|
| Kawiarnia 'Petit Appetite' | |
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Kawiarnia 'Petit Appetite' Pią Maj 03, 2013 3:01 pm | |
| First topic message reminder :
Niewielka, cicha i spokojna kawiarenka, serwująca jedne z najlepszych kaw w całym Kapitolu. Prowadzona przez starsze już małżeństwo, może pochwalić się bogatym menu gorących i zimnych napojów, a także specjalnością właścicielki - kremówkami z polewą z toffi. |
| | |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 23 lata Zawód : kawiarka Przy sobie : aparat fotograficzny, leki przeciwbólowe
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Sro Sie 06, 2014 9:14 pm | |
| // jakoś po grze z Finnickiem w mieszkaniu. <33
Zależność. Nigdy nie przepadałam za tym słowem; w każdym razie nie przepadałam za nim jeszcze w Czwórce, jeszcze zanim to wszystko się zaczęło. Kochałam swoją wolność. Oczywiście, zawsze ograniczała ją władza, której autorytetu nie mogłam prześcignąć, ale pomimo tego lubiłam świadomość posiadania pewnego rodzaju wolności, niezależności, którą przyznano mi od urodzenia. Nie lubiłam więc swojej zależności, która próbowała tą wolność ograniczyć- zależności od rodziców, od opiekunów, innych mieszkańców Dystryktu, moich przyjaciół. Jakaś część mnie zdawała sobie sprawę, że postępowałam głupio. Ludzie zwykle zależeli od siebie wzajemnie, to było nieuniknione, ale inna część mojej natury buntowała się przed tą naturalną koleją rzeczy. Zbytnio podobała mi się myśl o kompletnej niezależności, o całkowicie wolnym bycie. Potem udałam się na Arenę. Wtedy byłam w rękach wielu ludzi- prezydenta Snowa, mieszkańców Kapitolu, Organizatorów. Oni wszyscy otaczali mnie szczelną, szklaną kopułą i obserwowali mnie uważnie spoza jej ścianek. Każdy mój ruch, gest, słowo, nic nie pozostawało w ukryciu. Oni dawali mi ubrania, oni mnie szkolili, wreszcie to oni decydowali o moich losach na Arenie. I pomimo, że próbowałam temu zaprzeczać, nigdy nie stracili nade mną kontroli. Potem... zależałam od wielu osób. Psychologów, psychiatrów, ale ta zależność mi nie przeszkadzała, albo po prostu nie miałam siły, żeby z nią walczyć. Jednak była tylko cieniem mojej relacji z Finnickiem. Był jak słońce i księżyc, jak wszystkie cztery pory roku, potrzebowałam go tak, jak roślina potrzebuje wody- nieustannie, ciągle, rozpaczliwie, więdnąc, kiedy zbytnio się oddalał. Z tym rodzajem zależności też nie próbowałam walczyć- jak mogłam walczyć z czymś, co podtrzymywało mnie przy zdrowych zmysłach? Chciałam i musiałam mieć go przy sobie, i cieszyło mnie, kiedy faktycznie tak było. Problem pojawił się dopiero wtedy, kiedy zauważyłam, jak Finnick stopniowo ulega zmęczeniu, temu okropnemu rodzajowi bezbrzeżnego zmęczenia, którego nie można zwalczyć. Chociaż zachowywał się czule i beztrosko jak dawniej, podświadomie czułam, że krzywdziłam go swoją bezczynnością, biernym oczekiwaniem na to, że pomoże mi podołać wszystkim aspektom życia codziennego. Nie chciałam go na to skazywać. I wtedy zaczęłam szukać pracy. Przed wejściem do kawiarni przygładziłam włosy, poprawiłam spódnicę i wzięłam głęboki wdech. Nie wolno mi było się zdenerwować, nie mogłam zachować się jak wariatka, musiałam dostać tą pracę, niezależnie od tego, czy miałam ją polubić, czy też nie. Potrzebowałam jej. I nie zamierzałam zaprzepaścić swojej szansy, nie ponownie. Lekko uchyliłam drzwi kawiarni i wsunęłam się do środka. Zdjęłam płaszcz, ponownie przygładziłam i tak gładko ułożone włosy i udałam się w stronę najbliższego stolika, przysiadając na krześle i próbując opanować drżenie rąk. Chciałam pokazać Finnickowi, że też potrafiłam pracować, że potrafiłam być dla niego pomocą, a nie tylko przeszkodą. Uśmiechnęłam się lekko i wbiłam wzrok w drzwi kawiarni w oczekiwaniu na osobę, z którą miałam się spotkać. |
| | | Wiek : 42 lata Zawód : redaktor naczelna OUTFLOW Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, latop
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Sro Sie 06, 2014 10:00 pm | |
| Każda matka na pewno spotkała się z dylematem, który właśnie bezpośrednio dotykał Mallory. Nie był to pierwszy kryzys, który sprawił, że kobieta zatrzymała się w półkroku, dokonując nieuniknionego wyboru, ale po raz pierwszy niosła na barkach tak ciężkie brzemię. Telefon jeszcze drażnił jej zmysł słuchu, wibrował w kieszeni eleganckich spodni w idealnie doprasowany kant, który spływał miękkimi falami, znacząc jej szybkie kroki. Zawsze zachowywała się bardzo pewnie siebie i stanowczo, ale kiedy powrót do domu stał się wymarzoną Arkadią, to nic nie mogło ją powstrzymać od wykonania zadania, przed którą właśnie została pozbawiona. Czuła się nieco... oszukana. Nie z powodu Claire, która wielokrotnie wystawiała cierpliwość pani Hearst na ciężką próbę, ale z powodu tego, że po raz kolejny jej sprawy zostały odsunięte na dalszy tor, a chwilowa radość z osiągnięcia sukcesu zawodowego została zdmuchnięta równie prędko, jak przyszło jej się pojawić. Mogła nadal wypisywać pełne satysfakcji wiadomości do swoich przyjaciół, ale obecnie jej głowę zaprzątał raczej bezzasadny (przecież był tam Frederick i Frank) niepokój matki, która właśnie staje się bezduszną pracoholiczką i poświęca dobro dziecka do rekrutowania nowego pracownika. Brzmiało to okropnie, nawet jak na standardy Mally, która gorsze rzeczy miała na sumieniu. Mogła się poddać i powrócić do szpitala, głaszcząc swoją dorosłą nastolatkę po głowie, ale powoli już docierało do niego, że OUTFLOW zależny od wkładu własnego - sił, energii i zaangażowania samej redaktor naczelnej, która przez wrodzony pracoholizm mogła okazać się jedną z tych szalonych wariatek, które spędzają w biurze całą dobę. Jak na razie było jej do tego daleko, stawała przed witryną restauracji, oddychając głęboko. Wybory, świadome decyzje, Hearst zazwyczaj nie miała problem z tymi zagadnieniami, a i tak czuła się absolutnie paskudnie. Zupełnie jak na pieprzonym kacu, który chyba odczuwała w pełni rok temu, kiedy wreszcie wygrali i znalazła się wraz z dziećmi w bezpiecznym miejscu. Z przekonaniem, że nie zdarzy się już nic, co popisowo rozwali ich domek z kart, który przyszło im zbudować własnymi rękami. Dlatego wybrała zdecydowane działanie. Za drzwiami tego jasnego pomieszczenia zostawiła męża, swoją trójkę dzieci i wkraczała tutaj jak profesjonalistka - przyszła szefowa magazynu o stylu, który zapewne reprezentowała swoją niewymuszoną elegancją, kiedy podchodziła do wyznaczonego stolika, rozpoznając na żywo osobę, z którą przyszło jej rozmawiać za pomocą Curriculum Vitae. Kilka nic nieznaczących ciekawostek, historia naznaczona Areną - chyba z tego właśnie powodu wybrała właśnie ją - brak uśmiechu, który pojawił się za to na twarzy czterdziestolatki, kiedy wyciągnęła do niej swoją rękę. - Mallory Hearst - przedstawiła się, przyglądając się lekko natarczywie. - Cieszę się, że tak szybko odpowiedziała pani na mój telefon - dodała, siadając i wcale nie tłumacząc jej, że będzie musiała wyjść wcześniej, bo jej siedemnastoletnie dziecko rozbiło sobie głowę, a pięciolatka pewnie znowu poczuła się samotna. Musiała oddzielić te dwie sfery, co jej nieźle wychodziło, bo wpatrywała się w dziewczynę z zawodowym zainteresowaniem, oceniając jej przydatność do stawiania pierwszych kroków w świecie mody i wysokiej sztuki.
|
| | | Wiek : 23 lata Zawód : kawiarka Przy sobie : aparat fotograficzny, leki przeciwbólowe
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Czw Sie 07, 2014 10:43 am | |
| Za każdym razem, kiedy ktoś otwierał drzwi kawiarni, przyłapywałam się na nerwowym podrygiwaniu na krześle i uderzaniu kolanem w stolik. Za którymś razem z kolei jęknęłam cicho pod nosem, będąc pewną, że na skórze wykwita mi właśnie siwo-bordowy siniak. Dwa uderzenia później wreszcie ujrzałam w drzwiach kobietę, na którą czekałam. Przybrany wcześniej na twarz uśmiech błyskawicznie mi z niej spłynął. Poczułam, jak po raz kolejny drżą mi ręce i spróbowałam odetchnąć tak głęboko i spokojnie, jak to tylko było możliwe. Możliwie jak najdyskretniej zaczęłam przyglądać się kierującej w moją stronę kobiecie. Wysoka, szczupła i rudowłosa, pełna pozytywnej energii i chęci działania, która w pierwszym momencie sprawiła, że miałam ochotę skulić się w sobie. Jednak nie pozwoliłam sobie na to. Robię to dla Finna, dla Finna, wszystko musi pójść dobrze, prawda? Wreszcie moja (być może) przyszła pracodawczyni znalazła się tuż przy mnie i wyciągnęła do mnie dłoń. Przypominając sobie o zasadach dobrego wychowania poderwałam się z krzesła i spróbowałam się uśmiechnąć, ściskając jej dłoń w sposób, o którym miałam nadzieję, że wypadł profesjonalnie- niezbyt delikatnie, ale też niezbyt mocno, nie potrząsając tandetnie naszymi rękoma. - Mallory Hearst. Cieszę się, że tak szybko odpowiedziała pani na mój telefon. Poczułam nagłą suchość w ustach, więc odchrząknęłam cicho, zanim odparłam. -Annie Cresta. Cieszę się, że pani zadzwoniła.- Dodałam, tym razem uśmiechając się nieco bardziej szczerze niż jeszcze przed chwilą. W ślad za kobietą usiadłam przy stoliku, starając się jeszcze dyskretnie poprawić spódnicę. Nigdy nie byłam na rozmowie o pracę; nie potrzebowałam ich, tak samo, jak nie potrzebowałam pracy. Jedyny zawód, jaki kiedykolwiek wykonywałam, był ściśle związany z Igrzyskami. Nienawidziłam go, możliwie jeszcze bardziej, niż nienawidziłam Igrzysk. Na samą myśl o tym czułam podchodzące mi do gardła mdłości- czy mogło być coś gorszego od patrzenia na dzieci, które patrzyły na mnie z niemym błaganiem, których spojrzenia prosiły mnie, żebym nie pozwoliła im zginąć, ale byłam bezużyteczna, nie mogłam im pomóc, mogłam tylko patrzeć, jak padają pod Rogiem albo nieco później i płakać, kiedy rozbrzmiewał dźwięk wystrzału armatniego. Czasem pomagałam też w Czwórce, ale to nie była tak do końca zwykła praca. Ot, kilka dzieciaków od czasu do czasu plotła sieci albo wypływała, żeby łowić ryby, i zarabiała za to kilka monet. Te wspomnienia budzą we mnie cieplejsze uczucia; piasek pod nogami, cichy szum fal, włosy mokre od morskiej wody i śmiech Finnicka, który nieustannie przychodził, żeby mi przeszkadzać. Zastanawiałam się, którą z prac będzie przypominać mój nowy zawód. Starałam się uspokoić oddech i przybrałam na usta najbardziej szczery uśmiech, jaki tylko byłam w stanie przywołać, po czym posłałam kobiecie lekko pytające, uprzejme spojrzenie. W myślach błagałam, żeby z jej ust padły słowa o pozytywnym rozpatrzeniu mojego podania o pracę, bo nie mogłam wyczytać nic z mimiki jej twarzy o ładnych, regularnych rysach. |
| | | Wiek : 42 lata Zawód : redaktor naczelna OUTFLOW Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, latop
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Pią Sie 08, 2014 5:17 pm | |
| Mallory mogła pozować na kobietę, którą nie przerażają kaprysy Losu, który szczycił się rzucaniem kłód pod jej nogi zwłaszcza wtedy, gdy była jeszcze osłabiona po pierwszym uderzeniu. Typowa złośliwość rzeczy martwych - tu pies pogrzebany (!) - które nie oszczędzały nikogo, nie przejmując się czymś takim jak bilans zysków i strat. Nie mogła liczyć na żadną sprawiedliwość czy chwilowe ukojenie rozdygotanych do granic możliwości nerwów. Ziemia na nowo drżała w posadach, a ona próbowała jak zwykle zachować się z nieodgadnioną klasą. Dlatego nie zaczęła na wstępie rozmawiać o tym, że jej dziecko jest nieco młodsze od stojącej niepewnie dziewczyny i że tak naprawdę nie tu chciałaby być, bo na zatrudnianiu nowych pracowników nie zna się wcale. Była przecież tylko mentorką - tą w pozytywnym sensie - i pomagała artystom stanąć na nogi. Nowa praca wywracała do góry nogami jej życie i zmuszała do wykazania się obcymi umiejętnościami. Takimi jak zorganizowanie sobie natychmiastowej pomocy, by na przyszłość nie musiała przesłuchiwać osoby, których jedynym doświadczeniem była Arena. Nie znała osobiście tej kobiety, wprawdzie jej nazwisko zakuło ją nieprzyjemnie gdzieś w strzępkach pamięci, które już dawno powinna roztargać (to nie były moralne wspomnienia dla matki trójki dzieci); ale póki była cudownie nieświadoma, to mogła próbować dyskretnie poznać lepiej swoją przyszłą pracownicę. Decyzję podjęła już dawno, właściwie to spotkanie miało charakter informacyjny - pragnęła na wstępie powitać swój sfeminizowany personel (Charles miał pomagać, ale jego nie liczyła jako mężczyznę) i wyznaczyć im nowe zadania. Nic stresującego dla przyszłej szefowej, choć wyczuła niemal matczynym instynktem, że to dziecko mogło się denerwować. Doskonale zdawała sobie sprawę, że Igrzyska wydzierały gwoździem blizny nie do usunięcia w głowach tych dzieci, ale chyba była zbyt mało wrażliwa, by ująć jej rękę i pytać, czy na pewno wszystko w porządku. Dawała jej zatrudnienie, więc oczekiwała braku oglądania się w przeszłość, która właśnie powracała ze zdwojoną siłą. Czyżby Los właśnie chciał im coś uświadomić? Skinęła na kelnerkę, oczekując aż dziewczę złoży zamówienie. Dla niej podwójne latte z trzema papierosami, zaczęła od pierwszego, czując uderzający spokój, który nie zwiastował podszeptów szatana, który postanowił zabawić się z nią na całego, wysyłając jej narzeczoną Finnicka jako pracownicę. - Nie masz doświadczenia, ale sądzę, że możesz być bardzo pomocna - oceniła obiektywnie, acz nieco krytycznie, strzepując popiół do złoconej popielniczki. - Masz jakieś zobowiązania? Jakąś rodzinę? - zapytała, nadal kontynuując tę śmieszną rozmowę rekrutacyjną, która sprawiała, że miała ochotę uciec do domu. Nie z powodu Claire, chodziło raczej o to, że Annie zaczęła jej kogoś przypominać, ale chwilowa (pożądana) amnezja sprawiała, że nie mogła skojarzyć zupełnie kogo. Całe szczęście? |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Pią Sie 29, 2014 2:18 am | |
| To chyba parę dni po spotkaniu z trybutami, czyli ze względnego niebytu. <3 Nigdy nie sądziłem, że powiedzenie trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu, znajduje jakieś odzwierciedlenie w rzeczywistości. Może był to jedynie problem mojej podświadomości i trzymania się każdej, nawet banalnej i pozornie nieznaczącej wiele, formy nadziei. Nie chciałem dostrzec w nim prawdy i przez wiele lat, żyjąc jedynie na swoim podwórku ograniczającym się do błękitnych granic Czwórki, oszukiwanie samego siebie i życie w wypielęgnowanych iluzjach przychodziło mi z wyjątkową łatwością. Z większą, niż miało miejsce teraz. Kiedy byłem młodszy o te parę lat wyobrażałem sobie, że życie w Kapitolu będzie o wiele bardziej zjawiskowe i może też kolorowe, jak neony budzące się z długiego snu zaraz po zmroku, które widywałem tylko na szklanym ekranie telewizora i w prenumerowanych czasopismach. I może kiedyś takie właśnie było. Samo wyjście z domu musiało wydawać się przeniesieniem do Krainy Czarów i niosło ze sobą perspektywę przygody. Teraz najbliżej jej definicji znajdowało się aresztowanie przez Strażników Pokoju, jedynie po to, aby tym razem Rząd zachował swoje iluzje; albo zarobienie kulki, nawet jeżeli pozostawało się względnie neutralnym. Życie było takie obiecujące, a perspektywy piętrzyły się przed nami wszystkimi. Jeszcze przed paroma miesiącami, kiedy ulice stolicy schowane były pod białym puchem z niecierpliwością wyglądałem wiosny, a potem lata. Może w praktyce jednak nie wyczekując ich, a po prostu przełomu, który miałby nastąpić w moim życiu razem z ich nadejściem - taki, który rozwiązałby chociaż garstkę problemów, a nie skomplikował wszystko jeszcze bardziej. Teraz z resztą kiedy lato już nadeszło miałem wrażenie, że wcześniej zbyt bardzo je przeceniałem. To znad wybrzeży Czwórki było zupełnie inne, albo to czas wyciągnął z niego wszystkie pozytywne uczucia i wyostrzył je jeszcze bardziej. Lato w Kapitolu przybrane we wszystko, co kwitnące dookoła miało jedynie tendencję do uświadamiania, jak samemu martwym jest się w środku. Zakołysałem kubkiem czarnej kawy przyglądając się wirującym nad dnem fusami. Jakiś stary, miejscowy przesąd mówił, że można wyczytać z nich przyszłość, ale jeżeli to prawda, to moja malowała się nie tylko wyjątkowo ciemno ale i nijako. Czyli na zachodzie bez zmian. Przerzuciłem kolejną stronę najbardziej zakłamanej i ocenzurowanej gazety naszych czasów - Capitol's Voice, nie będąc pewnym, czy któryś z artykułów chociaż bawił mnie swoją stronniczością, stawało się to już raczej uporczywe, niż komiczne. I stanowiło jedynie próbę zabicia czasu pomiędzy jedną dorywczą pracą, a drugą,- które utrzymywały mój portfel względnie pełnym - a mentorowaniem, które zdawało się być jeszcze większą kpiną ze strony rządu, niż ta zbitka liter, mających propagować nowy, lepszy świat. |
| | | Wiek : 18 Zawód : sprzedaję w Sunflower Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, dowód tożsamości Znaki szczególne : zaawansowane sieroctwo Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Pią Sie 29, 2014 9:12 pm | |
| // no to niebyt. <3
Wyjście z domu kosztowało mnie wiele. Tylko ta bardziej rozsądna - choć wciąż niewielka - część mnie zdecydowała, że nie mogę spędzić kolejnego dnia, spacerując nerwowo po mieszkaniu niczym tygrys zamknięty w klatce, co teraz, w połączeniu z wizją chłodnego i cichego domu, stopniowo wydaje się być jednak lepszą perspektywą niż przemierzanie zalanych słońcem ulic Dzielnicy Rebeliantów. Wiem, że powinnam cieszyć się przynajmniej w niewielkim stopniu - nareszcie nie trzęsę się z zimna i nie muszę chować dłoni jak najgłębiej do kieszeni w poszukiwaniu odrobiny ciepła, lecz nie potrafię znaleźć w sobie nawet iskry entuzjazmu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu widok słońca czy bezchmurnego nieba nie sprawia, że uśmiech niemal nie schodzi z mojej twarzy. Lawirując między snującymi się sennie ludźmi, bez przerwy zmagam się z myślą, której gorzka nuta mimowolnie wkrada się w każde spojrzenie, rzucane przechodniom bez większego zainteresowania. Ponad rok temu dwadzieścia cztery osoby szykowały się na śmierć lub wmawiały sobie pełne chwały zwycięstwo – i był to koszmar, o którym wielu wciąż nie może zapomnieć. Jednak nawet najbardziej wyszukane kłamstwa rządu nie zdołają ukryć faktu, że trwa on nadal, a jego widmo z każdą chwilą staje się coraz bardziej wyraźne i brutalne. Kartki w kalendarzu mogły się zmienić, ale nie ludzie i nie ich chora obsesja na punkcie władzy. Mrużę oczy, gdy zbłąkany promień słońca przeciska się między budynkami, trafiając mnie prosto w twarz. Spacer, który ze słabnącym uporem próbuję zaliczyć do przyjemności, powoduje tylko, że w mojej głowie kłębi się jeszcze więcej myśli – o Pandorze i Matthew, o tym, czy w ogóle postanowili pojawić się na treningach i czy istnieje jakakolwiek szansa, bym znalazła dla nich sponsora. Przede wszystkim myślę też o Victorze. Choć nie miałam z nim kontaktu, odkąd spotkaliśmy się w Ośrodku Szkoleniowym, na każdym kroku towarzyszy mi uczucie, graniczące już prawie z paranoją, że postanowi mnie odszukać. Wspomnienie twarzy brata nie daje mi spokoju, co chwila budząc gniew, i są chwile kiedy niemal słyszę jego cichy, wręcz załamany głos. Mimo wszystko wolę, by pozostał tylko irytującym echem, niż aby zyskał swoje pełne brzmienie w ustach Victora. Bez zastanowienia skręcam w którąś z bocznych, wąskich uliczek, zagłębiając się w gąszcz znacznie starszych kamienic. Błądzę spojrzeniem po klasycznych rzeźbieniach, pamiętających być może czasy, gdy prezydent Snow nie był jeszcze prezydentem, i nagle napotykam wzrokiem znajomą twarz – a raczej znajomo pochmurną. Noah siedzi przy stoliku przed jedną z kawiarni i czyta gazetę, rzucając stojącemu obok kubkowi niezbyt przychylne spojrzenie. Korzystam z okazji, że jeszcze mnie nie dostrzegł, i podchodzę ku niemu szybkim krokiem. - Mogę się dosiąść, proszę pana? – pytam, uśmiechając się lekko. Opadam na krzesło, zarzucając torebkę na jego oparcie, po czym odgarniam z twarzy zbłąkany kosmyk włosów. Mój wzrok pada przypadkiem na czytaną przez Noah gazetę i dopiero teraz rozpoznaję w niej Capitol's Voice. Krzywię się mimowolnie. - Napisali coś jeszcze oprócz kłamstw? – mówię, choć w moim głosie nie brzmi wcale pytanie. Dobrze wiem, jaka będzie odpowiedź. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Nie Sie 31, 2014 5:21 pm | |
| Bez względu na to jak chcieliśmy jej postrzegać – życie składa się z momentów. Egzystowaliśmy od jednego do drugiego, próbując wypełnić luki pomiędzy nimi. Od dobrych, do złych. Dużych i tych ledwo zauważalnych. Nie znaczących wiele, aż po te, które miały szanse coś zmienić - które zostawiały na nas ślady swojego istnienia. Od zapomnianych do tych, które spotkał inny los. I też te, które wprowadzały na chwilę parę promyków światła w naszą codzienność. To właśnie ich próbowałem się trzymać, jak długo tylko było to możliwe. Na chwilę wyciągały mnie na powierzchnie i pozwalały wyślizgnąć się z tych czarnych odmętów pustki i zimna, w których topiłem się na co dzień. Mogłem wtedy zapomnieć o wszystkich koszmarach przeszłości, które nie pojawiały się już tylko po zmroku, ale odważnie wychodziły ze swoich kryjówek za dnia. I chociaż harmonia i równowaga nigdy nie wydawały mi się być mocnymi stronami losu, to ostatnimi czasy za każdy moment, w których przychodziło mi się zmierzyć ze swoimi demonami, dostawałem kolejny, który sam je odpędzał. Na dłuższą lub krótszą chwilę. I nawet – nawet jeżeli w końcu zostawały mi odebrane, to zdążyłem nauczyć się jakiś czas temu czegoś nowego. Wdzięczności. Ale razem z nią budziła się też we mnie moja stara podejrzliwość i nieufność. Dobre rzeczy nigdy nie przytrafiały mi się ot tak i zawsze miały swoją cenę. Wciąż jednak chciałem się łudzić, że może tym razem przyjdzie mi ją zapłacić w innym świecie, w innym życiu. A w tym momencie próbowałem odepchnąć swój sceptycyzm jak najdalej. Nie mogłem wiedzieć, kiedy los okaże się znów dla mnie tak samo hojny, jak przez ostatnie tygodnie i czy w ogóle kiedyś jeszcze to zrobi. Ostatnio uśmiech gościł na mojej twarzy tak często, że niemal przestawał wydawać mi się jedynie obcym intruzem. Teraz też mimowolnie uniosłem kąciki ust, kiedy znad gazety przywołał mnie znajomy głos. Swoim tonem budził wszystkie ciepłe wspomnienia, z których nie okradła mnie jeszcze rzeczywistość. Nasze dawne życie mogło wcale nie być dużo lepsze od tego, które mamy teraz, ale czas robił swoje i potrafił z niektórych chwil wydobyć szczęście, którego wcale i nigdy tam nie było. Nie miałem się już dowiedzieć, na ile te przeszłe dni zostały podkolorowane, ale wystarczyłoby jeszcze jedno dźwięczne słowo Cypri, żeby przekonać mnie, że wcale nie były. Złożyłem na pół gazetę i odłożyłem ją na stolik, zaraz znów podnosząc wzrok na stojącą obok dziewczynę. - Oczywiście, znalazła sobie pani doborowe towarzystwo – zaśmiałem się lekko i odpowiedziałem podchwytując jej grę. Kiedy usłyszałem jej pytanie rzuciłem gazecie jeszcze jedno zniesmaczone spojrzenie, jakbym przez ostatnie piętnaście minut nie uraczył jej wystarczającą ich liczbą. Ogromne nagłówki artykułów o nadchodzących Igrzyskach niemal krzyczały do mnie, przypominając o zaniedbywanych obowiązkach, a kolejne jedynie umacniały budowaną przez Coin propagandę. - To zależy, ale jeżeli od ostatniego naszego spotkania nie przeszłaś na stronę Pani Prezydent, to nie - spoważniałem na chwilę i ściągnąłem nieznacznie brwi. - Opowiedz mi lepiej o czymś innym, dajmy sobie jeszcze chwilę utrzymania pozorów. Jak udało się to pidżama party? |
| | | Wiek : 18 Zawód : sprzedaję w Sunflower Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, dowód tożsamości Znaki szczególne : zaawansowane sieroctwo Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Nie Sie 31, 2014 8:09 pm | |
| Słońce przyjemnie świeci mi w kark, a słabe podmuchy wiatru, który wkrada się co chwila do zacisznej uliczki, unoszą delikatnie pasma włosów, pozwalając im swobodnie opaść. Gdyby do moich uszu nie docierał gwar głównej ulicy, znajdującej się gdzieś niedaleko, a szum jadących samochodów zastąpiłyby rytmiczne dźwięki fal uderzających o klif, czułabym się niemal jak w Dystrykcie Czwartym. Z łatwością jednak mogę wyobrazić sobie któreś z upalnych popołudni w Czwórce, kiedy gorąc sprawiał, że zapach smażonych ryb, soli i morza czuć było na każdym kroku, a stare mury domów przesiąkały nim na tyle, by podczas zimy uwolnić z siebie ulotne wspomnienie lata. Powracam myślami do chwil, gdy razem z Noah wydawałam resztki oszczędności w jednej z kawiarni, by przed powrotem do domu, w którym zawsze czekał mnie ostrzał krytycznych spojrzeń, spędzić jeszcze kilka minut z przyjacielem i wspólnie ponarzekać na wszystko oraz wszystkich. I choć kawiarniom w Czwórce pewnie wciąż daleko jest do tych kapitolińskich, wiele dałabym, aby szklany, elegancki stolik zastąpiła ława z wilgotnych, zbitych ze sobą desek. Wtedy naprawdę czułabym się jak w domu. Teraz mogę jedynie kraść fragmenty wspomnień, by zasłonić nimi rzeczywistość, w której Noah i ja wcale nie znajdujemy się w Dystrykcie Czwartym, a w Kapitolu, gdzie unikanie prawdy i krycie się za wyśnionymi murami ma olbrzymią cenę. Najlepszym tego dowodem jest złożony na pół przez Atterbury'ego nowy numer Capitol's Voice. Jednak kiedy słyszę jego śmiech – dziwnie zapomniany dźwięk – jest mi łatwiej spojrzeć na gazetę tak, jakby była tylko kilkunastoma pozszywanymi ze sobą kartkami, a wydrukowane na nich słowa nic nie znaczyły. Wiem, że dotąd nasz kontakt ograniczał się tylko do kilku wiadomości, ale z uporem próbuję zignorować nagłe ukłucie w sercu, gdy pomyślę o wszystkich kłótniach, które do tego doprowadziły i które były głównie moją winą. - Wierz mi, jestem ostatnią osobą, która przeszłaby na jej stronę – odpowiadam, kiedy głos Noah wyrywa mnie z zamyślenia. Zaciskam nieznacznie palce na krawędzi stolika. Pod wieloma względami wolałabym zapomnieć o tym, czego dowiedziałam się od Victora, lecz mimo wszystko nie chciałabym znów żyć w kłamstwie. Na co dzień jest go nawet za dużo. Uciekam od złości, która nie zdążyła jeszcze we mnie do końca wygasnąć, skupiając się na głosie Noah i bez większego zainteresowania błądząc wzrokiem uliczce. Jednak na dźwięk słów pidżama party posyłam Atterbury'emu lekko speszone spojrzenie, z bijącym szybko sercem przypominając sobie, że wspominałam mu niedawno o nocowaniu u znajomej. Przygryzam lekko dolną wargę i rozpaczliwie chcąc zyskać na czasie, odgarniam włosy na bok, po czym niedbale przeczesuję je palcami. Staram się, by moja twarz nie zdradzała gonitwy myśli, którą mam w głowie. - Było... – zaczynam, lecz pod wpływem paniki nie mogę znaleźć żadnego sensownego przymiotnika. Zdecydowanie nie powinnam przyznawać się Noah, że noc po wydarzeniach na Placu Wyzwolenia spędziłam w mieszkaniu prawie dwa razy starszego ode mnie rządowca. Nawet w moich myślach nie brzmi to dobrze. - Było... były smaczne kanapki. Przynajmniej nie skłamałam. - Powinieneś kiedyś poznać moją znajomą – dodaję szybko, mówiąc co tylko mi przyjdzie do głowy. - Na pewno byście się zaprzyjaźnili. Nerwowo bawię się palcami, błagając w myślach, by na mojej twarzy nie pojawił się przypadkiem rumieniec. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Wto Wrz 02, 2014 6:12 pm | |
| Wydaje mi się, że zawsze zdawałem sobie sprawę, że przesadnie wyolbrzymiam swoje zmartwienia. Nie potrafiłem jednak nic z tym zrobić, w końcu odkąd tylko pamiętam szczyciłem się jedynie w zamiataniu problemów pod dywan. Zwykle do czasu, aż ich kupka była tak duża, że w końcu sam się o nią przewracałem. Było to już zapisane w moim DNA. Było nieodłączną częścią mnie i osoby, na którą zostałem ukształtowany. I byłem już także od tego uzależniony, do tego stopnia, że nie potrafiłem spojrzeć na życie inaczej. Wyolbrzymianie problemów było przywilejem, który nigdy mi się nie należał – przynajmniej nie w okresie życia w Czwórce, a teraz pomimo wszystkiego, co kłębiło się w moim niespokojnym umyśle i prześladowało po nocach - wciąż żyłem po lepszej stronie muru. Tak więc nadużywałem przywileju, do którego nigdy nie miałem prawa. Jedynym, co się zmieniło było to, że teraz czułem się z tego powodu źle, pierwszy raz od wielu lat. Moje życie przed rebelią mogło nie być marzeniem sennym, ale w tych czasach mogło z powodzeniem ubiegać się o ten tytuł. Wtedy w końcu moje zmartwienia znikały – przynajmniej na złudną, krótką chwilę – kiedy wychodziłem z domu. Teraz nie znały już takich ograniczeń. I nawet jeżeli to czas działał magicznie na stare wspomnienia, to mogłem bez większego trudu (ale nadal z rozczarowaniem) przyznać, że czułem nostalgię, do momentów w życiu, w ciągu których nie byłem szczęśliwy. Tęskniłem za morskim powietrzem, które bezpretensjonalnie przemycało w sobie kryształki soli, a którego zapachu nie mogło wyprzeć to Kapitolińskie, kipiące spalinami. Tęskniłem za uczuciem przesypującego się pod stopami piasku i przelewającej wody, rozbijającej o skaliste brzegi, tak różne od betonowych koryt Moon River, zeszpeconych brunatnymi zaciekami. Za przedwojennymi kamienicami z drewnianymi witrynami, teraz w mieście, które ginęło w nowoczesności. Nawet za specyficznym, miejscowym akcentem, który słyszałem coraz rzadziej. Mogłem przysiąc, że już niemal tylko u Cypri i u siebie. Wtedy nie wydawało mi się to wystarczająco dobre. Było codziennością, w której nie dostrzegałem nic wyjątkowego – to znaczy do czasu, w którym pożegnałem się z perspektywą powrotu w to miejsce. A posiadając od niedawna własną definicję szczęścia wiedziałem, że wszystko czego potrzebuję to wehikuł czasu i fałszywe dokumenty dla mieszkanki Kwartału. Poderwałem się nieznacznie, przywołany na powrót przez słowa Cypri i pozwalając odpłynąć myślom, które pochłonęły mnie na chwilę. Było coś takiego w jej głosie, że nie potrafiłem pozbyć się uczucia, że nadal brzmiał zupełnie tak, jak przed laty. Może brakowało w nim zacięcia i determinacji, a dźwięczące w nim nuty posmutniały, ale sztuką byłoby zaprzeczyć, że brzmiał inaczej. A przecież po tamtych ludziach, siedzących długimi godzinami na nadmorskim molo i wyciągającym na światło dzienne swoje najciemniejsze tajemnice nie było już prawie śladu. Tylko sekretów przybyło. - Więc jest nas dwoje. Chciałem się tylko upewnić, że wszystko jest po staremu – uśmiechnąłem się lekko w odpowiedzi na jej słowa, chociaż mój bunt przeciwko władzy Coin był raczej bierny. Nie mogłem jednak zaprzeczyć, że moje życie nie znajdowało się na równi pochyłej i nawet kiedy rzeczywistość podsuwała mi chwile szczęścia, nigdy nie mogłem z nich czerpać całkowicie. Ani zbyt długo. Ściągnąłem nieznacznie brwi, obserwując, jak dziewczyna szuka odpowiedniego słowa, w końcu rozluźniając je i zastępując jedynie lekkim śmiechem, który o dziwo nie brzmiał, jakby był nie na miejscu. A przecież niemal wszystko w Kapitolu nieustannie zmuszało nas do myślenia – że był nieodpowiedni. - Kanapki? Nie wiedziałem, że jesteś ich fanką – dodałem w rozbawieniu. – Z czym były? Sięgnąłem po kubek i zrobiłem kolejny łyk kawy, otaczając naczynie dłońmi i delektując się wciąż bijącym od ceramiki ciepłem, chociaż mieliśmy środek lata. - Sam nie wiem, chyba ciężko mnie polubić – odpowiedziałem cierpko po chwili milczenia. Moja motywacja do opuszczania domu ostatnio malała w zastraszającym tempie, co oczywiście martwiło mnie, ale i tak nie potrafiłem nic na to poradzić. Zawsze przekonywałem się, że cokolwiek kiedyś było ze mną nie tak, wróci w końcu do porządku; ale zdaje się, że jedynie ciągle okłamuję się, brnąc coraz dalej w ciemność. – Jak się poznałyście? – rzuciłem bezinteresownie, podnosząc na chwilę wzrok znad swoich dłoni na Cypri i unosząc lekko kąciki ust ku górze. Obrzuciłem niedbałym i pospiesznym spojrzeniem zegarek, znajdujący się na moim nadgarstku i sięgnąłem do kieszeni, wyciągając małe opakowanie antybiotyków przepisanych mi na niedawne obrażenia. Popiłem dwie z nich resztką kawy, starając się unikać przy tym spojrzenia przyjaciółki i modląc się w duchu, aby nie zadała wielu niewygodnych pytań. Nie miałem pojęcia jak wytłumaczyć się z tego, co wydarzyło się w moim życiu w przeciągu ostatniego miesiąca. |
| | | Wiek : 18 Zawód : sprzedaję w Sunflower Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, dowód tożsamości Znaki szczególne : zaawansowane sieroctwo Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Sro Wrz 03, 2014 10:09 pm | |
| Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo brakowało mi zwyczajnej rozmowy. Może w pewnym momencie uznałam ją za luksus, na który zwyczajnie mnie nie stać, kosztowne coś, na co mogę jedynie popatrzeć z tęsknotą, by chwilę później z westchnieniem odwrócić wzrok. Ostatnie tygodnie były dla mnie plątaniną dni naznaczonych ciągłym, niemal panicznym lękiem, że jeśli już jest źle, z czasem zrobi się tylko gorzej – i nawet nie próbowałam zmusić się do zaprzeczenia temu, na horyzoncie za każdym razem widząc coraz więcej ciemnych chmur, pośród których nie było miejsca na tak prozaiczne rzeczy jak rozmowa. Gdzieś między jedną transmisją, śledzoną nerwowym wzrokiem, a drugą musiałam po prostu zgubić myśl, że jest jeszcze ktoś, z kim mogę porozmawiać, nie bojąc się o każde słowo. Że tak naprawdę wcale nie muszę tylko tęsknym wzrokiem wpatrywać w ten niedostępny dla mnie luksus, a najzwyczajniej w świecie po niego sięgnąć. Nawet uśmiech, który od dłuższego czasu zdążyła pokryć już pajęczyna zmartwień, teraz łatwiej pojawia się na mojej twarzy i nie zauważam momentu, gdy policzki zaczynają mnie od niego boleć. Nie mam jednak nic przeciwko – przywołując wciąż na usta jego fałszywy cień, prawie zapomniałam, jak to jest uśmiechać się szczerze. Idąc więc w ślady Noah, nadrabiam zaległości. Dobrze jest widzieć lekki uśmiech na jego twarzy, nawet jeśli znacznie częściej maluje się na niej cynizm lub ten sam pochmurny wyraz. Nadal źle czuję się z myślą, że zaniedbałam nasze relacje, odgradzając się kłamstwami, aż ich stos zaczął się niebezpiecznie piętrzyć. I choć niektóre nie znikną tak łatwo, chcę przynajmniej, by ich nie przybyło. - Nie do końca – wyznaję wreszcie. Mój uśmiech gaśnie niczym płomień zapałki, zdmuchnięty przez powiew lodowatego wiatru, kiedy z niechęcią powracam myślami do Ośrodka Szkoleniowego. Paradoksalnie Noah ma jednak rację – wraz z powrotem Victora wszystko zaczęło być po staremu. - Mój brat wrócił. Nie umiem się nie skrzywić, wypowiadając przedostatnie słowo. Ma gorzki posmak i wciąż nie mogę się do niego przyzwyczaić, tak jakby moje usta zapomniały już, jak je wypowiedzieć, lecz drugiej strony niewidzialny ciężar, który dotąd spoczywał mi na sercu, pomniejszył się trochę. Nie wiem jednak, czy to dobrze. - Nie pamiętam – odpowiadam, przewracając oczami i żałując, że musiałam wspomnieć akurat o kanapkach. Mimo to słysząc pytanie Noah, wbrew sobie powracam myślami do wieczoru w mieszkaniu Blaise'a i ponownie odkrywam w głowie ten sam drażniący mętlik, który powoduje, że nie umiem się nawet wysłowić. - I gdybyś nie miał wciąż takiej miny, więcej osób by cię lubiło. A przynajmniej nie uciekłoby za pierwszym razem. Posyłam Atterbury'emu lekko złośliwy uśmieszek i chichoczę cicho, by następnie zamilknąć szybko, gdy zadaje kolejne niewygodne pytanie. - To nie jest zbyt pasjonująca historia, nie będę cię zanudzać – mówię wymijająco, modląc się, by moja odpowiedź zdołała skończyć temat. Mam wrażenie, że jeszcze jedno słowo, a Noah zacznie coś podejrzewać, choć najwyraźniej bawi go moja ledwie skrywana panika. Jednak kiedy widzę w jego dłoniach charakterystyczne białe pudełko – a takie same spoczywa na umywalce w moim mieszkaniu – w głowie natychmiast pojawia mi się co najmniej tuzin pytań. Marszczę brwi, spoglądając na Atterbury'ego uważnie. - Chcesz, żebym zapytała o wiele czy bardzo wiele? |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Sob Wrz 06, 2014 4:05 pm | |
| Usłyszałem dawno temu, od osoby, która teraz zapewne była sponiewierana przez upływ czasu i nie istniała już w mojej teraźniejszości – że prawda nas wyzwoli. Albo może te słowa przyszły do mnie z innego źródła, może byłby częścią rebelianckie propagandy, ozdabiającej komunikaty telewizyjne albo wykrzykiwanej w podburzających nas hasłach, odbijając się od podziemnych murów Trzynastki. W każdym razie jednak, było w tym dużo racji. Wszystkie niedopowiedzenia i sekrety, które mnożyły się między mną, a Cypri od paru tygodni (albo i nawet miesięcy, chociaż wolałem nadal się oszukiwać) nie mogły zdziałać nic dobrego. Wręcz przeciwnie, miałem wrażenie, że dookoła zaczynał piętrzyć się mur, który odgradzał nas od siebie i niemal zrywał nić porozumienia, którą wypracowaliśmy przez te wszystkie lata. Nawet teraz, kiedy niezobowiązująca rozmowa była tak przyjemna, przynosiła ze sobą powiew tylu cudownych wspomnień i pozwalała na chwilę zbawiennego zapomnienia – wciąż nie mogłem się pozbyć oddzielającej nas ściany niewypowiedzianych słów. Ich obecność ciążyła mi na sercu i na wymęczonej duszy, ale nie mogłem zdobyć się na wyburzenie tej dzielącej nas przeszkody – bo o ile prawda mogła mnie wyzwolić, to byłem świadomy, że mogłaby też jednocześnie pozbawić mnie wszystkiego tego, co było dla mnie najcenniejsze. Nigdy nie miałem być gotowy na utratę Cypri, a kolejna kłótnia mogłaby pogrążyć nas już całkowicie i ostatecznie. Mogłem jedynie wyobrażać sobie pełne pogardy spojrzenie, którego nigdy więcej nie chciałem już zobaczyć. Więc odpychałem od siebie nieuniknione, grając na czas i jeszcze na chwilę przedłużając swoje tymczasowe szczęście, którego nigdy nie potrafiłem utrzymać przy sobie zbyt długo i zawsze – zawsze – ze swojej winy. Wydaje mi się, że nigdzie nie jest się tak samotnym, jak w prawdzie, więc nadal milczałem, żyjąc w swoich pięknych iluzjach. I jak długo jeszcze mogłem sobie na to pozwolić, chciałem z nich czerpać. Słowa siedzącej naprzeciwko dziewczyny przywróciły mnie na ziemię, o dziwo nie boleśnie, jak to bywało zazwyczaj, ale z wystarczającym hukiem. Zamrugałem parę razy powiekami i nerwowo ściągnąłem brwi w niezrozumieniu. Nie jestem pewny, czy powiedziałem coś od razu, ale jeżeli tak, to było to pewnie jedynie ciche przekleństwo, które i tak gubiło się we wszystkich słowach wypowiedzianych wcześniej i później. - Victor? – zapytałem odruchowo i retorycznie, raczej samemu potrzebując zmaterializować imię, które wydawało mi się, nigdy już nie zostanie wyciągnięte na światło dzienne. Gdzieś żyło we mnie stare przekonanie, że o zmarłych powinno się mówić dobrze, albo wcale – ale te reguły chyba już nie obowiązują. – Czego chce? – zapytałem mimowolnie pocierając palcami skroń, chcąc zabić w zalążku uderzający powoli migrenowy ból. Wiele duchów pojawiało się znikąd po zakończeniu wojny, ale ten nie miał żadnego motywu. Kiedy ostatni raz widział się ze swoją siostrą mogliby skoczyć sobie do gardeł, więc nie potrafiłem wierzyć w jakąkolwiek przemianę. Właściwie cały czas próbowałem rozwiązać zagadkę narzucającą pytanie, czy człowiek może się zmienić. I nadal nie byłem pewien, ale Victor wyrządził Cypri zbyt wiele krzywd, abym mógł pozwolić mu na dostarczenie mi twierdzącej odpowiedzi. Nie udało mi się znaleźć więcej słów; w końcu zrezygnowałem też z klasycznego pytania ‘jak?’, bo przyczyna jego cudownego przeżycia wojny bynajmniej mnie nie interesowała. Mimowolnie wzruszyłem ramionami słysząc jej kolejne słowa i powstrzymałem od krótkiego żachnięcia. Naprawdę ostatnimi czasy moje nastawienie uległo poprawie, jeżeli chodziło o ludzi. Od czasu Igrzysk musiało się we mnie coś odblokować, ale trudno byłoby o inny efekt – w końcu niemożliwe, aby tyle wydarzeń i widoków ludzkiego cierpienia przeszło bez echa. - Nie zależy mi – odpowiedziałem głosem pozbawionym większych emocji, próbując nie reagować na jej złośliwe docinki. - Dużo mogło się zmienić, ale przyjaciele to nadal słabość, staram się trzymać bezpiecznej liczby – posłałem jej krótki półuśmiech miedzy jednym, a drugim łykiem kawy. Prawdę mówiąc sam nie wiem, na ile wierzyłem w swoje słowa. Mogłem mieć trochę racji i usilnie starałem się tego trzymać, z drugiej strony jednak byłbym idiotą mówiąc, że nigdy nie czułem się samotny. Ale zgaduję, że taka jest cena, za względne bezpieczeństwo i unikanie zranień. Ostatnio i tak narażałem siebie i bliskich wystarczająco. Nie mogłem powstrzymać się od cichego zaśmiania się przez nos, kiedy zadała kolejne zdanie. Może nie było to na miejscu w tej sytuacji, ale chyba jednak do końca liczyłem, że daruje sobie niewygodne pytania, biorąc pod uwagę Igrzyska i cały ten marazm. Powinienem chyba jednak wiedzieć do tego czasu, że to nigdy nie leżało w jej naturze, a niektóre rzeczy mimo upływu czasu nadal pozostawały takie same. Zawahałem się na chwilę, zaciskając usta w wąską linię i okręcając białe pudełko z tabletkami w dłoni. Nie istniała żadna dobra wersja tej historii. - Wolałbym, żebyś nie pytała w ogóle – odpowiedziałem po chwili grając na zwłokę, chociaż nadal nic konstruktywnego nie przychodziło mi do głowy i zapewne nie miało. – Miałem nieprzyjemne spotkanie nad Moon River – zacząłem wymijająco ważąc słowa i unikając wzroku dziewczyny, skupiając się na małym opakowaniu, które dopiero po chwili wsunąłem na dno kieszenie. – Małe spięcie z Ginsbergiem, nic takiego. |
| | | Wiek : 18 Zawód : sprzedaję w Sunflower Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, dowód tożsamości Znaki szczególne : zaawansowane sieroctwo Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Nie Wrz 14, 2014 11:21 pm | |
| supertempoBasi
Przez krótką chwilę jestem na siebie zła, że wspomniałam o Victorze. Nieustannie szukam sposobów, by nie myśleć o bracie; ciągle staram się wyrzucić z głowy jego załamany, cichy głos, tak kontrastujący z tym, który odzywa się w powracających wciąż wspomnieniach. Ten drugi zdaje się nie mieć nic wspólnego z pełnym skruchy szeptem, słyszanym przed kilkoma tygodniami. Im częściej go sobie przypominam, tym większą irytację czuję – zupełnie jakby Victor znów chciał mnie upokorzyć, próbując wykorzystać moją naiwność – i może właśnie dlatego tak trudno jest mi o nim zapomnieć. Po prostu nie wierzę w to, by w wojennej zawierusze zdołał zgubić wszystkie te cechy, jakie sprawiały, że zamiast podziwu do starszego brata czułam nienawiść i bezsilną złość, a życie, które rozpaczliwie starałam się nazywać szczęśliwym, wcale nie szło w parze ze szczęściem. Victor nie mógł stać się innym człowiekiem, jeżeli mimo upływu czasu oraz wszystkiego, co nas spotkało, nadal czuję tę samą nienawiść i złość, pogłębiające się za każdym razem, gdy pomyślę o bracie. Ta krótka chwila wystarczy więc, bym zmarszczyła gniewnie brwi, odwracając wzrok i wbijając go w przestrzeń. Jednemu jednak nie potrafię zaprzeczyć. Czuję się poniekąd lepiej, mogąc wyrzucić z siebie przynajmniej część tego, co nie daje mi od dłuższego czasu spokoju – nawet jeśli wszystkie swoje zmartwienia wplatam w lakoniczne zdania w obawie przed ciężarem choć kilku słów więcej. Wiem dobrze, że nie zdołam zapomnieć o Victorze i Los również mi na to nie pozwoli, lecz teraz nie jestem już z tą myślą sama. Słysząc pytanie Noah, kupuję sobie czas, ponownie odgarniając z twarzy włosy i bez pośpiechu zakładając kosmyk za ucho. Dopiero potem z westchnieniem przenoszę wzrok na przyjaciela. - Zgaduję, że przebaczenia – odzywam się w końcu, prychając cicho na wspomnienie błagalnego wyrazu twarzy brata i bez skutku próbując powstrzymać grymas. Być może Victor nie mógł zdobyć się na powiedzenie mi wszystkiego wprost, ale jego intencje były nawet zbyt jasne. - Ode mnie na pewno go nie dostanie. Znów marszczę gniewnie brwi i prostuję się na krześle. Moje słowa jedynie potwierdzają to, co czuję. Nie mam zamiaru naiwnie przebaczyć Victorowi, nawet jeśli podświadomie wierzę w to, że naprawdę się zmienił i jest takim bratem, jakiego miałam, zanim Głodowe Igrzyska wkradły się w nasze życie, siejąc w nim spustoszenie. - Może masz rację – mówię, wzruszając lekko ramionami. Ostatecznie rezygnuję ze złośliwych zaczepek. - Ale brak przyjaciół to też słabość. Odpowiadam Noah takim samym półuśmiechem, krzywiąc się jednak w duchu. Nawet w Czwórce liczba moich przyjaciół nie była imponująca, co często dawało o sobie znać, a po wojnie wcale nie wzrosła. Czasem myślę, że to może faktycznie dobrze, lecz bez porównania częściej mam inne zdanie, gdy kolejny wieczór spędzam samotnie we własnym mieszkaniu. Jednak nie dziwię się temu – nigdy nie byłam dobrym materiałem na przyjaciółkę i raczej nie zanosi się na to, że kiedykolwiek będę. Z zamyślenia wyrywa mnie głos Noah, który zdaje się szukać odpowiednich słów, podobnie jak ja przed chwilą, i gdyby nie fakt, że naprawdę się o niego martwię, pewnie pozwoliłabym sobie na cichy chichot. Ale to, co słyszę, skutecznie pozbawia mnie ochoty na jakikolwiek śmiech. Wzdrygam się gwałtownie na dźwięk nazwiska Ginsberg, a moje myśli natychmiast podążają ku tamtemu wieczorowi w uliczce, który z trudem zdołałam ukryć w najgłębszej części wspomnień. Przez moment znów widzę okrutną twarz Ginsberga o wlepionych we mnie, błyszczących gniewem oczach i ponownie się wzdrygam, zaciskając mocno palce na krawędzi stolika. Chociaż Noah wyraźnie unika mojego wzroku, ani na chwilę nie przestaję świdrować go spojrzeniem, starając się jednocześnie zebrać myśli i nie pozwolić, by zawładnęła nimi panika. Z marnym skutkiem. - Jak małe? – pytam, ze wszystkich sił próbując opanować drżenie głosu. - Co się stało? Szukam w głowie jakiegokolwiek logicznego wytłumaczenia, ale odkrywam w niej tylko pustkę i niepokój. Liczę na to, że Noah powie prawdę – a przynajmniej jej część – choć poniekąd jest to z mojej strony hipokryzja. Zdecydowanie wolałabym nie mówić o swoim, małym spięciu z Ginsbergiem. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Wto Wrz 30, 2014 12:50 am | |
| Domi odpisuje z prędkością światła. Wybaczwybaczwybacz.Wydaje mi się, że odkąd tylko zakończyła się rebelia, miałem cichą nadzieję na to, że uda mi się zostawić tamte życie za sobą. To, które wiodłem w Czwórce i które podążyło za mną na arenę. A najbardziej chciałem zostawić w tyle epizod związany z wojną. Łudziłem się, że kiedy Trzynastkowa propaganda ucichnie, tlące się zgliszcza dystryktów doszczętnie wygasną, a broń zostanie złożona - to pewnego dnia uda mi się obudzić we własnym łóżku, bez świadomości, że z niebytu znów wyrwały mnie koszmary; i nawet z panoramą Kapitolu malującą się za oknem, byłbym w stanie przysiąc, że przeszły rok był jedynie iluzją. Nie jestem pewny, w którym momencie dokładnie zdałem sobie sprawę, że nic takiego się nie wydarzy. Wspomnienia nadal były nienaruszone przez ząb czasu i ostały się w mojej pamięci z idealnie zachowanymi szczegółami, których nie byłyby w stanie zagłuszyć żadne leki. Nawet nie próbowałem. Czasami też - jeżeli chodzi o wspomnienia - można czekać na moment, w którym zatrą się do tego stopnia, że nawet te złe, zaczynają wydawać się dobre. Jednak tych z okresu wojny, nigdy nie miało to spotkać. W pewnym momencie nieustannej agonii w smutku nauczyłem się z tym nawet żyć, w charakterystyczny dla siebie i pokrętny sposób, który jedynie utrzymywał mnie na powierzchni. Unoszącego się bezczynnie. W zawieszeniu. I najgorsze były momenty, kiedy po raz kolejny byłem uświadamiany, że przeszłość nie zostawała za moimi plecami - a wręcz przeciwnie, kroczyła ze mną krok w krok; nie pozwalając o sobie zapomnieć. Tak było i teraz, kiedy brat Cypri niemalże powstał z martwych i postanowił bezpretensjonalnie wkroczyć w jej życie. A co za tym szło - i w moje. - Przebaczenia - żachnąłem się, wypowiadając szybciej, niż zdążyłem pomyśleć. Nie musiałem udawać zaskoczenia; ostatnia rzecz, jakiej Victor mógłby szukać w w tym miejscu było właśnie przebaczenie. To przecież nigdy nie była domena Kapitolu, a żadne z nas nie zamierzało zostać w niej pionierem. Nie musiałem się też starać, aby wyobrazić sobie pracujące na najwyższych obrotach trybiki w głowie Sean'a, umotywowane czymś, o czym nie mieliśmy pojęcia. Co właściwie mógł zyskać ponownie wkupując się w łaski siostry? Cypri musiała z ledwością opłacać własne mieszkanie, pracując dzień i noc w sklepie; a żadne bezinteresowne gesty miłosierdzia nie leżały w jego naturze. - Zawsze wiedziałem, że jesteś tą mądrzejszą z waszej dwójki - uśmiechnąłem się lekko. - W każdym razie to chyba news tego miesiąca, zaraz po Igrzyskach - zmarszczyłem mimowolnie brwi dobierając ostatnie słowa. Już na początku rozmowy upomniałem sam siebie, że nie chcę mówić o tym, co znowu nam się przytrafiło, ale wydaje się, że każda rozmowa ostatecznie musiała zahaczyć o ten temat. Zacisnąłem jednak usta w wąską kreskę, nie chcąc być osobą, która go rozwinie. Zresztą, nie miałem pojęcia, co mógłbym powiedzieć. Każdy chyba podświadomie przeczuwał, że prędzej czy później historia się powtórzy i nie musieliśmy nawet czekać przepisowego roku. Może Stary Kapitol byłby nawet w stanie pokochać nową Panią Prezydent za tak częste roz(g)rywki, gdyby tylko nie został zepchnięty za mur. - Wiem - odpowiedziałem po chwili przyciszonym głosem i wbijając wzrok w chłodną już kawę, ubywającą z mojego kubka w leniwym tempie. Miałem wrażenie, że Cypri znów przekopała się przez moją warstwę ochronną i wywlekała na światło dzienne rzeczy, z którymi ciężko było mi się zmierzyć. Była jednak chyba jedyną osobą, której na to pozwalałem. Co nie znaczyło jednak, że potrafiłem nie ugiąć się pod ciężarem jej spojrzenia. - Ale przyjaciela długo się szuka i jeszcze dłużej testuje. To czasochłonny proces, a kto wie ile nam go zostało - posłałem jej krótki półuśmiech, znów dając się ponieść swojemu wiecznie grobowemu nastrojowi. Szczerze mówiąc, to od dłuższego czasu ciężko było mi wykrzesać z siebie coś innego i żyłem jedynie w lęku, że któregoś dnia ludzie przestaną to tolerować. Nie wiem też, na ile było w tym nastawieniu mojej winy, a ile winy czasów i świata, w którym żyliśmy. Miałem jednak dobre powody dla swojej depresji, a przynajmniej tak mi się wydawało. Od jakiegoś czasu też, jesteśmy już chyba po tej samej stronie. Dopiero kiedy pytanie ubrane w głos Cypri zadźwięczało w powietrzu, udało mi się skutecznie wyrwać z zamyślenia - wpadając przy tym z deszczu pod rynnę. Zmieszałem się i zacisnąłem mocniej palce na kubku - nie byłem pewny, czy nie zbielały. Jeżeli wcześniej przygotowałem sobie jakąś wersję zdarzeń, która nadawała się do opowiedzenia, bez zagłębianie się w bardziej skomplikowaną stronę mojego życia, to teraz zniknęła ona bezpowrotnie i nie było po niej nawet śladu. W podenerwowaniu wystukiwałem rytm opuszkami na jasnej ceramice, próbując przepuścić przez sito informacje i jednocześnie nie rozbijając całości aż za nadto. Nie wiem, czy było to możliwe, ta historia nawet w pełni ledwo trzymała się sensu. - Musieli mnie trochę pozszywać - odparłem w końcu, niszcząc narastającą pomiędzy nami ciszę. - Ale to nic takiego, nie martw się - dodałem jednak zaraz po chwili, chcąc złagodzić wydźwięk swoich słów. - Wdał się z kimś w bójkę, a ja stanąłem w obronie tej dziewczyny - wyrzuciłem z siebie, ostrożnie dobierając słowa i starając się, aby brzmiało, jakby chodziło o przypadkową nieznajomą, a wszystkie zdarzenia miały miejsce tego samego wieczoru. W prawdzie zabrzmiało to o wiele bardziej heroicznie, niż było naprawdę. Chociaż, przemoc chyba nigdy taka nie jest. |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Sob Lis 15, 2014 1:59 am | |
| Przeskok czasowy przenosi nas do pierwszej połowy września 2283. Rozgrywka może zostać dokończona w retrospekcjach. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : córeczka tatusia Znaki szczególne : po-ciążowa sylwetka, szaleństwo w oczach
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Sob Kwi 04, 2015 8:05 pm | |
| | z brzemiennej czasoprzestrzeni
Regis rósł, rozwijał się, mrugał, zginał paluszki, ssał kciuk, kopał i wywijał fikołki. Prawie czterdzieści trzy centymetry i ponad dwa i pół kilograma. Pierwsze sny, nasłuchiwanie głosów innych osób, kapryśne przekręcanie się na lewy bok. A wszystko to pod jej sercem, w środku jej ciała, jakie dzieliła od prawie ośmiu miesięcy ze swoim synem. Teoretyczny cud stał się całkiem namacalnym ciałem, rozpychającym się w coraz to większym brzuchu, osiągającym ostatnio krytyczne rozmiary. Wszystkie sukienki sprzed kilku tygodni okazywały się za małe - Maisie miała wrażenie, że dziecko rośnie z każdym dniem. Poprzedni kwartał zakończyła histerycznym snem, w którym zostawała zjadana żywcem od środka. Niezbyt matczyna podświadomość, niknąca jednak z nadejściem kolejnego poranka. Bała się, to oczywiste. Bywały momenty, w których bała się wręcz przeraźliwie, z trudem tłumiąc chęć wrzasku. Strach wydawał się równie namacalny co dziecko, poruszające się pod napiętą skórą brzucha, z tym, że znajdywał się na zewnątrz, często zaklejając usta Maisie warstewką trującego dymu. Paranoja pojawiała się jednak coraz rzadziej. Nie miała po prostu siły na walkę z nieistniejącymi demonami. Pozwalała im dojrzewać, rosnąć i rozkwitać, obserwując postępującą chorobę psychiczną z boku. Nie mogła nic poradzić na zarastające jej psychikę chwasty, na truciznę, sączącą się powoli po ścieżkach neuronów. Żeby walczyć z nawarstwiającymi się problemami potrzebowała siły. A tej nie miała zupełnie, wiecznie zmęczona, opuchnięta i obolała, z trudem unosząca ramiona, by ubrać nieco przyciasną sukienkę, wyraźnie odcinającą się na jej wypukłym brzuchu. Dawno nie widziała swoich stóp. Pomimo miesięcy ciąży nie przywykła jeszcze do swojego nieporadnego ciała. Kiedyś szczupłego i zwinnego, pozwalającego jej na przetrwanie kryzysowych sytuacji. Teraz wydawało się pękatym inkubatorem; inkubatorem sprawiającym same problemy. Krzyże bolały ją niemiłosiernie, często miała problemy z nabraniem oddechu a o dawnej zwinności mogła tylko pomarzyć. Przejście kilkudziesięciu metrów wywoływało u niej zadyszkę, ale mimo tego postanowiła wyruszyć do kawiarni pieszo. Zrezygnowała z taksówki. Zarówno ze względu na próbę udowodnienia sobie czegoś fizycznie (jeśli nie zemdleję po drodze, może Gerard znów na mnie spojrzy w ten sposób...?) jak i psychicznie. Potrzebowała tego krótkiego spaceru na oczyszczenie myśli, kręcących się ostatnio tylko wokół dwóch mężczyzn jej życia. Z trzecim postanowiła się spotkać, nie wahając się długo, kiedy zaprosił ją do kawiarni, otwierając - zapewne niechcący - mitologiczną puszkę z okropieństwami. Zasiane przez Ginsberga rozrastały się do zadziwiających rozmiarów, dołączając do przeklętej dżungli, zarastającej Maisie. Księżniczka w kompletnej dżungli, ledwie radząca sobie z dławiącym niepokojem o przyszłość. Nie tak świetlaną; wszystko mogło zepsuć się przez rodzinną zdradę, ale...nie, nie chciała koncentrować się na palącym poczuciu odrzucenia. Przynajmniej nie od razu. Krótki-długi spacer pomógł jej w złapaniu oddechu oraz dystansu, chociaż do kawiarni wchodziła w stanie mocnej zadyszki. Jeden z kelnerów od razu zaoferował pomoc w zdjęciu płaszcza, co przyjęła z równoczesnym zdezorientowaniem (wychowanie w zabiedzonym Dystrykcie robiło swoje) jak i nieukazaną wdzięcznością. W obecnym, okrągłym stanie nawet zdjęcie z siebie wielkiego płaszcza wymagało nie lada wprawy. Kiedy już udało się jej wyswobodzić do końca zmarznięte ręce, rozejrzała się dookoła, w końcu zauważając Malcolma, siedzącego przy stoliku w kącie. Niezgrabnie ruszyła więc w tamtą stronę, z trudem omijając wysunięta krzesła. Na jednym z nich w końcu usiadła, dopiero teraz podnosząc wzrok na Randalla. Na razie bez słowa, próbując uspokoić oddech, zignorować ból pleców i usiąść tak, by nie uderzać przy każdym pochyleniu się brzuchem o kant stolika.
|
| | | Wiek : 39 lat Zawód : bezrobotny, dowódca Kolczatki Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, scyzoryk wielofunkcyjny, dowód tożsamości, broń palna, pozwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Nie Kwi 05, 2015 12:39 am | |
| | stanowczo PRZED misją z bronią, zachowajmy resztki zdrowych zmysłów
Kawiarnia wydawała mu się stanowczo zbyt zatłoczona. Siedział przy stoliku, nienaturalnie spięty, w żaden sposób nie potrafiąc się odprężyć i chyba nieco zbyt intensywnie przyglądając się rozmawiającym dookoła ludziom. Ich obecność wydawała mu się podejrzana, tak samo jak szerokie uśmiechy ładnej kelnerki, zbyt głośny, nienaturalny śmiech dziewczyny siedzącej kilka krzeseł dalej i długi płaszcz towarzyszącego jej mężczyzny (dlaczego nie zostawił go na wieszaku?). Popadał w paranoję; zdawał sobie z tego sprawę, ale nie próbował już nawet z tym walczyć, od czasu przesłuchania w siedzibie Rządu wariacko wręcz szukając podsłuchów i rzucając cień niewypowiedzianych oskarżeń na każdego, kogo zachowanie wydało mu się choć trochę nietypowe. Żył w ciągłym stresie, niemal bojąc się wychodzić już na ulicę, zupełnie jakby dowództwo Kolczatką miał wypisane na twarzy, a dzwonek do drzwi nieodzownie kojarzył mu się już z wizytą Strażników Pokoju. Zaczął więc pomieszkiwać w bunkrze; oficjalnie w celu dokładniejszego przygotowania organizowanych akcji, w rzeczywistości dlatego, że tylko tam czuł się naprawdę bezpiecznie. Świadomość nadchodzącej katastrofy wisiała nad nim jak burzowa chmura, oddziałując na wszystkie sfery jego życia i z całą pewnością wprawiając Nicole co najmniej we frustrację. Ale przecież nagle tyle miał do stracenia; Hugh i Libby nadal znajdowali się na liście poszukiwanych, w każdej chwili narażeni na wykonanie wiszącego nad nimi wyroku, Nicole już dawno narażała się stanowczo za bardzo, Sonea... Sonea nadal nie wiedziała, kim był, a on nie był w stanie jej tego powiedzieć, przerażony jej ewentualną reakcją chyba nawet bardziej niż zdemaskowaniem. No i była jeszcze Maisie; jego mała, najmłodsza siostrzyczka, którą postrzegał jako uwięzioną w wieży księżniczkę, i do której bał się odezwać od czasu feralnego przesłuchania. Zastanawiał się wielokrotnie, czy nie powiedział za dużo, i czy konsekwencje jego gadatliwości nie sączyły się już niczym trucizna do jej życia. Chciałoby się powiedzieć: poukładanego, ale tego wciąż nie był pewien, nie potrafiąc w żaden sposób rozwikłać poplątanych relacji, panujących między nią, a Ginsbergiem. Nie umiał jednak zachowywać milczenia zbyt długo. Nie czuł się dobrze, dobrowolnie odsuwając się od jej życia, do którego - za co powinien dziękować jej na klęczkach - łaskawie pozwoliła mu wrócić. Wciąż miał poczucie, że nie przeprosił jej wystarczająco, ale póki co nie miał zamiaru wracać do rozdrapywania starych ran, głównie ze względu na jej stan. Stan widoczny i niemożliwy już do przeoczenia, którego nie była w stanie ukryć nawet pod obszernym płaszczem. Uśmiechnął się automatycznie na jej widok, czując nieznaczną ulgę, że się pojawiła. Co prawda w wiadomości zwrotnej zapewniła go, że owszem, będzie, ale cóż, irracjonalny lęk zawsze istniał, wzmocniony jeszcze przez życiowe doświadczenie; to nie byłby w końcu pierwszy raz, kiedy członek jego rodziny zniknąłby bez ostrzeżenia. Maisie nie wyglądała jednak, jakby miała rozpłynąć się zaraz w jesiennym powietrzu, przyciągana do ziemi dosyć stabilnie, kiedy przeciskała się między krzesłami, zmierzając w jego kierunku. Zaczekał aż usiądzie, zanim nachylił się do niej, witając ją braterskim pocałunkiem w czoło. - Świetnie wyglądasz - powiedział na powitanie, bo chyba coś w tym guście wypadało mówić kobietom w ciąży (nie żeby był specjalistą w tej sferze), choć widoczne na twarzy siostry zmęczenie nie umknęło niestety jego uwadze. Przez myśli przemknęło mu automatycznie milion pytań: czy wysypiała się wystarczająco, czy dobrze się odżywiała, czy na siebie uważała i czy przypadkiem nie brała na siebie zbyt wielu obowiązków. Zadał jednak tylko jedno, wracając na swoje miejsce i posyłając jej pokrzepiający uśmiech. - Jak się czujesz? Czy może powinienem powiedzieć - jak się czujecie? |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : córeczka tatusia Znaki szczególne : po-ciążowa sylwetka, szaleństwo w oczach
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Nie Kwi 05, 2015 12:12 pm | |
| To spotkanie powinno przebiegać zupełnie inaczej. Spacer tuż przed mógłby służyć opanowaniu radosnego podekscytowania a nie uspokojeniu gorzkich wyrzutów, formujących się w jej głowie zbyt łatwo. Zasiane przez Gerarda wątpliwości, podlewane subtelnymi podszeptami, rozrastały się coraz szybciej, nie pozostawiając nawet kawałka ziemi dla racjonalnego osądu sytuacji. Manipulacja doskonała, osiągająca satysfakcjonujący rezultat: Maisie nigdy nie czuła się dalej od Malcolma niż teraz, w tej przytulnej kawiarence, kiedy miała ukochanego brata tuż obok. Sądziła, że kiedy go zobaczy, wszystkie uprzedzenia i lęki rozpłyną się w ułamku sekundy. Był przecież najważniejszą osobą w jej życiu. Nie tylko ze względu na pokrewieństwo; przez wiele miesięcy tułaczki postać Malcolma urosła w świecie Mai do niemalże religijnego symbolu, jakiegoś wypatrywanego cudu i raju, do którego zmierzała. Nadzieja naprawdę należała do najbardziej niebezpiecznych uczuć, a zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością bolało niemalże fizycznie. Ktoś, kto w najtrudniejszym okresie jej życia stanowił jedyną szansę na przetrwanie i kto – co do tego nie miała wątpliwości – uratował jej życie, okazywał się zdrajcą. Ujmowanie tego w tak zdecydowany sposób zajęło jej kilka dni. Początkowo starała się odsunąć od siebie słowa Gerarda, ale…On nigdy jej nie okłamał. Zawsze operował niszczycielską szczerością. Musiała więc pogodzić się z tym, że bezpowrotnie utraciła kogoś, kogo nawet nie zdążyła w pełni odzyskać. Jeszcze przed kilkoma miesiącami snuła śmiałe wizje szczęśliwego domu, w którym widziała Malcolma z jej synem na rękach. Szczęście, jakie wymarzyła sobie jako naiwna dziewczynka, miało się ziścić, tu, teraz, w najlepszym z możliwych wydaniu. Od zawsze pragnęła przecież pełnej, kochającej się rodziny, otwartego domu i wzajemnego wsparcia. Ułuda oplatała ją coraz ciaśniej, nie pozwalając spojrzeć na toksyczne marzenia schorowanego umysłu z należytym dystansem. Pewnie dlatego czuła się teraz tak oszukana, wpędzając się w spiralę goryczy i nawet nie próbując jej zatrzymać. Nawet kiedy czuła ciepły oddech Malcolma na swoim czole. Kąciki jej ust drgnęły nieznacznie w zapowiedzi płaczu albo grymasu niechęci. Opanowała się jednak szybko, siadając wygodniej i kładąc dłonie na pokaźnym brzuchu. Regis nie lubił bezruchu, akceptował tylko pozycje stojącą bądź leżącą – w innej rzeczywistości wiercił się we wszystkie strony. Początkowo wywoływało to u Mai panikę, później mdłości, ale z biegiem czasu na fikołki syna reagowała nagłym rozczuleniem. Nieco neutralizującym emocjonalną bombę z opóźnionym zapłonem, mającą niedługo poranić odłamkami jedną z dwóch najważniejszych więzi w jej życiu. Na razie jednak zachowywała się normalnie. Lekko zdystansowana, zdezorientowana, próbująca odczytać z twarzy Malcolma prawdziwe intencje. Przez to nagłe, niemalże błagalne skupienie, prawie przegapiła kulturalne rozpoczęcie pogawędki i pojawienie się kelnera. Nie odpowiedziała Randallowi od razu, zamawiając tylko chłodną wodę. Nie przywykła do bywania a zapach czekolady wywoływał u niej mdłości, chociaż już dawno zapomniała, co tak brutalnie ukierunkowało jej odruchy. Szesnaste urodziny utonęły w granatowej niepamięci, tak samo jak lata, kiedy to Malcolm stanowił podstawę jej życia. Intensywnie chemiczny posmak odrzucenia znów pojawił się w jej ustach. Oblizała nieco spierzchnięte wargi, powoli gładząc swój brzuch i w końcu decydując się na odpowiedź. - Dobrze. Z nami wszystko w porządku – powiedziała powoli, nie komentując jednak komplementu. Nie przywykła do takich słów, przyjmowała je po prostu jako kompletnie niezrozumiałe zbitki głosek. Słowa zawodziły ją zawsze, teraz także miała problem z ujęciem całego ciężaru. Odsuwanie w nieskończoność tej rozmowy wcale nie ułatwiało sprawy, westchnęła więc cicho, znów przyglądając się Malcolmowi z autystyczną nieustępliwością. – Powiedziałeś komuś o mnie i o Gerardzie? – bardziej stwierdziła niż zapytała, z zażenowaniem przyjmując coraz szybsze bicie serca. Czyli miała nadzieję, że Ginsberg kłamał, że te wszystkie podszepty okazały się nieprawdą, że to nie przez ukochanego brata jej życie powoli zaczynało się rozsypywać. Kolejna, ostatnia już porcja nadziei boleśnie przebijała się przez pewność, że zaraz straci ostatnią prawdziwą podporę, chroniącą ją przed pogrążeniem się w toksycznym szaleństwie.
|
| | | Wiek : 39 lat Zawód : bezrobotny, dowódca Kolczatki Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, scyzoryk wielofunkcyjny, dowód tożsamości, broń palna, pozwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Pon Kwi 06, 2015 1:04 pm | |
| Od zawsze był dziwnie dalekowzroczny, wypatrując niebezpieczeństwa wyłaniającego się zza linii odległego horyzontu, a nie dostrzegając tego, które w tym samym czasie oplatało się ciasno wokół jego kostek. Zapobiegliwość leżała w jego naturze głęboko, zasiana przez wyciągniętą ze szklanej kuli karteczkę, rozwinięta do absurdalnych rozmiarów przez lata spędzone w Kapitolu, spaczona i powykrzywiana nienaturalnie przez wojnę. W tym jednym był dobry - w planowaniu, rozważaniu różnych scenariuszy, przygotowywaniu ewentualnych rozwiązań na każdą okoliczność. Jego problem polegał na tym, że podczas gdy on szykował się na katastrofę, ta najczęściej stała już u jego progu, tylko że w zupełnie innej formie, niż początkowo sobie zakładał. Być może dlatego nie zauważył w zachowaniu Maisie żadnych podejrzanych symptomów. Co prawda spodziewał się problemów i nieprzyjemności, ale w jego mniemaniu miały one nadejść od strony siedziby rządu - nigdy w życiu by nie przypuszczał, że zdążyły zająć już miejsce na krześle naprzeciwko, uśmiechając się do niego kwaśno i szykując mający wkrótce nadejść atak. Drobnych ostrzeżeń w postaci zmienionej barwy głosu czy mikroskopijnych gestów nawet nie rejestrował, a jeżeli już, to odruchowo zrzucał je na karb innych czynników; kobiety w ciąży bywały w końcu drażliwe i w jego mniemaniu sucha odpowiedź siostry nie stanowiła powodu do niepokoju. Wprost przeciwnie - skoro mówiła, że wszystko było w porządku, to najwidoczniej tak właśnie było. Uśmiechnął się więc do niej bez cienia podejrzeń, u kelnera również zamawiając szklankę wody i przez ułamki sekund obserwując jego wędrówkę z powrotem w kierunku baru. Na ziemię ściągnęły go dopiero kolejne słowa wypowiedziane przez Maisie, teoretycznie formujące się w pytanie, choć coś mu mówiło, że było to jedno z tych, na które rozmówca znał odpowiedź jeszcze przed otworzeniem ust. Spojrzał na nią z lekką dezorientacją acz bez zaskoczenia. Spodziewał się poruszenia tego tematu; z Ginsbergiem znajdującym się w samym środku strażniczej machiny, nie łudził się nawet, że jego przesłuchanie przejdzie bez słowa komentarza. Odchylił się nieznacznie do tyłu, podświadomie wyczuwając wyrzut w głosie siostry, ale ani przez sekundę nie miał zamiaru przepraszać. Chociaż w trakcie rozmowy z Argentem wielokrotnie był zmuszony do naginania kodeksu moralnego, to akurat powiedzenie prawdy w sprawie pokręconego związku Gerarda z Maisie uważał - wtedy i teraz - za słuszne. Śledczy kilkakrotnie dał mu do zrozumienia, że istnieją powody do niepokoju, a postać naczelnika więzienia i w nim budziła skojarzenia jedynie negatywne. Nie widział więc powodu, dla którego miałby kłamać na jego korzyść, zwłaszcza, że - czego nigdy w życiu nie powiedziałby do siostry na głos - był z całego serca przeciwny jego obecności w jej życiu. Hipokryzja do kwadratu, ale więzy krwi rządziły się swoimi prawami, a Randall dokładał do tego jeszcze własne. - Byłem przesłuchiwany, między innymi w waszej sprawie, i tak, powiedziałem prawdę - odpowiedział w końcu, siląc się na spokojny ton głosu. Nie chciał brzmieć ani natarczywie, ani jak ktoś, kto się tłumaczy - stwierdził po prostu fakt i mało brakowało, a dodatkowo wzruszyłby ramionami, powstrzymując gest w ostatniej chwili. - Mam nadzieję, że nie mieliście z tego powodu nieprzyjemności - dodał szybko, mentalnie wykluczając z tego zdania Ginsberga, bo jeśli chodziło o niego, to niewyraźne nie można było spokojnie wykreślić.
|
| | | Wiek : 25 lat Zawód : córeczka tatusia Znaki szczególne : po-ciążowa sylwetka, szaleństwo w oczach
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Pon Kwi 06, 2015 3:06 pm | |
| Zapach gorącej czekolady, unoszący się ze stolika obok, tylko wzmagał nieprzyjemne mdłości, nasilające się z każdą sekundą obserwowania Malcolma. Naiwnie sądziła, że fizyczne nieprzyjemności pożegnała je razem z pierwszym trymestrem, ale jak do tej pory to ostatnie tygodnie okazywały się najtrudniejsze. Zniknęło gdzieś radosne podekscytowanie małej dziewczynki, w końcu przemieniającej się w kobietę noszącą nowe życie. Marzyła o tym od dziecka; o założeniu pełnej rodziny na wzór tej prawdziwej, na stworzenie idealnego domu, pełnego śmiechu i miłości. To otrzymała na samym starcie od rodziców, należących już kompletnie do szarej, zapomnianej przeszłości. A także od rodzeństwa, zwłaszcza od Malcolma, który stanowił centrum jej dziecięcego wszechświata. Nawet twarze malutkiej Libby i Hugh rozmazały się zupełnie, roztopione w wielu jesiennych deszczach, ale siedzący teraz przed nią mężczyzna nigdy nie podzielił ich losu. Mogła rozpoznać w jego ostrzejszych rysach tamtego chłopca o płowych włosach, pomagającego jej stawiać pierwsze kroki i cierpliwie tłumaczącego zawiłości otaczającego ją chaosu. Naiwnie sądziła, że kiedy się ponownie spotkają wszystko wróci do normy, że od razu będzie mogła czuć tamtą bliskość, kiedy wdychała zapach jego ciepłej skóry i unoszących się w powietrzu drobinek mąki, przekonana, że Malcolm ochroni ją przed każdym upadkiem. Siedział teraz przed nią, starszy i odleglejszy o całe dekady, zmieniając się na jej oczach w kogoś obcego a nawet wrogiego. Nigdy nie sądziła, że ktoś, kto nieświadomie ratował jej wielokrotnie życie, może zdradzić ją w końcu zdradzić i że szczęśliwe zakończenie okaże się bolesnym prologiem do kolejnego rozstania. Kiedyś chciała opowiedzieć mu to wszystko, powoli poskładać zapomniane historie, pewna, że poradzi sobie nawet z najgorszą prawdą, jeśli tylko będzie miała go tuż obok siebie. Przecież tak właśnie powinna toczyć się ich opowieść, jaką snuła samotnie w najgorszych chwilach trzyletniej tułaczki. Rodzina Malcolma, jej rodzina, ich rodzina znowu razem, powoli lecząca rany po całym piekle, jakie rozpoczęło się w dniu wygranych Igrzysk. Niesamowite szczęście przerodziło się w przekleństwo, wykreślające z brutalną obojętnością kolejnych członków triumfującej rodziny. Czuła się tak, jakby rozbiła wielkie lustro – ile razy naprawdę się tak działo, raniąc jej ciało setkami kryształowych odłamków? – i teraz histerycznie próbowała poskładać ostre kawałki tak, by w zwierciadle znów odbijała się sielankowa rzeczywistość Dziewiątki. Bezskutecznie, tamto złudne wrażenie zniknęło już na dobre. Mogła tylko w niezrozumiałej panice znaczyć opuszki palców krwawymi drobinkami szkła, ślepa na racjonalne podszepty, nakazujące jej zaprzestanie bezsensownej walki z upływającym czasem. Nie mogła odzyskać dawnego Malcolma a dawną Maisie pogrzebała w Dystrykcie Jedenastym. Skończona historia, zamknięte drzwi, zatrzaśnięty zamek kajdanek, krępujących jej ręce. Na jej własne życzenie, wyszeptane jednak głosem Gerarda, kiedy zdmuchiwała szesnaście świeczek na czekoladowym torcie. O tym także zapomniała, tak mocno umiejscowiona w teraźniejszości, że nie potrafiła wybiec myślami w żadnym odleglejszym kierunku. Liczyła się tylko ta sekunda, w której Malcolm przyznawał się do zdrady. Z wrogą obojętnością, jaką rozpoznawała nawet w jego ciepłym uśmiechu. Spoglądała teraz na niego przez kalejdoskop potłuczonego, zakrwawionego szkła, w niczym nie przypominającego gładkiej tafli rzeki Aurem, w jakiej kąpali się jako dzieci. Tylko bolesna rzeczywistość danej chwili, roztrzaskująca się ostatecznie nadzieja i gorycz, gładko rozlewająca się po jej ciele. Odruchowo zacisnęła dłonie na kancie stolika aż zbielały jej kostki. - Jak mogłeś? – spytała po prostu, już bez obojętnej uprzejmości, oddychając coraz ciężej. Im bardziej zaniepokojony był Regis, kopiący nieznośnie w jej żebra, tym większe zdenerwowanie opanowywało ją samą, utrudniając oddychanie. A może odwrotnie? Nie zastanawiała się nad tym, nawet nie siląc się na hamowanie rozpędzających się gwałtownie uczuć, powoli uwidaczniających się na jej bladej twarzy. Gerard oduczył ją tej słabości, ale odkąd pojawiła się na nowo w jego życiu, dawne nauki powoli blakły. Zwłaszcza w ciągu ostatnich tygodni, w czasie których była pozostawiona sama sobie. Koszmary rozrastały się, nie pozwalając na kierowanie się zdrowym rozsądkiem. – Zaufałam ci, powiedziałam ci wszystko, chciałam, żebyś był ze mną, żeby było tak, jak kiedyś, żebyśmy mogli to odbudować, a- a ty… - zaczęła coraz histeryczniej, nie odrywając wzroku od jego twarzy, jakby mogła przekazać to, co niewypowiedziane w lepszy sposób. Racjonalne przedstawienie sytuacji nie wchodziło w grę; nawet przez sekundę nie sądziła, że powinna poinformować Malcolma o kuratorze, przesłuchaniach i wszystkich tych nieszczęściach, jakie Gerard subtelnie wtłaczał do jej psychiki. Obolałej tak, że nie potrafiłaby teraz przyjąć do wiadomości istnienia innej prawdy, w której to ona narażała życie innych ludzi, opowiadając Ginsbergowi o okolicznościach podziemnego spotkania z bratem. Takie alternatywne rozwiązania nie istniały. W tej chwili Maisie była przepełniona tak niedorzecznym poczuciem osamotnienia, że nawet najbardziej irracjonalne manipulacje zdawały się być najświętszą doktryną. – Chcesz, żeby odesłali mnie do zakładu psychiatrycznego, chcesz, żeby odebrali mi dziecko- kontynuowała coraz bardziej piskliwie, nie przejmując się przebywaniem w miejscu publicznym i nieco zakłopotanym kelnerem, stawiającym przed nimi szklanki. Nie sięgnęła po wodę, zatrzymując paranoiczne wyrzuty tylko dlatego, że Regis ponownie przeciągnął się, gwałtownie uderzając w przeponę i zabierając jej oddech na kilka długich sekund.
Ostatnio zmieniony przez Maisie Ginsberg dnia Czw Kwi 23, 2015 12:52 pm, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Wiek : 39 lat Zawód : bezrobotny, dowódca Kolczatki Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, scyzoryk wielofunkcyjny, dowód tożsamości, broń palna, pozwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Czw Kwi 23, 2015 12:12 pm | |
| Nie był w stanie zliczyć łącznej ilości godzin, które spędził na zastanawianiu się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby nigdy nie wziął udziału w Głodowych Igrzyskach. Widział to wszystko doskonale wyraźnie; obraz, kształtowany w jego wybujałej wyobraźni, początkowo młodzieńczej, a później już dorosłej i ośmielonej litrami wypijanego alkoholu, wyrył się w jego głowie żywo niczym prawdziwe wspomnienie. Oni, cała szóstka, żyjący w rodzinnej Dziewiątce, z dala od kapitolińskiego zgiełku i fałszywych bożków, którymi tak nieszczęśliwie kiedyś się zachwycił. Długie dnie spędzone na pracy w polu, dłonie popękane od prymitywnych narzędzi, a nie od ciężkiej broni; trudne zimy, w czasie których ledwo wiązaliby koniec z końcem, i jeszcze trudniejsze lata, wszystkie przebiegające zgodnie z tym samym schematem - fantomowy strach, dożynkowy stan przedzawałowy, losowanie, tymczasowa ulga. Rok w rok, aż do czasu, kiedy najmłodsze z nich - Maisie, jego oczko w głowie, drobna, ciemnowłosa iskierka - osiągnęłaby pełnoletniość. Później przyszłaby rebelia, ale polityczne zawirowania omijałyby ich z daleka; Kolczatka nigdy by nie powstała, Ginsberg nigdy nie pojawiłby się w ich życiu, Coin i Adler stanowiliby jedynie niewyraźne cienie na ekranie telewizora, który zresztą i tak włączaliby rzadko. A wystarczyłoby, żeby perfekcyjnie bladej kapitolince o pudroworóżowych włosach, która wyciągnęła z dożynkowej kuli jego nazwisko, drgnęła ręka. Widział to wszystko doskonale i czysto; obraz wracał do niego od czasu do czasu, zazwyczaj niespodziewanie i tak jak teraz, przywołany przez wyrzut w spojrzeniu siostry. Odsunął się nieco do tyłu, odruchowo, mimowolnie; nogi krzesła zaszurały nieprzyjemnie o posadzkę, fundując mu strofujący wzrok pary naprzeciwko. Nie zarejestrował go nawet, z wymalowaną na twarzy dezorientacją wpatrując się najpierw w jasną twarz Maisie, a później w lekko kołyszący się, przejrzysty płyn, wypełniający postawioną przez kelnera szklankę. Zacisnął palce na szkle, chyba zbyt mocno, bo opuszki zbielały mu dziwnie; szkoda, że sama szklanka nie pękła i nie rozpadła się na kawałki. - To, co mówisz, nie ma sensu - powiedział cicho, starając się nie zwracać na siebie uwagi nikogo za wyjątkiem siedzącej naprzeciwko dziewczyny. Nie miał zamiaru znaleźć się w epicentrum publicznej sceny, do której najwidoczniej zmierzała ich rozmowa, i w której znalazłby się po z góry przegranej stronie niedobrego brata, atakującego kobietę w ciąży. Zmieszanemu, acz nieco za bardzo zainteresowanemu kelnerowi posłał miażdżące spojrzenie, nakazując mu natychmiastowy odwrót w stronę zaplecza. Bądź innego stolika, wszystko jedno. Nie rozglądał się na boki, całą uwagę koncentrując teraz na nieudanych próbach podążenia za myślowym tokiem Maisie. Wiedział, że raczej nie będzie zachwycona tym, że podzielił się szczegółami jej prywatnego życia z obcymi ludźmi, ale jawnego oskarżenia o sabotaż ich kiełkującej na nowo relacji się nie spodziewał; w końcu, jakie konsekwencje mogły spotkać ją ze strony śledczych? W jego oczach jedyne zagrożenie dla jej zdrowia psychicznego stanowił Gerard we własnej osobie, który najwidoczniej omotał ją w jakiś szamański sposób, spychając ją na krawędź załamania nerwowego. Ledwo ją dzisiaj poznawał; wydawała mu się płochliwa, ciągle wystraszona, przewrażliwiona - całkowite przeciwieństwo radosnej kilkulatki, którą zapamiętał. Miał ochotę nią potrząsnąć. Na usta cisnęły mu się same przykre słowa, które powstrzymywał z trudem i to jedynie dlatego, że zdawał sobie sprawę, że wszystko, co ją spotkało - od feralnej przeprowadzki do Kapitolu, poprzez ucieczkę piechotą przez dystrykty, aż do chwili obecnej - stanowiło jego winę. Ta świadomość nie ułatwiała mu jednak zadania, więc gdy w końcu się odezwał, wciąż nie brzmiał jak ktoś, kto żałuje tego, co zrobił. - Co twoim zdaniem miałem im powiedzieć? I tak wiedzieli już większość z tego, o co mnie pytali. Miał wrażenie, że w jakiś sposób mu się wymykała. Pochylił się nad stolikiem, łapiąc ją delikatnie za nadgarstek, częściowo zmuszając ją do skupienia na nim uwagi, a częściowo jakby chciał ją powstrzymać przed odfrunięciem. - Jedyne, czego chcę, to twoje dobro - powiedział powoli, nie do końca pewien, czy próbował w ten sposób przekonać siedzącą przed nim dziewczynę, czy samego siebie. Trudno mu było przyznać, że granica między braterską pomocą, a rosnącą z każdym dniem, palącą chęcią ściągnięcia Ginsberga na dno, gdzieś się zatarła. - Zawsze tak było - dodał nieco ciszej i jakby przepraszająco, myślami wracając do najbardziej spektakularnie położonej próby poprawienia jej życia w przeszłości. Czy to było możliwe, że znów - po raz drugi - mimowolnie popychał ją w stronę upadku? Odsunął od siebie tę myśl, trochę desperacko. To nie on był tutaj przecież tym złym, prawda? - Co twoim zdaniem miałem im powiedzieć? Biorąc pod uwagę to, o co mnie oskarżali, raczej nie byłoby dobrze, gdybym wyszedł na kłamcę - dodał po chwili, teraz już jawnie się usprawiedliwiając. - Swoją drogą może wyjaśnisz mi, skąd przyszło im do głowy stawianie mi zarzutów dowodzenia podziemną organizacją? - zapytał, zniżając głos niemal do szeptu, wypowiadając słowa, których z jednej strony wypowiadać nie powinien, ale które cisnęły mu się na język od momentu, w którym postawił stopę w kawiarni. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : córeczka tatusia Znaki szczególne : po-ciążowa sylwetka, szaleństwo w oczach
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Czw Kwi 23, 2015 1:53 pm | |
| Histeryczne wizje w głowie Maisie układały się w chaotyczną całość. Pojedyncze obrazy nie miały sensu, wykluczały się wzajemnie i nie miały za grosz logiki, ale przecież nikt nie mógł ich zobaczyć. Nikt nie mógł wytłumaczyć jej dokładnie manipulacyjnego mechanizmu, nikt nie mógł zdiagnozować u niej prawdziwej choroby psychicznej, nikt nie mógł jej pomóc. Zostawiono ją samą sobie, i o ile kiedyś ta samotność przerażała ją do głębi - jako kilkulatka ciągle przebywała w otoczeniu kochających ludzi - to teraz stanowiła jedyną znaną rzeczywistość, jaką Ginsberg nie tyle zaakceptowała, co pokochała. W tym odseparowaniu wszystko wydawało się łatwiejsze, prostsze. Gruba, niewidzialna ściana, wybudowana mozolnie przez Gerarda, oddziała ją od każdego żyjącego człowieka. Już nie próbowała jej przebić, nie próbowała renegocjować warunków nieopisanej umowy. Czuła się naprawdę szczęśliwa w swojej samotni, gdzie nie zagrażał jej nikt. Żadnych problemów materialnych, oczekiwań społeczeństwa, wymogów, stresów, dramatów. Nic, kompletna pustka, której nawet nie starała się wypełnić. Jedynie ją dekorowała - kwiatami i macierzyństwem. Jakby ustawiała na półkach sterylnie czystego laboratorium kiczowate figurki, wmawiając sobie, że tanie bibeloty mają znaczenie i że mogą zająć jej myśli na wiele tygodni. Pojawienie się w jej życiu dziecka mogło przełamać tę katatonię albo stanowić preludium niebezpiecznego powrotu do świadomości. Gerard z pewnością zdawał sobie sprawę z tego ryzyka, kompletnie nieznanego Maisie, skupionej tylko na nowo powstałych lękach. Nie dotyczyły już tylko porodu, ale rozlewały się na jej całe życie, angażując spetryfikowany mózg, nieradzący sobie z nawałem bolesnych niepokojów. Ginsberg sączył do jej ucha krótkie historie, zdania, czasem słowa, czasem nawet nie musiał mówić nic, by radość z odzyskania brata zmieniła się w palące uczucie zdrady. Nie miała żadnego planu, nie wiedziała, jak radzić sobie z tak rozbudowanymi uczuciami. Krystalizującymi się w słowa, bełkotliwe, niezbyt sensowne dla kogoś postronnego a dla Maisie nabierające kształtu jakiegoś najważniejszego manifestu jej życia. Coś w niej pękało, Regis poruszał się niespokojnie i odruchowo położyła jedną dłoń na brzuchu, próbując nabrać powietrza. I zrozumieć słowa Malcolma. Podniosła na niego wzrok, dalej przytępiony, mimo groteskowo dramatycznej gadatliwości. Nie chciała, żeby mówił; nie wierzyła w ani jedne jego słowo i pewnie przerwałaby mu gwałtownie, gdyby nie podniósł ręki i nie złapał ją za nadgarstek. Drgnęła gwałtownie, jakby poraził ją prąd - zazwyczaj taki gest kończył się szarpnięciem na podłogę - ale nie wyrwała dłoni. - Nie powinieneś nic mówić- wyszeptała tylko niewyraźnie, praktycznie wchodząc Malcolmowi w słowo, kiedy wspominał o dobrze. Coś znów ją zabolało, ale przecież Gerard mówił też o tym, o tych kłamstwach, jakimi Randall zamierzał ją częstować i...wszystko się sprawdzało, ale to nie oznaczało, że cierpienie stawało się niewyczuwalne. Świadomość szalonej zdrady, jakiej z pewnością dopuścił się Malcolm, osiadała piekącymi poparzeniami w miejscu, gdzie dotykał jej skóry. - Zawsze tak było? Zawsze dbałeś o moje, o nasze dobro? - zapiszczała w końcu na krótkim wydechu, odrywając wzrok od fantomowej czerwonej skóry i przenosząc puste spojrzenie na jego oczy. W końcu wydawała się mniej odległa, bardziej wściekle obecna. - Zaciągnąłeś nas tutaj i zostawiłeś. Nie było cię. Nie szukałeś nas. Cieszyłeś się, że zniknęliśmy z Kapitolu, że-że nie musisz się nami zajmować, że możesz w końcu wrócić do swoich przyjęć, do swoich trybutów, do swoich wywiadów a my możemy ginąć i próbować wrócić do domu - mówiła szybko, ostro, mimo wszystko wyraźnie, chociaż jej głos oscylował gdzieś w górnych granicach słyszalności, jakby zaraz miała się histerycznie roześmiać. Albo rozszlochać, z całym asortymentem pociągnięć nosem i zawodzeń. - Nigdy nie próbowałeś nas odnaleźć, nigdy nie próbowałeś się dowiedzieć, co stało się z Libby, z Hugh, z naszymi rodzicami - tu głos Maisie załamał się w dość żenujący sposób, ale nie potrafiła już płakać. Wyrwała tylko nadgarstek spod jego palców i zacisnęła dłonie w pięści na blacie stolika, jakby próbowała przelać nagromadzone emocje na obojętne drewno. To jednak wcale nie pomagało, im bardziej była zdenerwowana, tym bardziej denerwował się Regis. Błędne koło, popychające Maisie na krawędź psychicznej wytrzymałości. Którą chyba przekroczyła, wsłuchując się w zawoalowane oskarżenie Malcolma. Aż zamilkła, przerywając potok histerycznych wspomnień z przeszłości. Zawsze miała problemy z pamięcią, jej mózg po prostu pozbywał się zbędnych informacji, zamykając się na niewygodne fakty. W tym jednak przypadku nie czuła się postawiona pod ścianą, raczej - dotknięta do żywego. Blade, pokryte jasnobrązowymi piegami policzki zarumieniły się niezdrowo. - Tak, powiedziałam o tym Gerardowi. Wiesz dlaczego? Bo to on dba o moje dobro. To on się mną zaopiekował. To dzięki niemu jestem teraz tutaj, zdrowa, cała, szczęśliwa. Nie masz pojęcia, jak wyglądało życie w Jedenastce, nie masz najmniejszego pojęcia o tym, co robili tamtejsi strażnicy i przed czym Gerard mnie chronił.- wycedziła przez zaciśnięte zęby, bliska groteskowych łez rozżalenia i wściekłości. W jej głowie legendarne już okrucieństwo jedenastkowych strażników mieszało się z prawdziwym autorem już usuniętych blizn; kalejdoskop najgorszych wspomnień, zmanipulowany w jedyną słuszną wizję, w której Ginsberg wyrastał na prywatnego obrońcę uciśnionych. - I robi to nadal. Dba o mnie, jak ty nigdy nie chciałeś i nie potrafiłeś. Skoro on twierdzi, że zagrażasz bezpieczeństwu, to z pewnością tak jest - dodała, w końcu odrywając zbielałe palce od blatu stolika. |
| | | Wiek : 39 lat Zawód : bezrobotny, dowódca Kolczatki Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, scyzoryk wielofunkcyjny, dowód tożsamości, broń palna, pozwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Sob Kwi 25, 2015 10:30 am | |
| Oskarżenia Maisie, rzucane w jego kierunku zza stolika, paradoksalnie przynosiły mu ulgę. Wydawały się najprawdziwszą i najszczerszą rzeczą, jaką wypowiedziała do niego od czasów ich ponownego spotkania, to jest - niefortunnego porwania w starej jeszcze kwaterze głównej. Kurtyna fałszywej radości z odzyskanego rodzeństwa wreszcie opadła, odsłaniając kulisy tego całego teatrzyku pozorów i sprawiając, że jaskrawe światło teatralnych reflektorów dotarło i do tej brzydszej jego części; niewybaczone żale z przeszłości wypełzały spomiędzy powyginanych desek, mrużąc pomarszczone powieki w ochronie przed jasnymi promieniami słońca, przelewającego się przez panoramiczne okna w Petit Appetite. Wyrzuty sumienia, poczucie winy, kłamstwa, niedopowiedzenia i przysypane zmiecionym naprędce kurzem błędy młodości wznosiły się do góry w postaci gęstego pyłu, którym oboje zaczynali się krztusić, chociaż to chyba Maisie zachłysnęła się nim jako pierwsza. Katastrofa wisiała w powietrzu; w zabawny sposób ignorowana przez pozostałych obecnych w kawiarni (jak mogli nie dostrzegać tego, co działo się między nimi?), tylko czekała na dogodny moment. Nad tym lokalem musiało ciążyć jakieś fatum; pamiętał, że to Nicole pokazała mu go po raz pierwszy. Tak samo jak i to, że prawie wtedy zginął, postrzelony w łydkę przez szaleńca, grożącego mu wydaniem całej Kolczatki. Teraz to wszystko do niego wracało. Wyglądało na to, że groźba, wtedy może i pusta, odbiła się rykoszetem i właśnie pędziła z powrotem w jego kierunku, tym razem napędzana przez jego siostrę we własnej osobie. Sto razy bardziej niebezpieczna i sto razy bardziej przerażająca, biorąc pod uwagę, jak bardzo rozrósł się zbiór tego, co miał do stracenia. Od poziomu praktycznie zerowego przeszedł w jakieś apogeum, zgarniając po drodze trójkę rodzeństwa (z czego dwójka była poszukiwana przez prawo, a ostatnia zdawała się przejść szczegółowe pranie mózgu zafundowane przez jednego z jego największych wrogów i w dodatku nosiła pod sercem jego dziecko), Nicole i Soneę. Łapał się za głowę, wyrywając resztki włosów i pytając sam siebie, jak mógł do tego dopuścić, ale odpowiedź nie przychodziła; pozostawał mu jedynie pusty śmiech, od jakiegoś czasu cisnący mu się na usta. A mimo wszystko czuł ulgę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu wiedział dokładnie, po czym przyszło mu stąpać i to dawało przynajmniej częściowo klarowny obraz sytuacji, nawet jeżeli owa sytuacja ocierała się o beznadziejność. Dlatego nie złamał się pod palącym spojrzeniem Maisie, nie pozwolił emocjom przejąć nad nim kontroli. Widział, jak próbowała grać na jego uczuciach i poczuciu winy, świadomie bądź nie, nieistotne - nie miał jednak zamiaru brać udziału w tej z góry przegranej grze. Ośli upór, zazwyczaj zaliczany przez niego do zbioru wad, tym razem się mu przydawał, odzwierciedlając się w uniesionym nieznacznie kąciku warg. Porzucił na jakiś czas maskę kochającego i rozumiejącego brata, co nie oznaczało, że przestało mu na niej zależeć - wprost przeciwnie, zależało mu bardziej niż kiedykolwiek. Coś mu jednak mówiło, że kapitulacja i kolejne prośby o wybaczenie zrobiłyby więcej szkody, niż pożytku. - On ci tak powiedział? - zapytał, pierwotnie mając zamiar zaakcentować kpiąco jedynie pierwsze słowo, jednak finalnie przeciągając lekko złośliwy ton na całą resztę zdania. Był zły i zraniony, ale o dziwo nie do poziomu, który utrudniałby mu jasne myślenie. Jeżeli jakieś uczucie zalewało go w dawce przekraczającej normę, to było to nieukierunkowane w żadną konkretną stronę rozczarowanie i jakiś niewypowiedziany żal - za utraconą szansą na powrót do tego, co było. Nigdy tak naprawdę nieistniejącą; powstałą jedynie w zmęczonym umyśle, pielęgnowaną przez niemalże dwadzieścia lat i dopracowywaną z taką starannością, że nabrała niemal cech rzeczywistych. Ale czas bajek i ułud dobiegł końca; chłopiec o płowych włosach dobiegał czterdziestki, a dziewczynka o rumianych policzkach lada dzień miała zostać matką. - Nie będę cię więcej przepraszał za decyzje podjęte przez piętnastolatka, który dopiero co zamordował kilku rówieśników, żeby nie wbili mu noża w plecy - powiedział cicho, odwzajemniając jej spojrzenie. - Szukałem was latami, rozpłynęliście się w powietrzu. Jeżeli chcesz kogoś obwiniać, obwiniaj matkę, która wyciągnęła trójkę małych dzieci i zaciągnęła ich na pustkowie, w niekończącą się podróż donikąd. Ale Gerard oczywiście ma inne zdanie na ten temat - dodał jeszcze, odchylając się do tyłu nieco zbyt gwałtownie. Przejrzysty płyn zadygotał w krystalicznie czystych szklankach, nie rozlewając się co prawda na blat stolika, ale chlupocząc cicho. Zamilknął na moment, częściowo dlatego, że potrzebował kilku głębszych wdechów, częściowo uciszony kolejnymi słowami Maisie. Zawierającymi kolejne oskarżenia; skrzywił się mimowolnie na ostatnie zdanie, nie przez jego niesprawiedliwy wydźwięk, do którego się już przyzwyczaił, ale przez dziwnie obcy ton, jakiego użyła dziewczyna. Spojrzał na nią z niedowierzaniem, mając wrażenie, jakby wyrzucała z siebie puste słowa, które ktoś wcześniej włożył w jej usta; jak wierszyk, wyuczony i powtarzany tyle razy, aż zaczyna brzmieć niemal naturalnie. Jak to możliwe, że Ginsberg miał na nią aż taki wpływ? Przyciągnął dłoń do twarzy, w jakimś mimowolnym odruchu pocierając skronie, które jak zwykle reagowały na problemy pulsującym, tępym bólem. - Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa, kiedy w końcu powieszą mnie na placu przed Pałacem Sprawiedliwości - powiedział już całkowicie spokojnie i bez wyrzutu, znów przenosząc spojrzenie na jej tęczówki, które jako jedyne wydawały się dokładnie takie, jak kiedyś. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : córeczka tatusia Znaki szczególne : po-ciążowa sylwetka, szaleństwo w oczach
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Sob Kwi 25, 2015 9:26 pm | |
| Rozwiązywanie rodzinnych niesnasek nie powinno odbywać się w miejscu publicznym, a już z pewnością nie w przytulnej kawiarni, wypełnionej mdlącym zapachem czekolady. Maisie łatwo ignorowała otoczenie - o ile nie przypominało jej traumatycznej klaustrofobii Trzynastki - teraz więc także nie zwracała uwagi na innych klientów, kelnerów czy też spacerowiczów za oknem. Nie liczył się nikt, oprócz jej samej, zatopionej w toksycznej mazi strachu i frustracji, utrudniającej oddychanie. Nigdy nie sądziła, że w obecności Malcolma będzie czuła się tak okropnie. Starszy brat był przecież jej największym wsparciem, opoką, mitycznym herosem, w którego ramionach chciała się schować. Wtedy nie poddała się wyłącznie dla niego; dla irracjonalnej możliwości, że znowu się odnajdą i będzie mogła w końcu poczuć się bezpiecznie. Ale przecież nic nie szło zgodnie z planem; ckliwy powrót na łono biologicznej rodziny wyglądał ładnie przez krótką chwilę. Pod cienką warstewką lukru zalegało zbyt dużo zgnilizny, złożonej z sfermentowanych wyrzutów. Odbijających się w Maisie rykoszetem. Nie wiedziała właściwie na co liczyła. Na kolejną litanię przeprosin? Na gorące zaprzeczenie? Na posypanie głowy popiołem, przyznanie się do winy i błaganie o łaskę? Żadna z opcji nie wpasowywała się w wymarzony schemat Mai, zagubionej we własnych odczuciach. Szarpana w różne strony, chwiała się psychicznie jeszcze bardziej niż zazwyczaj, obijając się o chłodne ściany psychicznego zamknięcia. Już nie czuła się w swojej samotności bezpiecznie, ktoś wyważył drzwi, ktoś wtargnął do środka i wiedziała, że to wszystko stało się przez Malcolma. W jej oczach urastał do rangi największego zdrajcy. Tak się przecież zachowywał, obojętnie, lekceważąco, pogardliwie. Widziała to na własne oczy, wpatrując się w niego z mieszaniną ekstremalnego rozżalenia i nietajonej wrogości. Zwłaszcza, kiedy wspominał o Gerardzie. - Przestań - wydusiła tylko z siebie gdzieś pomiędzy kolejnymi słowami brata, ledwie powstrzymując się od trzaśnięcia wysoką szklanką o przeciwległą ścianę. Nie z chęci dodania kawiarnianej scenie dramatyzmu; po prostu nie radziła sobie z rozpychającym ją uczuciem histerii. Dotychczas była odseparowana od swoich emocji, zaprogramowana wyłącznie na działanie. Odkąd jednak wróciła do Kapitolu i odkąd nosiła pod sercem swojego syna, stała się kłębkiem nerwów, rozbudowywanych dodatkowo przez szalejące hormony. Nakazujące jej w tej chwili opuścić kawiarnię, koniecznie z płaczem, koniecznie z tym potwornym, przejmującym szlochem, uniemożliwiającym normalne oddychanie. Może z ładnym epilogiem w postaci rozbitego szkła na twarzy ukochanego brata. Tak, tak to powinno się skończyć, ale Maisie dalej siedziała na krześle, krzywo, pokracznie, z dużym brzuchem przed sobą, rozczochranymi włosami i wzrokiem świeżo obudzonej z katatonii wariatki, utkwionym w Malcolmie. Odwzajemniał to spojrzenie dużo spokojniej, wręcz obojętnie, co zabolało ją najmocniej. I - jak postanowiła - po raz ostatni. Jej dłonie drżały, kiedy ponownie kładła je na napiętym materiale sukienki, opinającym brzuch. - Zaszkodziłeś nam. Muszę chronić swoje dziecko, on jest najważniejszy - odparła głucho i niebyt zrozumiale, jakby wcale nie wizualizowała sobie stóp wisielca, kołyszących się w powietrzu. Tę bajkę też gdzieś już słyszała. Nie mogła mieć skrupułów; Malcolm stanowił najbliższą jej osobę i zarazem największe zagrożenie, które musiała odepchnąć od siebie jak najdalej. Gdyby nie Regis, pewnie masochistycznie próbowałaby to naprawić i przekonywać Gerarda, ale... w tej chwili miała za dużo do stracenia. Oprócz zdrowych zmysłów. Te zniknęły już całkiem, pozostawiając ją kompletnie nagą, wrażliwą na wszystkie bodźce, stające się w końcu nie do zniesienia. Szmer rozmów, cichy śmiech, szum ulicy, oddech brata - wszystko to wydawało się jej potwornie głośne, tak, że najchętniej skuliłaby się w pozycji embrionalnej i zatkała uszy. Wyjście ze swojego zamknięcia, z błogosławionej strefy komfortu, równało się doświadczaniu cierpienia. Gerard miał rację; po raz kolejny się o tym przekonywała, niezależnie, czy była wychudzoną dziewiętnastolatką na krańcach Dystryktów czy przykładną, brzemienną obywatelką, próbującą poradzić sobie z traumami przeszłości przy kawiarnianym stoliku. Zawsze tak samo zagubiona. I pusta; manekin w dramatycznej roli, kompletnie nie radzący sobie z odgrywaniem silnych emocji. Pewnie dlatego w końcu przestała drżeć, wykręcać palce i piszczeć, po prostu patrząc na Malcolma szklącymi się oczami. Już bez wściekłości, bez żalu, bardzo mechanicznie. Jedno mrugnięcie, drugie, dziesiąte. Kompletny reset programu i mechaniczne powstanie z krzesła, zostawiając na stoliku nietkniętą szklankę z wodą. - Bardzo chciałam, żeby Regis mógł cię poznać - rzuciła tylko cicho, i po raz pierwszy w czasie rozmowy podskórnie prawdziwie, odwracając się z zamiarem ruszenia ku drzwiom. Wszystkie najintensywniejsze emocje osiągnęły tak wysoki pułap, że nie odczuwała ich już w tej chwili prawie wcale. Tępy ból utrzymywał się na tym samym poziomie, nawet kiedy przekreślała przyszłość, o jakiej marzyła przez całe swoje życie.
|
| | | Wiek : 39 lat Zawód : bezrobotny, dowódca Kolczatki Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, scyzoryk wielofunkcyjny, dowód tożsamości, broń palna, pozwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Nie Kwi 26, 2015 8:45 pm | |
| Publiczne awantury i odgrywane dla szerokiej widowni dramaty zawsze znajdowały się bardzo wysoko na liście jego skrytych utrapień. Obawiał się ich wręcz paranoicznie; już same kłótnie sprawiały, że miał ochotę wyciągnąć broń zza paska (dobrze, że nie miał jej przy sobie) i zacząć strzelać wokoło, a dodatkowa obecność ciekawskich gapiów i rzucającego mu zgorszone spojrzenia kelnera, tylko pogarszała sprawę. Czuł się osaczony, a osaczenie nie było czymś, z czym radził sobie najlepiej; kojarzyło mu się z zamkniętym polem siłowym areny, z wpatrzonymi w szklane monitory oczami żądnych krwi kapitolińczyków, z wrogami czyhającymi tylko na jego potknięcie. Żałosne, bo nigdy nie rozważał samego siebie w kategoriach skrzywdzonego w młodości chłopca, ale Głodowe Igrzyska wracały do niego często i intensywnie. Być może gdyby po powrocie do stolicy wyrobił przepisową ilość godzin na kozetce u psychiatry, jego przeszłość łatwiej (jeśli w ogóle) dałaby o sobie zapomnieć. Tymczasem był skrzywiony już chyba na zawsze, niemal odruchowo wypatrując podstępu w każdym słowie i geście, nawet jeśli aktualnie nie zdawał sobie z tego sprawy. W Maisie również dostrzegał zagrożenie, i to nie tylko fantomowe, a całkiem namacalne i realne. Kochał ją, zależało mu na niej, a ten fakt okazywał się jego największą słabością, bo mimo że w pierwszym, radosnym zachłyśnięciu się jej powrotem do świata żywych, z góry założył, że wciąż była tą samą osobą, to z każdą minutą coraz wyraźniej rozumiał swój błąd. Zaufał zbyt pochopnie i zbyt naiwnie, sam stworzył sobie wroga, i to wroga w najgorszej możliwej postaci, bo takiego, którego nie mógł i nie miał zamiaru unieszkodliwić. Sytuacja bez wyjścia, karkołomny spacer po linie; dylemat, w którym znak równości między właściwe, a konieczne został przekreślony potężną, krwawą kreską. To wszystko docierało do niego falami, niesionymi przez gorące spojrzenia Maisie, która chyba również go przekreślała, bardziej już sycząc niż mówiąc i prawie w niczym nie przypominając już tej bezbronnej, kochanej dziewczynki, którą zostawił w fantazyjnym mieszkaniu w Kapitolu dwadzieścia lat temu. Plany i nadzieje rozsypywały się w drzazgi, płonęły jakimś niemożliwym do ugaszenia ogniem, a wszelkie próby uratowania nietkniętych jeszcze resztek mogły skończyć się co najwyżej poparzeniem. - Zastanów się - powiedział równie cicho, co ona, z kapitulacją i subtelnym smutkiem, powoli wpełzającym między jego słowa - kto tak naprawdę wam szkodzi. Nie wierzył, że cokolwiek w ten sposób wskóra - pranie mózgu, jakie zafundował jego siostrze Ginsberg (skurwiel za to zapłaci, choćby mały Regis miał zostać półsierotą) wydawało się sięgać zbyt głęboko, żeby jakiekolwiek słowa mogły dokonać zmiany - ale odezwać się musiał. Choćby po to, żeby zasiać wątpliwość, choćby po to, żeby mogła kiedyś przypomnieć sobie to zdanie, może za pół roku, może za rok, może po jego śmierci (chyba już nie tak bardzo odległej, co uświadamiał sobie z jakimś niewyjaśnionym spokojem ducha). Już mu się nie chciało - walczyć, szarpać się, ranić własną rodzinę, za którą przecież przysięgał stać murem, a której członków jedynie ciągnął na dno, bo przecież gdyby nie on, Libby ani Hugh nie byliby poszukiwani za przynależność do Kolczatki. Otrzeźwił go dopiero zgrzyt nóg krzesła o posadzkę i sylwetka Maisie, nagle wyższa, wynioślejsza i jakby oddalona o miliony lat świetlnych. Podniósł się odruchowo, zanim w ogóle zdążył zastanowić się nad tym, co robi. Chociaż ta bardziej wygodna i tchórzliwa część jego osobowości namawiała go, żeby po prostu pozwolił jej wyjść (i cieszyła się, że jednak nie skończyło się publicznym rozbijaniem szklanek), to ta szlachetniejsza nie mogła wypuścić jej w tym stanie. Nie we wzburzeniu, nie, kiedy nosiła pod sercem jego siostrzeńca, który lada chwila miał pojawić się na świecie. Zanim się więc zorientował, znów zaciskał palce gdzieś na wysokości jej łokcia, bardziej chcąc ponownie skierować na siebie jej uwagę, niż fizycznie ją zatrzymać. - Maisie - powiedział nieco głośniej, ale bez podniesionego głosu czy rozkazującego tonu. Jeżeli jakieś emocje w ogóle się w nim pojawiły, to było to bardziej błaganie. - Pozwól mi się chociaż odwieźć do domu - dodał, rezygnując z dalszych prób dyskusji, bo wiedział, że na te nie było szans. Chciał co prawda coś jeszcze powiedzieć, chciał się usprawiedliwić i załagodzić wcześniejsze słowa, ale wolał zrobić to w bezpiecznej przestrzeni samochodu niż tej przeklętej kawiarni, w otoczeniu natrętnych myśli ludzi dookoła, które wprost brzęczały mu w głowie jak wściekłe muchy. Puścił jej rękę dosyć szybko, nie chcąc, żeby pomyślała, że ją w jakiś sposób atakuje. - Proszę. Nie powinnaś się forsować - dorzucił jeszcze, do próśb dokładając też sensowne (w jego mniemaniu) argumenty. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : córeczka tatusia Znaki szczególne : po-ciążowa sylwetka, szaleństwo w oczach
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' Pon Maj 04, 2015 2:14 pm | |
| Nie chciała się zastanawiać, nie chciała zostać w tej dusznej kawiarni ani sekundy dłużej. Znów czuła się jak w klaustrofobicznych podziemiach Trzynastki; pudroworóżowe ściany zaczynały przesuwać się wzdłuż stolików a wysoki sufit opadał milimetr po milimetrze na głowy nic nie rozumiejących ludzi. Ich rozmowy, przyciszone chichoty, stukot filiżanek odkładanych na spodki - wszystko to urastało w głowie Maisie do nieznośnego hałasu, powodującego nagły ból głowy. Nienawidziła takich dźwięków, przywykła do ciszy, separacji i samotności; przywykła do życia bez Malcolma. Zdała sobie z tego sprawę nieco za późno, a opowiadanie dawnej sobie o zagrożeniu płynącym ze strony ukochanego brata było bezcelowe. Ciągle gdzieś na dnie normalności osiadała cienką warstewką dziecięca wiara w magię, w to, że przystojny książę w końcu zdejmie z niej paraliżujące zaklęcie. Że będzie mogła pokazać siebie prawdziwą. Bolesna mrzonka; po Maisie zostały tylko ropiejące rany, zarośnięty pleśnią szkielet i przegniłe płaty skóry. Nic więcej, turpizm w najbardziej banalnej postaci, obdartej z jakiegokolwiek romantyzmu. Z odrobiną kpiny wyższego rzędu: egzystowała na kredyt, nosząc w sobie całkiem nowe życie.. Przelewała na swoje dziecko wszystkie pragnienia i marzenia, a także najgorsze koszmary, próbując odsunąć jak najdalej bolesny moment rozstania. Codziennie w nocy budziła się z paraliżującą pewnością, że umrze przy porodzie, że nigdy nie będzie mogła przytulić Regisa do swojego ciała. Krótkie momenty histerii, rozpadające się w drobny, radioaktywny pył, niewidoczny w świetle dnia. Dalej trujący. Jak ta chwila. I ta najbardziej skomplikowana relacja, z której nie potrafiła się rozplątać inaczej, niż gwałtownym przecięciem wszystkiego, co miało dla niej znaczenie. Dlatego nie mogła oddychać dłużej tym samym powietrzem, nieświadomie dusząc się prawdą. I szansą na normalne życie. Coś, o co wielokrotnie błagała teraz stawało się możliwą rzeczywistością...i przeszłością. Kiedy krzesło zaszurało i Malcolm znalazł się znów tuż obok niej, zareagowała odruchowo, cofając się o krok i potykając niezgrabnie o gruby dywan. Nie spojrzała jednak w dół, po raz ostatni wpatrując się w zmarszczki wokół oczu Malcolma - czy Regis będzie kiedyś do niego podobny? - i bezgłośnie odrzucając jego propozycję. Nie ufała swojemu głosowi; już czuła narastający w gardle szloch, wprawiający w drżenie struny głosowe i wrażliwą skórę. Niepotrzebnie tu przychodziła; Gerard miał rację, ostrzegał ją, przewidział, ale...ale musiała sama przekonać się o prawdziwości jego słów. To nic, że naciąganie, że tak naprawdę cały niezrozumiały dramat rozgrywał się wyłącznie w jej głowie. To niczego nie zmieniało; wychodziła więc z kawiarni tak samo jak przyszła: całkowicie sama, przestraszona i zmęczona, przełykając gorące łzy, nagle pojawiające się na jej piegowatych policzkach.
zt |
| | |
| Temat: Re: Kawiarnia 'Petit Appetite' | |
| |
| | | | Kawiarnia 'Petit Appetite' | |
|
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|