lekko unosząc głowę. Teoretycznie bez powodu, bo i tak był ode mnie niższy, ale jakaś wewnętrzna cząstka mnie chciała zbudować sobie w ten sposób pozycję. Inteligentnie, nie powiem. – Czy masz już jakieś wyniki w związku z chorobą? I sztuczny dramatyzm szlag trafił, bo tym jednym, prostym zdaniem całkowicie zbił mnie z tropu. - Jak… skąd… – zacząłem, marszcząc mocno czoło, jednak nie dane było mi skończyć, bo Sam kontynuował swój monolog. Po jego kolejnych słowach miałem już przygotowaną odpowiedź, zresztą niekoniecznie miłą – bo kim był, żeby wtrącać się w moje sprawy? I, co najważniejsze, skąd o nich wiedział? Nie było mi jednak dane jej z siebie wyrzucić, bo tym razem przeszkodził mi ubrany w elegancki, idealnie czarny smoking mężczyzna, który wyłonił się nagle z tłumu podekscytowanych gości i podszedł do Sama, po czym ni stąd ni zowąd przekazał mu białą kopertę z logiem Kapitolu. Zwalczyłem silną pokusę podejścia do Qullina i zerknięcia mu przez ramię, zamiast tego niezręcznie chowając do kieszeni ręce i wbijając zaintrygowany, może lekko zaniepokojony wzrok w chłopaka. Teatr jest pięknym miejscem. To prawda, szkodził mi, wprowadzając do mojego codziennego scenariusza przesadzone gesty czy inne dramatyczne skrzywienia, ale z reguły i definicji jest tym cudnym miejscem rozwoju sztuki i kultury, czasem tak niedocenianym, a wielokrotnie starszym od świata, który znaliśmy. Aktorów zawsze podziwia się za doskonałe manipulacje mimiką, zmienianie jej zgodnie z wymogami reżysera i odgrywanej roli. A wtedy mogłem podziwiać najpiękniejszy pokaz zmian emocji na twarzy w życiu. Zaczęło się od połączenia braku jakiejkolwiek pewności siebie i zażenowania. W momencie otrzymania listu rysy Sama nabrały nieco przestraszonego, zaskoczonego wyrazu i to tylko po to, aby pod koniec stawać się coraz bardziej zszokowanymi i wściekłymi. Także mnie, przypadkowemu obserwatorowi, udzieliła się jego wewnętrzna walka nad uczuciami, choć do mojej gamy emocji należało jeszcze dodać strach, że rozzłoszczonemu z niewiadomych mi powodów Quillinowi mogło zupełnie odbić i nagle nabrałby ochoty, żeby się na mnie wyżyć i zrobić poszewkę na poduszkę z mojego skalpu. Zanim jednak zdążyłem jakkolwiek zareagować, coś zaczęło się dziać. Najpierw była cisza. Zupełnie jak na filmach akcji, kiedy wszystko zdaje się płynąć w zwolnionym tempie, a bohater z szerokimi z przerażenia oczami rozgląda się dookoła. Nie rozwarłem bardziej powiek. Nie oddychałem panicznie, nie przeczuwałem nawet w kościach, że zaraz stanie się coś złego – wszystko było zupełnie jak parę sekund wcześniej. A potem rozległ się huk. Wydawało mi się, że to nie stało się naprawdę. Zdecydowanie zbyt wielka dawka decybeli uderzyła w moją głowę, a jakieś jakby mistyczne siły odrzuciły niespodziewanie na bok i niczym marionetkę niechlujnie upuściły na ziemię. Uderzenie zdusiło w moim gardle niewypowiedziane przekleństwo, które wypełzło z ust dopiero po chwili, razem z dostarczoną do organizmu niezbędną dawką tlenu. Impulsy ślimaczym tempem docierały do mojego mózgu, żeby po odczekaniu ułamków sekundy uderzyć ze zwielokrotnioną siłą, powodując taki ból, że moje oczy zaszły grubą warstwą łez, a usta mimowolnie otworzyły się w niemym okrzyku. Wszelkie możliwe bodźce atakowały mnie ze wszystkich stron – jednocześnie do moich nozdrzy gwałtem wdzierała się woń spalenizny, całkiem odbierając mi zdolność do trzeźwego myślenia, słyszałem znajomy mi głos krzyczący „Reiven”, choć nie mogłem sobie przypomnieć, kto był jego właścicielem, i te pieprzone, rozgrzane do gorąca kawałki szkła jakby zapadały mi się coraz głębiej w skórę. Gdyby nie adrenalina, mimo wszystko łagodząca ból i krzycząca gdzieś z tyłu mojej głowy, abym działał instynktownie, zapewne nie mógłbym podnieść się z ziemi, starając się nie zwracać uwagi na coś gorącego i lepkiego na skórze moich rąk i twarzy. Dotarło do mnie, że jakby wyłączył mi się wzrok. A może ktoś wyłączył światło? Wiedziałem tylko tyle, że jakieś nieokreślone, pojedyncze sylwetki migały mi przed oczami. Zakaszlałem mocno, próbując pozbyć się czegoś ciążącego na płucach i nie pozwalającego oddychać, ale od razu poczułem, że był to piekielny błąd. Kolejna fala promieniującego bólu zajęła tym razem moją klatkę piersiową, powodując tymczasowe spowolnienie – a przynajmniej tak mi się wydawało – pracy mózgu. To wystarczyło, żebym zrobił nieokreślony ruch, uderzył w coś twardego głową i znów poczuł rozchodzący się, obezwładniający ból w okolicach prawej skroni. A potem wszystko stało się takie ciche, spokojne i przyjemne. |
| | | Wiek : 23 Zawód : Doradca ds. Transportu Przy sobie : papierosy, zapałki, pistolet, zezwolenie na broń, udana ucieczka, przepustka do KOLCa Obrażenia : rak skóry, łysa, nie ma oka
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 08, 2013 3:26 pm | |
| // Pozwolę sobie przenieść się z bufetu tutaj, bo z Johanną już raczej nie porozmawiam. - Weź ty czasem zaszuraj głośniej butem, zanim do zawału doprowadzisz. - Uhm, no cóż, przepraszam, ostatnio kompletnie nie wiem co robię. - Isabelle poczuła się lekko speszona. Wciąż pamiętała, że lepiej nie wyprowadzać takich ludzi jak panna Mason z równowagi, jednak niezdarność tutaj wzięła górę. - Co do twoich wątpliwości: rozwieję je. Nie mam w zwyczaju zapominać o ludziach po trzech tygodniach braku kontaktu. Dlaczego nie widuję cię na strzelnicy? - Widzisz, obowiązki zarządzania Kapitolem wzywają. Ostatnio nie mam czasu nawet posprzątać w domu... - W sumie nigdy nie miałam, hm. - ... , jednak ostatnio miałam nawet zamiar tam pójść... - wpół zdania Isabelle przerywa jakiś krążący po sali mężczyzna, ubrany na czarno, który po chwili podchodzi do Johanny i dosyć dyskretnie wręcza jej kopertę z niezbadaną zawartością. Był ubrany w spory płaszcz oraz kapelusz, więc z pewnością nie można było go rozpoznać. Zainteresował Belle, która odprowadziła go wzrokiem z powrotem w tłum. Isabelle już miała kontynuować zdanie, gdy nagle na całej sali zgasło światło elektryczne. Poczuła, jak coś taranuje ją i gwałtownie upada na ziemię. Coś, czyli spanikowani goście wesela, uciekający w kierunku wyjścia. Po chwili Is zostaje deptana przez całą masę eleganckich butów oraz szpilek, których większość właścicieli zostaje wyprowadzona z równowagi i upada gdzieś w pobliżu. Nie było to zdecydowanie przyjemne doświadczenie. Goście weselni po chwili jednak się podnoszą, a Isabelle leży w miejscu, gdzie wiele osób może zahaczyć o nią nogą. Wszędzie słychać dźwięk tłuczonego szkła, przesuwanych stołów i innego chaosu, a w oddali sali na suficie odbija się jakieś słabe światło, najprawdopodobniej pochodzące od ognia. Masz ci los. Oprócz tego Belle zgubiła Johannę w spanikowanym tłumie. Uch, muszę się stąd wydostać. Było nie podchodzić do tej całej Mason, a najlepiej nie iść tutaj za Chantelle. Albo w ogóle, najlepiej iść do siedziby i uzupełniać dokumenty buntów w KOLCu. Isabelle jakimś cudem podniosła się z podłogi, cała zadeptana i obolała. Sukienka od Erica była teraz w stanie pozostawiającym wiele do życzenia, w wielu miejscach podarta. Droga do wyjścia z pewnością była zatamowana, Is przewidując to poszła w przeciwnym kierunku. No tak, jestem genialna, ale nic lepszego nie wymyślę. Może przynajmniej pomogę ugasić pożar. Dochodzę w końcu do źródła pożaru, czyli płonącej marynarki pana młodego - Michaela. Dopiero teraz dochodzi do mnie, że poznaję go, jednak to przestaje się liczyło. Po któtkiej chwili płonął już obrus, firanki oraz różne inne materiały na sali, w tym niektórzy goście, będący w popłochu. Is po chwili dołączyła do nich, gdyż jej sukienka zajęła się ogniem z obrusa stołu z przekąskami. Cholera, cholera. Belle zaczęła kierować się w stronę wyjścia, nie zważając na to, że za chwilę może zostać pieczoną doradczynią. Is była już blisko wyjścia z sali, na które spoglądała jak na ostatnią nadzieję. Teraz najgorsze przede mną. Przepychając się przez tłum Isabelle oberwała czymś w głowę, tracąc przytomność. Na jej nieszczęście - jej głowa wylądowała na szklanym odłamku kieliszka, toteż w pobliżu Isabelle na podłodze rozlana była krew. *** // Szpital (?) |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 08, 2013 4:45 pm | |
| Im więcej znajomych twarzy dostrzegam gdzieś w zlewającym się tłumie, tym bardziej mam wrażenie, że nie jestem na ślubie, a zjeździe rodzinnym. Rodziny jednak żadnej tutaj nie mam, a co więcej z niektórymi w ogóle nie życzyłbym sobie, by być spokrewnionym. Jak z tym tutaj, Catonem. I mimo, że Reiven i Michael zrobili dobrą rzecz dla nas wszystkich, narazili nas też na niebezpieczeństwo. Nie mam jednak zamiaru teraz się tym zamartwiać, muszę raczej skupić się na docenieniu tych paru godzin z ludźmi, których zapewne w innym przypadku w ogóle bym nie spotkał, a za którymi – o zgrozo – tęskniłem. Mam tylko nadzieję, że Hadley nie zauważa grymasu, który spowodowała ta myśl, i który przez zaledwie sekundę widnieje na mojej twarzy, zanim zdążam się odruchowo upomnieć w myślach. Zastanawiam się jeszcze, co właściwie popchnęło mnie w ogóle do zaczęcia rozmowy z nim, zaraz jednak przypominam sobie, że właściwie od paru miesięcy nie mam powodu, żeby go nienawidzić. Jednak zdefiniowanie nas jako przyjaciół wciąż budzi nie lada wątpliwości. Co więc mogłem powiedzieć praktycznie wpadając na niego? Perspektywa wspólnego picia wydaje się najbardziej neutralna. Zresztą, teraz nie mogę się nawet wywinąć. - Widać masz lepszych sponsorów, niż ja podczas Igrzysk. Założę się, że były trybut jest w centrum zainteresowania bogatych klientek, czy tam klientów. Nie wiem, jakie masz upodobania. – uśmiecham się uderzając go w ramię. Kiedy pada pytanie o to, co działo się ze mną podczas tych paru miesięcy po raz kolejny łapię się na pustce, która mnie ogarnia. Co do cholery powinienem odpowiedzieć tym razem? Przecież żadna z moich historii nie umywa się pewnie do tych, jakie Hadley przeżył w Kapitolu. Nic nie może się równać z tym miejscem. Praktycznie wszystko, co przydarzyło się dobrego w moim życiu – miało miejsce właśnie tutaj. Mogłem się liczyć z tym, że spotkam się z takim pytaniem, o co innego miałby zapytać? A teraz? Co powinienem powiedzieć? - Bez jęczenia, hm? Zburzyłeś mój światopogląd, Cato. Myślałem, że jestem w twoim typie. – kręcę głową z udawanym przygnębieniem. – No cóż, na pewno nie rozkręciłem takiego kwitnącego biznesu jak twój. Za to miałem niepowtarzalną okazję spróbowania całego repertuaru alkoholi produkowanych w Czwórce. O inne rozrywki raczej trudno w dystryktach, tak więc chyba powinieneś się zastanowić na rozszerzeniem swojej działalności. Podchodzę do barku pełnego najrozmaitszych trunków. Whiskey, gin, wódka, koniak, brandy i tryliard innych, których nie jestem w żaden sposób skwalifikować. I o dziwo, tym razem nie rozglądam się nawet za tym, którym upiłbym się najszybciej, tym razem chcę jak najwięcej wykorzystać z tej nocy. Nalewam więc sobie czegoś, co wydaje mi się raczej małoprocentowe. Na coś mocniejszego przyjdzie jeszcze czas. - Twoja kolej, pochwal się co nieco, wiem, że tylko na to czekałeś. Ile zapłaciłeś tamtej dziewczynie? Czy zaszczytem było samo wypromowanie się w twoim towarzystwie? – przytykam do ust kieliszek, odrobinę żałując, że zdecydowałem się na ten alkohol, a nie inny. Rozmowa z Hadley’em zdecydowania wymaga ode mnie nietrzeźwości, jednak chyba w dobrym znaczeniu. Zanim jednak zdążam odłożyć kieliszek przypominam sobie o nieodebranym smsie. Wyciągam telefon z kieszeni, w ogóle nie spodziewając się, że właśnie mają miejsce ostatnie z chwil normalnego porządku. Od niechcenia odblokowuję klawiaturę. Zaraz jednak zanoszę się kaszlem, bo mam wrażenie, że zakrztusiłem się własną śliną. Mimowolnie zaciskam roztrzęsioną dłoń na telefonie. Ciśnienie podnosi mi się. I chyba temperatura nagle podniosła się przynajmniej o dwadzieścia stopni. I gdybym tylko napił się więcej, mógłbym na to zwalić nagły zawrót głowy jakiego doznałem, zaraz jednak miałem żałować, że nie skusiłem się na coś mocniejszego. O wiele mocniejszego. Na coś, co zwaliłoby mnie z nóg, przed tym, jak zwaliło mnie z nich to, co zobaczyłem na ekranie telefonu. 1 nieodebrana wiadomość od: Cypriane Sean.Sumienie podpowiada mi, że to zwyczajny głupi żart. Że nie powinienem w ogóle odbierać tej wiadomości, schować telefon do kieszeni, ale przed tym jak w ogóle dopuściłem je do głosu, treść smsa wyświetlała się już na ekranie. Nerwowo czytam każdą linijkę, każde słowo. I to nie raz, nawet nie dwa. Nie wiem ile czasu mija, ponieważ Cato nadal się nie odzywa, ale zapewne sądząc po wyrazie jaki zagościł na mojej twarzy uznał, że bezpieczniej będzie się nie mieszać. Jednocześnie mógłbym tak zastygnąć do końca świata, a i tak nie pojąłbym wszystkiego, co zawiera. Nie mam pojęcia, co czytam. Cała wiadomość jednocześnie ma sens i go nie ma. Nie chcę, żeby go miała. To znaczy, chcę. Chcę, żeby Cypri żyła, ale boję się też utracenia porządku jaki wybudowałem sobie przez te kilka miesięcy. Względnego, co prawda, ale porządku. Ale budować wszystko od nowa? Przelatuję wzrokiem kolejny raz poprzez wiadomość. To nie może być prawda. Ale każde słowo brzmi dokładnie tak, jak ona by je dobrała. Boję się też, tego promienia nadziei, który zobaczyłem. A raczej go stracić. Boję się, że zaraz może zostać mi odebrany, dlatego bronię się przed nim. Nie chcę znowu przechodzić przez to wszystko, nie po raz kolejny. Wydaje mi się, czy moje oczy zaszkliły się? Jednocześnie ogarnia mnie gniew, lekceważę wszystkie obelgi pod moim adresem, nie to teraz się liczy. Jestem zły na osobę, która śmiała tak ze mnie zakpić. Odruchowo podnoszę wzrok rozglądając się za kimś, kto właśnie trzyma w dłoni telefon. Za kimś, kto mógłby być jego nadawcą, ale jest to trudniejsze, niż mógłbym się spodziewać. Więc szukam jakiegoś wsparcia w czyimś wzroku, ale nikt nie ma nawet pojęcia co stało się zaledwie moment temu, ani jak bardzo może to zmienić moje życie. To zabawne na swój sposób, że moglibyśmy stać dokładnie obok kogoś, kogo cały świat właśnie się wali, albo odbudowuje. I nie mieć o tym bladego pojęcia. To też na swój sposób straszne. Dopiero kiedy napotykam na Johannę znajduję swojego rodzaju ukojenie, chociaż ona w równym stopniu, jak każdy inny nie ma pojęcie, co właśnie miało miejsce. Nie dbam w tym momencie o żadne normy etyczne i już mam bez słowa odejść do Catona, kiedy przerywa mi mężczyzna wręczającym nam obu perfekcyjnie białą kopertę. Mój żołądek zaciska się jeszcze bardziej, tak samo jak mimowolnie zaciskam pięść, którą zaraz chowam za plecami. Drugą rękę wyciągam po przesyłkę, chociaż najchętniej odmówiłbym jej przyjęcia. Dobrze wiem od kogo jest, chociaż na pierwszy rzut oka nie różni się niczym, od setek innych, pozornie identycznych. W czym więc leży różnica? W nadawcy. Ale nawet jego nie jestem rozpoznać jedynie po jej wyglądzie. Chodzi o charakter pisma, który rozpoznałbym wszędzie. Z początku właśnie w taki sposób zostawały mi doręczane informacje o misjach. Do kogo więc należy? Odpowiedź jest oczywista – Coin, teraz prezydent Coin. Przez myśli ledwo przechodzą mi te słowa i mam wrażenie, że mimowolnie się krzywię, chociaż mam nadzieję, że to jedynie mylne wrażenie. Wciąż drżącymi rękami i z niemałym wahaniem rozrywam ją, wyjmując kartkę z krótką wiadomością. Jak jednak widać, długość nie równa się temu, ile tragizmu można w niej zawrzeć. Proszę o stawienie się jutro, 15 lutego, o godzinie 12.00 w pomieszczeniu głównym Centrum Dowodzenia. Odbędzie się tam oficjalne otwarcie przygotowań do 75. Głodowych Igrzysk. Obecność jest obowiązkowa. Nie skupiam się na dacie, na godzinie, ani na miejscu. Mój wzrok wciąż wbity jest w napis ’75. Głodowe Igrzyska’. Chcę, żeby to był błąd, ale nie wierzę w to, że wzrok mógłby mnie zmylić w takim stopniu. Po mimo to usilnie wpatruję się w litery, jak gdybym siłą woli mógł zmienić treść listu. To jednak na nic, czas pogodzić się z myślą, że Coin nigdy nie da nam zapomnieć o naszej przeszłości. Na nic zdadzą się nadzieje na spokojną przyszłość, kiedy wszyscy właśnie zostaliśmy skazani na patrzenie, jak kolejne dzieciaki zmagają się z tym, co i my przeszliśmy. Z tym wyjątkiem, że tym razem, żadna rebelia nie jest brana pod uwagę. Więc możemy się nazwać nawet szczęściarzami, skoro żyjemy. Podświadomie liczę, że koperty, które dostała reszta zawierają tą samą informację, ponieważ nie chcę stawiać czoła temu w samotności. Chociaż nie mam pojęcia, co innego mogłoby zostać im przekazane. Kiedy tylko przetrawiam tą wiadomość, zginam kopertę na pół. Jednocześnie dopiero w tym momencie uświadamiając sobie, że na wyjazd z Kapitolu nie mam najmniejszych szans. A tej chwili nie ma niczego, czego chciałbym bardziej. Zostawić cały ten cyrk na kółkach za sobą. Chowam list do wewnętrznej kieszeni marynarki, bo nie to będzie mi teraz zaprzątać myśli, tak jak sms, po którym nadal nie ochłonąłem i nie wiem czy kiedyś to nastąpi. Postępuję kilka kroków w kierunku Johanny, ale zanim zdążam niej dojść, na drugim końcu stołu rozlega się huk. Za sobą słyszę brzęk tłuczonych naczyń i parę, czy paręnaście krzyków. Wszystko zlewa się w całość. Odruchowo przykucam i chronię dłońmi głowę, przed odłamkami szkła lecącymi w moją stronę. Zanim staję na wyprostowanych nogach, światło zostaje odłączone, jedynym punktem oświetlającym pomieszczenie jest miejsce wybuchu z którego teraz wyrastają płomienne jęzory. Zapanowuje ogólne zamieszanie, ludzie wpadają na siebie i taranują się w panice. Parę z nich leży na ziemi, zadeptanych przez tłum. Nikt jednak kwapi się, aby im pomóc. Ja sam jestem zbyt oszołomiony wydarzeniami sprzed ostatniego kwadransa, że niemal zastygam w miejscu. Nie mam bladego pojęcia co powinienem zrobić. W myślach modlę się, aby ktoś zrobił cokolwiek, za mnie. Irytuje mnie bezczynność jaka mnie ogarnia, ale nie mogę się zmusić do najmniejszego ruchu. Gdzieś przez wrzasku tłumu mogę wychwycić głos Rei, która chyba jako jedyna zachowała zimną krew i nakazuje mi, Samowi i Dominicowi ugasić płomienie. Zaraz jednak ta dwójka przesuwa się niedaleko przed moimi oczami. Quillin wynoszący nieprzytomnego dziennikarza z budynku. Więc zostałem sam. Mam idiotyczne wrażenie, że zaraz się rozpłaczę, zostając w takiej sytuacji kompletnie sam, na dodatek myśl, że jako jedyny mam na sobie odpowiedzialność pomocy tym ludziom. Jednak zaraz, kiedy przewija się przede mną kolejna zapłakana twarz dociera do mnie, że nie mogę do nich dołączyć, po prostu nie mogę. Przeklinam cicho pod nosem i w duchu dziękuję, że barek znajdował się tak blisko okna. Dzięki jakiejś nienaturalnej sile, która we mnie wstąpiła zrywam zasłonę zarzucając ją na płomienie i starając się je zdusić. Z miernym skutkiem niestety. Po chwili nadbiega jednak inny mężczyzna, również próbujący ugasić pożar. Kierując się więc irracjonalnym instynktem przetrwania zostawiam go i kieruję się ku wyjściu. W ogólnie panującym chaosie rozglądam się za Johanną, co być może świadczy o mojej jeszcze większej głupocie, bo dziewczyna na pewno znajduje się już na zewnątrz, a ja jedynie narażam siebie i innych na większe niebezpieczeństwo. Ale w tym momencie ciężko wykrzesać ze mnie chociaż resztki rozsądku i racjonalnego myślenia. Przez chwilę nawet łapię się na myśli, że może los jednak mi sprzyja, albo chce mi wynagrodzić dzisiejsze wydarzenia, kiedy cudem dostrzegam ją pośród tłumu i zaparcie przeciskam się w jej kierunku. Bez słowa wyjaśnień łapię ją za nadgarstek i ciągnę ku wyjściu. Nie mogę pozwolić sobie na stratę osoby, która jako jedyna w tym momencie może mnie zrozumieć. // ? |
| | | Wiek : 19 Zawód : Prywatny ochroniarz Przy sobie : Komórka, nóż ceramiczny, dowód tożsamości, klucze do mieszkania Obrażenia : Implant w prawej nodze, częściowa amnezja - obrażenie trwałe.
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 08, 2013 5:33 pm | |
| Jakaś samolubna jej część chciała stąd uciekać. Złapać Michaela za rękę i wyprowadzić go stąd jak najdalej. Po ośrodku szkoleniowym poruszała bez najmniejszych problemów. Brak światła by jej nie powstrzymał. Ale nie mogła. Bo czuła się odpowiedzialna za gości. Gdyby nie ślub to nic by się złego nie stało. To, że teraz byli ranni i przerażeni to była jej wina. Przez chwilę obserwowała tłum który nadal poruszał chaotycznie jak stado mrówek w które wdepnie człowiek, ale było to już bardziej zorganizowane niż chwilę temu. Rei przez dłuższą chwilę obserwowała co się dzieje, szukając wzrokiem osób które na przykład należało wyprowadzić, bo same nie były w stanie. Zauważyła, że Sam gdzieś zniknął, odnalazła go po chwili. Pochylał się nad Dominickiem. - Szlag! – zacisnęła dłonie w pięści. Sam próbował go wynieść, ale cóż… szło mu to opornie. Już chciała poprosić Noah by mu pomógł, ale ten zostawił gaszenie pożaru Garelowi a sam pobiegł do wyjścia. - Noah! Noah! – krzyknęła za nim, ale chyba jej nie słyszał. Na placu boju z ogniem został już tylko Michael i Garel. Sama nie wierzyła, że robi to co robi. Zeskoczyła z gracją ze stołu i podbiegła do Michaela. - Pomóż proszę Samowi z Dominickiem. Ja z tatą postaramy się ugasić pożar, żeby wszyscy mogli bezpiecznie wyjść. Przypilnuj, żeby wszyscy wyszli. – chwyciła Michaela za twarz i pocałowała w policzek. Potem lekko, ale stanowczo popchnęła go w stronę wyjścia. Może w ten sposób on się wyewakuuje. Zerwała obrus z jakiegoś stołu i zaczęła gasić nim pożar. Delikatny materiał na nic jednak się zdał w starciu z płomieniami. - Tato, tam gdzieś powinna być gaśnica. – wrzasnęła wskazując na przeciwległą ścianę. Czuła jak płuca ma coraz bardziej pełne dymu. Instynkt kazał jej iść, ale w Sali byli jeszcze ludzie, jeszcze nie byli bezpieczni. Musiała powstrzymać ogień tak długo, by wszyscy dali radę wyjść. Garel niechętnie zostawił córkę, ale wiedział, że gaśnicy potrzebują teraz bardziej, niż czegokolwiek innego. Gaśnicy i cudu. Siedemdziesiąte Piąte Głodowe Igrzyska. Igrzyska Śmierci… wstąpiła w Rei taka wściekłość, że mogłaby teraz ugasić pożar własnymi rękoma i pewnie nie poczułaby nic. Ale tak się nie dało. Garel nadal szukał gaśnicy. - Czemu nie uruchomiły się przeklęte zraszacze? – spojrzała w sufit. Ktoś odciął dopływ wody? Czyżby zamach?
|
| | | Wiek : 29 lat Zawód : Lekarz
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 08, 2013 6:35 pm | |
| Sigyn wparowała do sali balowej jak jakieś tornado. Ostatnio była mistrzem w robieniu wejścia smoka. Co prawda ogniem nie zieje, ale ma jakieś zapędy pirotechniczne i zafascynowanie ogniem. Niewiele widziała. Mignęła jej tylko postać Reiven. - Rei! - Krzyknęła za dziewczyną. Nie była pewna, czy usłyszała, bo nie otrzymała odzewu. Zauważyła świadka pana młodego, Terrain'a. Leżał jak długi. Sig miała złe przeczucia. W końcu napotkała Rei i chwyciła mocno za nadgarstek. - Musimy wyprowadzić za wszelką cenę Chantelle. - Miała głównie na myśli dziecko, ale wiadomo o co chodzi. Sigyn, choć dziecka byłej trybutki na oczy nie widziała to czuła jakąś dziwną więź z maleństwem i chciała je chronić. Trochę jej się instynkty macierzyńskie obudziły. Porzuciła gdzieś szpilki i zdjęła z siebie futra. Jedno podała Reiven. - Gaśmy tym! - Zadecydowała. Dopóki nie znajdzie się gaśnica pora na futra, które są grube i nie łatwo będzie je podpalić. Mama zawsze mawiała. Nie masz gaśnicy, ani wody? Weź koc. Też działa. Futra co prawda kocem nie były, ale miały podobną strukturę. Sigyn niewiele się zastanawiając podbiegła boso do ognia i zaczęła płaszczem gasić ogień. Szło jej mizernie, ale przynajmniej nie stała bezczynnie. Najważniejsze to nie spłonąć. |
| | | Wiek : 18 Zawód : Doradca ds. technologii Obrażenia : Brak
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Cze 08, 2013 7:20 pm | |
| W jednej chwili uśmiecham się do nowożeńców, składam życzenia i przyjmuję komplementy, a już w następnej cały świat wali się nam na głowy. Tajemniczy jegomość wręcza mi kopertę z równie tajemniczą zawartością, a po zobaczeniu godła Kapitolu mam najgorsze przeczucia co do tego, co może zawierać. Chociaż chciałabym się mylić, moje przewidywania okazują się słuszne - let the games begin. Zanim w pełni dociera do mnie sens kilku wydrukowanych na kartce zdań, niebo rozrywa dźwięk wybuchu. A potem jest tylko ciemność. - Pieprzona Coin! - krzyczę zachrypniętym od dymu głosem, wiedząc że w tym momencie i tak nie ma to żadnego znaczenia. I tak możemy nie wyjść stąd żywi. Nolan, gdzie jest Nolan? Gdzie jest Jazz? Nie panikuj, tylko nie panikuj. Słyszę głos Reiven każącej mnie wyprowadzić z budynku, jednak wiem że nie pozwolę się stąd zabrać dopóki nie odnajdę męża i siostry, choćbym miała spłonąć. Jednak Cato oddelegowany do zaopiekowania się mną pojawia się w mgnieniu oka w towarzystwie mojego męża. Obejmuję go szczęśliwa, jednak mimo że prawdopodobnie uznają mnie za wariatkę każę im chwilę zaczekać. Potrącana przez ludzi zmierzam do miejsca gdzie ostatnio widziałam Jasmine, a w którego stronę rozprzestrzenia się ogień. Znajduję dziewczynę krztuszącą się dymem i mimo swojego stanu próbuję ją wyciągnąć z linii ognia. Cato podbiega do mnie i bierze ją na ręce, po czym we czwórkę wybiegamy z budynku, czekając z zapartym tchem na wiadomości o ewentualnych rannych.
//przed budynkiem, albo gdzieś tam. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : myślę Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 09, 2013 10:46 am | |
| Wszystko było nieco przymglone, rozmazane. Nie, to tylko takie wrażenie, wydaje ci się Finnick, to tylko złudne poczucie, że coś jest nie tak, jak powinno być. A przecież każdy dobrze się bawił, zabawa była przednia. Co prawda pomiędzy uściskami, słodkimi życzeniami całą resztą maskarady czaiły się intrygi i cała naga prawda o rebeliantach, które nikt nie chciał wymówić na głos. Dla Reiven i Michaela to były najpiękniejsze chwile w życiu, to ich chwile, właśnie – nikt nie chciał odbierać im tego czasu, który przeznaczyli dla siebie, tylko i wyłącznie, nikt nie chciał psuć tego i przypominać o tym, że wciąż toczy się wojna i nie zawsze jest tak, jak powinno. I choć było tutaj wiele gości, to tak naprawdę para młoda znajdowała się tu tylko dla siebie. Nikt im tego nie odbierze. -Nic teraz nie jest łatwe, nawet jeśli się takie wydaje, to wtedy jest po prostu złudzeniem – odpowiedział chyba nader ponuro, ale w końcu przypomniał sobie, że to nie jest moment na wewnętrzne rozterki, że stoi przed przyjaciółką, która ma mieć milion powodów, aby cieszyć się życiem, a nie zamartwiać tym, że jej mąż zabawia się z inną – Oczywiście, że nie – odpowiedział szybko, może zbyt szybko – Żartowałem – dodał nieco rozbawiony zaistniałą sytuacją i obawami Reiven. Dziewczyno, jeśli cię kocha, nie opuści, jeśli nie, to nie zawracaj sobie nim głowy. Ale na pewno kocha, na pewno jesteś dla niego najważniejsza pod słońcem. Potem zaczęli schodzić się ludzi. Oczywiście, naturalna kolej rzeczy, każdy chce złożyć pannie młodej życzenia, dać prezent, uśmiechnąć się i rozbawić, zobaczyć uśmiech kogoś, kto w tych czasach jest szczęśliwy i może się tym pochwalić. Ale w tym warunkach Finnick nawet nie śmiał odpowiedzieć na jej pytanie, w ogóle wspomnieć cokolwiek o tym, że rozmawiali – zbyt ciekawskich uszu czaiło się w pobliżu gotowych, aby wykorzystać cokolwiek przeciwko nim. Dlatego Odair jedynie się uśmiechnął, rzucił wszystkim krótkie „cześć” i oddalił. Chyba zamierzał wyjść, nieco zirytowany i przytłoczony wszystkim, co go otaczało, życiem oraz spotkaniem z Annie. To było nic, po prostu zwykły bal, a i tak za wiele. To oznacza, że jest słaby, że mimo pokoju i braku namacalnych zmartwień, nie potrafi poradzić sobie ze swoim stanem emocjonalnym, że swoimi koszmarami i życiem. Po prostu życiem. Ono jest zbyt trudne. Czyli jednak się poddajemy, co Finn? Poddać się to jedno, a dostać następnego kopa w tyłek to drugie. Nawet jeśli Toma być tylko głupi list, kilka słów kreślonych na papierze, coś co nie powinno mieć dla niego znaczenia, ale… na początku nawet nie zwrócił uwagi na osobę, która go przyniosła, podziękował uprzejmie i zerknął do środka uznając, że to może niezbyt dyskretne, ale nie miał nic lepszego od roboty, a przedwczesne wyjście mija się z celem. 75. Głodowe Igrzyska. To były słowa, które jako jedyne do niego dotarły, reszta nie miała żadnego sensu, była pozbawiona konkretnego przesłania. To tylko… to… po prostu Głodowe Igrzyska, siedemdziesiąte piąte. Dlaczego? Przecież… dlaczego nie siedemdziesiąte czwarte? O co chodzi? Przeczytał list jeszcze raz mając wrażenie, że cofnął się w czasie. Arena. 24 trybutów. 24 twarzy. Każda obarczona strachem, u niektórych ukrytym, u innych wychodzącym na wierzch i autentycznym. Arena. Sponsorzy, walka o przetrwanie. Momenty, w którym serce przyspiesza tętna, adrenalina przybiera na sile i wszystko… cały świat szaleje, znajduje się w alkoholowym amoku. Ludzie są zamazani, twarze i wszystko inne pozbawione określonej barwy. Ale gdzieś tam, pomiędzy nimi znajduje się krew, czarna, buchająca, powoli sięgająca gości. Krew. -Nie… - jedno słowo wyrwało się z ust Finnicka, kiedy ktoś szturchnął go ramieniem przechodząc obok. Rozejrzał się i zobaczył, że każdy z obecnych triumfatorów: Reiven, Chantelle, inni. Każdy z nich dostał list, przeczytał go i.. Annie. Annie też go dostała. Na pewno. Na pewno tak. Otoczenie powoli zamieniło się w olbrzymi labirynt, ludzie stali sztywno, gęsto skupieni, a twarzy dziewczyny nigdzie nie było. Cholera, cholera, cholera, cholera. Miał być przy niej, kiedy to czytała, dlatego się tu pojawił, tonie był zwyczajny zbieg okoliczności. A on po raz kolejny zawiódł, przepuścił okazję, aby wszystko naprawić i zacząć od nowa, aby jej pomóc, aby móc cokolwiek zdziałać. -Annie! – krzyknął w końcu widząc czyjąś smukłą sylwetkę, nie czyjąś, tylko Annie. Przyspieszył kroku i w tym samym momencie powietrze przeszył huk. Chłopak odwrócił się momentalnie i ostatnią rzecz, którą ujrzał byli rozpierzchający się na boki ludzie, bo chwilę potem zgasło światło. W amoku ruszył tam, gdzie przed chwilą stała Annie, niedaleko niego, prawie, że na wyciągnięcie ręki. I dopiero wtedy, gdy poczuł jej skórę pod jego palcami, cały strach uszedł. Wiedział, ż to ona, po prostu to wiedział. Objął ją i przytulając do piersi, ruszył w stronę wyjścia. Słyszał głos Reiven, ale nie myślał o tym, najważniejsze było wydostać stąd Annie, jak najszybciej. Potem najwyżej wróci, zaraz potem… Brnął do przodu widząc jedynie niewyraźne sylwetki ludzi, którzy go otaczali, a drogę wyznaczały jedynie blade smugi ognia błyskające za jego plecami. I wszystko poszłoby jak po maśle, gdyby w pewnym momencie nie wpadł na kogoś/na coś… po prostu na Isabelle. Jego instynkt podpowiadał mu ucieczkę, ale coś w głębi powiedziało mu, że nie może po prostu jej obejść, zostawić, bo po prostu umrze. Z jednej strony bał się puścić Annie, z drugiej… nie, nie, zostawi jej samej sobie, choćby na chwilę. -Trzymaj mnie mocno – polecił jej miękko do ucha i w tym samym momencie stanął nad Isabelle torując niektórym drogę i najzwyczajniej ją podniósł. Głupie kury, uciekają od ognia nie patrząc pod nogi. A on potem już nie zważał na tłum, przepychał się w stronę wyjścia mając nadzieję, że uda mu się stąd jakoś logicznie wydostać.
[zt x3, si?]
|
| | | Wiek : 27 Zawód : ZABÓJCA NA USŁUGACH COIN Przy sobie : Aparat fotograficzny, nóż, komórka.
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 09, 2013 12:47 pm | |
| Albo mój umysł płatał mi figle, albo z każdą sekundą na sali było coraz gęściej, zupełnie jakby ludzie, zamiast uciekać, napływali do środka. A może to była kwestia dymu, który powoli zaczął zastępować dogasający ogień, wypełniając każdą wolną szczelinę, łącznie z moimi płucami? Nie wiedziałem, co gorsze. Spłonięcie żywcem, czy uduszenie? Przez dobrą minutę rozglądałem się niemrawo, nie rozumiejąc, co krzyczy do mnie Reiven. Wiedziałem za to jedno, i ta myśl była czymś, czego zamierzałem się uczepić - musiałem ją stąd wyprowadzić. To było samolubne i nie byłem z tego dumny, ale gdyby postawiono mnie przed wyborem: ona albo reszta znajdujących się w środku ludzi, bez chwili zastanowienia wybrałbym ją. Cokolwiek by to o mnie nie świadczyło, byłem gotów poświęcić ogół dla dobra jednostki. I możecie mnie oceniać jak chcecie, ale nie miałem zamiaru tego ukrywać. Dlatego kiedy Rei podbiegła do mnie, krzycząc, żebym pomógł Samowi i Dominikowi, nie zareagowałem. Owszem, początkowo miałem zamiar, ale widząc, że ten drugi jest już wynoszony i znajduje się w strefie względnie bezpiecznej, zmieniłem zdanie. Podszedłem do dziewczyny i chwyciłem ją za rękę. - Chodź - powiedziałem tylko, ciągnąc ją w stronę drzwi wyjściowych. Nie spodziewałem się, że się ze mną zgodzi, ale nie miałem zamiaru tak łatwo odpuścić. W sali robiło się coraz goręcej, sam miałem trudności z oddychaniem, a próby wypowiedzenia zdania dłuższego niż trzy wyrazy, kończyły się atakiem niekontrolowanego kaszlu. Lewej ręki wciąż nie czułem, ale miałem nadzieję, że to po prostu adrenalina zadziałała jak środek przeciwbólowy, a nie że ogień doszczętnie zniszczył nie tylko moją skórę, ale i zakończenia nerwowe. Po twarzy nadal spływało mi coś ciepłego i lepkiego i kiedy otarłem czoło rękawem, na białym materiale koszuli zauważyłem ciemne ślady krwi. Gdzieś w oddali rozległo się wycie syren. W samą, kurwa, porę. - Słyszysz? - krzyknąłem do Reiven. - Prawie wszyscy są już na zewnątrz. Zaraz ktoś przyjdzie pomóc reszcie, musimy się... - W tym momencie poczułem, jak zaczyna brakować mi oddechu, a moją klatką piersiową wstrząsnęła kolejna fala dzikiego kaszlu. Oczy zaszły mi łzami, tak, że nie widziałem już praktycznie niczego. Niezdolny do powiedzenia czegokolwiek więcej, po prostu ruszyłem na oślep w kierunku, który - jak zgadywałem - miał doprowadzić nas do drzwi. Cały czas pilnowałem, żeby nie puścić dłoni Reiven, zupełnie jakby stanowiła ona cząstkę rzeczywistości, której musiałem się trzymać, żeby przetrwać. |
| | | Wiek : 18 lat Znaki szczególne : farbowane na rudo włosy, jedenastkowa opalenizna
| Temat: Re: Sala bankietowa Nie Cze 09, 2013 1:07 pm | |
| Cały czas niepewnie dryfowałam gdzieś po sali, z uprzejmym uśmiechem kiwając wszystkim znajomym, wypiłam jednego drinka, zamieniłam kilka słów z przyjaciółmi. Ot, zwyczajne przyjęcie... chociaż może i nie tak zwyczajne, bo nie na codzień mogłam oglądać na własne oczy tak szczęśliwą Rei i tak szeroki uśmiech na twarzy Michaela. Po jakimś czasie nawet nieco się odprężyłam. Może Coin postanowiła jednak odpuścić ten jeden, jedyny raz i pozwolić, żeby jej cholerni podwładni zaznali w życiu odrobiny radości? Wszystko jednak skończyło się w jednej chwili. Podeszłam do stolika z przekąskami. Dopiero wtedy mój żołądek zaprotestował przeciwko mojej całkowitej ignorancji wobec jedzenia od czasu spotkania w szkole. Przepłakałam prawie cały dzień i ostatnią myślą było zjedzenie czegokolwiek, chociaż zwykle jadłam znacznie więcej, niż powinnam. Dopiero teraz jednak głośne burczenie w brzuchu uświadomiło mi, że zachowuję się jak rozkapryszony dzieciak, który nie dostał upragnionej zabawki, choć w istocie rzecz była zdecydowanie bardziej skomplikowana. Sięgnęłam po talerzyk i nałożyłam na niego nieco sałatki- lekka potrawa nie budziła we mnie takich oporów, jak reszta dań. Wzięłam jeszcze kieliszek z wodą i ruszyłam przed siebie niespiesznym krokiem. Miałam nadzieję złapać gdzieś Chan i porozmawiać z nią chociażby przez chwilę, albo umówić się na kawę czy... cokolwiek. Ale nie zdążyłam. Może gdzieś w głębi ducha wiedziałam, że tak się stanie, że towarzyszący mi od początku przyjęcia niepokój nie jest głupią paranoją. Ale kiedy usłyszałam szum, a potem krzyk, który wzniósł się wysoko pod sufit, a potem opadł ciężko i roztrzaskał na milion kawałków, nie poczułam satysfakcji ze słuszności uczuć. Jedynie strach. Paraliżujący strach, a potem ból, kiedy coś mocno uderzyło mnie w plecy. Upadłam, mimowolnie unosząc ręce i zasłaniając twarz, a kieliszek i talerz rozbiły się przy upadku, boleśnie wbijając kawałki szkła w moje nieosłonięte niczym dłonie. Miejsce uderzenia pulsowało mi tępym bólem, a myśli gnały jak szalone. Co, jak dlaczego? Gdzie jest Michael, co się stało z Rei, z Dominikiem, z Chan?! Spróbowałam się podnieść, z gardła wydarł mi się ciężki jęk, ale stałam na nogach. Może potrafiłabym stamtąd wtedy wyjść. Może potrafiłabym znaleźć przyjaciół i uciekać jak najdalej. Może nawet opanowałabym panikę. Ale zobaczyłam ogień. Obrazy z Dwunastki przesłoniły mi widok. Płonące włosy, ubrania, skóra, paniczne krzyki, jedno wielkie szalejące inferno bez granic, ciepło, które teraz lekko musnęło mi nogę... Skoczyłam, zasłaniając dłońmi twarz, a krople krwi z ranek na rękach kapnęły na podłogę, a potem ogień pochłonął je żarłocznie, sycząc cicho. Rozglądałam się przez palce, ale spod zaciśniętych rąk cały czas wydobywał się krzyk, mój krzyk, nogi miałam jak przyklejone do podłoża i już chyba nawet godziłam się z myślą, że to koniec... Ktoś szarpnął mnie za ramię, odwróciłam się dziko, płacząc i wyjąc pośród morza płomieni. Chyba widziałam twarz Chan, ale równie dobrze mogło mi się tylko zdawać, że mizernymi siłami próbuje wyciagnąć mnie na obrzeża sali. Nogi zachwiały się pode mną, upadłam z głuchym trzaskiem, nawet nie czując towarzyszącego temu bólu. Wtedy ktoś schylił się nade mną i podniósł do góry, słabo zaprotestowałam, wszystko migało mi czerwonym płomieniem. Nie odsłaniałam oczu, zbyt oszalała ze strachu, a potem głowa zwisła mi do tyłu, jakby ktoś odłączył mnie od tego wszystkiego jednym, szybkim ruchem. I byłam temu cholernie wdzięczna. Ostatnim, co widziałam przed kojącym aksamitem czerni, była ognista łuna pożaru.
//Plac? |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Sala bankietowa Sro Lip 31, 2013 1:18 pm | |
| Mniej więcej około ósmej wieczorem, sala zaczęła zapełniać się gośćmi. Mimo rozłożonych gdzieniegdzie kwiatów, w powietrzu unosił się zapach świeżej farby, zdradzającej niedawny remont. Pod ścianami ustawiono długie stoły, zastawione różnorakimi potrawami - nie tak wymyślnymi, jak te, które zwykło się podawać w stolicy przed wojną, ale znacznie bardziej wyszukanymi, niż spożywa się na co dzień. Pod jedną ze ścian, na podwyższeniu, ustawiła się orkiestra, wygrywająca raczej spokojną i cichą melodię. Na przeciwległej ścianie umieszczono duży, plazmowy telewizor, który wyświetlał fragmenty niedawnych wywiadów i urywki ze szkoleń trybutów - spodziewano się w końcu licznego przybycia przyszłych sponsorów.
Dla gości udostępniono całe piętro bankietowe. Między ich postaciami od czasu do czasu pojawiały się sylwetki wtapiających się w tłum strażników, których zdradzał jedynie zarys broni pod idealnie skrojonymi marynarkami.
|
| | | Wiek : 36 Zawód : ex-mentorka|bezrobotna
| Temat: Re: Sala bankietowa Sro Lip 31, 2013 10:28 pm | |
| Popraw makijaż, zrób coś z włosami i… Uśmiechnij się, idiotko! Wyglądasz, jakby ci babcię zjedli! – ofukałam się w myślach. Bankiet miał być przecież przyjemnością, dobrą zabawą. Tymczasem z moim humorem nadawałam się bardziej na… Stypę. Mimowolnie wzdrygnęłam się, gdyż doszło do mnie, że tak naprawdę wybierałam się na przyjęcie żałobne. Ta elegancka impreza była tak naprawdę wstępem do masowego mordu. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Odstawione od stóp do głów eleganciki, szychy doskonale bawiące się w towarzystwie jeszcze większych szych. Ludzie kompletnie nieprzejmujący się tym, że już niedługo poślą na śmierć tyle osób, tyle dzieci. Ładnie ubrane bestie… Westchnęłam cicho i oparłam się o najbliższy wolny kawałek ściany. Po raz kolejny omiotłam wzrokiem pomieszczenie, aby zlokalizować coś, co pozwoliłoby mi odwrócić uwagę od ponurych rozmyślań. Musiałam jakoś przetrzymać ten wieczór, a zadręczanie się przyszłymi wydarzeniami nie pomagało w dobrej zabawie. Zrobiłam więc to, co grzeczna dziewczynka zrobić musi. Doprowadziłam fryzurę oraz makijaż do względnego porządku, przykleiłam do twarzy sztuczny uśmiech i energicznym krokiem ruszyłam w stronę największego skupiska parszywych elegancików. Wtopienie się w tłum nie zajęło mi zbyt wiele czasu. W końcu… Kto jak kto, ale ja zawsze potrafiłam dopasować się do sytuacji. Począwszy od odpowiedniego (i niewygodnego jak diabli!) stroju, na cukierkowym zachowaniu zakończywszy. Skinienie głowy, krótka rozmowa, wymiana uprzejmości, drobny komplement… Wszystko to pozwoliło mi sprawiać wrażenie rozluźnionej, jednak w środku czułam się paskudnie. Miałam ochotę wskoczyć na najbliższy stół i kazać ludziom zakończyć tę farsę. Nie zrobiłam tego… Po prostu poszerzyłam swój uśmiech i dalej udawałam, że bawię się wprost szampańsko.
[Od razu mówię, że dodaję z telefonu i mogło mi się coś poplątać. :/] |
| | | Wiek : 22 Zawód : Stylistka
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Sie 01, 2013 3:10 pm | |
| /mieszkanie Rowie i Lany/ Wchodzę do przepełnionej sali cała zziębnięta. Sięgam po kieliszek szampana i przepycham się w przód, zamierzając wtopić się w tłum. Jestem przekonana, że nikt nie zauważył mojego spóźnienia i być może nikt nie zaobserwowałby mojej nieobecności. Mimo to wolę jednak pobyć tu, choćby przez chwilę. Nie mam pojęcia, czemu ostatnia noc była taka ciężka. Dziwne sny, które czasem męczą mnie od czasu wybuchu rebelii, lekka depresja... Nie mam pojęcia. Zastanawia mnie, dlaczego jeszcze nie wywalili mnie z posady stylistki. A może właśnie zamierzają to uczynić? Eh, nie ważne. Stoję w tłumie ludzi, z których połowy nie kojarzę, czując się jak wielka, chodząca bryła lodu, pijąc szampana i gibając się w rytm przytłumionej muzyki. Tyle osób wokoło, a ja i tak czuję się taka samotna. Nie mam pojęcia, gdzie jest Rowie, bo z domu wybiegłam tak szybko, że nawet nie spojrzałam, czy byłam sama. Muszę być lepsza. Milsza. Czulsza. - Eh, samotność jednak nie jest taka zła - mamroczę do siebie i cofam się, aby oprzeć się o ścianę.
|
| | | Wiek : 37 lat Zawód : prowadzę gospodarkę Panem
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Sie 01, 2013 3:33 pm | |
| Zazwyczaj to kobiety uwielbiały tego typu wydarzenia, szykując się już tydzień przed, chociaż...przecież w czasie złotej ery Kapitolu obie płcie stroiły się w przeróżne złote piórka, żeby tylko zabłysnąć i swoim odblaskiem przyćmić jakiegoś mało lubianego znajomego. Pamiętał swoje obrzydzenie, gdy przyszło mu współpracować i ochraniać takie...powszechne indywidua. Przywykł do skromności w swoim Dystrykcie, chociaż daleko mu było do podartych spodni i pobrudzonych koszul. Wszystko dzięki maminej schludności; znowu o niej myślał. Robił się zbyt nostalgiczny przez tą całą zimę, chaotycznie dokazującą za oknami. Blokującą nawet najszybsze arterie dzielnicy Rebeliantów. Nic dziwnego, że spóźnił się odrobinę na to szumne wydarzenie, wchodząc na zatłoczoną już salę, pełną eleganckich ludzi (ale już bez krzykliwych kolorów, na całe szczęście, powinien osobiście podziękować Coin), szumu rozmów i wiercącego w nosie zapachu farby. Nie skrzywił się jednak, od progu włączając tryb rozkosznie towarzyskiego człowieka, z przyjaznym uśmiechem i prześwietlającym każdego spojrzeniem. Niewidocznym zza czarnych szkieł okularów; relikt przeszłości, powinien może zainwestować w szalone gogle, ale...miał skłonności do antyków różnego rodzaju. Generalnie mógł je zdjąć, był wieczór, ale po pierwsze przyzwyczaił się już do ciężaru okularów na nosie. Przyzwyczaili się też wszyscy tutaj obecni, wierchuszka rządowców i osób pracujących przy igrzyskach i...Przezorny zawsze ubezpieczony. Droga Coin pewnie jeszcze nie opanowała ruchu planet i Słońca, ale kto wie. Z niejaką irytacją (i zazdrością) twierdził, że ta kobieta potrafi wszystko. No tak, prawie, ten bankiet w niczym nie przypominał przeszłych, wystawnych i głośnych przyjęć, na których pracował, krążąc z bronią między gośćmi. Orkiestra rzępoliła jakąś melancholijną nutę a ilość fałszywych uśmiechów wokół niego naprawdę go zniechęciła. Ci ludzie nie potrafili się bawić. I udawać. W takim stylu, w jakim robił to on sam. Skłonił pozdrawiająco głową do przechodzącego strażnika, incognito (szanował takich ludzi, którzy chyba jako jedyni wzbudzali w nim szczerze pozytywne uczucia) i ruszył w kierunku jednego ze stołów, jednocześnie zastanawiając się co by tu zjeść (wizyta w KOLCu wzmogła jego apetyt) i oglądając wycinki z wywiadów trybuciątek. Chyba właśnie widział małą Atenę, mówiącą coś patetycznego. Uśmiechnął się sam do siebie. Rozkoszne.
|
| | | Wiek : 20 Zawód : Strażnik Pokoju [dawniej morderca] Przy sobie : Mundur, kamizelka kuloodporna, krótkofalówka, telefon komórkowy. Broń palna, dwa magazynki, paralizator, Znaki szczególne : BIały mundur, długie włosy, słodki uśmiech, zawiązany czarny męski krawat na prawym nadgarstku Obrażenia : -
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Sie 01, 2013 10:54 pm | |
| //mhm, bilokacja.
Wchodząc na teren Ośrodka Szkoleniowego, rozmyślała o tym, ile czasu minęło od jej ostatniego balu. Dwa? Tak, chyba coś koło dwóch i pół roku. Bankiet wydany przez Snowa w jego wspaniałej rezydencji i rozległym ogrodzie, który wzbudzał zachwyt i zawiść zaproszonych gości. Mało który gość wiedział, że po zakończeniu imprezy siedmioro mężczyzn, którzy okazali przy bramie zaproszenie, nie opuściło tego budynku żywych. Inne czasy, inny prezydent, inny kraj. Ale to była całkiem niezła zabawa Catrice uwielbiała bale i maskarady, o których czytała od dziecka. Pamiętała, że w domu stała półka z książkami o tej tematyce, które przeglądała godzinami. A teraz sama wylądowała na bankiecie z okazji rozpoczęcia Igrzysk. Długa, prosta czarna sukienka z odkrytymi plecami, wysokie szpilki i srebrny łańcuszek. Pełnia szczęścia i prostoty, jakiej nauczyła ją matka. Doskonale wiedziała, że z jej wyglądem nie musi uciekać się do wyszukanych strojów i makijażu. Wystarczyła sama naturalność i lekka nuta delikatnych perfum. Weszła na salę bankietową i niemal natychmiast zwędziła kieliszek szampana z tacy, obdarzając kelnera uśmiechem. Mężczyzna skinął jedynie głową, przyjął pusty kieliszek i ofiarował jej następny. Popijając alkohol, Catrice błądziła po sali, wymieniając ukłony, pozdrowienia i uśmiechy, aż w końcu dostrzegła mężczyznę w ciemnych okularach. Hmmm, ciekawe. Bardzo ciekawe. Podeszła do niego i stanęła obok, uśmiechając się lekko. - Dobry wieczór - rzuciła swobodnym tonem. |
| | | Wiek : 37 lat Zawód : prowadzę gospodarkę Panem
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Sie 01, 2013 11:19 pm | |
| To zdecydowanie nie były takie bankiety, jak dawniej, za czasów Snowa; nawet jedzenie było wtedy o wiele lepsze, o czym zorientował się po pięciu minutach przyglądania się zastawie i wieżyczkom z jakichś podejrzanie wyglądających przystawek. Których praktycznie nikt nie dotykał. Joseph zauważył wesołą tendencję ludzi do rzucania się wręcz na kelnerów z szampanem, niewielu natomiast zbliżało się do (nie tak) suto zastawionych stołów. Bali się zatrutego pokarmu? Czy może tracili apetyt przez miłe obrazki na ekranie? Pan pewnie nigdy nie musiał chodzić po ludzkich zwłokach. Ja musiałam mówiła właśnie urocza Atena, w równie uroczej kiecce, z uroczymi, małymi ząbkami w atmosferze ogólnego uroku. Uśmiechnął się lekko do ekranu, wybierając w końcu pysznie zapieczoną ostrygę. Akurat w momencie, w którym poczuł zapach kobiecych perfum. Nie odwrócił się jednak w stronę (nie)znajomej od razu, ignorując na razie jej kulturalne przywitanie. Dalej śledził urywki wywiadów na ekranie, z lekkim uśmiechem. - Dzieci prowadzone na rzeź zawsze sprawiają, że robię się głodny - podzielił się swoim spostrzeżeniem-wytłumaczeniem obecności przy stole, sięgając po nóż do ostryg. Odwrócił się jednak w stronę Cat dopiero wtedy, gdy mała dziewczynka skończyła swoje płomienne przemówienie. Był ciekawy, co dzieje się teraz w głowach wrażliwych Rebeliantów, którzy nie popierali Snow. Chyba nie o takie Panem walczyli? Odsunął jednak te dywagację na dalszy plan, skupiając się na swojej towarzyszce wieczoru. Lepiej trafić nie mógł. - Dobrze się bawiłaś przy trenowaniu dzisiejszych nieobecnych gwiazd wieczoru? Jest tam ktoś...komu warto się bliżej przyjrzeć? - spytał całkiem szczerze zaciekawiony, poprawiając atłasową muszkę pod szyją, ramieniem wskazując ekran, na którym teraz widać było urywki z pokazów. W końcu kto jak kto, ale Catrice powinna wiedzieć najlepiej o słodkich trybuciątkach. A Joseph przecież uwielbiał informację z pierwszej ręki. |
| | | Wiek : 24 Zawód : Żołnierz; Oddział Reiven Przy sobie : przy sobie: zapalniczka, prawo jazdy, latarka, pistolet, zestaw pierwszej pomocy
| Temat: Re: Sala bankietowa Czw Sie 01, 2013 11:52 pm | |
| /Bilokejszyn dla Pippina bo Ancia wyjechała./
Peregrin Hawkeye stawił się tego dnia z samego rana na Posterunku Strażników Pokoju. Owszem był wojskowym, ale po tych wszystkich wydarzeniach związanych z Igrzyskami, które świadczyły o totalnym chaosie i dezorganizacji władzy w Nowym Kapitolu, postanowiono wzmocnić szeregi Strażników kimś, kto znał się na rzeczy. A że Pippin miał nieposzlakowaną opinię podczas całe służby, to dwa dni temu Kapitan Reiven przyniosła mu kopertę podpisaną (chyba) osobiście przez panią prezydent. "Ależ mnie zaszczyt kopnął!" skomentował mężczyzna, na co pani kapitan parsknęła śmiechem, jako że byli wtedy sami. I tym sposobem przechadzał się właśnie w nienagannie skrojonym GARNITURZE po sali bankietowej. Kaburę broni schowaną miał sprytnie i dyskretnie, ponadto pod białą koszulą nosił lekką i skuteczną kamizelkę kuloodporną nowego typu. Gdyby nie służba, nie byłoby go tutaj. Ani nie był mentorem, ani oficjelem, a potencjalny sponsor z niego był żaden. Nie rozmawiał z nikim, nie uśmiechał się, tylko przechadzał się wśród ludzi, obserwując ich bystrym wzrokiem. Miał ich chronić przed atakami sabotażystów i to też zamierzał dziś uczynić. Może gdyby choć zerknął na ekran, przed oczami przemknęłaby mu Rosana, ale skoro nie patrzył to jej nie dojrzał. I nadal był błogo nieświadomy, że jego siostra miała niedługo zginąć, walcząc na śmierć i życie z Kapitolińczykami. |
| | | Wiek : 20 Zawód : Strażnik Pokoju [dawniej morderca] Przy sobie : Mundur, kamizelka kuloodporna, krótkofalówka, telefon komórkowy. Broń palna, dwa magazynki, paralizator, Znaki szczególne : BIały mundur, długie włosy, słodki uśmiech, zawiązany czarny męski krawat na prawym nadgarstku Obrażenia : -
| Temat: Re: Sala bankietowa Pią Sie 02, 2013 12:10 am | |
| - Dzieci prowadzone na rzeź zawsze sprawiają, że robię się głodny. Catrice uśmiechnęła się lekko i spojrzała na Josepha, zajętego pochłanianiem ostryg. Kolejne, co ich łączy. Czasem odnosiła wrażenie, że niewielu ludzi pojęłoby jej naturę. Ale Joseph rozumiał. Znał ją, a ona znała jego… Na pewien sposób. - Ty też…? – sięgnęła po oliwkę, obserwując czyjś wywiad. – A myślałam, że tylko ja chodzę ostatnio głodna… Gdy wreszcie na nią spojrzał, piła kolejny kieliszek szampana, niemal w ogóle nie patrząc na ekran. Usłyszawszy pytanie, zamyśliła się na moment i wskazała na jakąś dziewczynkę na ekranie. - O niej nie wiem nic. To chyba jedna z tych, które zwiały. – rozgryzła kolejną oliwkę, rozkoszując się jej smakiem. – Snow jest niezła. Nie wpadłyśmy na siebie, ale trenerzy mówią o niej, że jest jak jej dziadek – nie cofnie się przed niczym. Zastanawiało ją, czy Salinger pamięta Cordelię. Jeszcze niedawno była małą dziewczynką, a teraz okazała się być trybutką, która ma szanse na przetrwanie. - Crane świetnie strzela z łuku, Templesmith zapowiada się ciekawie, podobnie jak mała Hope Flickerman… - łyk szampana. – Osobiście bawi mnie też ten buntownik, Gekon. Mam wrażenie, że Organizatorzy z radością się nad nim poznęcają... Zerknęła na towarzysza. - Interesuje cię konkretny trybut…? |
| | | Wiek : 37 lat Zawód : prowadzę gospodarkę Panem
| Temat: Re: Sala bankietowa Pią Sie 02, 2013 12:31 am | |
| Uśmiechnął się ponownie na jej słowa. Chętnie zapewniłby ją, że nie tylko ona chodzi wiecznie głodna i że widział wczoraj na własne oczy ludzi wręcz umierających z niedożywienia, ale nie miał zamiaru dzielić się z nią ani swoimi spostrzeżeniami w tej kwestii ani swoim planem dnia ani celem wędrówek. Rządowcy z wyższych stołków rzadko bywali w KOLCu i byłby głupcem, gdyby rozpowiadał na prawo i lewo o ilości spraw, pozostawionych za murami getta. Zresztą, teraz przecież nie był w pracy a na bankiecie, powinien odrzucić wszystkie natrętne myśli o sojuszach politycznych, niepokojach w Kapitolu, ciężkiej zimie w Dystryktach i po prostu rozkoszować się towarzystwem pięknej dziewczyny obok siebie. I jedzeniem; prawie nigdy nie jadał w domu, stołując się w coraz to nowszych knajpach, uroki bycia singlem. Nie musiał martwić się o wyżywienie całej rodziny, wobec czego w mieszkaniu posiadał tylko butelki alkoholu i wody. Z których korzystał bardzo oszczędnie; dzisiaj też nie umoczył jeszcze ust w szampanie, chociaż kieliszek w szczupłej dłoni Cat wyglądał zachęcająco. Tak jak i cała ona, lekko zblazowana, bez natrętnego makijażu, jakby była aż nazbyt pewna swojej urody. To mogło ją kiedyś zgubić, ale złote rady zostawiał na później, uważnie słuchając o trybutach. - Cordelia to moja faworytka - zgodził się od razu, przemilczając fakt, że również jeden z niepozornych chłopców urzekł jego opiekuńcze serduszko. Niektóre informacje należało zachować dla siebie. I dla sponsorów. Gra toczyła się przecież nie tylko na arenie ale i wśród ludzi, którzy posiadali władzę i pieniądze. A tych było w tym pomieszczeniu śmiesznie wielu. - Ale jeśli jest faktycznie jak dziadek - nieostrożna, zapatrzona w siebie i naiwna; żeby się tak dać Coin...! - to nie wróżę jej długiego życia. A szkoda. Ładne dziecko. Wyraźniej byłoby widać cierpienie, zniszczenie psychiczne i permanentny ból - kontynuował swobodnie, wbijając jednocześnie w ostrygę nóż i otwierając ją sprawnie. - Chętnie posłucham - kolejny ruch noża i kolejny - wszystkich informacji o Igrzyskach. Ostatnio byłem trochę zajęty i dopiero nadrabiam trybutowe zaległości - dodał w końcu, przełykając ostrygę i odstawił na stół zarówno noże jak i talerzyki. Pewne i mocne dłonie wytarł w serwetkę, powracając wzrokiem do Catrice. W niedalekim lustrze odbijały się jej plecy i poświęcił chwilę na pokontemplowanie jej bladej skóry i widocznej linii kręgosłupa. Zadowolenie z estetyki miejsca od razu u niego wzrosło. |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Sala bankietowa Pią Sie 02, 2013 11:48 pm | |
| Alex i Pippin Tłum na sali z każdą chwilą gęstniał, co sprawiało, że lawirowanie między gośćmi było znacznie utrudnione. W pewnym momencie, jakaś wysoka kobieta w jasnoróżowej sukni z ciągnącym się po ziemi trenem, zastąpiła drogę Alex. Dziewczyna potknęła się, zachwiała i straciła równowagę, wpadając wprost na Peregrina i tylko dzięki niemu unikając bliskiego spotkania z posadzką.
Lana Na sali robiło się coraz bardziej gorąco, a co za tym idzie - duszno. Po kilku minutach stania pod ścianą, dziewczyna poczuła, że zaczyna lekko kręcić jej się w głowie i to bynajmniej nie od pitego właśnie szampana. Lana - proponuję odetchnąć świeżym powietrzem. Może tutaj?Catrice i Joseph Mimo, że większość gości zajmowała się raczej przyjacielskimi pogawędkami, zerkaniem na poczynania trybutów lub po prostu degustacją potraw i trunków, przy stojącym na uboczu stoliku, od początku bankietu siedziała samotna, na oko trzydziestoletnia kobieta. Miała na sobie długą do ziemi, ciemnoczerwoną suknię, czarne włosy upięte w luźny kok i elektryzująco zielone oczy, podkreślone może nieco zbyt mocnym makijażem. Powolnymi łyczkami popijała półprzejrzysty płyn ze smukłego kieliszka i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przez cały czas jej oczy - pozornie lustrując gości na sali - czujnie śledziły każdy ruch i gest rozmawiających Catrice i Josepha. |
| | | Wiek : 20 Zawód : Strażnik Pokoju [dawniej morderca] Przy sobie : Mundur, kamizelka kuloodporna, krótkofalówka, telefon komórkowy. Broń palna, dwa magazynki, paralizator, Znaki szczególne : BIały mundur, długie włosy, słodki uśmiech, zawiązany czarny męski krawat na prawym nadgarstku Obrażenia : -
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Sie 03, 2013 12:32 am | |
| Jedną z zalet bankietów było jedzenie. Catrice, słuchając Josepha, z zadowoleniem skosztowała cienkich płatów łososia, skropionych sokiem z cytryny i nadziewanych ziarnami pieprzu i imbirem. Lubiła ostre przyprawy i smaki, a nade wszystko uwielbiała imbir, który uważano za afrodyzjak. Często zastanawiało ją, w jaki sposób potrawa może wpłynąć na zmysły człowieka. - Florian jest chyba moim ulubieńcem - powiedziała spokojnie, po raz kolejny upijając łyk szampana. - Na początku wyglądał na niesamowicie wystraszonego, ale ma w sobie talent do strzelania... Przeciął strzałą moją strzałę aż do grotu. Obserwowała, jak Joseph sprawnie rozprawia się z ostrygami. Spodobało jej się to, podobnie jak jego zawadiacki uśmiech. - Wiesz, Joseph... - zaczęła nieśmiało. - te Igrzyska są niesprawiedliwe... Mam wrażenie, że od razu wszyscy trybuci uznają Setha i Blue za najsłabsze ogniwa. - przygryzła wargę, myśląc o tym, jak niesprawiedliwe było posłanie niewidomej dziewczynki i autystycznego chłopca na tę bezsensowną rzeź. - To... Chore. Powinni mieć szansę na to, że ktoś ich zastąpi. Kątem oka dostrzegła kobietę w ciemnoczerwonej sukience, która co jakiś czas upijała łyk jakiegoś napoju z kieliszka. Miała mocny, zbyt mocny makijaż, a jej oczy błądziły niespokojnie po sali. Catrice miała wrażenie, że kobieta obserwuje ją i Josepha, a z każdą sekundą to wrażenie nasilało się. - Wydaje mi się, że ktoś nas obserwuje, wiesz...? |
| | | Wiek : 37 lat Zawód : prowadzę gospodarkę Panem
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Sie 03, 2013 12:17 pm | |
| Uśmiechnął się sam do siebie, gdy Cat wypowiedziała imię swojego faworyta. O którym on sam nie wspominał, ale do którego poczuł nawet lekką nić sympatii, co z tego, że widywał go tylko na ekranach. I że naprawdę nie lubił dzieci, uważając w gruncie rzeczy za... niebezpieczne. Może i nie miały szans w starciu z dorosłym, ich kości były kruche i nie miały zbyt wiele sił, ale w dziedzinie manipulacji - nawet niespecjalnej - były mistrzami. Wielkie oczy, smutne buzie, niewinne twarzyczki; jako Strażnik wiele razy widział swoich współpracowników, puszczających wolno nieletnich sprawców kradzieży bądź innych wykroczeń, tylko dlatego, że jeden czy drugi niziołek się rozpłakał albo wołał rozpaczliwie mamę. Joseph uważał więc ideę Igrzysk za coś fascynującego. Dzieciaki zmieniały się z łzawych, podstępnych stworzeń w zabójców, z większą lub mniejszą chęcią. Degeneracja gatunku na oczach wszystkich. Może i brzmiał w swojej głowie jak jakiś starożytny, pokręcony psycholog (lub filozof), ale przecież nie dzielił się z nikim swoimi prawdziwymi myślami. Nawet tymi odnośnie niepełnosprawnych dzieci, psujących widowisko na arenie. Był pewny, że zginą jeszcze zanim zejdą ze stanowiska startowego. - Życie jest niesprawiedliwe - wygłosił tylko frazę aktualną na tym świecie od tysiącleci. - I my, ludzie z dystryktów, cierpieliśmy dużo dłużej niż przez jedne Igrzyska. Wyrównujemy rachunki. - dodał, znów czując się chwilę jak proporczyk polityczny Coin, wskazując jednocześnie głową na ekran z popisem umiejętności jakiegoś blondyna. Nawet nie zauważając kobiety w czerwonej sukience; stał przodem do Catrice, która miała zdecydowanie lepsze pole do obserwacji. Widział w jej oczach coś w rodzaju lekkiego niepokoju albo po prostu błyszczały tak intensywnie po spożyciu tych wszystkich afrodyzjaków. Wzruszył tylko ramionami na jej słowa. - A to nowość - odparł grzecznie, przyzwyczaił się do wszechobecnych oczu i podejrzliwych spojrzeń. Szarość życia. - Jeszcze nie przywykłaś? Na Twoim stanowisku to musi być codzienność - spytał z lekkim uśmiechem, dość nieadekwatnym do aktualnego położenia. Był w samym środku dwulicowego bankietu, z wyrafinowaną morderczynią w ładnej kiecce obok siebie i zapewne ewentualnym nieprzyjacielem gdzieś z plecami. Sięgnął więc po oliwkę, rozgryzając ją w zębach - nie przejmował się zbytnio. Jego umysł opanowały ukochane Igrzyska. |
| | |
| Temat: Re: Sala bankietowa Sob Sie 03, 2013 12:21 pm | |
| Bilokacja, Tunele
Mel miała wyjątkowo dobry humor, nawet jak na siebie. W końcu szła na bankiet! Była miłośniczką imprez, których w trzynastce za dużo nie było. Niestety. Nie było okazji. Kończąc papierosa stanęła przed gmachem Ośrodka Szkoleniowego w swojej błękitnej sukience i czarnym płaszczu. Nie miała daleko, więc mogła sobie pozwolić na tak lekki ubiór. Buty miała bez obcasów, wolała nie obciążać niedawno skręconej kostki. Z uśmiechem weszła na salę bankietową wcześniej pozbywając się płaszcza. Na Sali było już sporo ludzi. Kiwnęła głową tym, których znała po czym podeszła do okna i opierając się o parapet podziwiała widoki. Na razie nie było nikogo, z kim mogłaby porozmawiać, trzeba poczekać. Poza tym przy oknach nie było takiego natłoku ludzi i było czym oddychać. To był duży minus bankietów, który jednak nie przeważał swoją wartością plusów. Niektórzy podpierali ściany, inni rozmawiali, a ona tylko stała i patrzyła się na Kapitol. Zawsze chciała tu mieszkać, więc spełniła jedno ze swoich marzeń. Nie patrzyla na to jakim kosztem. Nie patrzyla na to, ze gdzieś tam, za murem, ludzie umierają z głodu, chłodu i chorób. Jej było dobrze, to się liczyło. Jej i większości byłych rebeliantów. Więcej do szczęścia nie potrzeba. Po jakimś czasie lotniła się z sali. |zt xD
Ostatnio zmieniony przez Melanie Fox dnia Pon Sie 26, 2013 10:15 am, w całości zmieniany 1 raz |
| | |
| Temat: Re: Sala bankietowa | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|