|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Zawód : studia nad uprzykrzaniem życia postaciom Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Uliczka Pią Lip 19, 2013 9:34 pm | |
| First topic message reminder :Całkowicie zwyczajna, ciemna, asfaltowa, z obu stron otoczona wysokimi ścianami. O popękanej nawierzchni, przepełnionych śmietnikach i ścielącym się na ziemi szkle z rozbitych szyb. Po zmroku lepiej tu na siebie uważać. |
| | |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 17 lat Zawód : trybut, naczelny arystokrata Przy sobie : Plecak numer 12: śpiwór, pusta butelka, paczka jedzenia, ząbkowany nóż, dwa małe nożyki, widelec, dwie garści owoców, dwa plastry pieczeni, dwa kacze udka
| Temat: Re: Uliczka Pon Sie 18, 2014 4:36 pm | |
| Postać nowo poznanej dziewczyny podsunęła mi wspomnienia, które ukryłem w podświadomości tak dawno, że ich powrót był niemalże bolesny. Flesze aparatów, blask rzucany przez lampy, oświetlone korytarze i czerwone dywany, kieliszki musującego delikatnie szampana albo wina o głębokim odcieniu. Bogate suknie, strojne garnitury, kolorowe włosy, twarze i ozdoby. Bankiety u prezydenta Snowa nie słynęły ze skromności, właśnie dlatego tak je lubiłem, ba! Wręcz uwielbiałem uczucie wyższości, które pojawiało się, kiedy mijałem kelnerów i awoksy, a potem mniej zasłużonych mieszkańców Kapitolu, żeby z pełną lekceważenia miną przejść na bardziej odpowiednie dla mojej rodziny miejsce- prawie przy prezydenckim stole. Kiedy mijała już satysfakcja spowodowana wymalowaną na ich twarzach zazdrością, mogłem upijać się najlepszej jakości winem i szukać wartych uwagi dziewczyn, pozwalając im bawić się w moim towarzystwie i aurze wyższości przez jeden wieczór. Czasem było to więcej, niż zasługiwały. Próbowałem przeniknąć przez lekki uśmiech na twarzy dziewczyny i odgadnąć, skąd pochodziło wrażenie, że już się spotkaliśmy, ale daremnie. Zwykle Grant, który nie dostaje tego, czego chce, jest zły, rozgoryczony albo żądny zemsty- jednak, o dziwo, podczas rozmowy z nią byłem daleki od wszystkich tych trzech uczuć. Skrzywiłem się lekko, po raz kolejny natrafiając na coś, czego nie rozumiałem, i powstrzymałem głośne, soczyste przekleństwo, które już prawie-prawie utorowało sobie drogę na zewnątrz. W ostatnim momencie przełknąłem je, i, zanim zdążyłoby powrócić, gładko powróciłem do przerwanej pogawędki. -Muszę przyznać, że czuję się nieco urażony jej postawą- rzuciłem kpiąco.- Pomimo naszej... bliskiej zażyłości, jeszcze nie dostałem zaproszenia do jej siedziby, więc może skrywa tam coś więcej, niż tylko Róg Obfitości, nie sądzisz? Na jej następne słowa uśmiechnąłem się lekko, ignorując uczucie niepokoju. Grantowie nie czują niepokoju, to... takie pospolite. Przybrałem na twarz wyraz zaciekawienia. -Ginsberg? Kim on jest? Jakiś jej kochanek? Może to jego tak zazdrośnie ukrywa.- Rzuciłem, parsknąwszy wcześniej śmiechem, po czym jeszcze raz przesunąłem wzrokiem po jej nad wyraz ładnej twarzy. Uścisk jej dłoni był krótki i pewny, czyli dokładnie taki, jakiego się po niej spodziewałem. -Catrice- wymówiłem jej imię powoli, smakując każdą literę. Brzmiało znajomo, nawet nad wyraz znajomo. Pewnie poznałem ją na jakimś bankiecie, chociaż zdecydowanie nie była jedną z panienek, które zabawiałem przez jeden wieczór. O, nie. Zasługiwała na coś znacznie więcej i była znacznie bardziej interesująca. -Cat, jak kociątko. Ładnie.- Mruknąłem jeszcze, od niechcenia pocierając policzek. Posłałem jej lekki, zachęcający uśmiech.- Co Cię tu sprowadza? Wybacz, ale nie wyglądasz na tutejszą... I tak, właśnie Cię skomplementowałem. Rzuciłem jeszcze, przyglądając jej się z dość starannie skrywaną ciekawością. |
| | | Wiek : 20 Zawód : Strażnik Pokoju [dawniej morderca] Przy sobie : Mundur, kamizelka kuloodporna, krótkofalówka, telefon komórkowy. Broń palna, dwa magazynki, paralizator, Znaki szczególne : BIały mundur, długie włosy, słodki uśmiech, zawiązany czarny męski krawat na prawym nadgarstku Obrażenia : -
| Temat: Re: Uliczka Pon Sie 18, 2014 5:08 pm | |
| W pewnej chwili, patrząc na niego, przypomniała sobie, skąd pamięta to nazwisko i spojrzenie. Grant. Kiedy to było? Miała chyba szesnaście lat i brała udział w jednym z przyjęć, które organizował Snow. Siedziała wtedy w długiej sukni o szmaragdowej barwie, wraz z innymi ludźmi, tworzącymi świtę prezydenta, ze znudzeniem obserwując wirujące w tłumie postaci, gdy młody chłopak, przechodzący nieopodal, przykuł jej uwagę. Ta wyższość, wypisana na twarzy, kosmyki jasnych włosów opadających na oczy… nie pamiętała do końca, czy zamienili wtedy chociaż jedno słowo, ale tak, to z pewnością był on. Raphael Grant, syn ludzi wysoko postawionych, bliskich współpracowników Snowa. Doskonale pamiętała, jak popijała powoli szampana, raz na jakiś czas rzucając mu spojrzenie spod wachlarzy rzęs. Stare, słodkie czasy… - Możliwe, czyżbyś chciał odkryć wszystkie sekrety naszej Pani prezydent? – zaśmiała się cicho. Okrążyła go po raz kolejny, po czym zbliżyła się jeszcze bardziej, zniżając głos prawie do szeptu: - Ginsberg jest naczelnikiem tutejszego więzienia. A jesteś… Stanowczo za ładny na to, żeby dostać się w jego szpony. Smakował jej imię jak najwytrawniejsze wino, spijane powoli z ciała kochanki tuż przed aktem miłosnym. Catrice uniosła brew, rzucając mu długie spojrzenie. Ironiczny, bezczelny, choć z nutą dżentelmena, był dość ciekawym mieszkańcem KOLC-a. Chociaż, w większości Kapitolińczycy, będący najbliższymi współpracownikami obalonego prezydenta, tacy byli. Ale młody panicz Grant zapowiadał się najciekawiej spośród wszystkich, jakich poznała. - Kociątko… Brzmi dość kusząco. – posłała mu kuszący uśmiech, przysuwając się jeszcze bliżej. – Możesz mi nie uwierzyć, ale szukam… inspiracji. I pozwól, że odwzajemnię ten komplement. Przekroczyła odległość, jaka ich dzieliła, i delikatnie pocałowała go w policzek. Jednocześnie zastanawiała się, czy skądś jeszcze go pamięta.
|
| | | Wiek : 17 lat Zawód : trybut, naczelny arystokrata Przy sobie : Plecak numer 12: śpiwór, pusta butelka, paczka jedzenia, ząbkowany nóż, dwa małe nożyki, widelec, dwie garści owoców, dwa plastry pieczeni, dwa kacze udka
| Temat: Re: Uliczka Czw Sie 21, 2014 9:46 pm | |
| Dawne bankiety u Snowa były wręcz oblegane przez przedstawicielki płci pięknej wszelkiego wieku, usposobienia, stopnia urody i tym podobne. Blondynki, brunetki, szatynki, młodsze, starsze, chude jak patyki albo na różne sposoby puszyste, niskie, wysokie, miłe, aroganckie, rozmowne lub ciche- mogłem z dumą przyznać, że zdążyłem poznać wszystkie. Niektóre były dość przeciętne (średni wzrost, jasne włosy, grzecznie ułożone na plecach, sukienka w stonowanym kolorze, panieński rumieniec, wymuszona nieśmiałość i słodkie pocałunki), niektóre natomiast bywały... niezwykłe (rude albo brunetki, temperamentne, wysokie szpilki i długie kolczyki, głośny śmiech, pocałunki o smaku szminki do ust). Jednak Cat oscylowała gdzieś pomiędzy tymi dwoma typami, tworząc połączenie niespotykane, a już na pewno bardzo rzadkie. Jej wygląd- delikatne rysy twarzy, ale jednocześnie zadziorny uśmiech. Zachowanie? Słodki ton głosu, a potem powolne, zmysłowe kroki. Zmarszczyłem brwi, niezadowolony. Grantowie nie lubią niespodzianek, chyba, że są ze złota. Ona nie była, chociaż... Może i tak było lepiej, z pewnością dotykanie chłodnego metalu nie należało do najprzyjemniejszych wrażeń. A ja miałem zamiar przekonać się, czy jej dotyk był tak przyjemny, jak mi się wydawało. Grantowie zawsze dążą do zyskania tego, czego chcą, a ja nie zamierzałem odstępować od tej reguły. -Nie miałbym nic przeciwko temu, lubię interesujące kobiety- rzuciłem, unosząc lekko brwi i z zaciekawieniem wsłuchując się w jej cichy, perlisty śmiech. Wyjątkowo nie przeszkadzała mi jej znajomość z Coin; nie zamierzałem też pytać, dlaczego zmieniała strony. Kobiety są nieprzewidywalne i zmienne, tu nie było już nic do dodania, poza tym polityka była raczej mało odpowiednim tematem do rozmowy z nowopoznanymi. Grantowie nie lądują w więzieniach, więc ja też nie miałem na to ochoty, tym bardziej nie ze względu na poglądy polityczne. To był taki... banalny powód. Stanowczo za ładny, powtórzyłem w myślach, prawie zapominając o tym, co poprzedzało te słowa. Czym byli naczelnikowie więzienia w porównaniu z urokiem, jaki wobec siebie roztaczałem? Powstrzymałem pełne lekceważenia prychnięcie i, kontynuując jej grę, pochyliłem się nieco w jej stronę. -Myślałem, że kobiety lubią mężczyzn z bliznami- wyszeptałem niemalże zmartwionym szeptem, a potem uśmiechnąłem się lekko.- Ale nie martw się, kimkolwiek jest ten Ginsberg, nie wybieram się do niego z wizytą. Zastanawia mnie raczej, skąd takie kobiety jak Ty znają takich drani jak on. Dodałem, dorzucając na końcu zdania pytającą nutę. Kiedy pocałowała mnie w policzek, drgnąłem lekko, a potem niemalże odruchowo ująłem dłońmi jej twarz i przysunąłem jej bliżej swojej, tak, że dzieliły nas niemalże milimetry. Nie była chłodna jak złoto, raczej gorąca jak ogień, jej dotyk niemalże parzył. Przez chwilę wpatrywałem się uważnie w jej oczy, ciemne rzęsy, a potem pozwoliłem, żeby na twarz wpełznął mi uśmiech. Rzuciłem jeszcze szybkie spojrzenie na jej usta, a potem delikatnie przesunąłem kciukiem po zarysie jej kości policzkowej i w końcu odsunąłem dłonie od jej twarzy. -Mam nadzieję, że chociaż częściowo znalazłaś to, czego szukałaś, Kociątko- rzuciłem cicho, wspominając jeszcze krótką chwilę bliskości. -Do czegokolwiek miało Cię to zainspirować. Jesteś artystką? Malarką? Śpiewasz, tańczysz, uwodzisz strażników więziennych? Uśmiechnąłem się jeszcze lekko, wpatrując się w nią, oczekując odpowiedzi.
|
| | | Wiek : 20 Zawód : Strażnik Pokoju [dawniej morderca] Przy sobie : Mundur, kamizelka kuloodporna, krótkofalówka, telefon komórkowy. Broń palna, dwa magazynki, paralizator, Znaki szczególne : BIały mundur, długie włosy, słodki uśmiech, zawiązany czarny męski krawat na prawym nadgarstku Obrażenia : -
| Temat: Re: Uliczka Nie Sie 24, 2014 4:57 pm | |
| Przyjęcia u Snowa były czymś, co Cat niekiedy wspominała z nostalgią. Fakt, Coin była w stanie zapewnić jakieś imprezy, ale nawet w połowie nie dorównywały one tym sprzed rebelii. Wtedy organizatorzy imprez rywalizowali ze sobą, usiłując przebić jeden drugiego, a bankiety obfitowały w strumienie trunków i tony wyśmienitego jadła. Pasztet z łabędzia, podany pomiędzy rozpostartymi skrzydłami ptaka? Standard. Ogromna pieczeń, pokryta chrupiącą skórką, pod którą trzepotały się żywe gołębie? Norma. Dziczyzna? Kruche mięso saren, pokryte delikatnym, miodowym sosem, podawane na przemian z ogromnymi filetami z ryb? Te wszystkie i tysiące innych przypraw przewijały się przez stoły bankietowe, nim nadeszła rebelia. Obecne imprezy były raczej mierną namiastką tych z przeszłości. Zapewne, gdyby młody Grant przebywał na takim wesołym bankiecie z okazji rozpoczęcia Głodowych Igrzysk, również porównywałby imprezę do takiej z czasów Snowa; wtedy liczyła się dobra zabawa, a teraz…? Bądź rządowcem i nie pokaż się, a twoja nieobecność może wywołać niezłe problemy. - Postrzegasz prezydent Coin jako interesującą? – uśmiechnęła się lekko. – Czy może szukasz kogoś ciekawszego…? Im dłużej ta rozmowa trwała, Catrice coraz bardziej czuła się zaintrygowana. Może nie tak, jak w większości przypadków; był to zupełnie inny rodzaj zainteresowania. Oceniała go, ale nie jako ofiarę, co mogłoby ją zaskoczyć… ale nie w tej sytuacji. Cóż, natknęła się na chłopaka, który najwidoczniej był dość agresywny, ale i zaskoczony tym, że spotyka młodą dziewczynę w tej mizernie wyglądającej uliczce. Kto wie, może jeszcze nigdy nie spotkał w miejscu takim, jak to, dziewczyny takiej, jak ona? - Blizny… - rzuciła cicho, słodkim tonem. – Mogą być fascynujące… Poniekąd piękne. Zamknęła oczy na sekundę, po czym spojrzała na niego. Niemalże zaczęła sobie wyobrażać jego ciało, pokryte delikatną siateczką blizn. Ślady po walce, po bójkach, po miłości, biegnące ścieżkami po jego plecach i torsie… Uśmiechnęła się do swoich myśli, myśląc o tym, czy Ginsberg potrafiłby sprawić mu takie blizny, nie uszkadzając go zanadto. Ona sama była w stanie, niemniej jednak… - Znamy się – rzuciła wymijająco. – Mamy wspólne zainteresowania. A przynajmniej niektóre z nich – dodała ze śmiechem. Tak, oboje lubowali się w swoich zajęciach i zawodach. Kto wie, może nawet Gerard udzieliłby dziewczynie paru lekcji, bo chętnie potrenowałaby zabijanie pod czyimś wprawnym okiem. Kto wie, może jest starszy wiekiem i dojrzalszy sojusznik byłby w stanie przyjąć ją do terminu i nauczyć paru nowych sztuczek. W sprawie trucizn zawsze mogła udać się do archiwum, by odnaleźć jakąś książkę lub skrypt na ten temat. A nawet, jeśli nic nie znajdzie, zawsze zostaje jej kolejna znajoma osoba. Szkoda, że nie wybierasz się do Ginsberga, słodki. Mógłby uczynić Cię znacznie interesującym… Ale gdy mówił do niej cichym, miłym tonem, trzymając w dłoniach jej twarz i rzucając długie spojrzenia w kierunku jej ust… Sprawiał, że lubiła go coraz bardziej. - Zgadłeś, poniekąd… – mimowolnie przysunęła się bliżej, tak, że Raphael musiał się nieco cofnąć. Jeszcze chwila, a dotknie plecami ściany budynku, czyż nie? - Jestem po trochu wszystkim, wiesz? Czasem śpiewam… Niekiedy zatańczę… Czasem mam ochotę kogoś uwieść… – kolejny krok naprzód. – Czasem gotuję, czasem maluję obrazy… A czasem po prostu spaceruję po mieście, by mieć potem wenę na trenowanie jakiegoś sportu… Albo spaceruję, szukając sobie nie wiadomo czego, by przez chwilę uciec od własnych myśli. - Kim jestem według Ciebie…?
|
| | | Wiek : 17 lat Zawód : trybut, naczelny arystokrata Przy sobie : Plecak numer 12: śpiwór, pusta butelka, paczka jedzenia, ząbkowany nóż, dwa małe nożyki, widelec, dwie garści owoców, dwa plastry pieczeni, dwa kacze udka
| Temat: Re: Uliczka Sob Sie 30, 2014 9:18 pm | |
| W tamtej chwili myśl o Igrzyskach, która złościła mnie niewiele wcześniej, wydawała się dość banalna, nieważna. Miałem ochotę prychnąć z pogardą albo wzruszyć ramionami. Coin nie mogła mnie dotknąć. Wtrąciła mnie do Kwartału, mnie i całą moją rodzinę- świetnie, punkt dla niej, osiągnęła to, czego chciała, strąciła mnie w otchłań biedy, z której sama wypełzła. Zabrała mi już wszystko, pieniądze, dom, prestiż, godne warunki do życia, poniekąd też Ness, moją młodszą siostrę. Nie miałem już niczego, co mogłoby ją zainteresować... oprócz mojej osoby, oczywiście, ale byłem poza zasięgiem jej szponów. Nie mogła mnie zmusić do udziału Igrzyska, zdecydowanie nie mogła, więc dlaczego właściwie tak się tym przejmowałem? Spoglądając na Cat, jakoś nie mogłem sobie tego przypomnieć. Pieprzyć Igrzyska, zdarzały się już wcześniej, powinienem raczej zacząć zajmować się rzeczywistością, która właśnie stała tuż przede mną w osobie Catrice Tudor. Dość intrygującej osobie, jeśli już miałbym to jakoś rozwinąć. Wzruszyłem ramionami, uśmiechając się krzywo. -To pewnie zależy od tego, jak definiujesz... ciekawość- rzuciłem, w milczeniu przesuwając wzrokiem po jej drobnej twarzy i smukłej sylwetce. Nie spotykałem wiele dziewcząt podobnych do Kociątka, a już na pewno nie spotykałem nikogo pewnego siebie w równie otwarty i intrygujący sposób jak ona. To dojmująco przypominało mi o tym, że nie była z Kwartału, ale póki co odsuwałem od siebie tą myśl, tak samo, jak cholerne Igrzyska i Coin. Kiedy wspomniała o bliznach, pomyślałem o kilku własnych i skrzywiłem się lekko. Jasne i nierówne zdecydowanie raczej szpeciły moją skórę, niż je zdobiły... najwyraźniej ona uważała inaczej. Zupełnie, jakby znała się na mężczyznach. Niewykluczone, że poznała ich wielu... jednak nie poznała jeszcze mnie. Uśmiechnąłem się lekko w odpowiedzi na jej słowa o Ginsbergu, zauważając mimochodem, że miała całkiem przyjemny śmiech. Nie zamierzałem jednak kontynuować tematu- skoro był rodzaju męskiego, był mi raczej konkurentem niż przyjacielem, a Grantowie nie znoszą konkurencji. Kiedy zaczęła się zbliżać, cofnąłem się mimowolnie, przywołując na usta nieco kpiący półuśmiech. -Kim jesteś według mnie?- Powtórzyłem powoli, cofając się jeszcze o krok i nonszalancko opierając się o ścianę. Zaplotłem ręce na piersi i uniosłem lekko brwi.- Jesteś drapieżnikiem, Kociątko. Malujesz obrazy, śpiewasz, tańczysz lub trenujesz, ale wszystko sprowadza się do jednego; przede wszystkim polujesz. Czyżbym był Twoją nową ofiarą, Cat? Dodałem, śmiejąc się cicho dla uzupełnienia moich słów. |
| | | Wiek : 24 lata Zawód : Artysta malarz Przy sobie : nóż ceramiczny, gaz pieprzowy
| Temat: Re: Uliczka Wto Wrz 16, 2014 5:03 pm | |
| / z odmętów czasu, jakoś dwa dni po wielkim powrocie
Generalnie przestał odczuwać upływ czasu. Noc i dzień zlewały mu się w jedno, przez co nie wiedział, kiedy kończy się jedna doba, a zaczyna kolejna. Wiedział tylko, że jest pora, kiedy ze wszystkich sił stara się udawać, że u niego jest wszystko w porządku i pora, kiedy wszyscy śpią. On też powinien, ale większość tego czasu poświęcał na łkanie w poduszkę albo duszenie płaczu w sobie, w obawie, że ktoś go usłyszy. Chociaż i tak wszyscy wiedzieli, że coś jest nie tak, inaczej nie chodziłby na okrągło z zapuchniętymi oczami albo z wręcz nieprawdopodobnie wisielczym humorem. Albo z jednym i drugim jednocześnie. Unikał towarzystwa jak tylko mógł i godził się na nie jedynie w ostateczności. Przyjaciele taktownie nie pytali, co się stało, ale na pewno się domyślali. Evelyn i Mathias musieli się z początku nieźle zdziwić, kiedy po tym, jak le Brun powiedział Lenny’emu o zamachu podczas Dnia Wyzwolenia i że oprócz generał Rochester zginął również Joseph Salinger, Bedloe martwym głosem poprosił o powtórzenie nazwiska tego ostatniego, po czym niemal natychmiast pobiegł do łazienki, skąd wyszedł dopiero po paru godzinach ze śladami łez na policzkach. Przed Rory nie wytrzymał i pękł, zwierzając jej się ze wszystkiego. Przyniosło mu to ulgę o tyle większą, że i Carterówna miała problemy miłosne (we dwójkę zawsze cierpi się lepiej niż samemu). Wspólnie się upili i trochę narozrabiali. Lenny dopiero następnego dnia dowiedział się, że samochód, na którym postanowili się wyżyć, należał do naczelnika więzienia. Chyba wszyscy bogowie i Los nad nimi czuwali, że nikt ich wtedy nie złapał i wszystko uszło im na sucho. Ta mała przygoda poprawiła mu humor (żywił wielką nadzieję, że Gerard Ginsberg choć trochę się wkurzył), ale nie na długo. Nie minęło parę dni i znów snuł się po kątach, łypiąc na każdego ponurym wzrokiem. Choć dalej był w głębokiej rozpaczy, wiedział, że koniecznie, za wszelką cenę musi stanąć na nogi, bo w Kwartale chwilę nieuwagi może przypłacić życiem. Nie żeby nie myślał o swojej śmierci, w pewnym momencie rozważał nawet zapukanie do drzwi naczelnika więzienia, wszystko tak bardzo straciło sens, kiedy już nawet nie mógł robić za cień Salingera i śledzić go od czasu do czasu (co naturalnie robił, odkąd Joseph wyrzucił go z mieszkania), ale… miał Jacka i musiał koniecznie sprawdzić, co u niego i jak się miewa, mimo tego, że słyszał, że wszystko z nim w porządku. Miał też Mathiasa, Rory, Lophię, Evelyn… i Alexa, który właśnie szykował się na śmierć w Ośrodku Szkoleniowym. Myśl o tym ostatnim akurat średnio poprawiała mu humor, ale pocieszał się tym, że ze wszystkich trybutów, jakich miał okazję oglądać, Alexander chyba prezentował się najbardziej obiecująco. Lenny bardzo liczył na to, że Amitiel wróci z tarczą, a nie na niej. Kiedy siedział na szczycie dachu, najlepszej kryjówce przed oczami Strażników, starał się nie myśleć o tym wszystkim. O Dniu Wyzwolenia, o Igrzyskach. Próbował być myślą tu i teraz, ignorować ból z głębokiej wyrwy w sercu i zwyczajnie zastanowić się, gdzie jeszcze nie szukał Jacka (chyba już wszędzie), wyłączając jego mieszkanie. Na Caulfielda wolał przyczaić się gdzieś na zewnątrz, raczej z dala od budynków mieszkalnych, najlepiej w jakimś odosobnionym miejscu. Tylko najpierw musiał w ogóle Jacka znaleźć. Szukał go chyba od wczorajszego ranka przez cały dzień i dzisiaj już dobre parę godzin. To wręcz nieprawdopodobne, że chodząc wszędzie tam, gdzie łazi Jack, jeszcze się na niego nie natknął. Widocznie nieźle się mijają. Gdy w końcu ustalił, że znowu spróbuje szczęścia pomiędzy terenem Violatora a mieszkaniem przyjaciela, lekko wychylił się poza granicę dachu, by sprawdzić, czy żaden Strażnik przez przypadek tamtędy nie idzie. Cóż, żadnego Strażnika nie zauważył, za to zaraz pod nim, jak gdyby nigdy nikt, szedł Jack Caulfield we własnej osobie. Ten to ma wyczucie. Lenny mimo wszystko nie mógł powstrzymać uśmiechu cisnącego mu się na usta. Czym prędzej zlazł na dół. – Jack! – krzyknął, kiedy wylądował bezpiecznie na ziemi i od razu puścił się biegiem w stronę przyjaciela. – Och, Jack! – Rzucił mu się na szyję, tak po prostu, już nie dbając o to, że mężczyzna tak się nie wita ze znajomymi, a już na pewno nie szlachcic. Siła, z jaką wpadł na Caulfielda, mogłaby zwalić go z nóg, ale nie dbał o to. Właśnie ściskał swojego najlepszego kumpla, całego i zdrowego. – Tęskniłem! – wcisnął swoją twarz w klatkę piersiową Jacka, ani myśląc odsuwać się od niego. Co z tego, że słyszał, że z nim wszystko w porządku, to nie to samo, co samemu się o tym przekonać. |
| | | Wiek : 26 Zawód : Speaker w radiu Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, odtwarzacz mp3, scyzoryk, dokumenty, telefon komórkowy,
| Temat: Re: Uliczka Wto Wrz 16, 2014 11:22 pm | |
| Nie miałem ochoty na rozmowy. Ani na towarzystwo. Właściwie, nie miałem ochoty na kontakt z kimkolwiek ze znajomych, unikałem ludzi jak ognia, ograniczając z nimi relację do jedynie tych służbowych, do których zmuszała mnie praca barmana. Poza tym robiłem wszystko by uniknąć każdej pierdolonej osoby, która mogłaby mi stanąć na drodze, cały czas od chwili kiedy tylko moja noga na nowo stanęła na terenie Kwartału. Minęło już trochę czasu od mojego powrotu, a ja nadal nie mogłem się przekonać do tego by wrócić do normalnego trybu życia; po czasie spędzonym w Dzielnicy getto nabrało nowego smaku goryczy, który ciężko było mi przełknąć. Z każdym pierdolonym oddechem, z każdym łykiem tutejszej wody, z kęsem śmieciowego żarcia czułem ten ohydny posmak kojarzący się z porażką, bezsilnością, niemal zawsze uświadamiający mnie jak bardzo przegrałem swoje ostatnie miesiące. Odetchnąłem głębiej, wbijając pięści głęboko w kieszenie by po chwili z jednej z nich wyciągnąć fajkę i odpalić zapalniczką. Nową. Kupioną na małym rebelianckim targu. Zakląłem głośno ledwo powstrzymując się przed ciśnięciem rzeczą w przestrzeń. Po cholerę, do kurwy nędzy, mieszałem się w to wszystko? Po jakiego chuja próbowałem robić co należy zamiast pilnować swojego zastanego interesu? Miałbym przynajmniej święty spokój, nadal pracowałbym tutaj bez pierdolonego wrażenia, że każde moje działanie od momentu zaginięcia Lennarta było jedną wielką porażką. Ewentualnie pierdolonym żartem losu. W sumie, obydwu rzeczą niedaleko do siebie. Zacisnąłem zęby na filtrze zmuszając się do powolnego schowania zapalniczki do kieszeni, po czym zaciągnąłem się mocno dymem papierosowym, silnie, niemal do utraty tchu. Wstrzymałem na chwilę oddech nie pozwalając by nawet odrobina gęstego gazu wymknęła mi się spomiędzy zaciśniętych ust, przynajmniej nie dopóki w głowie nie zaczęło mi się powoli kręcić, by potem na jednym szybkim wydechu wyrzucić z organizmu całość. Patrzyłem na rozpływającą się w powietrzu białą chmurę, przez chwilę żałując, że nie mogę zrobić tego co ona. Po prostu zniknąć. Uliczkę uznałem za dobrą alternatywną drogę do domu, nie spodziewałem się tutaj spotkać nikogo znajomego, natknąć się na zbyt dużo ludzi oczekujących pierdolonej atencji. Kiedy więc usłyszałem, jak ktoś wykrzykuje za mną moje imię przez chwilę nie reagowałem, zszokowany nie wierząc, że to w ogóle możliwe. Odwróciłem się na chwilę przed tym jak głos (cholernie znajomy) ponownie zawołał moje imię, a wychudzone ciało zderzyło się z moim. Tego też teraz nienawidziłem w Kwartale, po ponad dwóch miesiącach dobrobytu wyglądałem lepiej niż większość z mieszkań, wybijałem się. A tego cholernie nie lubiłem. Uniosłem dłonie w geście kapitulacji, gdy poczułem zaciskające się wokół karku dłonie, gotów w każdej chwili ściągnąć natręta, jednak moje spojrzenie w końcu zatrzymało się na twarzy intruza. I tam zamarło na dłuższą chwilę z pełnym niedowierzaniem, jakby moje własne oczy nie wierzyły w to co podsuwała im rzeczywistość. Nawet wtedy, gdy głos odezwał się po raz trzeci, gdy znajome oblicze wtuliło się w mój tors musiałem walczyć ze sobą przez dłuższą chwilę, nim w końcu zdobyłem się na jakikolwiek gest. A odzyskawszy władze w kończynach nie mogłem zrobić nic innego jak ścisnąć tego idiotę, przytulić go na chwilę do siebie by przekonać się, że jest tutaj faktycznie, nie jest żadnym pierdolonym mirażem, a fizyczną osobą, że moja wyobraźnia nie zgotowała mi jakiegoś wybryku. Trwałem tak chwilę oddychając niemal spazmatycznie, nie mogąc uwierzyć, że pierdolony dupek, którego szukałem przez tyle czasu wreszcie znalazł się na wyciągnięcie ręki. Że nic mu nie jest, że wyszedł cało z tego zamieszania, że uwiesił mi się na szyi jakby nigdy nic. Bez słowa wyjaśnienia, bez żadnych informacji. Po prostu był i, kurwa, po raz pierwszy w życiu nie oczekiwałem od niego niczego więcej. Nie trwało to jednak za długo. W końcu odepchnąłem chłopaka od siebie, niemal siłą ustawiając go w miejscu, by po chwili cofnąć się o parę kroków i przyjrzeć mu się uważniej. Wydawał się cały. Wychudzony, może trochę zabiedzony, ale cały. Wyszedł z tego, obydwoje kurwa wyszliśmy, to musiało mi wystarczyć. Wpakowaliśmy się w coś co mogło się skończyć dla nas o wiele gorzej i, na dobrą sprawę, jedynym widokiem do podziwiania mogły być dla nas teraz kwiatki. Od spodu. Odetchnąwszy ponownie głębiej wyciągnąłem z ust papierosa, rzuciłem go na bruk, przydepnąłem nogą, po czym uśmiechnąłem się ironicznie do Lennarta i nim zdążyłem poważnie rozważyć to co robię zacisnąłem palce prawej ręki w pięść i uderzyłem go. Nie za mocno, w policzek - w końcu nie chciałem go uszkodzić, to miała być nauczka, przypomnienie. W końcu nie uderzyłem go po raz pierwszy. Kiedy ostatnio to robiłem ostrzegałem go przed głupotą jego planów. Widać jeden raz nie wystarczył, było od razu doprawić go z drugiej strony. - To – zacząłem rozprostowując powoli palce – za wszystkie twoje głupie wyskoki i nerwy, których się przez to najadłem – wyjaśniłem. Uśmiechnąłem się przy tym szerzej, niemal kpiąco, spychając gdzieś daleko te wszelkie emocje, które towarzyszyły mi jeszcze na chwilę przed spotkaniem. Nie miałem zamiaru dzielić się nimi z kimkolwiek, nie zamierzałem się z nich tłumaczyć. - Może to oduczy Cię narażania swojego życia. |
| | | Wiek : 24 lata Zawód : Artysta malarz Przy sobie : nóż ceramiczny, gaz pieprzowy
| Temat: Re: Uliczka Sro Wrz 17, 2014 9:42 pm | |
| Lenny słyszał, że Jack go szukał. Że między innymi to było jego celem w Dzielnicy. Z jednej strony szkoda, że się nie znaleźli wcześniej, że do Rory nie doszły słuchy, iż wspólny przyjaciel jej i jej gościa znajduje się na Ziemiach Niczyich i oprócz ukrywania się niespecjalnie ma cokolwiek do roboty. I Lennart, i Jack krócej martwiliby się o siebie nawzajem. Może wtedy wspólnie zadecydowaliby, że zostają na ZN i tutaj spróbują rozpocząć inne życie. Choć z drugiej strony… Lenny wiedział, że Jack ma w KOLCu matkę i nie mógł jej zostawić, a nie było jak jej ściągnąć z getta. Ostatecznie pewnie i tak wylądowaliby w Kwartale. Chociaż może to lepiej, że dopiero teraz się znaleźli? Że okres największej rozpaczy przeżył dość bezpiecznie w domu Mathiasa, a nie w getcie? Tak to snuł się od pokoju do pokoju, nie narażony na natknięcie się na Strażników Pokoju, no i praktycznie przez cały czas ktoś miał na niego oko. W Kwartale, z braku lepszych perspektyw, pewnie szybko znalazłby się na ulicy, gdzie pozbawiony ostrożności mógłby zostać szybko złapany. Teraz wrócił razem z Mathiasem, który i tym razem zapewnił mu dach nad głową. Ucieszył się z powrotu do KOLCa, to dość zadziwiające, ale naprawdę się z tego cieszył. Getto wydawało mu się teraz całkiem przyjaznym miejscem. Miał tam ważne dla siebie osoby, ukrywanie się przed Strażnikami powinno go zająć i planował dostać się do Kwatery Głównej Kolczatki, by już w ogóle się nie nudzić. Trochę starania i jego życie powinno się ułożyć. Jakoś. Chyba. Wysiłek wkładany w to, by nie myśleć o tym, że Joseph faktycznie nie żyje, był naprawdę spory. Cały czas pilnował się, żeby nie rozpamiętywać ich spotkań, tych po rebelii i tych jeszcze przed nią. Przestało mieć znaczenie, że Salinger naprawdę go ranił. To owszem, bolało, ale no… przynajmniej Joseph był żywy. Lenny wolał chyba jeszcze raz wysłuchać słów mężczyzny z ich ostatniego spotkania, niż mieć świadomość, że już nigdy go nie zobaczy i z nim nie porozmawia i to jest absolutnie pewne. Słowa bolały, ale Salinger wykazywał tendencję do bycia niesłownym i Lenny mimo wszystko, po załamaniu, jakie przeżył po wybiegnięciu z mieszkania mężczyzny, gdzieś w środku nadal miał nadzieję, że i tym razem nie dotrzyma tego, co powiedział. Całkowicie masochistyczne, ale nie mógł nic na to poradzić, Joseph był mu naprawdę potrzebny. Wiadomość o jego śmierci najpierw odebrała mu dech, a później rozerwała go na kawałeczki. Dalej nie potrafił się poskładać, chyba nie był gotowy. Nie chciał jednak zaprzątać tym głowy przyjaciołom, dlatego nikomu jeszcze się nie zwierzał. Oprócz Rory. Jackowi jednak nie chciał. Pragnął po prostu pozwolić sobie na tę chwilę słabości i przytulić go, ciesząc się, że jest i że żyje. Kiedy poczuł, jak Caulfield po chwili bezruchu również go przytula, na krótką chwilę przepełniła go wręcz rozpierająca radość. Nie mógł się powstrzymać od szerokiego uśmiechu, pierwszego szczerego od dawna. W uścisku jednak nie trwali długo, przyjaciel w końcu odsunął go od siebie, spojrzał jakoś tak dziwnie i… Lenny wiedział, co nastąpi, na niedługo przed misją Jack zrobił to samo, ale nie zdążył w żaden sposób zareagować. Dostał z pięści w policzek. Znowu. Tym razem nie za mocno. Znaczy, zależy jak dla kogo, ale Lennart wiedział, że Jack potrafił mocniej. Złapał za bolące miejsce, sycząc z bólu i mocno się krzywiąc. Obrzucił go gniewnym spojrzeniem, choć całkowicie rozumiał, za co oberwał. Jednak już chwilę później zrobił minę, jakby sobie o czymś przypomniał. Bo istotnie tak było, w końcu obiecał, że to zrobi… Lenny wyprostował się, zacisnął dłoń w pięść i z całej siły (czyli nie za mocno, był za bardzo osłabiony by zadać robiący wrażenie cios) uderzył przyjaciela w nos. Specjalnie w nos, z nadzieją, że zobaczy krew. – To za Rory, łajzo! – wykrzyknął, posyłając mu krótkie, pogardliwe spojrzenie. – Musiałem – oświadczył, z godnością opuszczając rękę. Naprawdę musiał, mając przed oczami obraz zapłakanej Rory nie mógł postąpić inaczej. Głupi Jack, tak ją zranił… kogo jak kogo, ale Rory? Tego nie mógł puścić mu płazem. Lenny dobrze i zupełnie na świeżo wiedział, jak bardzo boli złamane serce. Kochał swojego przyjaciela, naprawdę, ale czasami okazywał się on kompletnym debilem. Jakby nie mógł trzymać rozporka zapiętego choć jeden raz. Wykorzystał i zostawił? To zupełnie tak samo jak Lenny’ego Jos… Znowu poczuł nieznośne pieczenie oczy. – Jack, tak się cieszę, że cię widzę, naprawdę! Strasznie się o ciebie martwiłem, odkąd nas rozdzielili! Nie masz pojęcia, ile przeżyłem! – zaczął trajkotać, byleby tylko powstrzymać łzy. – Jechałem z trupem za kierownicą, rozumiesz to?! W więzieniu połamali ma palce! I naczelnik więzienia chciał mnie zgwałcić, ale pojawił się Mathias, co właściwie niewiele poprawiło sytuację, ale chyba odpowiednio zajęło czas, bo ostatecznie pozbawił nas przytomności i sobie poszedł. Na pewno od razu, bo czułbym, gdyby było inaczej, prawda? I ucieczka była taka wspaniała, choć strasznie się bałem, ale w końcu udało się! Niezwykle się wtedy radowałem, miałem ochotę krzyczeć z radości, ale to chyba nie byłoby najmądrzejsze, sam przyznaj – zalał Jacka potokiem słów, niemal na jednym wdechu, z przyklejonym do twarzy wyraźnie sztucznym uśmiechem i żywo gestykulując. – I na Ziemiach Niczyich wcale nie było tak źle! Parę osób mnie odwiedzało i przynosiło jedzenie, dostałem nawet jedno zamówienie na szkice! Prezent ślubny, to zaskakujące, prawda? Klient w takim miejscu! A potem spotkałem Evelyn, która zaprowadziła mnie do Mathiasa i dopiero tam dowiedziałem się co nieco o obecnej sytuacji, o Igrzyskach, o śmierci generał Rochester i… - gwałtownie urwał, patrząc się Jackowi prosto w oczy i uświadamiając sobie, że nie wypowie jego nazwiska nawet w radosnej relacji wydarzeń… i Josepha Salingera. Nigdy ci o nim nie mówiłem, zdaję sobie z tego sprawę, ale teraz już mogę ci powiedzieć, że on był ważny. Naprawdę ważny. Tylko to było… dość skomplikowane. Nasza relacja. Mógłbym ci wytłumaczyć, ale nie jestem jeszcze gotowy. To wszystko starał się przekazać w spojrzeniu. Tylko oczy znowu go zapiekły, więc szybko zamrugał i odwrócił wzrok. Krótko chrząknął. – A co u ciebie? – zapytał cicho, rezygnując z dokończenia relacji, ponieważ wyraźnie czuł, że ściska go w gardle i jedno słowo głośno więcej mogłoby zaowocować wybuchem płaczu.
Ostatnio zmieniony przez Lennart Bedloe dnia Wto Wrz 30, 2014 8:20 pm, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : przeprowadzam Lenny'ego (y)) |
| | | Wiek : 20 Zawód : Strażnik Pokoju [dawniej morderca] Przy sobie : Mundur, kamizelka kuloodporna, krótkofalówka, telefon komórkowy. Broń palna, dwa magazynki, paralizator, Znaki szczególne : BIały mundur, długie włosy, słodki uśmiech, zawiązany czarny męski krawat na prawym nadgarstku Obrażenia : -
| Temat: Re: Uliczka Sob Wrz 20, 2014 11:13 am | |
| - Są różne definicje ciekawości - rzuciła słodko, bawiąc się pasmem włosów. Ktoś powiedział kiedyś, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale nigdy nie dbała o coś takiego. Wręcz przeciwnie, ciekawość była czymś niebezpiecznym, ale i fascynującym. Jak blizny - w końcu zdobywanie ich było związane z niebezpieczeństwem, ale geneza powstania tych szram była zarówno fascynująca, jak i ciekawa. Intyrygująca. Uśmiechnęła się sama do siebie, po czym ten sam uśmiech posłała w kierunku młodego panicza Granta, którego spojrzenie doskonale pamiętała z bankietów. Grantowie, stary, dumny ród, wierny swoim tradycjom, strącony do Kwartału. To nie mogło być przyjemne, wręcz przeciwnie. Podobno byli tak wierni, że byli w stanie zabić każdego, kto odstąpił od ich sprawy... Ale to tylko pogłoski. Niemniej jednak, Catrice Tudor miała niesamowitą skłonność do przebywania w towarzystwie ludzi uprzywilejowanych, niezależnie odtego, z którym prezydentem trzymali. Czasy Snowa już minęły, według wielu bezpowrotnie, nastały czasy, w których Panem egzystowało w żelaznych dłoniach Almy Coin, i to przez jakiś czas było pewne. Samo w sobie, Panem było krajem kruchym, w którym łatwo o bunty i rebelię; dystrykty powoli podnosiły się z gruzów, jakie niosła ze sobą rebelia, Kapitolińczycy – z niewielkimi wyjątkami – mieszkali w obskurnym i brudnym Kwartale, rebelianci zaś chodzili po stolicy jak gdyby nigdy nic. - Ciekawi mnie raczej pańska definicja ciekawości, panie Grant – rzuciła swobodnie, przyglądając się chłopakowi z rosnącym zainteresowaniem. Po kilku chwilach rozmowy uważała go za dość ciekawą postać, kto wie, może nawet za wyjątkową; w końcu dość rzadko udawało jej się spotykać na terenie Kwartału ludzi, którzy byli naprawdę intrygujący. Gdyby miała porównać osoby, które ostatnio spotkała, Sadie, Levitta czy Raphaela… Tak, spośród tej trójki to młody Grant był wyjątkowy. Gdy zbliżyła się do niego, zaobserwowała, iż chłopak mimowolnie się cofnął, co rozbawiło ją jeszcze bardziej. Nie przypuszczała, że ten flirt będzie tak łatwy, Raphael sam poddawał się jej uśmiechowi, jakby idąc ścieżką, którą to ona sama wyznacza. I jeszcze to, jak ją nazywał, Kociątko. To było słodkie i przyjemne, ale nie miała zamiaru pokazywać mu, jak bardzo podoba jej się sposób, w jaki wymawia to słowo. - Zawsze myślałam, że małe kociątka są raczej słodkie i niewinne, a pazurki wystawiają tylko wtedy, gdy chcą się bawić – obserwowała jego ruchy, analizując je spokojnie w głowie. Grant, podobnie jak i ona, wydawał się być rozbawiony całą sytuacją. - No, proszę… Wnikliwa analiza – mruknęła słodko, opierając się o ścianę obok niego. – A chcesz być moją ofiarą? – rzuciła, splatając dłonie na piersi, podobnie jak on.
|
| | | Wiek : 26 Zawód : Speaker w radiu Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, odtwarzacz mp3, scyzoryk, dokumenty, telefon komórkowy,
| Temat: Re: Uliczka Sro Wrz 24, 2014 11:10 pm | |
| To była miła niespodzianka. Kurwa, to była najmilsza rzecz jaka trafiła mi się od kilku… kilkunastu dni. Właściwie odkąd wróciłem do Kwartału nie miałem aż tak dużego powodu do uśmiechu jak teraz. Bo oto część stresu i zmartwień zniknęły, co prawda, nie zapomniałem o tym, że istniały, ale nie były już ciężarem. Mogłem odetchnąć i uspokoić się, chociaż trochę, przyciągając do siebie tego pierdolonego drania, wiedząc, że żyje, że informacje o jego ucieczce okazały się prawdziwe, a jego głupota nie doprowadziła go do stanu silnej niesprawności ciała. A przynajmniej nie było widać tego na zewnątrz. Naprawdę się cieszyłem z naszego spotkania. I, do kurwy nędzy, mimo iż widok jego twarzy wzbudził we mnie też gniew nie mogłem odtrącić od siebie tej pieprzonej ulgi nawet wtedy, gdy moja pięść wylądowała na jego twarzy. Nawet kiedy kpiłem sobie każdym kolejnym słowem. Bo martwiłem się o tego dupka, martwiłem jak cholera i musiałem jakoś z siebie to wyrzucić. I pouczyć go w jakiś konkretny sposób, dać mu do zrozumienia, że więcej ma tego nie robić. Uśmiechnąłem się nawet z satysfakcją w odpowiedzi na gniewne spojrzenie przyjaciela, postanawiając już odpuścić, nie zamierzałem wdawać się w kłótnie, nie teraz. Szybko jednak zmieniłem zdanie, bo to co stało się po chwili wcale nie należało do idealnego scenariusza powitania jaki mógłbym sobie ułożyć. Byłem tak zaskoczony, że nawet nie zdołałem zrobić czegokolwiek by obronić się przed ciosem spadającym na mój nos. Zakląłem zaskoczony czując ból, niemal odruchowo cofając się o krok i wybałuszając oczy na stojącego przede mną chłopaka. Przez chwilę stałem tylko mrugając, pozwalając by spływająca krew załaskotała mnie w usta, w końcu jednak podniosłem rękę, gniewnym ruchem otarłem twarz, splunąłem, po czym skrzywiłem się pogardliwie. - Pierdol się, Lennart – odpowiedziałem. Moja dłoń powędrowała do kieszeni w poszukiwaniu paczki papierosów. Wyciągnąłem jedną z ostatnich fajek i odpaliłem ją, ponownie sięgając po głupią zapalniczkę. – To nie twój, kurwa, zasrany interes – dodałem, kiedy w końcu zaciągając się papierosowym dymem. Starałem się ignorować obolały nos i płynącą z niego krew, jednak powracający co chwila na język słony smak posoki był co najmniej wkurwiający. Uniosłem ponownie dłoń do góry badając opuszkami palców ciało, chcąc się upewnić, że dupek nie złamał mi kości lub nie przesunął chrząstki. Na szczęście wszystko wskazywało na to, że to tylko mocniejsze obicie. Westchnąłem, po czym pokręciłem głową z niedowierzaniem, jeszcze raz spojrzałem krzywo na kumpla i wreszcie skoncentrowałem się na jego słowach. A raczej na potoku dźwięków, którym mnie zalewał nie dając mi czasu nawet na przemyślenie kolejnych to padających informacji. Stałem więc czekając aż w końcu przestanie, starając się przy tym zapamiętać jak najwięcej szczegół, kiedy zaś zamilkł zaciągnąłem się dymem po raz kolejny, po czym wzruszyłem ramionami. - Poza tym, że właśnie rozpierdoliłeś mi nos? Niewiele nowego – odparłem, nie mogąc powstrzymać się przed złośliwym spojrzeniem i ironią w głosie. – Nie przeżyłem tak wiele przygód jak ty. Co prawda, po twoim zniknięciu wkręciłem się w kolejną misję licząc, że zdobędę o tobie jakieś informacje, ale jedyne co otrzymałem to kulka w nogę… I miesiące spędzone w dzielnicy. – Zamilkłem na chwilę zaciskając usta w wąską kreskę i spuszczając wzrok na ziemię. Byłem zdenerwowany bardziej niż chciałem się przed sobą przyznać. I to nie przez to co działo się teraz, a przez to co było… Strzepnąłem papierosa nerwowym gestem. – Przepraszam, stary. Mogłem się bardziej wysilić, poświęcić więcej czasu na szukanie Ciebie niż na akcje z Rory… |
| | | Wiek : 24 lata Zawód : Artysta malarz Przy sobie : nóż ceramiczny, gaz pieprzowy
| Temat: Re: Uliczka Pią Paź 10, 2014 11:37 pm | |
| I dobrze mu tak, stwierdził Lenny, z niejaką satysfakcją patrząc na strużkę krwi, która wypłynęła Jackowi z nosa tuż po tym, jak go uderzył. Ból w dłoni, choć odczuwalny (może wybił sobie palca?), nie był istotny, dla Lennarta najbardziej liczyło się poczucie spełnionego obowiązku. Bo choć w niesmak mu bić przyjaciela, to jednak… powinność to powinność, dama została zraniona, jej honor narażony, nie mógł tego tak zostawić. Miał wręcz obowiązek moralny, żeby, bardzo brzydko mówiąc, obić mu mordę! – Sam się… wiesz co! – oburzył się, obrzucając go urażonym spojrzeniem. – A właśnie, że mój, panie Caulfield, panienka Carter jest moją przyjaciółką - wyjaśnił mu, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie i jakby stwierdzenie tego faktu było wytłumaczeniem na wszystko. – Nie zamierzam ingerować w wasze sprawy, jesteście ludźmi dorosłymi i wierzę, że dojdziecie do porozumienia, ale Jack… jeśli jeszcze raz będą oglądał płaczącą przez ciebie Rory, to wiesz… lojalnie uprzedzam, że miło nie będzie! – Pogroził mu palcem, starając się sprawiać wrażenie kogoś stanowczego i bardzo poważnego, a takiego, kogo można zlekceważyć, czy umierającego z bólu. Dopiero teraz boleśnie poczuł, jak pulsuje mu ręka, a w szczególności knykcie. O rany, może naprawdę coś sobie zrobił? Jeszcze tego by mu brakowało, żeby rękę leczyć. W takich warunkach! Dla pewności przyjrzał się uważnie swojej dłoni, oglądając ją z każdej strony, pod każdym kątem i lekko tykając palcem, aż w końcu stwierdził że chyba wszystko z nią w porządku. Przynajmniej teraz. Jednak skoro do tej pory nie pojawiła się opuchlizna, chyba mógł uznać, że niczego poważnego sobie nie zrobił. No, ale to się zobaczy jeszcze później. Słysząc, że Jack wplątał się w kolejną misję tylko po to, żeby zdobyć informacje o nim, Lenny uśmiechnął się lekko. Spojrzał na niego z rozrzewnieniem, czując autentyczne ciepło w środku na myśl, że Jack aż tak się o niego martwił. Przynajmniej… przynajmniej dla Jacka był ważny. Dobrze jest mieć przyjaciela takiego, jak on. – Kulkę w nodze?! – przeraził się już chwilę później. – Co takiego się stało?! – Spojrzał na jego nogę, a później znowu na niego. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, ile bólu niesie ze sobą postrzelona noga. On, Lenny, pewnie po otrzymaniu kuli gdziekolwiek zemdlałby przynajmniej ze dwa razy, zanim zdążyłby powiedzieć/krzyknąć/w jakikolwiek inny sposób dać znać kolegom z misji, że jest ranny. Dlatego też pewnie umarłby na miejscu, jeśli nie z powodu utraty krwi, to pewnie z bólu. Całe szczęście, że Jack nie jest nim i wyszedł z tego cało. – Ale nie masz brzydkiej blizny? – zapytał, pragnąc się jeszcze upewnić, jak wiele szkód pośrednio wyrządził przyjacielowi. Jeszcze rok temu pewnie spokojnie posłałby go do jakiegoś polecanego przez rodziców chirurga, a tak, to tylko mógł na niego spojrzeć współczująco i poklepać po ramieniu. Co też właśnie robił.- Jaack, nie przejmuj się, odwiedzali mnie różni ludzie, tacy jak... –Joseph. - … Mathias, którzy bardzo mi pomogli! – posłał mu pełen wyrozumiałości i wspaniałomyślności uśmiech, znowu klepiąc go po ramieniu, tylko tym razem bardziej energicznie, trochę sztucznie, aczkolwiek trudno powiedzieć, z jakiego powodu. – Podczas następnej misji się wykażesz! – zawyrokował, po czym znienacka ruszył w kierunku rynny, po której tu zszedł i zaczął się wspinać do góry. – Chodź, porozmawiamy gdzieś wyżej, bo boję się, że patrol Strażników za chwile wyjdzie zza rogu i natknie się na mnie,a wtedy to wiesz… nie byłoby fajnie – wymamrotał, całkiem zwinnie pokonując kolejne metry, dzielącego go od dachu budynku. |
| | | Wiek : 26 Zawód : Speaker w radiu Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, odtwarzacz mp3, scyzoryk, dokumenty, telefon komórkowy,
| Temat: Re: Uliczka Pon Paź 20, 2014 8:27 pm | |
| Nie miałem najmniejszej ochoty na słuchanie upomnień Lenny'ego i nawet nie próbowałem udawać, że jest inaczej, mocno zaciągałem się dymem papierosowym krzywiąc się zirytowany, zerkając na przyjaciela ukosem, z nieukrywaną niechęcią. W tym momencie jedno słowo za dużo wystarczyłoby bym przywalił mu ponownie, tym razem jednak nie powstrzymując się przed wykorzystaniem przy tym prawdziwej siły, dlatego też, w końcu zamilkł grożąc mi palcem wywróciłem oczami, po czym prychnąłem, jednak nie bez cienia ulgi. - Mam nadzieję, że już skończyłeś – warknąłem, już tylko dla zasady. Nie chciałem wdawać się w pierdolone dywagacje na temat moich działań, tym bardziej, że – czego obydwoje byliśmy świadomi – i tak nie miałbym jak ich cofnąć, nawet jakbym chciał. A to było wątpliwe. Zostając w dzielnicy, mieszkając wciąż z Rory, naraziłbym ją na coś o niebo gorszego niż łzy spowodowane moim zniknięciem. Z każdym dniem mojego pobytu tam narażałem ją na niepotrzebne ryzyko, skoro więc udało mi się osiągnąć to czego chciałem nie widziałem sensu w dalszym kontynuowaniu tej gierki i naiwnym wierzeniu, że nam się uda. Ponownie prychnąłem widząc przerażenie przyjaciela. Słysząc jego pytania jedynie wzruszyłem ramionami, by po chwili pochylić się i podwinąć odrobinę nogawkę dżinsów odsłaniając niewielką bliznę na łydce. Nic wielkiego, wyglądała ledwo na delikatne draśnięcie, zdawałem sobie jednak sprawę, iż to wszystko jest zasługą lekarza z Dzielnicy; gdybym leczył nogę tutaj w Kwartale rana najpewniej paskudziłaby się i goiła się przez długi czas pozostawiając po sobie paskudny ślad. Nie mogłem zaprzeczyć, że chociaż w tej kwestii byłem cholernym szczęściarzem, fakt, iż Rebelianci postanowili mi pomóc uratował mnie zapewne od wielu przykrych konsekwencji. Choć wtedy przynajmniej miałbym święty spokój, nie musiał bym się użerać z jebanymi wyrzutami sumienia. Ponownie zaciągnąłem się mocno, żałując, że papierosy tak szybko mi się kończą. Miałem ochotę dopalić tego i złapać zaraz za następny, jednak zbyt dobrze zdawałem sobie sprawę, że to największa możliwa głupota. W tym momencie nie miałem jak zdobyć nowego opakowania, musiałem powściągnąć swoje zapędy i oszczędzać fajki inaczej za szybko złapie mnie głód tytoniowy. Skinąłem głową słysząc o Mathiasie, w głowie notując sobie, że kiedyś będę musiał mu za to podziękować. Nie byłem jeszcze pewien jak, ale na znalezienie rozwiązania miałem sporo czasu. Teraz zamiast tego uśmiechnąłem się krzywo, szybko dopaliłem papierosa, po czy rzuciłem go na ziemie, przydepnąłem i ruszyłem za kumplem, na chwilę stając bez ruchu przy rynnie i z niechęcią patrząc w kierunku dachu. Wspinaczka nie należała do moich najmocniejszych atutów, na dobrą sprawę, gdyby nie Lenny pnący się w górę niczym pierdzielona małpka i lekcje jakich udzielił mi jeszcze na początku rebelii ściana ta stałaby się dla mnie przeszkodą nie do pokonania. Westchnąłem cicho, wytarłem dłonie w spodnie, po czym sięgnąłem w stronę rynny mając tylko nadzieję, że ta wytrzyma mój ciężar. - O czym ty, do cholery, gadasz? - spytałem, gdy w końcu dotarłem na górę. Rozłożyłem się na dachu oddychając ciężko, nie tyle ze zmęczenia, co również i przez stres. Nie przepadałem za tym, kurwa, nie lubiłem tej jebanej wspinaczki. Najchętniej unikałbym jej za każdym możliwym razem. - Jakiej kolejnej misji? - dodałem, gdy już trochę się uspokoiłem, zerkając w bok na przyjaciela. W co on się, kurwa, władował? W co, ja się pytam? |
| | | Wiek : 24 lata Zawód : Artysta malarz Przy sobie : nóż ceramiczny, gaz pieprzowy
| Temat: Re: Uliczka Sro Paź 22, 2014 9:05 pm | |
| Lenny w żadnym wypadku nie przejął się pełnymi niechęci spojrzeniami przyjaciela. Chociaż może jednak trochę, gdyż niepostrzeżenie odsunął się od niego parę kroków, udając, że bardzo zainteresowała go mała rzecz, leżąca na chodniku. Która ostatecznie okazała się być kapslem od butelki, na co lekko się skrzywił. – Tylko w praktyce – odparł, natychmiast się prostując i spoglądając na Jacka ze swoją zwykłą wyniosłością. To przecież oczywiste, że mu tej sprawy nie daruje, ale ostatecznie może sobie darować mówienie o tym. Powiedział, co miał do powiedzenia, wymierzył należny Caulfieldowi cios i na chwilę obecną faktycznie skończył. Jack tylko powinien być świadomy, co on, Lenny, o tym myśli i Bedloe miał szczerą nadzieję, że jego słowa będą go męczyć. Ona przez ciebie płakała, Jack, pomyślał, rzucając mu pełne oskarżenia spojrzenie. Już na pewno ostatnie, bo mina Lenny’ego już chwilę później wyrażała szczerze przerażenie. – Jack, to wygląda, jakbyś był bliski śmierci – wyszeptał, przykładając dłoń do ust i pochylając się nad nogą przyjaciela. Jednak już za chwilę odsunął się od niej gwałtownie, jakby jej widok sprawiał mu ból albo był zwyczajnie zbyt odrażający. Chrząknął, zanim cokolwiek powiedział. – Ale skoro byłeś w Dzielnicy Rebeliantów, to naprawdę mogłeś się postarać o usunięcie blizny – stwierdził udawanie luźnym tonem; wciąż można było zobaczyć jego spięcie w ramionach. – Na pewno kogoś mają. Ach, gdybym tylko wiedział, powiedziałbym ci, żebyś się udał do Seyi Crane. Jest świetna, gdyby nie ona, pewnie miałbym kilka szpetnych blizn – wyznał, jeszcze kiwając parę razy głową na potwierdzenie swoich słów. – A tak to ty masz szpetną bliznę! Masz dużo szczęścia, że jest na nodze, w miejscu mało widocznym i łatwym do ukrycia. Wyobrażasz sobie co by było, gdybyś miał ją na przykład na twarzy? To straszne. Nie wiem, co ja bym zrobił, gdybym miał taką bliznę na twarzy. – Pokręcił głową z autentycznym zmartwieniem. Gadał w najlepsze podczas wspinania się do góry i przez pewien czas sprawiał wrażenie, jakby nie przejmował się tym, gdzie jest Jack. Tak naprawdę dokładnie wiedział, gdzie jest jego przyjaciel, wiedział, że podąży za nim, zwłaszcza, że przecież uczył go, jak najsprawniej wspinać się po rynnach. Ta wyglądała na całkiem porządną i Lenny był pewny, że nie złamie się pod ich ciężarem. A gadał dlatego, że chciał odgonić od siebie kolejne poczucie winy. Przecież to przez niego postrzelono Jacka, gdyby nie dał się złapać, jego przyjacielowi nic by się nie stało. Poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu, kiedy uświadomił sobie, że faktycznie może być dla innych ciężarem. Wypracowana mina nieco mu zrzedła, ale wyprzedził Jacka na tyle, że on chyba tego nie dostrzeże. Dlatego zdziwił się, kiedy głos Caulfielda rozbrzmiał tuż koło niego. Lennart spojrzał na niego zaskoczony, że tak szybko udało mu się go dogonić i że on tego nawet nie zauważył. Przez chwilę sam zastanawiał się, o jakiej misji mówi Jack, ale szybko się zreflektował. – Kolczatka, Jack – wytłumaczył cierpliwie chwilę później, stojąc już pewnie na dachu budynku. – Przecież jesteś w Kolczatce, prawda? Ale to cudownie, bo teraz będziemy mogli chodzić razem na misje! To znaczy, jeśli poprosimy o to Malcolma, ale myślę, że się zgodzi, raczej bierze ochotników. Poznałeś już Malcolma, prawda? – zapytał z uśmiechem na twarzy, zupełnie nieświadomy tego, że przyjaciel może wcale sobie nie życzyć jakichkolwiek kontaktów z opozycją. |
| | | Wiek : 26 Zawód : Speaker w radiu Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, odtwarzacz mp3, scyzoryk, dokumenty, telefon komórkowy,
| Temat: Re: Uliczka Czw Paź 30, 2014 12:47 am | |
| Paplanina przyjaciela przywołała na moją twarz pełen politowania uśmiech, co prawda spodziewałem się podobnej reakcji, nadal jednak niemalże bawił mnie fakt w jaki sposób Lenny reagował na wszelkie urazy. Niemalże, bo z drugiej strony wzbudzał on we mnie szczere wątpliwości; nie raz zastanawiałem się jak mimo swojego niedostosowania do bólu i brutalności zdołał przetrwać początki rebelii. Wiedziałem, że był zwinny i umiał uciekać, że nawet, w razie ostatecznej konieczności, potrafił uderzyć i się bronić, jednak... Nadal byłem pełen zdumienia do tego jak dobrze sobie poradził. Przetrwał coś, co nie jeden lepiej dostosowany nie przeżył; choć, może w tym tkwił sęk, Ci bardziej przygotowani walczyli, ginęli przez bunt, chęć zaimponowania innym, wychylenia się, wzdrygając się na myśl o narzucanych na nich ograniczeniach, w Lennarcie zaś przeważyła chęć przetrwania. Czy cholera wie co. Na czas wspinaczki wyłączyłem się zupełnie, nie słuchałem tego co mówił ten idiotka pnący się przede mną, nie interesowałem się tym czy ktokolwiek może nas teraz widzieć. Cała moja uwaga skupiona była na parciu do przodu, odpowiednim ułożeniu stóp, chwytaniu się kolejnych to punktów zaczepnych. Starałem się przy tym zachować jak największy spokój, choć nie było to dla mnie łatwe, sama świadomość tego po jak niepewnym gruncie się poruszałem, że jestem zdany na łaskę pierdolonych czynników, na które nie miałem wpływu niezmiernie mnie stresowała. Dlatego też stały grunt po moimi nogami (a dokładniej mówiąc dach) okazał się dla mnie niemal zbawieniem. Rozkładając się na jego powierzchni czułem narastającą niesamowitą ulgę, cieszyłem się, że udało mi się dotrzeć na górę bez komplikacji, bez zrobienia z siebie totalnego idioty. Leżałem tak póki słowa przyjaciela brutalnie nie przywołały mnie do rzeczywistości. Przekręciłem się na bok wbijając w niego pełne niedowierzania spojrzenie. Co za... dupek? Bezrozumny idiota? Nie dość, że próbował wpakować mnie w działalność jakieś... organizacji, to jeszcze na dodatek tak łatwo szafował tożsamością kogoś, kto do niej należał. Prychnąłem głośno, po czym poderwałem się do pozycji siedzącej wbijając w niego pełne politowania spojrzenie. - Możesz mi, kurwa, wyjaśnić czym jest ta pierdolona Kolczatka? - spytałem ironicznym tonem. Usta miałem wykrzywione w nieokreślonym dla mnie grymasie irytacji, oczy zaś błyszczały mi pogardliwie, wszystko jednak wynikało z faktu, iż naprawdę się o niego martwiłem. Ostatnim razem, kiedy wplątał się w jakąś pieprzoną misje omal nie zginął, zniknął mi z radaru na kilka miesięcy, a kiedy się pojawił znowu zaczynał gadać o... - Ach, czekaj, zaraz. To zapewne jakaś organizacja, która sprawiła, że już raz omal Cię nie zabito? I gdzie oni wtedy byli, powiedz mi? Gdzie byli Ci pierdoleni ludzie z tej całej Kolczatki, gdy gniłeś w więzieniu?! W co ty się mieszasz, Lennart? Życie Ci niemiłe? Doświadczenia z więzienia wydają się zbyt przyjemne? Następnym razem, kiedy Cię złapią nie przeżyjesz najpewniej nawet jednego dnia. Jesteś zbiegiem, zabiją cię na miejscu. Zamilkłem w końcu, odwracając twarz od przyjaciela, skupiając wzrok na widoku jaki roztaczał się z dachu. Starałem się uspokoić, oddychałem głęboko wmawiając sobie, że wcale się nie przejmuje, że gówno mnie obchodzi to co ten kretyn wyprawia, jednak nic to nie dawało. W umyśle wciąż paliła mi się wielka czerwona lampka, zaś myśli kołowały się wciąż wokół kolejnych możliwych czarnych scenariuszy. Zakląłem raz, potem kolejny, w końcu poderwałem się na równe nogi i zacząłem krążyć po dachu nerwowo, wpychając dłonie w kieszenie. Absolutnie nie podobało mi się to co usłyszałem chwilę temu. |
| | | Wiek : 24 lata Zawód : Artysta malarz Przy sobie : nóż ceramiczny, gaz pieprzowy
| Temat: Re: Uliczka Nie Lis 09, 2014 8:12 pm | |
| – Co z twoją kondycją, przyjacielu? – zapytał całkowicie niewinnym głosem, kiedy Jack zaraz po wejściu na dach rozłożył się na ziemi. Naturalnie wcale nie był rozbawiony i wręcz biła od niego powaga. Tylko błyszczące oczy zdradzały, że miał ochotę zaśmiać się albo przynajmniej wyszczerzyć zęby. Wolał skupić się na tym, żeby robić sobie żarty z przyjaciela niż znowu brnąć w przeszłość. Która zapewne dopadnie go, gdy tylko Caulfield zniknie z pola widzenia, ale póki co się tym nie przejmował. Dawno nie widział przyjaciela i chciał wykorzystać radość, jaką mu dawało to spotkanie. Nawet jeśli Jackowi dopisywał podobny humor, to już chwilę później najwyraźniej nic z niego nie zostało. Spojrzał na Lenny’ego z niedowierzaniem, bardzo głębokim niedowierzaniem. Następnie szybko podniósł się do pozycji siedzącej i spojrzał na niego takim wzrokiem, że Lennart już dokładnie wiedział, co przyjaciel o nim myślał. I potwierdziły to jego następne słowa. Słysząc je, Lenny zmarszczył lekko czoło (uśmiech zniknął natychmiastowo), a następnie zacisnął usta w cienką linię. On również spojrzał na niego z pewną mieszanką irytacji i politowania. Nie mógł uwierzyć, że tak pomylił co do niego i że można być aż takim ignorantem w kwestii walczenia o własną wolność. – Jack, takie są misje, to się zdarza – wytłumaczył mu w miarę cierpliwym głosem. – Walczę o wolność. Nie tylko swoją, ale także i twoją, i każdego mieszkańca Kwartału. Uważam to za słuszne i wiem też, że to moja powinność – darował sobie dopowiedzenie, że „szlachcic tak postępuje”, ale Jack powinien się domyślić, co Lennart chciał jeszcze dodać – rządy Coin nie są dobre, coś trzeba z tym zrobić. A takie sprawy same się nie załatwiają, takie trzeba brać w swoje ręce i samemu walczyć o zwycięstwo. Nie widzisz, w jakich warunkach teraz żyjesz? Nie chciałbyś lepszych dla siebie? Dla swojej matki? Dla Rory? – zapytał dobitnie, mając pełną świadomość, że w tym momencie go podpuszczał i to nie było w porządku, ale z drugiej strony… jak inaczej przemówić mu do rozumu? Przecież nie było mu dobrze w KOLCu, dlaczego czegoś z tym nie zrobi? – A może uważasz, że Coin jest świetnym prezydentem, a ty właśnie przeżywasz złoty okres w swoim życiu? – Uniósł jedną brew, krzyżując ręce na piersi i przyglądając mu się sceptycznie. Tym razem Lenny postawił na twardość argumentów, widząc, że jednak się mylił, kiedy sądził, że przyjaciel również dołączył do Kolczatki. Myślał, że Jack wybierze rozsądnie, że będzie walczył razem z nim przeciwko Coin i jej ludziom, a tu jednak się okazało, że Caulfield wybrał bezpieczniejsze rozwiązanie, rozwiązanie, który naprawdę nie przystoi żadnemu szanującemu się mężczyźnie – bierne czekanie i tańczenie dokładnie tak, jak pani prezydent zagra. Nie mógł się z tym pogodzić, nie chciał nazywać przyjaciela tchórzem, więc czuł się w obowiązku przekonać go do tego, by dołączył do Kolczatki. |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Uliczka Sob Lis 15, 2014 12:34 pm | |
| Rozgrywka przeniesiona do retrospekcji. Następujący po niej przeskok czasowy przenosi nas do pierwszej połowy września 2283. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Uliczka Czw Mar 26, 2015 11:26 pm | |
| | długo po spotkaniu z Chazem, nieco po spotkaniu z Mammonem
Uliczka była cicha, ciemna i ponura jak zwykle; idealne odzwierciedlenie samego Kwartału, aż dziwne, że nie uczynili z niej miejsca reprezentacyjnego. Perfekcyjnie wręcz pasowałaby na propagandowe ulotki, reklamujące obozy pracy wypoczynkowe w Dwunastym Dystrykcie. Byłam sobie w stanie to wyobrazić: błyszczący, złożony na pół informator, a w środku dwa zdjęcia: zapuszczonej, brudnej uliczki po jednej stronie i podkolorowanych kwiatowych łąk po drugiej. Wygraj nowe życie. Odpokutuj winy. Być może pochowają cię w płytkim grobie wykopanym wśród tego malowniczego krajobrazu. Uśmiechnęłam się sama do siebie, robiąc kilka szybkich kroków i znikając za przepełnionym śmietnikiem, którego zawartość już dawno zaczęła żyć własnym życiem. Przycisnęłam plecy do chłodnego muru za sobą, nasłuchując; póki co słyszałam jedynie równe bicie własnego serca, ale wiedziałam, że za moment do moich uszu dotrze echo lekkich kroków. Odprężyłam się, czekając cierpliwie i w międzyczasie zeskrobując resztki tynku z podniszczonej ściany. Opadał na asfalt (gdzieś tam pod tym pyłem chyba był asfalt?) bezgłośnie i jakby rytmicznie, odmierzając moje ostatnie sekundy w getcie. Ostatnie sekundy, których byłam świadoma wręcz boleśnie, bo od tygodnia nie robiłam nic innego, oprócz rozwijania pokładów czarnego humoru, odliczania dni... i planowania. Odliczanie się skończyło. Planowanie należało przekształcić w działanie. Jedna sekunda, dwie, trzy. Przy czwartej dotarły do mnie pierwsze stłumione kroki, a serce delikatnie przyspieszyło tempo, jakby dostosowując się do wygrywanego przez podeszwy rytmu. Wyjrzałam ostrożnie zza śmietnika; drobna sylwetka dziewczyny majaczyła w nieco jaśniejszym prześwicie, wyraźnie odcinając się na tle oświetlonej ulicy krzyżującej się z tą, na której stałam. Z tego miejsca nie byłam w stanie dostrzec nic poza niewyraźnymi kształtami, nie mówiąc już o rozpoznaniu rysów twarzy, ale nie potrzebowałam tego. Nie znalazłam się tu przecież przypadkiem; długowłosą blondynkę obserwowałam od dłuższego czasu, śledząc jej poczynania i przewidując, którymi ścieżkami podąży w następnej chwili. Cofnęłam się, znów przyciskając plecy do muru. Kroki stawały się coraz głośniejsze, za moment moja pozycja miała zostać zdradzona, ale nie przejmowałam się tym, bo do tej pory miałam i tak przestać jej potrzebować. Odczekałam kilka kolejnych, głośnych sekund, w czasie których uszy wypełniał mi szum krwi. Nie powinnam się już chyba denerwować; przestałam mieć cokolwiek do stracenia jakiś czas temu, to, co robiłam dzisiaj, było tylko desperacką i ostatnią już próbą naprawienia błędów albo chociaż konsekwencji, które wywołały. Z góry skazaną na porażkę i podejmowaną w sumie tylko po to, żebym mogła później z czystym sumieniem powiedzieć sobie, że próbowałam. Trzy sekundy, dwie, jedna. Wstrzymałam oddech, zacisnęłam wargi, bez zastanowienia już ruszając do przodu i wyskakując zza śmietnika w dokładnie tym samym momencie, w którym sylwetka dziewczyny dotarła do jego krawędzi. Nie zderzyłyśmy się tylko dlatego, że byłam na to przygotowana; zamiast więc wpaść w nią bezładnie, jedną rękę zacisnęłam na materiale jej koszulki (bluzy? kurtki? nie zwróciłam uwagi), drugą na wszelki wypadek zatykając jej usta i wciągnęłam nas obie do mojej dotychczasowej kryjówki, osłaniającej nas przynajmniej z jednej strony. Wykorzystując milisekundy, których Farrie potrzebowała na reakcję, znów zmieniłam pozycję, celowo wchodząc w słaby strumień światła z migającej latarni, trzymającej się ściany najbliższego budynku chyba jedynie na wiarę. - Nie krzycz - uprzedziłam ściszonym głosem, patrząc na nią intensywnie i przyglądając się jej twarzy z bliska, po raz pierwszy od... właściwie nie pamiętałam, od kiedy. Co ważniejsze jednak, dawałam jej szansę na przyjrzenie się mnie, w jasnych tęczówkach szukając jakiejkolwiek oznaki zrozumienia, która oznaczałaby, że rozpoznała we mnie Ashe Cradlewood z Kapitolu; nie wychudzoną żebraczkę o zmatowiałych włosach, atakującą ją dla butów czy kawałka ubrania. Ryzykując więcej niż chciałam, odetchnęłam w końcu, powoli cofając dłoń. Twarz starałam się zachować nieprzeniknioną i spiętą, jasno dając do zrozumienia, że nie napadłam jej dla przyjacielskiej pogawędki, ale nic nie mogłam poradzić na fakt, że kąciki ust podrywały mi się dziwnie w górę. Może po prostu dobrze było zobaczyć, że chociaż jedna osoba z mojej przeszłości wydawała się żywa i przy zdrowych zmysłach.
|
| | | Wiek : 20 lat Zawód : asystentka Mendeza; KRESowiczka Przy sobie : laptop, pendrive, telefon komórkowy, inhalator, przepustka do siedziby rządu Znaki szczególne : orli nos; znoszona, dużo za duża szara bluza z kapturem
| Temat: Re: Uliczka Sob Mar 28, 2015 11:53 am | |
| | trochę po spotkaniu z Conradem w Cave
Kwartał wieczorową porą należał do najmniej przyjemnych miejsc na planecie - nawet wliczając w to te dzikie, zniszczone, niezamieszkane przez nikogo połacie dawnych kontynentów i krajów. Teraz pewnie przypominały brudny, betonowy poligon, urozmaicony czasami powoli odradzającą się roślinnością. Tak przynajmniej wyobrażała sobie te dalekie krainy Farrie, od dziecka zafascynowana tym, co niewidoczne, przeklęte i pomijane. Nikt nie zajmował się przecież dawnymi terenami Europy, zapomniano o bogatej Azji, skreślono afrykańską kolebkę prehistorycznej cywilizacji - o bliskich, południowych sąsiadach nie wspominając. Istniało tylko Panem, przetrwali najsilniejsi, budując z pyłu nową potęgę. Bez wrogów zewnętrznych, szarpaną wyłącznie wewnętrznymi problemami. Dość przygnębiająca perspektywa dla każdej młodej marzycielki, urządzającej sobie wyobrażeniowe spacery po dawnych muzeach odległych kontynentów. Wszystko to - swoją wiedzę i świadomość przeszłości, istniejącej za niezmierzonym oceanem - zawdzięczała ojcu. O nim także myślała, przechodząc pomiędzy zniszczonymi budynkami getta, uważnie patrząc pod nogi. Znała tę trasę na pamięć: jedna z bocznych ulic prowadziła skrótem do bramy Strażników, znudzonych już częstym pojawianiem się u ich drzwi wysokiej blondynki o niepokojąco szerokim uśmiechu. O ile pierwsze przejście na drugą stronę wywoływało o Farrah całą falę ekstremalnych emocji, to teraz nie emocjonowała się aż tak kontrolą. Mundurowi nie mieli się do czego przyczepić: działała z ramienia KRESu, Mendez początkowo odbierał wszystkie zaniepokojone telefony Strażników, chcących upewnić się w uprawnieniach Risley, ale po piątym razie dali sobie spokój i tylko obszukiwali ją wyjątkowo dokładnie, jakby samobójczo planowała przemycać broń, narkotyki albo rozkładany poduszkowiec, schowany gdzieś w kieszeni szarej bluzy. Nigdy nie znajdywali niczego zabronionego, jednak jeśli Farrie naiwnie liczyła na osłabienie kontroli, to srogo się zawiodła. Zawsze, kiedy ruszała za mur z toną papierzysk i ze spisem osób do kolejnej wywózki, spędzała na posterunku dobry kwadrans. Nie frustrowała się wcale. Oni wykonywali swoją robotę, ona swoją; dalej uparcie inicjowała wesołe pogawędki z naburmuszonymi mięśniakami w mundurach, jakby naprawdę nie miała nic do ukrycia. Stan faktyczny odrobinę różnił się od tego oficjalnego, ale kiedy stawała się Farrah Risley, zatrudnioną w strukturach rządu, nic nie łączyło ją z Kolczatką. I odwrotnie, w podziemnym bunkrze odsuwała od siebie myśli o Mendezie, pozostając w uroczym rozstrojeniu. Co nie oznaczało, że stawała się nieostrożna. Wręcz przeciwnie, podkręcała stałą czujność do maksimum...chyba, że pozwalała sobie na chwilę wytchnienia i po prostu oddawała się rozmyślaniom, kierując się skrótem w stronę wyjścia z getta. Wsunęła dłonie w rękawy szarej bluzy - wieczory stawały się coraz chłodniejsze - i maszerowała dość szybko, patrząc na gruzy pod stopami, pomieszane z różnorakimi śmieciami. Puste butelki, stare ciuchy, gdzieniegdzie szeleszczące kartony, zepsute kontrolery do gry, foliowy worek, szeleszczący w rytm szczurzego poszukiwania jedzenia. Obrzydzenie na chwilę wybiło ją z rytmu ekstremalnej ostrożności. Dosłownie sekunda wystarczyła, by zignorowała cień za sobą, a później... Było już za późno, coś zatykało jej usta i szarpało w śmierdzącą rzeczywistość rozwalającego się śmietnika. Nie zdążyła nawet wyrazić dezaprobaty czy strachu, bo - na szczęście - w jasnym świetle latarni mignęła jej twarz dziewczyny. Rozpoznanie jej początkowo stawało się niemożliwe, adrenalina za mocno buzowała w żyłach, ale Farrie (gdyby mogła) rozluźniłaby się zupełnie. W pierwszym odruchu była przekonana, że to obleśni barowi adoratorzy postanowili zabrać ją na randkę siłą. Cóż, wychudzona blondynka nie wyglądała na seryjnego mordercę. W ogóle nie wyglądała: poszarzała twarz, włosy tęskniące za szczotką od przynajmniej kilku miesięcy, spierzchnięte usta, zapadnięte policzki. Właściwie nieznajoma stanowiła doskonały przykład stereotypowej mieszkanki getta, chociaż...chociaż nie, było w niej coś znajomego, może to tembr głosu, może błysk w oku, a może sposób, w jaki odsuwała dłoń od jej twarzy. Gdyby nie sceneria, rozwój psychobiologiczny i cały ciężar historii Farrah mogłaby przysiąc, że znów są małymi, rozkapryszonymi dzieciakami, bawiącymi się do upadłego na interaktywnym podwórku, a blondynka po prostu odsunęła palce od jej oczu, zasłoniętych przy grze w ciuciubabkę. Ashe. Z pewnością Ashe. Dużo wyższa niż w wieku lat pięciu, co akurat nie wydawało się specjalnie dziwne. Dużo dojrzalsza, dużo poważniejsza i potwornie zniszczona, zwłaszcza w kontraście z ostatnimi zdjęciami, jakimi wymieniały się mailowo przed Rebelią. Ashe C i Farrah R, przyjaciółki na całe, calutkie życie. W zdrowiu i w chorobie, w luksusowych apartamentach i w trujących oparach śmietnika. Powstrzymanie się od wariackiego uśmiechu nie wchodziło w grę. Tak samo jak od innych gwałtownych gestów, takich jak zagarnianie chudej dziewczyny do siebie i przyduszanie jej wystających żeber do swojej puchatej bluzy dresowej, przy jednoczesnym niedowierzającym, histerycznym chichociku, serwowanym wprost do ucha Ashe. Przytuliła ją z całej siły, na razie zbyt zszokowana, by wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo.
|
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Uliczka Pon Mar 30, 2015 10:29 pm | |
| Od czasu, kiedy straciłyśmy kontakt - to jest, od wybuchu rebelii - wielokrotnie wracałam myślami do drobnej blondynki z Trójki. Chociaż nie chciałam tego przyznać, nawet sama przed sobą, bardzo szybko zaczęło brakować mi naszych rozmów; mimo że było to bez sensu, w początkowej fazie wojny logowałam się do internetowego komunikatora co najmniej kilka razy dziennie, z nadzieją wpatrując się w niewielką, szarą kropkę przy imieniu Farrah, po cichu licząc na to, że znowu zaświeci się na zielono. Oczywiście wiedziałam, że było to niemożliwe - oficjalnie ścieżki komunikacji z dystryktami, już i tak bardzo nieliczne, zostały na czas powstania zablokowane całkowicie, zamieniając poszczególne części Panem w samotne, dryfujące wyspy. Nie przeszkadzało mi to jednak wysyłać wiadomości w eter, nawet jeśli za każdym razem wyobrażałam sobie, jak odbijają się od niewidzialnej ściany, do której wybudowania sama się przyłożyłam. Ostatnią wysłałam w przeddzień trafienia do getta, prosząc Risley o jakikolwiek znak życia; zapomniałam o niej kilka tygodni później, kiedy jedynym moim zmartwieniem stało się zachowanie własnego. Trudno było mi uwierzyć, że nagle stała przede mną - żywa, na pierwszy rzut oka zdrowa i prawdziwa jak nigdy dotąd, a w dodatku uśmiechająca się wariacko uśmiechem tak zaraźliwym, że zanim zdążyłam się zorientować, i moje spierzchnięte wargi rozciągały się w jakiejś parodii radości, odzwyczajone co prawda od tego grymasu, ale przypominające go sobie z aż za dużym zaangażowaniem. Chude ramiona otoczyły klatkę piersiową dziewczyny, odwzajemniając uścisk, podczas gdy mięśnie stopniowo się rozluźniały. Zaśmiałam się cicho, częściowo z ulgi, częściowo w reakcji na cichy chichot, rozbrzmiewający gdzieś na poziomie mojego lewego ucha. Jakiegokolwiek powitania się spodziewałam - z pewnością w żadnym z wyobrażeń nie wyglądało ono tak wylewnie. - Dobrze cię widzieć - mruknęłam, opuszczając ręce i powoli odsuwając się od Farrie. Przyjrzałam się jej raz jeszcze; wyglądała na starszą niż zapamiętałam, chociaż wciąż miała w sobie coś z tej radosnej dziewczyny, której zdjęcia - oznaczone różnymi datami i dopiskami - swego czasu trzymałam na dysku twardym komputera. Właściwie nie byłam w stanie przypomnieć sobie, jak zaczęła się nasza znajomość. Wiedziałam, że było to dawno - dawniej, niż sięgały moje wspomnienia, a przynajmniej ta jasna i klarowna ich część. Pamiętałam, że już wracając ze szkoły podstawowej rzucałam plecak w kąt i logowałam się do internetu, żeby następnie słać do trójkowej sieci nieprzyzwoicie długie wiadomości z nużącymi (chociaż wtedy takie się nie wydawały) opisami mojego dnia. Dlaczego postanowiłam zaufać nieznajomej obywatelce dystryktu, podczas gdy liczba moich realnych znajomych kurczyła się w zastraszającym tempie wraz z upływem kolejnych lat, koniec końców redukując się do jednej jedynej osoby? Być może właśnie dlatego; w odległości, która nas dzieliła, znajdował się jakiś bufor bezpieczeństwa. Zdawałam sobie sprawę, że rozmawiając z Farrie, rozmawiam z kimś, kto nie mógł zrobić mi realnej krzywdy, ani spojrzeć zawiedzionym wzrokiem, podsumowującym wszystkie moje porażki. Byłyśmy całkowicie inne, ale w jakiś sposób podobne, zawieszone w abstrakcyjnym, nieistniejącym świecie, w którym same wykreślałyśmy swoje zasady. Zasady, które właśnie z pełną świadomością i bezwzględnością łamałam. Zatrzymałam spojrzenie na jej szarozielonych tęczówkach, wahając się przez ostatnie ułamki sekund, zupełnie jakbym miała przed sobą jakąkolwiek alternatywę. A nie miałam. Zdecydowałam się postawić wszystko na jedną kartę jakąś minutę wcześniej, wciągając ją za obdarty śmietnik i dalej, w snop bladożółtego światła; mogłam równie dobrze podpisywać na siebie wyrok, ale musiałam zaryzykować. Nawet jeśli Risley stała obecnie po drugiej stronie barykady, a jej wycieczki do getta usprawiedliwione były pracą dla rządu (chociaż miałam szczerą nadzieję, że nie o to chodziło), to osobiście przestałam mieć cokolwiek do stracenia w momencie, w której moje nazwisko znalazło się na liście do wywózki. Jeśli moja próba nawiązania kontaktu ze starą znajomą miała ją przyspieszyć, trudno; mając w perspektywie inne rozwiązanie, byłam gotowa podjąć to ryzyko. Dlatego wzięłam głębszy oddech, po czym wypowiedziałam słowa, które nie przeszły mi przez gardło ani razu od wybuchu rebelii; słowa, po których - byłam tego pewna - moja duma miała roztrzaskać się na kawałki, a język uschnąć i odpaść. - Potrzebuję twojej pomocy. I nie, nie prosiłam. W moim głosie - nagle poważnym, nagle jakimś wstydliwie żałosnym i zdesperowanym - brzmiało jedynie czyste i jakby przepraszające błaganie.
|
| | | Wiek : 20 lat Zawód : asystentka Mendeza; KRESowiczka Przy sobie : laptop, pendrive, telefon komórkowy, inhalator, przepustka do siedziby rządu Znaki szczególne : orli nos; znoszona, dużo za duża szara bluza z kapturem
| Temat: Re: Uliczka Wto Mar 31, 2015 3:48 pm | |
| Radosne tulenie się do najlepszej przyjaciółki niezbyt pasowało do otaczającej rzeczywistości. Szare, wilgotne od deszczu mury zionęły zapomnianą zgnilizną, nadając wesołemu spotkaniu po latach nieco trupiego charakteru, co jednakże wcale nie wpływało na nastrój Farrie. Nawet, jeśli rozklejone trampki przemakały wodą a w nozdrza uderzał ją wątpliwie atrakcyjny aromat gnijących warzyw i zwietrzałego alkoholu. Drobiazgi tego typu nie zaprzątały jej umysłu wcale, równie dobrze z piętra wyżej ktoś mógł wylać na nią wiadro brudnej wody - i tak reagowałaby po swojemu, chichocząc jak nieco wstawiona nastolatka. Jaką przecież ciągle była, oczekując na wypełnienie się wszystkich podpunktów adolescencyjnych wyzwań. Chciała przeżywać je z Ashe właśnie: zazdrościła jej tego kapitolińskiego życia, pracy, lepszych ciuchów i nonszalancji. Doskonale mogłaby sobie wyobrazić blondynkę cztery lata wcześniej - kto wie, może nawet na tej samej ulicy? - w błyszczącej sukience, ciągnącą ją, biedną trójkową Farrie, po najlepszych miejscach stolicy. Teraz przemienionych w cuchnące fekaliami zgliszcza getta. Przygnębienie nie osiadło jednak na wesołym serduszku Risley, nie przesłoniło jej jasnych oczu ciężką mgłą i nie sprawiło emocjonalnego bólu. Niesamowicie cieszyła się ze spotkania, radość wygrywała z całą beznadzieją Kapitolu. Los był łaskawy, Mendez - uprzejmy, a Ashe - piękna, nawet pomimo skrajnego wychudzenia. Dopiero kiedy odsunęła ją od siebie na odległość ramion, mogła przyjrzeć się jej uważniej, bez różowych okularów zachwytu. Coś mocno ścisnęło ją w dołku - Cradlewood nie wyglądała najlepiej - ale nie pozwoliła sobie na grymas zaniepokojenia. Otworzyła natomiast usta, z jakich powinno wydobyć się jakieś kulturalne nic się nie zmieniłaś albo ale dziś wieje, co nieee? ale zamiast tego spomiędzy kształtnych warg wydobyła się kolejna porcja gardłowego chichociku. Uderzającego już powoli w nutki histerii. Widocznie tak psychika Farrah radziła sobie z spotkaniem po latach - spotkaniem, jakie miało przebiegać zupełnie inaczej. Nie tutaj, nie w brudzie, nie w kapiącym z zardzewiałej rynny deszczu, nie w stanie kompletnego rozkładu Ashe. Tysiąc razy nie. Risley nie posiadała jednak mocy sprawczej takiego kalibru, by za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przywrócić wszystko dawnemu porządkowi, w jakim droga przyjaciółka skrytykowałaby jej szare dresy a nie...błagała o pomoc? Ściśnięcie pod splotem słonecznym przybrało na sile i tylko resztkami silnej woli opanowała nagłą chęć zgięcia się w pół. Już nie ze śmiechu; ten w końcu przygasł, tak samo jak zawsze roziskrzone spojrzenie Farrie, teraz przepełnione czystym, siostrzanym współczuciem. Bez naleciałości pogardy, wyższości czy innych frustrujących emocji, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak trudna musiała być dla Ashe ta prośba. Właściwie nie chciała jej słyszeć; pewnie dlatego w pierwszym odruchu pokręciła gwałtownie głową, aż jej blond kucyk zatrzepotał na wietrze. Po sekundzie zorientowała się, że ten niewerbalny komunikat mógł zostać odebrany w oczywisty sposób, zagryzła więc wargi i zapobiegawczo złapała Cradlewood za chude ramię. Mogła objąć je palcami jednej dłoni. Nic wcześniej nie przeraziło ją tak bardzo jak to proste, wręcz obojętne spostrzeżenie. - Jak mogę ci pomóc? - powiedziała natychmiast, głosem przepełnionym taką współczującą boleścią, że aż zapiszczała na końcu. Ugh, nie, nie tak; nie mogła zachowywać się w ten przejęty sposób. Odgrodzenie się od dziecięcego współczucia - pomoc płaczącemu rówieśnikowi przy pomocy własnej histerii nigdy się nie sprawdzała - zajęło jej kolejną cenną sekundę, ale udało się i kolejne słowa brzmiały już sensownie, logicznie i bez zapowiedzi załamywania rąk nad Niesamowitą Tragedią. - Najchętniej spytałabym o wszystko, o rodziców, o Isaaca, ale...o tym później, prawda? Jak już wyciągnę cię z tego bagna, zaproszę na niedorzecznie drogie wino i pozwolę ci wybrać tapetę do mojego mieszkania - dodała, puszczając w końcu rękę Ashe i zastanawiając się gorączkowo, czy nie może po prostu wziąć zabiedzonej Cradlewood pod pachę i wyjść z nią przez bramę, wmawiając strażnikom, że wynosi zwłoki dawnej przyjaciółki. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Uliczka Sro Kwi 01, 2015 11:27 am | |
| Kiedy odsunęła mnie od siebie, przyglądając mi się jakby badawczo, po raz pierwszy poczułam się nieswojo. Adrenalina opadła już niemal w całości, utrzymując się jedynie na minimalnym, normowym dla getta poziomie; nic nie blokowało już więc głupawych, dziewczęcych myśli, z których nawet miesiącom walki o przetrwanie nie udało się mnie wyleczyć. Metryki nie dało się najwidoczniej oszukać, a ta urzeczywistniała się dobitnie w fakcie, że przez dobrych kilkanaście sekund zastanawiałam się, czy nie poprosić Farrie o pożyczenie grzebienia. Kontrast między nami dopiero teraz zaczynał do mnie docierać; różnice, które istniały przecież zawsze, choćby ze względu na miejsce urodzenia, widniejące w naszych dowodach tożsamości, wypaczyły się i urosły groteskowo, chociaż nie w tę stronę, którą jeszcze dwa lata temu bym obstawiała. Bijące po oczach, doskonale widoczne nawet w oszczędnym, zamglonym świetle pojedynczej latarni, sprawiały, że moje błaganie wydawało się stokroć bardziej żałosne, a ja, zamiast myśleć intensywnie o prawdziwym powodzie naszego nieprzypadkowego spotkania, powtarzałam jak mantrę, że przecież nie tak miało być. Minęła chwila, zanim zakwalifikowałam nieprzyjemne palenie gdzieś w żołądku jako zwyczajny wstyd. Nie chciałam, żeby to tak wyglądało, przecież planowałyśmy inaczej; to ja miałam ściągnąć przyjaciółkę do kolorowego Kapitolu, zaprosić do bajecznego apartamentu na najwyższym piętrze wieżowca, oprowadzić po najlepszych klubach. Co myślała o mnie teraz, kiedy stałam przed nią, wyglądając jak chodząca definicja wyrzutka, potargana, z desperacją w za dużych, zapadniętych oczach? Miałam tego dość - dość tak bardzo, że od podchodzącej do gardła żółci, robiło mi się niedobrze. Dlaczego ilekroć próbowałam stanąć wreszcie na własnych nogach, potykałam się jedynie o własną nieudolność i zdzierałam do krwi chuderlawe kolana? Wzięłam głębszy wdech, nakazując sobie w końcu wzięcie się w garść i starając się nie zakwilić jak zranione zwierzątko, kiedy z ust Farrie padło imię Isaaca. Zaśmiałam się za to, piskliwie i nieco histerycznie, jednocześnie zaciskając na moment pięści. Nierówne paznokcie wbiły się delikatnie we wnętrze dłoni, w ten sposób przypominając mi o tym, co było tu i teraz. Na opowieści o życiu nie było czasu, choć miałam cichą nadzieję, że jeszcze kiedyś uda nam się wypłakać się nawzajem w ramiona, nawet jeśli aż do teraz nie zdawałam sobie tak naprawdę sprawy, jak bardzo tego potrzebowałam. - Brzmi super - odpowiedziałam, z nieco przerysowanym entuzjazmem reagując na perspektywę wspólnego wybierania tapety. Nie dlatego, że tego nie chciałam - bardziej dlatego, że chciałam za bardzo. Ta wizja wydawała mi się tak nieprawdopodobna i odległa, wyrwana z innej czasoprzestrzeni, innej rzeczywistości i innego życia, że jedynymi emocjami, jakie we mnie wywoływała, były kolejne pokłady poczucia niesprawiedliwości. Radość ze spotkania dawnej przyjaciółki wymieszała się w jedną masę z całą resztą emocjonalnego burdelu w mojej głowie, mocno niestabilnego już od dłuższego czasu. Dobrze, że Farrie widziała jedynie to, co pokazywałam na zewnątrz, bo gdyby mogła przeniknąć moją czaszkę o tych kilka centymetrów w głąb, z całą pewnością uciekłaby z krzykiem. Uśmiechnęłam się lekko, dając sobie jeszcze dokładnie pięć sekund na zebranie myśli. O dziwo pomógł mi w tym uścisk drobnych palców na moim ramieniu - a może to sama obecność blondynki działała na mnie kojąco. - Nie prosiłabym cię, gdybym miała inne wyjście - zaczęłam usprawiedliwiająco, poważniejąc nagle i przenosząc spojrzenie na błyszczące w półmroku oczy - ale kończą mi się pomysły. Wpisali mnie na listę, jestem w następnym transporcie. - Urwałam na moment, szukając na twarzy Risley reakcji, jaką wywoływały w niej moje słowa. Wiedziała o tym, nie wiedziała? Wydawała się cudownie szczera jak zawsze, pamiętałam, że była to jedna z tych rzeczy, którą zawsze podziwiałam i zazdrościłam jej najbardziej. Ta świadomość nie powstrzymywała mnie jednak od namiętnego szarpania rękawów cienkiego swetra, zupełnie jakby to wystające z niego nitki ponosiły niepodzielną winę za całe zło tego świata. - Nie mogę przejść przez bramę, ale wiem, że jest inna droga. Nie wiem tylko gdzie i jak się na nią dostać. - Ani gdzie ukryć się później. - Może znasz kogoś... nie wiem, może w Dzielnicy mówi się więcej - zakończyłam koślawo, wciąż nie mając pojęcia, jak sformułować moją prośbę i po prostu wzruszając z kapitulacją ramionami. |
| | | Wiek : 20 lat Zawód : asystentka Mendeza; KRESowiczka Przy sobie : laptop, pendrive, telefon komórkowy, inhalator, przepustka do siedziby rządu Znaki szczególne : orli nos; znoszona, dużo za duża szara bluza z kapturem
| Temat: Re: Uliczka Sro Kwi 01, 2015 2:13 pm | |
| Sztuczny entuzjazm, widoczny w oczach Ashe, zabolał Farrah jeszcze mocniej niż jej błagalna prośba. Tuż pod splotem słonecznym czuła pulsowanie narastającego nowotworu, atakującego w ciągu kilku sekund wszystkie pobliskie tkanki. Podobny dyskomfort rozpełzał się po jej ciele kiedy pierwszy raz odwiedziła Gavina po złej stronie muru: najbardziej bolało to palące współczucie, pomieszane z bezsilnością i poczuciem winy. To ostatnie frustrowało najmocniej. Risley nigdy nie uważała się za kogoś lepszego od innych, stawiając na naiwną równość. Zaburzaną już wielokrotnie, ale dopiero teraz, kiedy dorosła i kiedy mogła obserwować niecenzurowaną niesprawiedliwość wokół siebie, rozumiała w jak niegodnym położeniu się znajduje. Podział na lepszych i gorszych, oddzielonych wysokim murem, prawem i innymi podniosłymi bzdurami, z jakimi stykała się codziennie w biurze Mendeza. Nienawidziła tej narzuconej wyższości; tego, że stała tutaj przed Ashe całkiem najedzona, zdrowa, z czekającym na nią ciepłym mieszkaniem, nową grą komputerową. Przez sekundę poczuła się wręcz upodlona tym nagłym awansem społecznym i od okazania tego samoobrzydzenia powstrzymywał ją tylko zdrowy rozsądek. I wieczny optymizm: nie była przecież taka najgorsza, działała w Kolczatce, pomagała ludziom...nieznajomym. Znajomym także. Dlaczego wcześniej nie pomyślała o odnalezieniu Cradlewood? Wyrzuty sumienia owinęły się kolejną pętlą wokół jej talii, nie pozwalając Farrie na dalsze chichotanie. Ani na posypanie głowy popiołem i rozszlochanie się z przeprosinami. Te musiały poczekać na dogodniejszą okazję. Która musiała objawić się już niedługo; Farrah nie mogła odkładać w nieskończoność myśli i decyzji, nawet biorąc pod uwagę stalową logikę, nakazującą jej spokój. I dystans. Tylko wtedy podejmowane decyzje nie nosiłyby znamion kompletnych bohaterskich fantasmagorii, jednak odseparowanie uczuć wcale nie było takie proste. - Lista. Dwunastka. Tak, tak, wiem o co chodzi - powtórzyła, przygryzając dolną wargę. Nie ukrywała niepokoju, chociaż sytuacja wcale nie wydawała się taka beznadziejna. W głowie Risley od razu pojawiły się setki pomysłów. Od tych mocno nierealnych - skompresowanie Ashe do postaci szesnastobitowego pliku - po całkiem sensowne. Zahaczające o kolczatkowe sekrety i machlojki przy dokumentacji KRESu. Wszystko to układało się w dość chaotyczny plan, niegodny zaprezentowania w całości, ale uspokajający Farrah na tyle, by rozluźnić jej potwornie spięte mięśnie i ponownie pozwolić lekkiemu uśmiechowi powrócić na jasnoróżowe usta. - Wyciągnę cię stąd. Obiecuję - zaczęła powoli, cicho, z mocą nagłej bohaterki. Odkąd Annesley przestał się odzywać - czyżby już znalazł się po lepszej stronie i całkiem o niej zapomniał? - nieco zwątpiła w swoje umiejętności radzenia sobie z ekstremalnymi problemami, ale teraz nie zamierzała się wahać. - Najpierw skreślę twoje nazwisko z listy następnej wywózki. Zyskamy czas. Dowiem się, którędy możesz uciec, przygotuję wszystko po tamtej stronie.. - zaczęła wyliczać, rozbudowując kolejne podpunkty w swojej głowie o kolejne niewiadome, szybko jednak zastępowane konkretnymi działaniami. Bez huraoptymizmu i z odpowiednią dozą ostrożności wszystko mogło rozwiązać się w ciągu niecałego miesiąca. Oczywiście znów wystawiała siebie samą na niepotrzebne ryzyko, ale to w ogóle nie zaprzątało jej teraz głowy. Liczyło się tylko przekazanie tej optymistycznej pewności Ashe. Bez słów, zapewnianie o tym, że wszystko się ułoży a nad murem rozbłyśnie brokatowa tęcza nieco kłóciło się z absolutnym brakiem wyobraźni Risley. I z jej szczerością. Nie chciała jej wmawiać szczęśliwego zakończenia: wolała po prostu do takiego doprowadzić i dopiero później cieszyć się z sukcesu. - Musimy się tylko jakoś kontaktować. - dodała po chwili rozmyślania nad tym głównym problemem, jednocześnie mało dyskretnie zerkając na elektroniczny zegarek na nadgarstku. Wątpiła, by obok znajdowały się podsłuchy i by Strażnicy liczyli każdą sekundę przebywania Risley na terenie getta, ale nie chciała wzbudzać podejrzeń. Nie dreptała jednak nerwowo, patrząc w oczy Ashe śmiało i pewnie, bez wcześniejszego upokarzającego współczucia. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Uliczka Czw Kwi 02, 2015 12:01 pm | |
| Trybiki, które w głowie Farrie poruszyła moja prośba, były widoczne niemal gołym okiem. Nie w postaci poruszających się kół zębatych i przekładek, rzecz jasna - te mogłam sobie jedynie wyobrażać - ale jako subtelne gesty, z pozoru przypadkowe; mignięcie niepokoju w jasnych oczach, drgnięcie w dół kącików idealnie wykrojonych ust, przygryzienie wargi. Wszystko to mówiło mi, zanim jeszcze potwierdziły to słowa, że dziewczyna nie miała zamiaru mi odmówić. A przecież mogła; było tysiące powodów na uznanie pomocy mieszkance getta za zbyt niebezpieczną i ryzykowną. Po pierwsze - tak naprawdę mnie nie znała. Minął rok odkąd wymieniłyśmy ostatnią wiadomość, a wystarczyło rozejrzeć się dookoła, żeby zauważyć, jak wielki wpływ na ludzi miało odebranie im wszystkiego, do czego do tej pory przykładali wagę. Nie musiała mi ufać, ba! nawet nie powinna tego robić, i gdybym nie była wystarczająco zdesperowana, sama zdzieliłabym ją w głowę za tak głupie narażanie się władzy. Egoizm i tchórzostwo w tym przypadku jednak wygrywały, nie pozwalając mi na otworzenie ust i zmuszając mnie do biernego czekania na cudowne rozwiązanie, wymyślone przez Risley i podane na tacy. A także sprawiając, że z każdą chwilą czułam się coraz gorzej. Spodziewana ulga nie nadeszła, zastąpiona kolejną falą upokorzenia, które narodziło się w mojej głowie i tam pozostało, budząc pragnienie zapadnięcia się pod ziemię. Nie rozumiałam, dlaczego; odkąd sięgałam pamięcią, wykorzystywałam przecież ludzi, nie mając skrupułów ani wyrzutów sumienia przed narażaniem ich na ryzyko. Liczyło się tylko to, że w efekcie ja sama wychodziłam na tym dobrze. Szłam więc przez życie, pozostawiając po sobie ścieżkę zniszczenia, od czasu do czasu naznaczoną pogubionymi kawałkami mojej własnej duszy, ale nie czułam się z tego powodu gorsza czy zła. Zadowolona z siebie - owszem. Wyrzuty sumienia nauczyłam się odsuwać jednak daleko, uznając je za oznakę słabości, na którą w Kapitolu nie mogłam sobie pozwolić. Tym razem było jednak inaczej i choć próbowałam, w żaden sposób nie potrafiłam pozbyć się palącej chęci odwołania wszystkiego, wypchnięcia Farrie za bramy getta i zabronienia jej jakichkolwiek prób kontaktu. Uczucie było o tyle nowe, co dezorientujące, bo nie wiedziałam, skąd się brało; altruizm był mi w końcu obcy, musiało więc chodzić o rosnące problemy z własną psychiką, na którą przecież uskarżałam się od dłuższego czasu, a która teraz podskakiwała jak sinusoida, zwłaszcza odkąd z ust dziewczyny padło słowo obiecuję - zakazany wyraz, na dźwięk którego miałam ochotę zatkać uszy i zacząć krzyczeć. Składanie tego typu obietnic powinno być zabronione - tak samo jak wywoływanie w ludziach niechcianej, fałszywej nadziei. - Możesz to zrobić? - zapytałam odruchowo, zanim zdążyłam się powstrzymać, na myśli mając oczywiście magiczne skreślenie nazwiska z listy transportowej. Zamrugałam nieznacznie, automatycznie nabierając nowych podejrzeń; czyżby Farrie naprawdę poruszała się po getcie z ramienia rządu? Nie pasowało mi to w żaden sposób, ale fakty wydawały się mówić same za siebie, sprawiając, że miałam ochotę z miejsca zażądać wyjaśnień. Uparcie gryzłam się jednak w język, uznając rzucanie oskarżeń tego typu za szczyt niewdzięczności, nieosiągalny nawet dla mnie. No i poza tym ufałam jej; może głupio i naiwnie, ale była jedną z nielicznych osób, w których złe intencje o prostu nie umiałam uwierzyć. Przez resztę wypowiedzi kiwałam po prostu głową, nie wiedząc, co mogłabym dodać. Wstrzymałam oddech, próbując odciąć tlen od kiełkującej gdzieś w środku nadziei, ale jakkolwiek nie starałabym się stłamsić nieśmiałych wizji wolności, nie mogłam zaprzeczyć, że istniały. Do rzeczywistości przywróciły mnie dopiero ostatnie słowa Farrah oraz jej spojrzenia, rzucane coraz częściej w stronę elektronicznej tarczy zegarka. Zawahałam się, nagle intensywnie przeszukując wszystkie możliwe opcje w poszukiwaniu niesprawdzonej jeszcze możliwości stałego kontaktu ze światem zewnętrznym, ale nie miałam pojęcia, jak miałabym go uzyskać. Pokręciłam głową, powoli i jakby przepraszająco. - Miałam telefon, ale zabrali mi go strażnicy - powiedziałam, odruchowo obejmując się ramionami. - A wszystkie działające, o jakich wiem, już dawno są na podsłuchu.
|
| | | Wiek : 20 lat Zawód : asystentka Mendeza; KRESowiczka Przy sobie : laptop, pendrive, telefon komórkowy, inhalator, przepustka do siedziby rządu Znaki szczególne : orli nos; znoszona, dużo za duża szara bluza z kapturem
| Temat: Re: Uliczka Pią Kwi 03, 2015 5:43 pm | |
| Farrie wyczuwała nagromadzenie sprzecznych emocji, jakimi emanowała Ashe. Jakby chłodne, jesienne powietrze mogło przewodzić cieniutkimi falami wibracje to całe napięcie, upokorzenie i nadzieję, wywołując na skórze blondynki gęsią skórkę. Fantasmagoria dość bolesna, chociaż Risley oddychała coraz swobodniej. Kiełkujący w głowie plan rozrastał się na kolejne ścieżki, uwiarygadniające wypowiedzianą przed sekundą obietnicę. Nigdy nie rzucała słów na wiatr, święcie przekonana o własnych możliwościach. Uratowanie Cradlewood - jakkolwiek to bohatersko i kiczowato brzmiało - znalazło się na krótkiej liście priorytetów, spychając na dalszy plan wszelkie zawirowania uczuciowo-moralne. Liczyło się tylko wyprowadzenie Ashe z tego piekiełka: w jednym kawałku. Jak najszybciej, chociaż pośpiech w przypadku tak delikatnych operacji nie wydawał się wskazany. Czekanie nie wchodziło jednak w grę; przesunięcie Ashe do następnej wywózki nie stanowiło co prawda wielkiego problemu - jedno kliknięcie w programie komputerowym, do jakiego uzyskała autoryzację od wymuskanej Kirstin - ale było to zaledwie wątłe preludium do całego procesu logistycznego. Ucieczka i ewentualne niebezpieczeństwa związane z przerzucaniem przyjaciółki kanałami już zaczynały niepokoić Farrah; musiała dokładnie opracować każdą rysę na perfekcyjnej wizji wspólnych piżama party, podczas których mogłyby opowiedzieć sobie wszystkie dziewczyńskie historie. Gdyby coś poszło nie tak, nie wybaczyłaby sobie nigdy. Nie wyobrażała sobie porażki i jej konsekwencji, po prostu wymazywała takie obrazy ze swojej głowy na bieżąco, przekazując spokojnym spojrzeniem niebieskich oczu stuprocentową pewność. Musiała zaszczepić ją w Ashe. Dlatego uśmiechała się już całkiem szeroko, kiwając głową i postanawiając nie tłumaczyć swojego rządowego awansu. Na to przyjdzie pora. Wieczorowa, na wygodnym łóżku, z kubełkami orzechowych lodów w litrowych pojemnikach. I z tym odurzająco słodkim piwem. I z opowieściami, nieco poważniejszymi od nastoletnich opowiastek. Ta urojona rzeczywistość znajdywała się w zasięgu rąk i Farrah zamierzała po nią sięgnąć bez grama wstydliwości. Jak kraść, to tajne hasła Krajowego Rejestru; jak porywać, to tylko księżniczki z Kwartału. Pozostawała tylko kwestia kontaktu, jaka jednak też po chwili okazała się w miarę łatwa. - Violator - rzuciła nagle Risley, huśtając się na czubkach palców i piętach: stopy w cienkich trampkach przemarzły jej do szpiku kości. - Umówmy się tam za... dwa tygodnie. Jeśli nie uda nam się spotkać, zostawię wszystko u kogoś zaufanego - zdecydowała, poprawiając rękawy szarej bluzy i koncentrując się już całkowicie na Ashe. Musiała ją tutaj zostawić i ta perspektywa zakłuła ją ponownie, ale stłumiła chęć dziewczyńskiego pociągania nosem na kolejną porcję silnych uścisków, prawie miażdżąc chude ciałko blondynki w swoich ramionach. - Uważaj na siebie. I wróć do formy, bo dresowe sukienki, jakie na ciebie wcisnę, będą na tobie okropnie wisieć - wymruczała gdzieś w okolice ucha Ashe, ostatni raz zaciskając dłonie na jej poszarpanej bluzce, po czym - walcząc z odruchem schowania dziewczyny pod ciepłym materiałem bluzy - odsunęła się i po chwili zniknęła już za rogiem uliczki.
zt |
| | | Wiek : 57 Zawód : męska dziwka Przy sobie : wielofunkcyjny scyzoryk, karty do gry, gram dowolnego narkotyku, zwój liny
| Temat: Re: Uliczka Czw Kwi 23, 2015 11:31 pm | |
| W całym Panem nie było chyba bardziej beztroskiego człowieka od niego. Wszyscy czymś się martwili - (nie)obudzeniem się z poderżniętym gardłem, niezapłaconymi rachunkami za prąd, oskarżeniem o współpracę z Kolczatką, czy brakiem bieżącej wody. Ferris był wolny od takich trywialnych problemów, nie myślał o nich, a zatem one nie istniały. Przynajmniej nie w jego rzeczywistości, gdzieś w wymiarze getta stykał się z nimi; brudne i pospolite, aż miał ochotę malowniczo zwymiotować na wycieraczkę każdego z owych narzekających bohaterów. Nie ma nic gorszego od wywózki ... Słysząc takie oznajmienia, Lovercraft jedynie uśmiechał się ze szczerym współczuciem, jakby jego to nie dotyczyło (przy podziale genetycznej schedy na szczęście nie został hojnie obdarowany głupotą) i całe pogardliwe rozbawienie ukrywał pod swoim niewiadomocooznaczającym grymasem. Owszem, są przecież rzeczy tysiąc razy gorsze od wywózki. Na przykład ślepota. Albo impotencja. Z dwojga złego, harówka w kopalniach stanowiła chyba lepszą alternatywą od podobnej ułomności? Zresztą, kto ich tam wie; Kapitolińczycy z ich wydelikaconymi, nie skalanymi żadną pracą dłońmi, od lat pozostawali dla Ferrisa niewiadomą. Niewykluczone, że woleliby stracić to i owo za możliwość obijania się i udawania dawnego życia.
Niczym niespeszony podciągnął spodnie, po czym pomachał oddalającemu się prędko Strażnikowi. Był nowy, młodziutki i uroczo przerażony wizją przyłapania przez swoich pokojowych kompanów. Zapewne sądził, że widząc ich w takiej sytuacji, wkroczyliby do akcji, robiąc użytek ze swoich pałek. Co było dość prawdopodobne, choć w nieco innym kontekście, niż ten, o którym myślał Bradley. Lovercraft przyzwyczajony wszakże do takich finałów, czułby się wielce ukontentowany takim urozmaiceniem; niemniej jednak żegnał chłopaka, zaciskając pasek i szepcząc mu godzinę następnego spotkania. Którego wprost nie mógł się doczekać, gdy pogwizdując kroczył uliczką, mijając kontenery na śmieci oraz osobliwą przeszkodę tkwiącą pośrodku popękanego chodnika. Sporą, nietypową, zawadzającą, lecz mimo tego potęgującą dobry humor mężczyzny. W istocie, rzadki to widok dziewczęcia, a w szczególności dziewczęcia w takiej pozycji poza Violatorem. Ferris mógłby zgadywać i pewnie znalazłby różne usprawiedliwienia - wszystkie równie idiotyczne co możliwe (od skurczu i rozwiązanego sznurowadła po jakiś dziwaczny happening), lecz nie zastanawiał się nad przyczyną w ogóle. Minął dzierlatkę nie zaszczycając jej spojrzeniem, jednocześnie mrucząc do siebie (na tyle głośno, by mieć pewność, że go usłyszy). - W biały dzień! Toż to skandal. Kiedyś jednak ludzie mieli większe hamulce. Ale co się dziwić, przecież i tak niedługo wszystkich wywiozą, po co się ograniczać - mamrotał, udając oburzenie, zaś w środku trzęsąc się od śmiechu. Sarkastyczny wydźwięk ostatniego zdania mógł, choć nie musiał dotrzeć do ofiary dowcipu Ferrisa. Dziewczyna nie zasłużyła sobie niczym (poza naprawdę nietypowym ułożeniem ciała) na złośliwość z jego strony, lecz mężczyzna począł bawić się znakomicie i nie zamierzał sobie folgować. Zwolnił kroku, obrócił się przez ramię i puścił oczko zdziwionemu dziewczątku. Po czym przeszedł na drugą stronę, wzdrygając się teatralnie, jakby mógł się od niej czymś zarazić. Psychopatyczny uśmieszek znowu zagościł na jego wąskich wargach, gdy pomyślał o mętliku, który z pewnością wywołał w głowie kobitki. Wrodzona przekora; Lovercraft nie był złym typem. Może tylko trochę ekscentrycznym. |
| | |
| Temat: Re: Uliczka | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|