*
Dystrykt Dwunasty
Safer than Heaven
Dokładnie o godzinie dwunastej w południe wyskoczyłem z łona matki jak korek z butelki. Odbierający poród ojciec (i to się nazywa mężczyzna czynu) nie zdołał mnie złapać, gdyż byłem cały upaprany krwią i innymi wydzielinami; prześlizgnąłem się między jego rękami i upadłem na podłogę, traktując ją w charakterze zjeżdżalni i wybywając się z maleńkiej chatki na
wielki świat , gdzie zaczerpnąłem pierwszy oddech świeżego, a w zasadzie ciężkiego i drażniącego śluzówki kopalnianego powietrza. Tak przynajmniej twierdził tata, owym upadkiem tłumacząc moją
oryginalność , gdy pytałem dlaczego inne dzieci mówią, że jestem dziwny i nie chcą się ze mną bawić. Już w wieku czterech lat miałem dość oleju w głowie, by nie wierzyć jego opowieściom (karmił mnie różnymi bujdami, ale tylko z miłości). Prawda okazała się prosta, prozaiczna i zwykła: matka rodziła mnie w bólach (zgodnie z bożym rozkazem) równe dziewiętnaście godzin, zaś ojciec w międzyczasie zdążył zemdleć (co stało się rytuałem) i ocknął się dopiero, gdy było już po wszystkim. Matka wielokrotnie śmiała się z niego, gdyż nigdy nie zdołał doczekać momentu przecięcia pępowiny, a dokładniej - nawet faktycznych narodzin żadnego z pięciorga swoich dzieci.
Dorastałem w ciężkich warunkach i wiedziałem o tym; nawet kilkuletni brzdąc rozumie, że jeśli zupę gotuje się na dwa dni, po czym dolewa się do garnka gorącej wody, żeby starczyło jej na siedem, to finanse rodziny są w opłakanym stanie. Niedożywienie, podarte, źle dopasowane ubrania, zniszczona chatka, duszna latem i przeraźliwie lodowata zimą, nie stanowiły jednak w moich oczach kary za niegdysiejsze grzechy przodków. Tak było
zawsze i uważałem to za zupełnie normalne. Zazdrościłem trochę dzieciom sąsiadów ich porządnych butów i prostych, drewnianych zabawek, na które my nigdy nie mogliśmy sobie pozwolić, ale przecież miałem coś, czego inni nie posiadali. Kochającą, troskliwą matkę i ciepłego, serdecznego ojca - ona nigdy nie krzyczała, a on nigdy nie podniósł ręki na żadne ze swoich dzieci. Nauczył mnie nawet czytać, jeszcze zanim poszedłem do szkoły. To były nasze wspólne, magiczne chwile, kiedy siedzieliśmy razem w fotelu z rozsypującą się ze starości księgą z baśniami, a ojciec pokazywał mi, jak należy odcyfrowywać te niezrozumiałe, czarne znaczki. Mieliśmy w domu trzy książki i stanowiły one największe skarby ojca. Na dziesiąte urodziny, podarował mi zbiór baśni i opowiadań, ten sam, z którego uczył mnie sylabizowania, ten który uważał za najcenniejszy. Byłem wzruszony i strzegłem książki jak oka w głowie, spałem z nią pod poduszką i zabierałem ze sobą do szkoły. Pewnego dnia przepadła. Nie śmiałem przyznać się do tego ojcu, choć dobrze wiedziałem, co się z nią stało. Mój rodzony brat przehandlował baśnie za paczkę papierosów. Rzuciłem się na niego, chcąc go pobić, lecz transakcja zapadła; zresztą jakie miałem szanse ze starszym o siedem lat Vincentem? Wciąż widzę jego drwiący uśmieszek... Od tamtej pory, przepaść między nami nieustannie się pogłębiała.
Uczęszczałem do szkoły jedynie do dwunastego roku życia, mimo że bardzo zależało mi na dalszej edukacji. Nie było nas na nią stać, więc po zdobyciu marginalnej wiedzy posłano mnie do pracy w kopalni. Nie różniłem się od innych dzieciaków, ot kolejne popychadło, które na początku bardziej zawadzało niż pomagało. Po czterech latach przymusowej praktyki całkiem sprawnie wywijałem kilofem i zdążyłem się już pogodzić z faktem, iż tak właśnie będzie wyglądała moja przyszłość. Nawet moje nazwisko, czterdzieści cztery razy powtarzające się w puli losowania nie dawało mi nadziei.
35 Głodowe Igrzyska
Is this the end of the beginnig or the beginnig of the end?
Losing control or are you winning?
Is your life real or just pretend?
Miałem wtedy siedemnaście lat i byłem jeszcze szczeniakiem. Kiedy wyczytano moje nazwisko, uśmiechnąłem się głupkowato, a wychodząc z szeregu klepnąłem w tyłek chłopaka (nazywał się Darren) z przeczuciem, że i tak nic nie stracę, posłałem mu całusa. Do dziś pamiętam jego minę: zszokowaną, zniesmaczoną, lecz mimo tego współczującą. Właśnie takie nieistotne szczegóły przyswoiłem sobie najbardziej - wiem, że miałem na sobie niewyprasowane spodnie i za dużą koszulę po Vincencie, na co wypudrowana kapitolańska laleczka patrzyła wielce nieprzychylnym wzrokiem. Za nic jednak nie potrafię odtworzyć pożegnania z rodzicami. Prawdopodobnie było typowe, schematyczne: łzy matki, silny uścisk ojca, słowa otuchy, pocieszenia i zapewnienie, że po wszystkim się zobaczymy. Nie potrzebowałem tego, bo... nie bałem się Igrzysk. To nie tak, że miałem ambicje, by Zawodowcy rozłupali mi czaszkę na pół i zrobili sobie z niej pucharek do lodów - byłem po prostu zdania, że kiedyś
i tak umrę . I szczerze, wolałem pojechać do Kapitolu, posmakować tam prawdziwego (nierządnego?) życia, niż przekręcić się z głodu, choroby lub wypadku, znając jedynie Dwunastkę i pędząc niewolniczą egzystencję niedouczonego górnika. Zachłystnąłem się Kapitolem. Podobała mi się podróż pociągiem, a widok stolicy zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Stałem na dworcu z rozdziawioną gębą, zanim tamta cukierkowa lala nie szturnęła mnie w bok, że niby tak
nie wypada . Czym się nie przejąłem, byłem przecież chłopakiem z prowincji - chłonąłem widoki jak ślepiec, który cudem odzyskał wzrok, podziwiając równy chodnik, rzeźbione latarnie, kolorowe reklamy na wielokondygacyjnych budynkach tak wysokich, że musiałem zadzierać głowę, by dostrzec ich szczyt. Od pierwszego wejrzenia zakochałem się w tym mieście pełnym dziwnych, wypacykowanych ludzi. Czy dobrobyt przewrócił mi w głowie zaledwie w ciągu kilku minut od przyjazdu? Bynajmniej. Kapitol był po prostu nowy, intrygujący, pożerał swoją intensywnością przeciętność Dwunastki. Uwielbiałem to miasto - kolorowe, tętniące życiem, wolne i piękne. Kapitol był inny, lecz ludzie, mimo otoczki z botoksu, byli tacy sami jak wszędzie. Tutaj urządzano Igrzyska, wysyłając dwadzieścioro czworo nastolatków na rzeź, u nas mąż dla przyjemności tłukł dzieci i gwałcił żonę. Jedyna różnica polegała na tym, że zmagania trybutów pokazywano w telewizji, a domowych dramatów nie upubliczniano...
Dobrowolnie poddałem się zabiegom upiększającym, pozwoliłem opytkolić sobie włosy, doprowadzić do porządku paznokcie, et cetera - na paradzie trybutów musiałem przecież prezentować się
imponująco . Dzięki staraniom mojego stylisty, wyglądałem zaś... śmiesznie. Moda w konwencji dystyktów: kask na głowie, kilof w dłoni, nagi tors i pas z narzędziami, praktycznie jako jedyny element garderoby. Co może wywołałoby pożądany efekt, gdybym był przystojnym, umięśnionym Adonisem z Dwunastki. Niestety. Byłem wychudzonym (liczymy żeberka), niezbyt urodziwym wyrostkiem. Na tyle szczupłym, że w pewnym momencie co bystrzejsi widzowie mogli podziwiać mojego fiutka, gdy ten durny pas zsunął mi się z bioder.
Wystawianie ciała na pokaz stało się zresztą moim znakiem markowym. Podczas parady to był zwykły przypadek, ale gdy na osobistej prezentacji zostałem chamsko zignorowany przez Organizatorów, z rozkoszą pokazałem im, ile obchodzi mnie ich opinia, wypinając w ich kierunku gołe pośladki. Zyskały dla mnie pięć punktów, co najpierw mnie rozbawiło, później rozsierdziło - za tyłek jak nic należała mi się dziesiątka.
Zanim trafiłem do Kapitolu, nie miałem żadnego doświadczenia z bronią. Potrafiłem tylko machać kilofem, rąbać drewno i oprawiać zwierzęta. Cóż, ta umiejętność była zbędna; raczej nie zdjąłbym skóry z zabitego przeciwnika.
Chyba że panowałyby naprawdę niskie temperatury. Zanim znaleźliśmy się na arenie, odpadła dwójka zawodników z Siódemki. Okrutny żart Losu, wytypowano bliźnięta - kiedy dziewczyna za szybko zeszła z platformy, jej brat rzucił się ku strzępom ciała... i sam skończył jako mokra plama. Zostało 22 trybutów - rzeź przy Rogu Obfitości zabrała dziewiątkę. Sam zabiłem jednego, wbijając mu w klatkę piersiową metalowy łom. Lepka, czerwona maź oblepiła mi twarz i kombinezon, stając się dowodem zbrodni, lecz nie zważałem na takie szczegóły. Porwałem spod Rogu pierwszy lepszy plecak i pognałem ile sił w nogach w kierunku przeznaczenia - labiryntu o matowych, białych ścianach. W kilkunastu strategicznych miejscach umieszczono zapasy wody i pożywienia. Kto miał pecha i nie znalazł ani tych "punktów kontrolnych" ani sponsora, po trzech dniach kitował z powodu odwodnienia. Radosny prezencik od Organizatorów, pomijając watahy zmiechów i innych mutantów, pałętających się po korytarzach labiryntu jak po wybiegu w zoo. Po tygodniu myślałem, że zeświruję. Praktycznie nie spałem, obawiając się ataku - nie mogłem się przecież nigdzie schować, nie było tam jaskiń, drzew, nawet pieprzonego krzaka. Zawiązałem więc sojusz z chłopakiem z Trójki, tuż po tym, jak dziewczyna z Piątki postrzeliła mnie w nogę. Leki przybyły natychmiast, nie wiem co Kapitolińczycy we mnie widzieli (chyba tylko mojego ptaszka, dziwnym trafem kamery celowały we mnie zawsze, gdy się odlewałem), jednak narzekać nie mogłem. Wylizałem się, a Trójka okazała się bardzo przychylna. Zmyślna bestia, pilnikem do paznokci dokonałby zamachu terrorystycznego. Nasz deal był prosty: ja go osłaniałem, a on klecił bombę. Gdy swoimi wynalazkiem wyeliminował grupę Zawodowców i została nas tylko czwórka, udusiłem go. Podkradłem się do niego kiedy spał i odciąłem dopływ powietrza, wkładając w usta chłopaka słynne słowa:
Et tu Brute, contra me? Jeden zdecydowany ruch, za który Kapitolińczycy mnie pokochali. Nie chciałem tego, ale prędzej czy później i tak musiałbym dokonać wyboru. I postąpiłbym tak samo. Ostatni pojedynek był dla mnie gratką. Chłopak z Jedynki zabił swoją towarzyszkę (zero zaskoczenia), ale ta przynajmniej konkretnie go pokiereszowała. Osłabiony nie stanowił zagrożenia.
Podobają mi się twoje oczy - szepnąłem mu wprost do ucha, po czym wyłupiłem te ślepia, błagalnie spoglądające w moją bezlitosną twarz. Łomem wybiłem mu zęby i rozprułem brzuch, wyjmując na wierzch trzewia i krępując Jedynkę jego własnymi jelitami. Następnie strzeliem mu w głowę, choć dwa razy musiałem poprawić. Ostatecznie skróciłem jego męki o jakieś sto siedemdziesiąt sekund. Jemu pewnie wydawało się to dużo.
Kapitol
Smoke and drink and screw
that what I was born to do
Byłem rzeczywiście bardzo mało obeznany w świecie, o czym przekonałem się po wygraniu Igrzysk. Cierpliwie znosiłem wszystkie imprezy i wywiady (tak serio, to świetnie się wtedy bawiłem, ale zblazowanie i znudzenie okazywane przed kamerą dodawało mi... czegoś tam, co sprawiało, że zyskiwałem w oczach widzów, tak twierdził mój pijarowiec), czekając na powrót do Dwunastki i zasłużony odpoczynek. Miałem dostać ładny dom, sprzęty i tyle pieniędzy, że nie musiałbym pracować ani martwić się o utrzymanie i jedzenie. Po turneé zwycięzców byłbym wolny... Gówno prawda, o czym szybko się przekonałem. Gdy wróciłem do Dwunastki, okazało się, że moi rodzice nie żyją. Ojca zabili ci od pokoju, dla przykładu, ponieważ stanął w obronie jakiegoś dzieciaka. Matka odeszła niedługo po nim z tęsknoty, zgrozyty czy jakkolwiek to nazwać. Czułem żal, ale... martwi już nic dla mnie nie znaczyli. Z Dwunastką nie łączyło mnie absolutnie nic. Vincent nie istniał w moim życiu. Skreśliłem go, kiedy nie pożegnał się ze mną przed Igrzyskami. Nie przepadałem za nim, to prawda, lecz to był idealny moment, by zapomnieć o urazach i wybaczyć sobie dawne błędy. On tego nie wykorzystał, więc mi również przestało zależeć. Opuściłem dystrykt i przeniosłem się do stolicy, gdzie jak się okazało, i tak musiałbym się pokazywać. Zaczęło się moje hulaszcze życie. Oprócz telewizji, sesji zdjęciowych, wystawnych bankietów i brylowania w towarzystwie, otrzymywałem też specjalne... zlecenia od najbogatszych Kapitolińczyków. Pijałem z nimi kawę, jadałem obiady (wszystko na ich koszt), zabawiałem rozmową i przede wszystkim służyłem swoim ciałem, które stało się własnością publiczną. O dziwo - nie przeszkadzało mi to w najmniejszym stopniu. Ten okres rozpusty wspominam z rozrzewieniem jako najlepszy w całym moim życiu. Łza kręci się w oku, gdy przypominam sobie ekstrawaganckie pomysły moich partnerów. Wkrótce zrobiło się o mnie jeszcze głośniej niż po wygraniu Igrzysk (to w ogóle możliwe?), a w prasie okrzyknięto Ferrisa Lovercrafta chwalebnym tytułem "toalety Kapitolu". Byłem z siebie cholernie dumny.
Najczęściej gościłem u mężczyzny, który sponsorował mnie na arenie. Hector był niesamowicie oryginalny i szczerze go polubiłem. Nie tylko za orgie, podczas których zaspokajałem dwóch mężczyzn jednocześnie i obrywałem za przedwczesne orgazmy... Szalenie dobrze się rozumieliśmy i kiedy kolejne Igrzyska zwyciężył zniewieściały przystojniaczek z Czwórki, obawiałem się, że pójdę w odstawkę. Znałem Hectora i jego zwyczaje, więc mogłem śmiało przypuszczać, że sprawi sobie nową zabaweczkę. Nie zrobił tego. Oświadczył mi się w rocznicę naszego poznania i zmarł dwa lata po ślubie na atak serca podczas najostrzejszego seksu, jaki uprawiałem.
Miałem sporo pieniędzy, status obywatela Kapitolu, siatkę kontaktów. Używałem więc życia, grając w karty, obstawiając wyścigi, goszcząc na przyjęciach, rozbijając się nieprzyzwoicie drogimi samochodami i oczywiście, dając dupy na prawo i lewo. Za przykładem nieżyjącego męża, bawiłem się w sponsoring i wykorzystywałem trybutów (moja pozycja nie uległa zmianie, lubiłem być na dole) i wcale nie miałem z tego powodu wyrzutów sumienia. Przepuszczałem jego majątek, olałem mentorowanie i korzystałem, korzystałem do bólu - dosłownie?
Rebelia
Take me down to the Paradise City
Where the grass is green and the girls are pretty
Oh, won't you please take me home
Kiedy wybuchła rebelia, miałem już swoje lata. Starość nie radość, mimo tego niczego sobie nie wszczepiałem i uparcie odmawiałem pojęcia pod nóż - jednak zostało we mnie coś z małomiasteczkowego prostaczka. Wracając do rzeczy, nie śledziłem z zainteresowaniem politycznych niuansów. Igrzyska nie interesowały mnie jako widowisko, w zasadzie pociągali mnie tylko trybuci i ich umiejętności analne. Nie byłem ani za, ani przeciw ich organizacji. Mieszkałem w Kapitolu, to prawda - lecz który dystryktczyk nie oddałby prawej ręki za możliwość ucieczki do stolicy, gdzie egzystowałby w dostatku i radości? Miasto faktycznie było gniazdem zepsucia, lecz na tym polegał jego specyficzny urok, czemu nikt nie mógł zaprzeczyć.
Pozostałem bezstronny, nie brałem udziału w walkach i udało mi się nie ucierpieć podczas ulicznych strzelanin. Nie wyobrażałem sobie gorszego losu niż figurowanie w spisie zmarłych jako "ofiara cywilna". Albo rybki, albo pipki. Nic tak mnie nie drażni jak brak zdecydowania. Jeśli umierać, to chociaż za wzniosłą idę, a nie...
Po objęciu rządów przez Almę Coin wylądowałem w getcie. Z podstawowym wykształceniem i czteroletnią praktyką górnika musiałem znaleźć sobie pracę. Tiaa. Wylądowałem w jedynym biznesie, do jakiego byłem stworzony, co w sumie zbytnio mnie nie zaskoczyło. Mógłbym powiedzieć: powrót do korzeni. Przyjemność i zysk w jedynym, choć wiadomo, kokosów nie zarabiałem. Tęskniłem trochę za dawnym życiem, ale ilekroć przypominałem sobie przymieranie głodem w Dwunastce, żałość przechodziła. Gdy miałem nadmiar pieniędzy, natychmiast je wydawałem (lub przegrywałem w karty), kiedy ich nie posiadałem, nie klnąłem w myślach na czym świat stoi. Po prostu odpuszczałem obiad.
Gdy nastąpił kolejny przewrót i władzę przejął Adler, przez jakiś czas myślałem o zgłoszeniu się do KRES-u, lecz szybko z tego zrezygnowałem. Nie lubię płaszczyć się przed nikim i nie mam zamiaru lizać dupska Mendezowi... Dobra, chętnie bym to uczynił, tylko że w nieco innym kontekście. Może naprawdę powinienem się leczyć z nimfomanii? Abstrahując, nadal tkwię w getcie, zajmuję się tym, czym zwykle i czekam na wywózkę. Która nastąpi już niedługo - co do tego, nie żywię żadnych wątpliwości.
*