|
| Ruiny Pałacu Sprawiedliwości | |
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 26 Zawód : pisarz, pomoc medyczna | nieszkodliwy wariat Przy sobie : paczka papierosów, zapałki, prawo jazdy, scyzoryk, medalik z małą ampułką cyjanku Znaki szczególne : puste oczy, perfekcyjna fryzura Obrażenia : tylko zniszczona psychika
| Temat: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Czw Maj 02, 2013 9:48 pm | |
| First topic message reminder :
Niegdyś jedna z najwspanialszych budowli w Kapitolu, w trakcie rebelii niemal doszczętnie zniszczona, dziś stanowi jedynie sypiący się postrach, w każdej chwili grożący zawaleniem. Mieszkańcy getta opowiadają, że w środku straszy i raczej nie zapuszczają się do środka. SCENARIUSZ #3 Legenda:A - wejście, przedsionek B - stanowiska, miejsce wymiany odzieży (wyjście od podwórza jest zamknięte)C - puste pomieszczenie, składowisko starych mebli, spróchniałych desek itp. D - stołówka polowa E - punkt rejestracyjny F - stanowiska, miejsce wymiany elektroniki G - punkt organizacyjny Strażników Pokoju Nieoznaczone pomieszczenia są niedostępne, trwają w nich prace remontowe.Bardzo prosimy o informowanie, w którym pomieszczeniu znajduje się Wasza postać (jako info na początku każdego postu lub pogrubiony tekst). |
| | |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Wto Sie 19, 2014 10:25 pm | |
| Meredith natomiast nie wytykała Cassianowi jego wad i niedoskonałości, bo... Bo chyba tak robili normalni ludzie. Przymykali oczy na ubytki drugiej połówki, traktując to jako normalny etap związku... Związku? Nie, przecież Ainsworth nie traktowała ich relacji jako związku, nigdy by jej tak nie nazwała. Nawet nie ze względu na swoją wygodę - w jej sytuacji naprawdę wszystko jedno, jak ich znajomość miałaby się nazywać - ale raczej ze względu na Wrighta. Może on sam nie był tego świadom, ale naprawdę lepiej by było, żeby żaden związek między nimi nigdy nie miał miejsca. Prawdę mówiąc już to, co było teraz, to było zbyt wiele. A jednak zbyt trudno było się cofnąć. Zbyt trudno było zarządzić reset ich znajomości - dla niego, ale i dla Merry. Można było więc co najwyżej próbować nie iść dalej, unikać wszystkiego tego, co ze związkami się kojarzyło. Wszystkiego, a więc także dzielenia się swymi doświadczeniami, faktycznego poznawania się. Bo gdyby zaczęli się poznawać... Merry była świadoma, że dotarliby w końcu do momentu, w którym popełniłaby błąd - zakładając, że nie czyniła tego już teraz. Jeśli jednak faktycznie założymy, że teraz jeszcze nic się nie działo, tak pozwalając Cassianowi zbliżyć się do siebie tak, jak zbliżają się znajdujący pewną nić porozumienia ludzie, przepadłaby w relacji, która na dłuższą metę żadnemu z nich nie przyniosłaby nic dobrego. Wright szybko przekonałby się, że wyidealizowany obraz Merry jest tak odległy od rzeczywistości, jak to tylko możliwe, Meredith zaś, pierwsze etapy bliskości na pewno bardzo przeżywając i rozkoszując się nimi, dotarłaby do muru. Do miejsca, w którym nie dałoby się przeskoczyć różnicy wieku i wychowania. Bo nie, panna Ainsworth nie wierzyła, że miłość zwycięży wszystko. Związek musi opierać się na wzajemnym zrozumieniu i spojrzeniu na świat przynajmniej częściowo podobnym, a więc czymś, czego - jej zdaniem - nigdy z Cassianem by nie osiągnęli. On przecież wciąż był jeszcze dzieciakiem - przeszedł ścieżkę, której może w tym wieku nie powinien, ale to niewiele zmieniało - a ona była kobietą ze swymi upiorami, którymi nie miała prawa nikogo obciążać. Wiedząc to, nie mogła więc pozwolić, by pójść za daleko - choć Bóg jeden wie, jak trudne to czasem było. Bo Writght mógł być irytujący, mógł być jeszcze młody w ten drażniący, intensywny sposób, ale przy tym wszystkim miał w sobie wiele cech, które sprawiały, że Meredith była sobie w stanie wyobrazić kilka chwil, które mogliby współdzielić. Niezależnie od różniących ich lat, była w stanie dostrzec w nim kogoś, z kim mogłaby być... Kiedyś. W innym czasie, innym świecie. Bo w tym - w tym nic nie powinno się zdarzyć. Choć przecież i tak czuła, że pozwala na zbyt wiele - sobie i jemu. - Zupełnie jak w Kwartale... - westchnęła cicho i pokręciła lekko głową. Tak, zupełnie jak w Kwartale. Umiała to sobie wyobrazić. W przeciwieństwie do tych żyjących w rozkosznej nieświadomości, ona przekraczała mur. Widziała. Słyszała. Dotykała. Wielu z tych, którzy doprowadzili do powstania getta, swoje zwierzęta traktowało lepiej niż zamkniętych tu ludzi. Wielu... Nie, przepraszam, wszyscy. Nawet ten, którego bluzę miała teraz na sobie. Ten, który był najlepszym człowiekiem, jakiego znała. - Hej, co to ma znaczyć? - W odpowiedzi na wymowne spojrzenie Cassiana nie mogła się nie roześmiać. Naiwny, uroczy chłopiec. Nic o niej nie wiedział, nic ponad to, co sobie wyobraził, a jednak poddawał się swemu zapamiętaniu bez chwili wahania. Kiedy nauczy się, że nie powinien - dla własnego dobra? - To bluza mojego eks-narzeczonego, Cass - przyznała z ujmującą prostotą. Bo naprawdę, co tu było ukrywać? Wcześniej chyba nie mówiła mu, że była zaręczona, że właściwie od bycia mężatką dzieliło ją jedynie kilka minut, ale to przecież nie był żaden sekret. Po prostu z pacjentami na takie tematy się nie rozmawia, a później nie było powodu, by poruszali tę kwestię. Zresztą, teraz właściwie też nie. Może wręcz nie powinna nic mówić, by nie wyszło na to, że się tłumaczy. Ale chciała mówić. Boże, po raz pierwszy naprawdę nie chciała udawać, że przeszłość nic nie znaczy, że właściwie w ogóle jej nie było. - Nie oddałam mu jej z własnego egoizmu. - Wzruszyła lekko ramionami. - Egoizmu i sentymentu, jak sądzę. Potem zaś mogła westchnąć cicho. KOLC. Zarzewie licznych dyskusji, debat i drastycznych decyzji. Getto dla tych, którym po prostu nie po drodze było z nową, siejącą zamęt władzą... którą w pewien sposób sama reprezentowała. Uśmiechnęła się blado, gdy odgarnął kosmyk jej włosów, by po chwili wahania oprzeć policzek na ramieniu chłopaka. Sumienie wywrzaskiwało już ostrzegawcze kody, zmuszając by odsunęła się, a najlepiej - w ogóle stąd uciekła, ale Merry ani myślała spełniać którekolwiek z tych żądań. Jeszcze nie. - Pędzle mają być praktyczne? - Nie mogła nie roześmiać się cicho, by dopiero po leniwym wdechu nikotyny i kolejnych słowach Cassiana przyznać mu rację. - Ach, chyba, że tak. Wkupne w łaski. - Odsuwając się tylko na tyle, by teraz na młodzieńczym ramieniu podeprzeć brodę, uśmiechnęła się nieznacznie. - Da się zrobić. A Strażnicy? Zawsze mogę im powiedzieć, że to atrybut moich perwersji. Nie doszło jeszcze do tego, by dogłębnie analizowali upodobania seksualne rebeliantów. - Słowo klucz? Jeszcze. Jakkolwiek bowiem śmiesznie mogła brzmieć wizja rutynowych kontroli pożycia małżeńskiego i pozamałżeńskiego obywateli, Ainsworth chyba nawet nieszczególnie by się zdziwiła, gdyby takowe wprowadzono. Póki jednak nie śledziły ich nieszczególnie dyskretne kamery podglądowe, Merry mogła nie tylko przechwycić znaczące spojrzenie chłopaka, jakim uraczył ją po swych słowach, ale także cieszyć się nim tyle, ile by chciała. Mogła też, choć to czyniła znacznie mniej pewnie niż zazwyczaj, niż przy kimkolwiek innym - mogła musnąć opuszkami palców zarys szczęki Cassa, powstrzymując się jedynie przed pocałowaniem go. Nie chciała... Och, na Boga, oczywiście, że chciała. Ale nie mogła przejmować inicjatywy. To byłoby nie w porządku - tak teraz, jak i później. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : kiedyś - artysta, teraz - sadysta Przy sobie : fałszywy dowód tożsamości, paczka papierosów, paczka zapałek, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Sro Sie 20, 2014 1:08 pm | |
| Może kiedyś, dawno temu, w życiu tak odległym, że wydawało się wyłącznie kolorowym snem, odrzucenie jakichkolwiek emocji, zbudowanie wokół siebie muru, wyzucie z zainteresowania przyszłoby Cassianowi bez trudu. Może nie byłby zaślepiony miłością, zauroczony drugą osobą i tak zwariowany na jej punkcie, by angażować się w znajomość bez jakiegokolwiek opamiętania. Może wtedy traktowałby Merry w kategoriach jednej z wielu, jednej z tych, które przychodzą i odchodzą, które wdzierają się w jego życie z intensywnością nadmorskiego sztormu w Czwórce - po czym znikają wraz z opływem. Może tak by było, przed rokiem, dwoma laty… ale nie dzisiaj. Nie dzisiaj, nie teraz, kiedy każda kolejna myśl ciąży jak kotwica, jak olbrzymi głaz przygniatający obolałe serce - choć z podobnym brzmieniem Wright potrafi sobie jeszcze poradzić, napędzany myślą, że owszem, czemu nie, między nim i Meredith istnieje gruba nić porozumienia. Nić zwinięta w szpulkę, którą rozwijają przy każdym spotkaniu, pozwalając sobie na coraz więcej - nie tyle w zakresie cielesnych doznań… co duchowych dywagacji. Rozbudzona świadomość Cassa w obecności Merry migocze, zupełnie jak zbłąkany świetlik - świetlik na tyle silny, że pozwala rozświetlić rozległe, puste jaskinie życia Wrighta w Kwartale. Cassian był znacznie odważniejszy od Meredith w snuciu planów, tworzeniu kolejnych obrazów wspólnej przyszłości, kreowaniu w myślach nowego, lepszego świata - wszystko zaś dlatego, że z jednej strony wciąż był niedorostkiem z głową nabitą ideami… ale z drugiej strony - należał do wąskiego grona osób, które nie bały się podobnych rozważań. Zawsze myślał abstrakcyjnie, odstając od ponurych, ukierunkowanych rówieśników, najpierw robił, później się zastanawiał, musiał działać, być w ruchu, atakować i odpierać ataki, wylewać z siebie emocje, wyrażać entuzjazm, kierowała nim nieuwaga, roztargnienie, kompletne wyłączenie instynktu samozachowawczego - bo taki już był. Dla Wrighta nie było muru nie do przeskoczenia, nie było ścian nie do zburzenia ani różnic, których nie można wyrównać. W podobnym trybie życia pomagała mu wrodzona umiejętność koloryzowania rzeczywistości. Nie, spokojnie, Cass nigdy nie kłamał, przynajmniej nie do końca. On wierzył głęboko w to, co mówił, a w dodatku sprawiał, że inni również w to wierzyli… albo chcieli uwierzyć. Być może dlatego obawy Merry były dla Wrighta na swój sposób zabawne, zbyt daleko wybiegała w przyszłość, rozważała zbyt wiele opcji, doszukiwała się wszelkich możliwych przeszkód i uszczerbków w planie, jakim była znajomość z Cassem. Ale on sam nie potępiał jej za to - co więcej! Potrafił docenić przemyślność i analityczne podejście Meredith, w którym nie było miejsca na potknięcia oraz wielkie niewiadome. - … ale zarówno w szpitalu, jak i w Kwartale są też dobre momenty. Nie tyle szczęśliwe, co kojące. - zauważył spokojnie Wright, dostrzegając reakcję Merry. Subtelny zawód, może coś na wzór żalu albo dobrze maskowanego rozczarowania - Cass zauważył to w jej westchnięciu. W pokręceniu głową, dokładnie takim, jakie sam kilka chwil wcześniej zastosował na myśl o Dożynkach. Mogły ich dzielić setki różnic… ale na każdą hekatombę rozbieżności trafiało się jedno podobieństwo. Uniósł kąciki ust w grymasie szczerego rozbawienia (tak naiwnie, tak uroczo - dokładnie tak, jak pragnęła widzieć go Meredith), gdy Ainsworth roześmiała się pod wpływem zazdrosnego, być może odrobinę zaborczego spojrzenia. Nie mógł mieć jej tego za złe, pewnie sam prychnąłby śmiechem na widok swojej miny w lustrze… gdyby tylko chwilę później nie zgubił uśmiechu, prostując się nagle - zupełnie, jakby ktoś go spoliczkował. Bo chyba to zrobił. Tyle, że mentalnie. Słowo eks-narzeczony zadziałało na Wrighta jak kubeł zimnej wody wylany na rozgrzane słońcem ciało. Chwilowa hipotermia, szok, niedowierzanie, zagubienie godne błądzącego we mgle dziecka… sam nie wiedział, co wstrząsnęło nim bardziej - fakt, że Merry zaangażowana była w związek z mężczyzną na tyle poważnie, iż nazywała go kiedyś narzeczonym, nosiła piękny pierścionek na palcu i wybierała obrusy na własne wesele… czy raczej to, że powiedziała o tym Cassianowi. Powiedziała - chociaż nie musiała. - Jesteś okropną egoistką. - przyznał w końcu Wright po chwili milczenia, która w jego uszach dłużyła się niemal w nieskończoność - chwili milczenia wykorzystanej tak produktywnie, jak tylko się dało. - Zachowałaś ciepłą, wygodną bluzę. Czyn godny potępienia. - pokręcił głową ze świetnie improwizowaną naganą, uśmiechając się w końcu… jakby nigdy nic. Instynkt, jakieś wewnętrzne, podskórne przeczucie podpowiedziało mu, by nie drążył tematu - to nie była ani pora, ani miejsce na wyciąganie brudów z przeszłości, na ciągnięcie Merry za język i zadawanie niewygodnych pytań… choć tych Cassian miał dziesiątki. Wright doskonale wiedział, że powinien ostrożnie wycofać się z drażliwego tematu, pozostawiając Meredith możliwość podjęcia wątku… dziś, za miesiąc, za rok. Nie było pośpiechu, prawda? W końcu mawiają, iż czas leczy rany. Pozwala im się zasklepić… prowadzi do zapomnienia. Cass mocno wątpił w prawdziwość tych słów, na własnej skórze boleśnie odczuwając, że nie ma nic gorszego od zatracenia wspomnień. Bywały myśli, słowa, osoby oraz czyny, których pamięć należało pielęgnować, bez względu na okoliczności… i nie miał zamiaru odbierać Merry tego przywileju. - Prędzej zaczną badać upodobania seksualne mieszkańców Kwartału. - pomimo usilnych prób, Wright nie zdołał zachować poważnego wyrazu twarzy - wyobraźnia natychmiast podsunęła mu kilka… dość nietypowych zastosowań dla pędzli. - W końcu jesteśmy źródłem frustracji seksualnej, zwyrodniałych zachowań i zła. - choć Cass traktował wizję całkowitej inwigilacji w sferze łóżkowej jako niemożliwy do realizacji koszmar… nie mógł wykluczyć, że ktoś kiedyś zechce wprowadzić go w życie. Kosztem ludzkiej godności. Co ma być, to będzie - kiedyś czara goryczy zostanie przelana i słodka sielanka dobiegnie końca… ale na szczęście nie nastąpi to w nadchodzących minutach. Cassian uśmiechnął się lekko, nawet przez rękaw skórzanej kurtki czując ciepło bijące od skóry Merry. Przy niej nawet nikłe promienie słońca były doskonałe. Idealne. Łagodne, chłodne w ten ulotny, przesycony tajemnicą sposób, ślizgały się złotem po pięknej twarzy, po aksamicie skóry… po uroczych piegach, którym Wright - pomimo usilnych prób - nie potrafił się oprzeć. Całkowicie zahipnotyzowany nawet nie zauważył, kiedy musnął ustami prawy policzek Meredith, tak miękki, delikatny, gładki… niemal nierealny. I co mówiło sumienie? Co mówił cichutki, nigdy niewysłuchany głos rozsądku? Że nie powinien tego robić? Nie powinien ponawiać pieszczoty, tym razem całując kącik pełnych ust? Nie powinien obejmować Merry w talii, niwelując odległość między ich ciałami do niezbędnego minimum? Jakkolwiek nie brzmiałyby zakazy, teraz nie miały najmniejszego znaczenia - bo Wright je łamał. Jeden po drugim, z mściwą satysfakcją i szczerym przekonaniem, że jedynym czynnikiem, który może go teraz zdystansować jest tylko i wyłącznie Meredith... chociaż, do diabła, dystans był ostatnią rzeczą, której pragnął. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Sro Sie 20, 2014 6:06 pm | |
| Chyba przez moment sądziła, że udało jej się otworzyć Cassianowi oczy i uzmysłowić, jak bardzo się pomylił. Jesteś okropną egoistką. W tej chwili nie wiedziała, czy cieszyć się, że chłopak wreszcie spojrzał poza swe wyobrażenia, czy już zacząć żałować skutków, jakie mogło to za sobą pociągnąć. Sama Merry znała bowiem przynajmniej dwa momenty, które byłyby w ich relacji przełomowymi w ten najgorszy z możliwych sposobów - jeden, kiedy Wright uzmysłowiłby sobie wreszcie swą pomyłkę w ocenie Ainsworth i drugi, gdyby poszli razem do łóżka. Szczególnie ten ostatni był dyskusyjny i budzący ambiwalentne uczucia. Pani doktor nie umiała się bowiem zbyt skutecznie oszukiwać i dobre wiedziała, że kiedyś do tego dojdzie. Ba! Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogła uznać, że dojdzie do tego prędzej niż później, i że w danym momencie ona sama stanie się głucha na jakikolwiek rozsądek. Że jej egoizm sięgnie wtedy szczytu i przedwcześnie zaprowadzi ich do sytuacji, z której już nie będzie odwrotu (przy czym przez kilka chwil byłaby to jednocześnie sytuacja, z której żadne z nich wracać by nie chciało). Teraz jednak nie mieli do czynienia ani z jednym, ani z drugim, bo nie było ani miłości, ani nagłego olśnienia Cassiana. Merry musiała bardzo się postarać, by na jej twarzy nie było widać rezygnacji i rozczarowania swą omyłką. Nawet wiedząc bowiem, że dotarcie do któregokolwiek z tych punktów kulminacyjnych musiałoby się wiązać z rychłym pożegnaniem tych wspólnych, przyjemnych chwil (cóż, przynajmniej Ainsworth była przekonana, że inaczej skończyć by się to nie mogło), to w głębi duszy masochistycznie czekała, kiedy do tego dojdzie. Może po to, by sprawdzić, że jej przekonania faktycznie się ziszczą, a może raczej z nadzieją, że bardzo się myli wieszcząc tak nieprzyjemny koniec. - Rzeczywiście, jestem. - Tymczasem mogła tylko roześmiać się cicho, nie dając po sobie poznać, jak bardzo jest niewdzięczną, wypatrując nadejścia tych złych dni. - I zatrzymanie bluzy jest tego najmniejszym objawem. Zresztą, Cass, naprawdę nie wiesz, o co tu chodzi? - Uniosła lekko brwi. Jeśli wiedziała, że swym wyznaniem o minionym narzeczeństwie mogła w pewien sposób wbić chłopakowi szpilkę, to musiała też wiedzieć, że jej kolejne słowa znów sprowadzą go ku zazdrości. Jeśli natomiast nie wiedziała, wtedy wyszłaby na naiwną i ślepą w kontaktach międzyludzkich. W stylu Merry było jednak raczej dobrze wiedzieć, co mówi i co spowodować mogą jej słowa. Nawet uwzględniając jej nieporadność w poważniejszych relacjach międzyludzkich łatwiej było uwierzyć, że kontynuowała tę kwestię z premedytacją. - To przecież bluza oficera. Każda kobieta by taką zatrzymała. Ostatecznie... - Miała chyba jednak w sobie coś z człowieka, o czym świadczyły jej kolejne słowa, ewidentnie mające załagodzić sytuację. - Mundur albo gitara. Jeśli masz jedno albo drugie, nie będziesz miał w życiu osobistym problemów. - Wzruszyła lekko ramionami i uśmiechnęła się nieznacznie. A potem nie było ani kolejnych uśmiechów, ani dalszych rozmów. Lub były, ale inne, zupełnie inne, niż jeszcze przed momentem. Bardziej leniwe, ale wciąż dalekie od beztroski. - Wiesz, że to dla żadnego z nas nie może skończyć się dobrze - mruknęła cicho, każdym swym gestem przecząc jednak swym słowom. Bo to, że Merry nie umiała oprzeć się bliskości, to było jasne, ale teraz... Przecież to było zupełnie co innego niż wtedy, przy Henrym. Zupełnie co innego niż wtedy, gdy była całkiem pewną, że nie wolno, nie może, nie powinna, nie chce. Teraz... Teraz niczego nie była pewna. Lub inaczej - była pewna, czego chce, była pewna, czego nie powinna (i że jedno z drugim było praktycznie tym samym), ale wiedziała też, że w ostatecznym rozrachunku nikt niczego jej nie zabroni, nikt nie będzie jej karał. Jedynym wymiarem sprawiedliwości mogłaby być dla siebie ona sama - i z pewnością będzie, choć chyba jeszcze nie teraz. Miała nadzieję, że jeszcze nie teraz. Zresztą, teraz po prostu się nie bała. Nawet tracąc w tej chwili rozsądek, nawet znów będąc zdradzaną przez swe własne pragnienia, nie musiała zmagać się ze swymi demonami. Och, one wciąż były, to jasne, ale były tak, jak każdego dnia - nie bardziej, nie mniej. Dotyk Cassiana nie paraliżował jej i nie pozbawiał oddechu - przynajmniej nie w ten okrutny, niebezpieczny sposób. Jeśli drżała, to nie z obaw, jeśli oddychała szybciej, to nie wskutek rosnącego przerażenia. Nie znalazła w sobie siły, by się cofnąć, choć pewnie teraz byłoby to znacznie łatwiejsze, niż później. Nie potrafiła jednak, nie chciała znów się dystansować, znów wracać do swej skorupy, za swój lodowy mur. Na Boga, wszyscy ludzie popełniali błędy, więc skoro i tak nie da się tego uniknąć, dlaczego przynajmniej jednego nie popełnić świadomie? Gdy po chwili wahania objęła chłopaka lekko za szyję, zdawało się, że wszystko jest przesądzone. Trudno. Za chwilę przyjemności zawsze się płaciło, a cena za bliskość Cassiana przynajmniej w tej chwili nie powinna być wyższa, niż za kogokolwiek innego. - Nie mam pojęcia, co my do cholery robimy... - westchnęła wreszcie cicho, chwilę później jednak nakrywając wargi Wrighta swoimi. Wciąż czuła jeszcze smak wygaszonego kilka chwil wcześniej papierosa, teraz dodatkowo smakując nikotynę także z chłopięcych ust. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : kiedyś - artysta, teraz - sadysta Przy sobie : fałszywy dowód tożsamości, paczka papierosów, paczka zapałek, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Sro Sie 20, 2014 10:23 pm | |
| Otworzyć oczy, uzmysłowić, jak bardzo się pomylił? Aby Wright - a zwłaszcza Wright zakochany - był w stanie przejrzeć na oczy, trzeba było czegoś więcej niż druzgoczącej informacji, samokrytyki i niewyczerpanych pokładów nadziei. Znacznie więcej. Oderwany od świata, pogrążony w oceanie kolorów oraz form, Cassian zaciekle spychał na granicę świadomości natarczywe za i przeciw, które rodziły się w chwili refleksji nad… cóż, przyszłością tej relacji. Nawet Cass musiał - oczywiście niechętnie - spojrzeć prawdzie w oczy. Nawet on zmuszony bywał, zwykle podczas długich, bezsennych nocy, do zastanowienia się: co dalej? Co będzie dalej? Wright nie wątpił, że przed nim i Merry jeszcze wiele wspólnie spędzonych godzin, gdy mityczna kraina zwana przyszłością będzie wyłącznie pogrążonym we mgle, zamazanym punktem, do którego żadne z nich nie chciało dotrzeć… ale w końcu musiało. Po drodze czekało na nich oczywiście jeszcze wiele etapów, wiele wspomnień, wiele retrospekcji ku którym będą wracać za rok, dwa, pięć lat… albo i dekadę. Jeśli dożyją. O ile dożyją. Chyba tym żył Cassian - nie wspólną wizją przyszłości, ale możliwością jej kreowania. Nie interesował go efekt końcowy, nie myślał o skutkach i konsekwencjach - wolał sycić się chwilami, które dopiero miały do nich doprowadzić. Proces tworzenia był znacznie bardziej interesujący od owoców pracy. Pocałunki - oczywiście - dawała satysfakcję, ale Wright potrafił docenić te ułamki sekund tuż przed nimi, gdy napięcie sięgało zenitu, a emocje… były najbardziej intensywne, bo jeszcze nie przytłumione poczuciem euforii wywołanej smakiem ust Merry. Cass uśmiechnął się lekko, bardziej do własnych myśli niż do Meredith - chwila jej rozczarowania, zawahania, można powiedzieć: niemal rezygnacji nie umknęła jego uwadze. Wbrew wszelkim znakom na ziemi i niebie Wright nie był skończonym głupcem, nawet on potrafił odnaleźć przyczyny podobnej reakcji… ale prawdziwy problem tkwił w tym, że nie chciał im zapobiegać, wyzbywając się własnej naiwności. Ani dziś, ani w najbliższej przyszłości. - Doskonale wiem, o co tu chodzi. Może… może znacznie lepiej, niż sam bym tego chciał. - zauważył z cichym śmiechem, wpatrując się w Merry z rozbawieniem. Nie był typem faceta, który piekliłby się na każdą wzmiankę o wszystkich byłych, niedoszłych i teraźniejszych adoratorach swojej kobiety - teraz, gdy początkowe zaskoczenie w końcu z niego uleciało… mógł rozpoznać w sobie wyłącznie ciekawość. Kim był jej narzeczony? Jak się nazywał? Co zrobił, poza służeniem w armii i… byciem cholernie wielkim? Cassian wiedział, że w odpowiednim momencie - na pewno nie dzisiaj, ale kiedyś- o wszystkim się dowie. Krok po kroku, bez pośpiechu, bez naciskania na Merry, bez zbędnej natarczywości w słowach, spojrzeniach i gestach… - Gitara też rozwiązuje problemy osobiste? - brwi Wrighta podjechały nieznacznie do góry, gdy zacmokał z zadowoleniem, kiwając lekko głową. Jeśli podobna zasada zaczęłaby sprawdzać się w Kwartale, Cass w końcu mógłby ustatkować własne życie… co oczywiście nie wchodziło w grę. Za bardzo uwielbiał panujący wokół niego chaos, to poczucie całkowitego braku ograniczeń i zobowiązań - na dobrą sprawę Meredith była jedynym stałym elementem życia Cassiana… zaś sam Wright wolał nie wiedzieć, co by się stało, gdyby ten filar pewnego dnia po prostu zniknął. - Szczęśliwe zakończenia… - wymamrotał pod nosem Cass, wpatrując się z lekkim uśmiechem w Merry. Co miał powiedzieć? Że nie ma racji, że wszystko skończy się dobrze? Że będą żyli długo i szczęśliwie, zupełnie jakby czas zatrzymał się tu i teraz, w ruinach Pałacu Sprawiedliwości? Krótko mówiąc: miał skłamać? Nie, nigdy. Nie w jej obecności. Wolał nie burzyć spokoju tych kilku chwil, które cudem udało im się skraść ponurej rzeczywistości. Wolał nie tracić jednej z niewielu okazji, dzięki którym mógł zebrać kolejne, dobre wspomnienia do swej kolekcji - wspomnienia pękające od barw, ociekające złotem włosów Merry, czerwienią jej ust i olśniewającą jasnością skóry. W tej chwili prawdziwy świat w starciu z tym, który właśnie zaczął kreować w myślach Wright, był płaski, zupełnie jakby został wycięty z papieru. Horyzont dziwnie krótki, perspektywa zdeformowana - i jedynie obraz zamkniętej w objęciach kobiety wyraźny, ostry... niemal wymagający uwiecznienia w pamięci. Cassian lubił to, jak wzrok Meredith bez ustanku odpowiadał otwarcie na jego spojrzenia, z odcieniem ironicznego dystansu, który Cass za każdym razem pragnął zburzyć… lubił ogólne wrażenie powściągliwości, jakie sprawiał wygląd i ruchy kobiety. Lubił świadomość, że Merry nie cofa się przed jego dotykiem, przed pocałunkami i delikatnymi pieszczotami, zupełnie jakby nigdy nigdzie się nie spieszyli… co przecież nie było prawdą. Lubił w końcu wiedzieć, że ona również to lubi - wbrew wszystkim obawom, obiekcjom i niepewności, które przejawiała przy każdej okazji. Wright uśmiechnął się lekko, gdy Ainsworth lekko objęła jego szyję - nawet nie potrafił wymarzyć sobie bardziej czytelnego przyzwolenia… które przypieczętowane zostało pocałunkiem. Niestety, dziwnie gorzkim, zupełnie jakby… - Merry... - mruknął Cass cicho, niewyraźnie, niechętnie, dopiero po chwili odsuwając usta od zmysłowych warg kobiety - nie dalej niż na kilka milimetrów… ale jednak. - Nie myśl. Chociaż raz… - Cassian musnął opuszkami palców policzek Meredith, po czym ostrożnie przyłożył do niego dłoń, starając się choć minimalnie ogrzać zmarzniętą, smaganą wiatrem skórę. - … nie analizuj. - uśmiechnął się - a przynajmniej miał nadzieję, że ten grymas wyglądał jak uśmiech. Minął dłuższy moment, nim Cass oderwał wzrok od spojrzenia Merry, odgarniając jednocześnie pasmo miękkich włosów na plecy kobiety… i centymetr po centymetrze, milimetr po milimetrze, przesuwając usta w stronę jej szyi, już po krótkiej chwili napotykając miękką, jędrną skórę, tuż poniżej podbródka. Wright musiał nieznacznie się pochylić, by dotrzeć do tego miejsca, jednak nic nie wskazywało na to, aby podobny układ mu przeszkadzał. Jego wargi złożyły na ciepłej skórze Merry pocałunek, najpierw w okolicach żuchwy, później zaś lewego ucha, by nagle odnaleźć drogę do delikatnego zagłębienia tuż nad obojczykiem. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Czw Sie 21, 2014 10:37 am | |
| Czasem - nie, właściwie bardzo często zazdrościła Cassianowi jego beztroski. Gdyby tak jak on potrafiła nad przyszłość przedłożyć teraźniejszość, wiele by się pewnie uprościło i z pewnością spałaby lepiej. Tylko, że to przecież nie było tak proste. Po dwudziestu pięciu latach życia, w tym kilkunastu w pełni świadomego, nie da się od tak zmienić swojego spojrzenia na świat, jakkolwiek byłoby ono pokrętne. Meredith zdawała się być więc skazaną na swoje analizowanie... No, przynajmniej w niektórych przypadkach. Nie miała przecież jako takiego problemu z wymienianiem mężczyzn jak rękawiczek póki mieścili się oni w kategoriach powszechnie akceptowalnych dla jej wieku, ale w innym przypadku... Mogła sobie wmawiać, że opinia społeczeństwa nic ją nie obchodzi, ale przecież jak każdy człowiek była stworzeniem stadnym i to, jak ją postrzegano, było ważne. Zresztą, była wychowana według takich a nie innych przekonań, w zgodzie z którymi mając za sobą dwadzieścia pięć wiosen powinna mieć już męża i, być może, rodzić drugie dziecko. Co jednak robiła Merry? Zamiast być przykładną żoną pozwalała się rozpieszczać nastolatkowi. Jasnym było, że nie mogła się z tym czuć dobrze... ...przynajmniej z jednej perspektywy. Bo z drugiej czuła się aż za dobrze - i pewnie dlatego właśnie wciąż odsuwała od siebie moment, w którym będzie musiała wreszcie z czegoś zrezygnować. Albo ze swych oporów, albo z Cassiana. Albo ze swego spokoju, jakim wiązała się akceptacja wszystkich swoich demonów, albo z możliwości bycia przez kilka kolejnych chwil szczęśliwą bardziej niż zazwyczaj. Na ten moment nie była gotowa na taką decyzję i aury swoistej nonszalancji, jaką promieniował Wright, łaknęła jak kania dżdżu. Nie umiała jej podzielać, nie w pełni, ale poddanie się jej było... Może nie tyle łatwe, co po prostu możliwe. I w obliczu powodzenia - bardzo przyjemne. W końcu póki nie analizujesz potencjalnych skutków swych poczynań, łatwiej przychodzi ci cieszenie się życiem, nie? Chwilami, których w innych okolicznościach unika się jak szalejącego ognia. Potrafiąc patrzeć przez palce na kolejne dni, tygodnie czy miesiące, nie tylko od pożaru nie uciekasz, ale całkiem świadomie wkładasz w ogień palce, dłonie, całe ręce, by choćby przez krótką chwilę cieszyć się ekstatycznym, pierwotnym uniesieniem. To, że później przyjdzie ci za to zapłacić w danym momencie nie ma żadnego znaczenia. I choć sama Merry nie umiała do końca tak podchodzić do życia, choć udawało jej się to tylko czasami - znacznie częściej doprowadzała się do sytuacji, które po prostu nie miały pociągnąć za sobą żadnych szczególnie uciążliwych konsekwencji - tak w towarzystwie Cassiana mogła przynajmniej pławić się w jego własnej beztrosce, czerpać z niej garściami (no, przynajmniej się starać) i tym samym zdobywać dla nich jedną z takich chwil, które w ocenie jej analitycznego umysłu nigdy nie powinny mieć miejsca. Tak jak teraz, gdy z cichym westchnieniem otarła się policzkiem o wnętrze jego dłoni, odsuwając się trochę dalej jedynie na moment, tylko po to, by przełożyć nogę na drugą stronę murku, tym samym siadając na nim okrakiem. A potem znów była bliżej, tak blisko, jak był można i... Tak, zdecydowanie starała się nie myśleć. - Och, Cassian... - westchnęła cicho, gdy jego wargi znaczyły przyjemnym gorącem kolejne fragmenty jej skóry. I choć odchylony nieco materiał bluzy wystawiał ją teraz trochę bardziej na porywy chłoszczącego wiatru, nie było sposobu, by mogło być jej zimno. Nie teraz, nie przez kilka najbliższych chwil. Przylgnęła do chłopaka, dwoma, może trzema delikatnymi, krótkimi pocałunkami znacząc jego szyję, a potem kryjąc piegowatą twarzyczkę w jej zagłębieniu. Obejmujące Cassa ręce zsunęła na wysokość pasa i, naprawdę, nie wiedziała już, co musiałoby się stać, by była w stanie kategorycznie go od siebie odepchnąć i... uciec, tak. Bo teraz nie było możliwe, by tak po prostu odeszła - w grę wchodziła jedynie bezczelna ucieczka, na którą jednak nie mogła się zdecydować. Oddanie się (niemal) całą sobą komuś, przy kim było ci tak dobrze (nawet, jeśli na co dzień odpychało się go i traktowało jak najgorszego natręta - bo przecież inni ludzie, ich spojrzenia, bo przecież własne wyrzuty sumienia i własne demony...) to nie coś, z czego łatwo zrezygnować i się wycofać. Odchylając się nieznacznie, tylko na te niezbędne minimum, uśmiechnęła się czule i bez pośpiechu ucałowała policzek chłopaka, a potem kąciki jego warg - w idealnym odbiciu jego własnych, wcześniejszych poczynań. To jest niepoważne, krzyczał rozsądek, ale serce tłukło się w piersi wystarczająco głośno, by podobnie umoralniające stwierdzenia na jakiś czas zagłuszyć. Gdyby nie to, że była lekarzem i znała biochemiczne podstawy podobnych odczuć - że endorfiny, że przyspieszona praca serca i stąd ten otumaniający szum w skroniach, wypieki na policzkach, że odrobina adrenaliny - naprawdę byłaby skłonna uwierzyć w jakąś dziwną magię, swoiste opętanie, jakie miałoby mieć w tej chwili miejsce. Bo jak inaczej wytłumaczyć jej szczeniacką naiwność, to, że w jednej chwili będąc szacowną panią w białym kitlu, w tej drugiej mogła się od tak zapomnieć, cofając emocjonalnie do stanu przysługującego targanym burzą hormonów nastolatkom? |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : kiedyś - artysta, teraz - sadysta Przy sobie : fałszywy dowód tożsamości, paczka papierosów, paczka zapałek, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pią Sie 22, 2014 11:53 am | |
| Beztroska Cassiana często - stanowczo zbyt często - mylona była z jego naiwnością... Naiwnością będącą nie tyle kwestią młodego wieku, co owocem wychowania. W Kapitolu, w mieście, gdzie obywatelom przez dziesiątki lat niczego nie odmawiano, trudno było wykształtować silny, nieugięty charakter, który w przyszłości - nie tak dalekiej, jak mogłoby się wydawać - pomógłby odpierać ciosy życia. Nikt w stolicy nie przygotowywał swych dzieci do rebelii, nikt nawet nie pomyślał, że jego latorośl pewnego dnia wyląduje w getcie, zdana wyłącznie na siebie. Oczywiście, co bardziej zapobiegliwi potrafili wykształtować w swych potomkach coś na wzór linii bezpieczeństwa, po której przekroczeniu bezbronny człowiek staje się po stokroć bardziej ostrożnym i gotowym do zadania ciosu… … ale Wright nie należał do tego - jakkolwiek nie spojrzeć - wąskiego grona. Jego życie nawet po roku spędzonym w Kwartale przypomina nieco kolorową mozaikę tworzącą się z szeregów upadających szkiełek; obraz, który w pełni będzie widoczny dopiero wówczas, kiedy przewróci się ostatni element. Światem Cassiana rządzi jedno z podstawowych praw; prawo ciągu przyczynowo-skutkowego. Jedno zdarzenie pociąga za sobą drugie, to z kolei prowokuje następne, czasem nawet kilka następnych, i kiedy cała ta machina rozkręci się na dobre, to już nie sposób jej zatrzymać… aż do całkowitej katastrofy - albo pełnego zwycięstwa. Cass (po raz pierwszy od lat!) nie musiał obawiać się o opinię publiczną, nie musiał zastanawiać się co ludzie powiedzą, nie musiał dbać o dobry wizerunek ani sympatię społeczeństwa - liczyło się wyłącznie tu i teraz. Tu i teraz, które czyniło z niego znacznie większego egoistę niż z Merry. To on, nie ona, powinien wstać i odejść, zostawiając za sobą niespełnione marzenie, które do końca życia ciążyć będzie na jego sumieniu. To on, nie ona, powinien przerwać tą znajomość i pozwolić Meredith - nie, nawet nie tyle pozwolić, co zasugerować jej, by znalazła dla siebie kogoś lepszego. Bardziej odpowiedniego… i odpowiedzialnego. Kogoś, przy kim nie musiałaby zastanawiać się, czy jest w stanie zaakceptować jego wiek, mierną pozycję, całkowity brak perspektyw. Kogoś, kto będzie w stanie zapewnić jej przyszłość. Kogoś, kto nie naraża jej życia za każdym razem, gdy wkracza do Kwartału. W końcu kogoś, kto jest wolny, kogoś, z kim może pójść na normalną randkę do kina, baru, parku. Krótko mówiąc: kogoś, kto nie jest Wrightem. Ale Cassian był zbyt… wielkim tchórzem, aby na to pozwolić. - Przepraszam, Merry... - wymamrotał tak cicho, tak niewyraźnie, tak… tak wstydliwie, że Meredith mogła go nie usłyszeć - albo podejrzewać, że się przesłyszała. Wright był zbyt zapatrzony w siebie, we własne potrzeby, we własne uczucia, by ułatwić Merry decyzję i pozwolić jej na dorosłe, poważne życie. Takie, jakie wiodą wszyscy dorośli, poważni ludzie poza Kwartałem. Moment, w którym Meredith w końcu zostawi Cassa (a zrobi to, prędzej czy później to zrobi), zawsze był dla Wrighta niepokojącą wizją. Dręczącą jak uporczywy ból głowy… i sprawiającą, że Cassian podejmował działania bez chwili wytchnienia. Każdy jego czyn, każda decyzja determinowane były jedynie przez wzgląd na Merry, na nielicznych bliskich, jak sam lubił w duchu nazywać towarzyszy niedoli. Żył i działał przez wzgląd na ich dobro, wygodę, szczęście… i przetrwanie. Gdyby ktoś ściągnął z jego barków ten ciężar, nieświadomie pozbawiłby Cassa oddechu, wydarł życiowy cel, zamknął w ciasnej celi, odebrał broń… a co najgorsze - pozostawił go na pastwę własnych rozterek. Uwolnionych demonów umysłu, przystępujących do ataku za każdym razem, gdy tylko zamykał oczy. Dlatego już dawno przestał się dziwić, że tak intensywnie reaguje na obecność Meredith. Gdy nie było jej w pobliżu - przez całe godziny zamieniające się w dni, dni zamieniające się w tygodnie (bo przecież miała własne życie, własną pracę, własne obowiązki, a on, Cassian, to tylko miły przerywnik między kolejnymi aktami sztuki), Wright był niepełny. Nagi. Bezużyteczny. Obdarty z własnej tożsamości. Uwięziony w niebycie, gdzie nie ma czasu, nie ma przestrzeni - jest za to opalizująca, pusta wieczność. Ale teraz - teraz nic nie miało znaczenia. W chwili, gdy mógł obejmować Ainsworth, gdy czuł na wargach smak jej skóry, naprawdę nic nie miało znaczenia. Liczyła się tylko bliskość, pogłębiana delikatnymi muśnięciami pełnych ust Meredith na jego szyi, wzmacniana ciepłem jej delikatnych dłoni obejmujących go w pasie, sfinalizowana zmniejszeniem odległości do minimum, którego nie mogli pokonać z uwagi na czas i miejsce. Wright uśmiechnął się lekko, gdy Merry powtórzyła jego gesty z niemal zwierciadlaną dokładnością, nie dał jej jednak czasu na choćby próbę podjęcia ucieczki - tym razem to usta Cassa odnalazły miękkie wargi Meredith i złożyły na nich gorący, niespokojny pocałunek, zupełnie jakby Cassian podejrzewał, że nie zostało im wiele czasu - a przynajmniej nie tyle, ile by pragnął. Lewa dłoń Wrighta przesunęła się ostrożnie na smukłe plecy Merry, centymetr po centymetrze badając opuszkami palców delikatną linię kręgosłupa zarysowaną pod materiałem bluzy. Pod wpływem bliskości Meredith, Cass czuł ciepło rozprzestrzeniające się powoli, od środka, najpewniej z samego serca. Potem, zupełnie irracjonalnie, trochę smutku ściskającego za gardło, zażegnanego zaraz radością wywołaną kolejnym, znacznie odważniejszym pocałunkiem - lecz nad wszystkim dominowało, dominuje i będzie dominować pragnienie dotyku. Dotyku ciepłej, gładkiej skóry, będącej jakby odzwierciedleniem życia. Tylko na chwilę, w celu przekonania się, że Merry naprawdę tu jest, że jest… prawdziwa. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pią Sie 22, 2014 12:40 pm | |
| Przepraszam... Przepraszam? To ostatnie, czego się spodziewała i gdyby nie to, że na co dzień musiała wyłapywać takie właśnie niewyraźne, ledwie słyszalne słowa, z pewnością uznałaby to za przesłyszenie. Ale przecież tam, w szpitalnych salach, tylko na takie mogła liczyć. Uparcie trzymając się swego OIOMu, większość czasu spędzała w szpitalnej ciszy, ale czasem... Czasem były słowa. Głosy. Ból ubrany w pełne zdania lub tylko ich urywki. Tęsknota, żal czy strach nie nagie, jak przedtem, ale odziane w zrozumiały kod słów. Ona, jako lekarz, wyczekiwała tych chwil. Nasłuchiwała każdej zmiany oddechu i każdego szeptu który mógłby świadczyć o powrocie pacjenta do żywych. Powrocie chwilowym lub stałym, właściwie nie miało to znaczenia. Nigdy nie wybiegała w przyszłość na tyle, by planować losy swych podopiecznych. Na ich głos nie czekała po to, by przy akompaniamencie fanfar ogłosić, jak bardzo im się poprawiła, ale dlatego, że po prostu był znak przełomu. To, co działo się później, nie było ważne. Ważne było to, co teraz. Ale tylko w szpitalu. Tylko tam faktycznie umiała docenić teraźniejszość, wynieść ją ponad przyszłość. W normalnym życiu to byłoby... nierozsądne? Tak przynajmniej sądziła. Uczono ją, że życie trzeba planować, trzeba wiedzieć, do czego się dąży i co chce się osiągnąć. To jak z rozgrywką szachów - nie wygrasz jej nie potrafiąc rozplanować swych poczynań niemal na całą grę. I choć możliwość wygrania życia była kwestią dyskusyjną, mechanizm był przecież ten sam. Pragnąc stabilizacji, poczucia bezpieczeństwa, musisz być pewien swej kontroli, musisz iść po wcześniej wytyczonej ścieżce - wytyczonej przy tym tak, by nic cię nie zaskoczyło. Każde zdziwienie jest czynnikiem destabilizującym, utrudniającym odnalezienie się w życiu. I takim było właśnie przepraszam Cassiana. Usłyszała je, ale nie rozumiała. Wszystko przez to, że przecież nie patrzyła na chłopaka jak na kolejnego egoistę. Może zbyt mało się znali, by mogła to dostrzec, może w swej ostrożności nie zdobyła całej garści istotnych informacji, które pozwoliłyby jej prawidłowo go ocenić. Zresztą, z nim przecież było tak samo. Miał jakieś wyobrażenie, jakąś wizję, która nie do końca współgrała z rzeczywistością. Zgadywał jej pragnienia i potrzeby, nigdy nie mogąc mieć pewności, że są one rzeczywiście takie, jak podejrzewał. Bo co tak naprawdę o sobie wiedzieli? Prawie nic. I może dlatego ta znajomość była tak ważna. Wiedza o drugim człowieku to przecież broń obosieczna. Niewiele ułatwia, za to niemal wszystko komplikuje. Im więcej o kimś wiesz, tym bardziej obawiasz się, czy swoim postępowaniem go nie skrzywdzisz. Coraz częściej analizujesz wszystkie fakty, które znasz, szukając odpowiedzi na pytanie czy to go nie zrani? Decydując się na poznanie kogoś, przyjmujesz też swego rodzaju zobowiązanie ostrożności. Bo przecież nie będzie już wyjaśnienia nie wiedziałam. Ale teraz Merry faktycznie wielu rzeczy nie wiedziała. Opierała się na urywkach informacji, które gdzieś kiedyś się pojawiły, ale nie wystarczały, by uznać Cassiana za faktycznie znanego. Nie wystarczały też, by mogła zrozumieć to nieszczęsne przepraszam. A skoro tak... Skoro tak, to postanowiła udawać, że nie słyszała. Tak było lepiej. Bezpieczniej i... Zdecydowanie mniej odpowiedzialnie. Przywarła do jego warg bardziej łakomie, jak gdyby chcąc zetrzeć tę niepewność, którą zrodziły w niej słowa chłopaka. Niepewność, która rosła proporcjonalnie do stężenia czułości, jaką sobie okazywali. Niepewność, która kazała jej przerwać ich poczynania, zatrzymać się gwałtownie i... Coś zrobić. Coś, co na dłuższą metę okazałoby się rozsądniejszym niż wzajemne pieszczoty. I nagle, zupełnie irracjonalnie, gdzieś w trakcie delikatnej wędrówki palców Cassiana wzdłuż jej kręgosłupa - żal. Wstyd. Tęsknota. Odwzajemniła kolejny pocałunek zapamiętale, nie myśląc jeszcze, nie pamiętając, nie... - Cass... Cass, zaczekaj, proszę - szepnęła cicho, bez szczególnego przekonania. Pewność rosła stopniowo, wraz z kolejnymi obrazami nakładającymi się na rzeczywistość. Odetchnęła powoli, bardzo powoli i spojrzała po sobie. Schowała dłonie w zbyt szerokich rękawach bluzy, bluzy pachnącej tak znajomo... Nie, przecież nie pachniała. Już dawno nie. Od pięciu, sześciu lat nie była niczym innym jak tylko ubraniem. Ubraniem z palącą skórę naszywką na wewnętrznej stronie. Kristian Almstedt, korpus oficerski. Tylko chwila wahania, tylko delikatne zmarszczenie brwi poprzedziło gwałtowne zerwanie ze wspomnieniami. Nie mogło ich być. Nie miały racji bytu. To, że wracały, że zawsze wtedy, kiedy nie trzeba - mówią, że to normalne. Że tak się dzieje. Że można z tym walczyć. Zdjęła bluzę przez głowę i odłożyła ją na murek za sobą, wystawiając się na zimny wiatr. Zwyczajny, gładki biały t-shirt nie mógł chronić przed zimnem, ale to nie miało znaczenia. Ważniejsze, że chronił przed przeszłością. Przeszłością, którą Merry tak bardzo chciała pozbawić wartości, mocy wzbudzania wyrzutów sumienia. I znów - tuż przy Cassianie. Bez muru wspomnień, bez bariery poczucia winy, bez fizycznej granicy grubego, ciepłego materiału. Bez rozsądku. Odnalazła jego wargi, ucałowała powoli. Przepraszam. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : kiedyś - artysta, teraz - sadysta Przy sobie : fałszywy dowód tożsamości, paczka papierosów, paczka zapałek, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pią Sie 22, 2014 6:06 pm | |
| Zasady rządzące tym światem są niezwykle proste i zwykły sprowadzać się do czterech słów: łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Decyzje, w obojętnie jakiej sprawie, niezwykle łatwo podejmować, jednak z ich realizacją zwykle bywają problemy. Na przeszkodzie stają finanse, moralność, chęci… albo coś tak prozaicznego jak miłość. Przywiązanie. Uczucia, o które nikt nigdy się nie prosi, lecz dostaje je w pakiecie, który pokrótce można nazwać „życiem”. Gdyby człowiek potrafił wyzbyć się ograniczających go barier, bez problemu mógłby dążyć do wyznaczonych przez siebie, z pozoru nieosiągalnych celów - na drodze nie stałyby mu uwarunkowania społeczne i towarzyskie, o przyjaźni, sympatii czy miłości nie mówiąc. Z drugiej strony - gdyby człowiek potrafił wyzbyć się barier, czy w ogóle mógłby nosić miano… ludzkiego? Stać się potworem jest znacznie łatwiej niż pozostać sobą, zwłaszcza w takich miejscach jak Kwartał, w podobnych okolicznościach i realiach - gdy ziemia wciąż wilgotna jest od krwi, a sny wypełniają twarze zmarłych bliskich. Wojna to najłatwiejszy sposób, by zatracić swe priorytety i utopić je w rozkładających się ciałach tych, którzy polegli… a, zdaniem Wrighta, żaden przywódca nie powinien poświęcać poddanych na ołtarzu wybujałych ambicji lub na wskutek zaślepienia własnymi pragnieniami… ale był przecież jedynie naiwnym nastolatkiem, do tego takim, który utknął w Kwartale i raczej nieprędko go opuści. Bo przecież gdyby Cassian wbrew rozumowi, wbrew prawom boskim, przeciw naturze, jakąś mocą diabelską czy niebiańską, wszystko jedno, gdyby miał jakąkolwiek alternatywę, nie wahałby się ani chwili - porzuciłby wszystko, co ma tutaj i odszedł… gdzieś? Gdzieś, gdzie mógłby ułożyć życie na nowo, zacząć je od zera - tym razem z pełną świadomością celu, który pragnie osiągnąć. Alternatywy jednak został pozbawiony już dawno temu, zaś teraz pozostawiała jedynie nadzieja na cud, na interwencję nadprzyrodzoną, na istnienie bodajże zaświatów, miejsca, gdzie zbierają się dusze zmarłych oczekujących na swych krewnych i przyjaciół, miejsca pełnego spokoju i miłości, zamiast nicości, przerażającej, czarnej nicości, w którą Wright został strącony z chwilą zamknięcia w Kwartale. Być może dlatego przepraszał. Nie tylko z uwagi na własny egoizm - poniekąd urojony - ale także z powodu bezwzględności, którą był w stanie się odznaczyć… jeśli tylko miałby ku temu okazję. Zapewne później, znacznie później, gdyby wszystko się uspokoiło, ustatkowało, przycichło - zapewne wtedy wróciłby do Kapitolu, przeprosił Meredith, błagał o wybaczenie i… łudził się, że je uzyska. Ale przecież Merry była ponad tym. Ponad zwykłą cielesnością. Ponad każdą istotą ludzką, jaką Cassian kiedykolwiek poznał. Analityczność, jasna jak słońce i równie wysoko zawieszona, zawsze była nieodłączną cechą jej charakteru. W chwili, w której Wright zniknąłby z Kwartału, Ainsworth miałaby pełne prawo do uznania Cassa za nieprzyjaciela, wroga… za martwego. Wszak tyle zostałoby z Wrighta: pustka. Pustka i nicość. Zeszłego wieczoru zastanawiał się nad tym - pijąc samotnie w pokoju, upijając się coraz ciężej, z coraz większą goryczą, naprawdę przez chwilę sądził, że mógłby zagwarantować Merry coś więcej niż tylko ulotne chwile przyjemności… jedynym warunkiem była ucieczka. Jednak chęć walki mieszała się w Cassianie z rozpaczą - rozpaczą nad przeszłością, którą w chwili zniknięcia musiałby pogrzebać w swym życiu, w pijackim zadufaniu mając jeszcze nadzieję na wskrzeszenie miłości Meredith. Całą noc walczył z nieznośną determinacją, rosnącą niczym guz lub narośl, z całą pewnością zaś jak coś chorobliwego, zatruwającego umysł, mącącego prawidłowy ogląd rzeczy. Coś, co przecież znikło, wypaliło się w świetle dnia, gdy tylko zrozumiał jedno: jest zdany wyłącznie na siebie. Cass przez chwilę sądził, że Merry przejrzała jego myśli, jakimś cudem odczytała je na bladej twarzy - w momencie, w którym kazała mu zaczekać, był niemal pewien, że to koniec. Koniec, uderzy go w twarz, popuka się po głowie, po czym rzuci krótko: jesteś niepoważny, jeśli sądzisz, że poza KOLCem czeka nas przyszłość… i jeszcze bardziej niepoważny, jeśli sądzisz, że znajdziemy ją w Kwartale. Wright zacisnął lekko usta (w wyrazie determinacji? Rozżalenia?), gdy Meredith odsunęła się nieznacznie, jak zwykle kryjąc uczucia za doskonale dobraną maską. Wzrok Wrighta, pociemniały, przejrzysty, jakby strumień dotarł wreszcie do głębokiego górskiego jeziora, śledził poczynania Merry z uwagą, aby w końcu wyrazić ulgę - wyraźną ulgę spowodowaną zniknięciem wojskowej bluzy (zwykłej bluzy, nie, to nie kwestia tego, że należała do byłego narzeczonego - Meredith po prostu chciała ją ściągnąć, to wszystko). Niewiele brakowało, by odetchnął cicho, jakby strącił z serca olbrzymi głaz - od tego odwiódł go jednak pocałunek Merry. Ciepły, przyjemny, kojący pocałunek. Cassian musnął dłonią kark Ainsworth, przelotnie, zupełnie jakby jego dłoń zbłądziła szukając odsłoniętego ramienia - i najwyraźniej tak było, bowiem chwilę później dotknęła materiału cienkiej koszulki. Zbyt cienkiej. Opuszki palców Cassa, pokaleczone, stwardniałe, pokryte siateczką blizn będących drobnym prezentem od strun gitary, przesunęły się ostrożnie po ramieniu Merry… i bez problemu odnalazły na nim gęsią skórkę, gęsto znaczącą odsłonięte ręce. Wright niechętnie, niemal z trudem oderwał wargi od miękkich ust Meredith, rzucając krótkie, ulotne spojrzenie bluzie leżącej za plecami kobiety. - Kapitol wymrze, jeśli jeden z jego najlepszych lekarzy zachoruje na grypę. - swobodny, rozbawiony, tak naturalny dla Cassiana ton był zaledwie akompaniamentem do jego czynów - Wright wystąpił przeciw wszelkim prawom natury i zamiast rozebrać kobietę… zaczął ją ubierać. Wystarczyły trzy szarpnięcia, by Cass uwolnił się z sideł skórzanej kurtki, lekko przetartej na łokciach, lecz nadal dumnie pełniącej funkcję skutecznego ocieplacza. - Poza tym… - kąciki jego ust powędrowały do góry w wyraźnym uśmiechu, kiedy zarzucił materiał na plecy Merry i niemal pieszczotliwie otulił nim ramiona Ainsworth. - … to przecież kurtka muzyka. Każda kobieta chciałaby taką mieć. - dodał z rozbawieniem, parafrazując wcześniejsze słowa Meredith - a nim ta zdołała odpowiedzieć, Cass ponownie przy niej był, składając na zadartym, piegowatym nosku krótki pocałunek i obejmując smukłą talię Merry ramionami. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pią Sie 22, 2014 9:55 pm | |
| Ucieczka z Kwartału. Życie poza Kwartałem. Przyszłość poza Kwartałem. Pomimo, że sama nie mieszkała w KOLCu i przy sprzyjających wiatrach nigdy nie będzie musiała się do niego przenosić, te sformułowania nie były jej obce, prawdę mówiąc... Bardzo ją absorbowały. Nie na co dzień, oczywiście i nie każdego dnia, ale wtedy, gdy pogrążona w przegranej walce z koszmarami siedziała w ciemności swego mieszkania, skulona pod kocem i niezdolna, by zasnąć. Właśnie wtedy fundowała sobie kalejdoskop złożony z obrazów z życia - tego, którego było, tego, które jest i tego, które mogłoby być. Wciąż niezatarte wspomnienia Almstedta przeplatały się z równie wyraźnymi obrazami Cassiana a pytania o to, co zrobiła źle stały obok pytań o to, co dla odmiany mogłaby jeszcze zrobić dobrze. Więc tak, zastanawiała się nad tym. Naprawdę poważnie zastanawiała się nad możliwościami wyrwania z Kwartału kogokolwiek ze swych znajomych, choćby jednej osoby, choćby... W porządku. Wiadomo, że chodziło głównie o Cassiana. Nie dlatego, by go jakoś szczególnie kochała. Nie dlatego, by naprawdę planowała jakąś wspólną przyszłość - nawet w ciągu tak ponurych nocy nic podobnego nie przychodziło jej do głowy - ale dlatego, że... Tak. Przywiązała się. W jakiś sposób, może bardzo ograniczony, może skrajnie egoistyczny, ale rzeczywiście do tego doszło. Myśl, że w pewnej chwili spotkanie z Wrightem mogłoby być niemożliwe - bo zacieśniliby kontrole Kwartału, bo za każdym uprawnionym do przebywania za murem wlókłby się ogon w postaci Strażnika, bo... - doprowadzało ją do stanu najwyższego sfrustrowania. Będąc stworzeniem, które zwykle dostaje to co chce - lub raczej nie dostaje, a po prostu sobie bierze - nie zamierzała godzić się z tym, że ktoś może jej czegoś zabronić, coś (w tym przypadku - kogoś) odebrać. Po prostu nie. Więc tak, zastanawiała się nad tym, czy cokolwiek można z tym zrobić, jakkolwiek zmienić. Nie musiała znać myśli Cassiana, by jej własne podążyły podobnym torem. Ucieczka. To chyba się zdarzało, nie? Czasem, przy odpowiedniej pomocy, odpowiednim ryzyku. Może więc nie sama ucieczka była problemem, a to, co po niej? Tak, zdecydowanie, to przyszłość po niej była skryta w najciemniejszych barwach. Bo co, nawet, gdyby udało się przekroczyć mur i wygwizdać Strażników - co dalej? Przecież nie Kapitol. Więc dystrykty? Tam też nic nie czekało, nic poza ewentualnym najazdem przydupasów Coin. To żadna przyszłość, naprawdę żadna. Ale nawet wiedząc to, nawet będąc zupełnie pewną, nie puknęłaby się w głowę i nie wypowiedziałaby słów, które wkładał w jej usta Wright. Raczej uśmiechnęłaby się na poły czule, na poły z rezygnacją i... I nic. Nic by nie zrobiła. Nic nie powiedziała.Pomimo różnicy wieku oboje byli na tyle dorośli, by wiedzieć, że temat ten - jakichkolwiek ich po ewentualnej ucieczce Cassiana - nie miałby racji bytu, najpewniej nigdy nie wyszedłby poza karty bajek, nie do końca trzeźwych marzeń. Jeśli teraz mogli mówić przynajmniej o próbach my, tak potem... Potem to wszystko prysnęłoby jak bańka mydlana. Nawet, gdyby nie uznała Wrighta za wroga - na bogów, była z dystryktu, rozumiała potrzebę wolności - to nie byłoby to żadnym argumentem przeciw nowej rzeczywistości. Rzeczywistości bez my i nas. Łatwiej więc - znów łatwiej, znów mniej problematycznie - było o tym nie mówić, w ogóle nie poruszać podobnego tematu. A zamiast tego? Zamiast tego po prostu być. Tu i teraz. Po kilku chwilach to było znacznie łatwiejsze niż przedtem. Choć i teraz nie umiała całkowicie wyzbyć się strachu. Wciąż miała obawy - w tym momencie na przykład o to, co dalej. Nie dalej - za tydzień, za miesiąc, ale dalej - teraz, za minutę, dwie. Zostanie sama? Wiedziała, że jej gest wyszedł histerycznie, zbyt... teatralnie. Symbolika. Patos. Bała się, że to zbyt wiele. Że zwyczajnie się rozejdą, nie wiedząc, co dalej zrobić. Ale wiedzieli. Cassian wiedział. Drgnęła lekko, gdy się odsunął. Nie chciała, by się odsuwał, ale... Roześmiała się cicho. Cóż za nonsens! - To słodkie, co mówisz, ale zupełnie nieprawdziwe. - Przekrzywiła lekko głowę, uśmiechając się z rozbawieniem. Ona i jeden z najlepszych lekarzy? Och, bo jeszcze popadnie w samozachwyt! Prawda była taka, że faktycznie potrafiła wiele, ale ogólny bilans wychodził jej raczej przeciętnie. Bo lekarz to nie tylko wiedza, ale też empatia, umiejętność współodczuwania, czego Merry wyzbyła się już dawno - zakładając, że kiedykolwiek ją to charakteryzowało. Będąc bardzo zasadniczą, profesjonalistką, coraz częściej czuła się bardziej jak... rzeźnik? Babrała się w mięsie, nie przywiązując wagi do jego historii. Kolejny przypadek, nie kolejny pacjent. Wyjątki zdarzały się, rzadko, ale się zdarzały, przy czym... Wyjątek potwierdza regułę, czyż nie tak? - Jeśli jednak potrzeba takiego stwierdzenia, żebyś się o mnie zatroszczył... - Z rozbawieniem spoglądała, jak otula ją swą kurtkę. To było... miłe. Tak różne od ostentacyjnej troski, z jaką łatwo było spotkać się każdej nocy w każdym klubie. Tak inne od troski, która była jedynie ceną za możliwość wskoczenia do jej łóżka. Tak... bezinteresowne? Dokładnie tak sądziła. Może była naiwna. - ...to nie mam nic przeciw. Bo tak, masz rację. - Wtuliła się w niego z przyjemnością. Tak, dziś zdecydowanie był ten dzień, kiedy nie potrafiła mieć go dosyć. - Każda chciałaby mieć kurtkę muzyka - dokończyła szeptem, starając się nie zwracać uwagi na to, jak wyglądałoby to zdarzenie z boku. Wymieniła jednego na drugiego? Nie chciała tak tego widzieć. Nie chciała tak tego rozumieć. I chyba chciała jeszcze o coś zapytać, podzielić się jakąś z myśli - chyba, bo rozchylała już wargi, jak gdyby składając słowo, może kilka słów. Ale nie, nic nie powiedziała. Westchnęła tylko cicho, odchyliła się na moment i cmoknęła chłopaka w policzek z delikatnym uśmiechem, tym razem zupełnie niezobowiązująco, zupełnie bez podtekstów. I wciąż była blisko. Oddał jej swoją kurtkę, nie mogła więc pozwolić, by marzł... Nie mogła, prawda? |
| | | Zawód : studia nad uprzykrzaniem życia postaciom Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pią Sie 22, 2014 10:29 pm | |
| Może, gdyby para nie była tak pochłonięta sobą, zauważyłaby szybko zbliżającą się do nich kobietę, na oko trzydziestoletnią, o przeciętnej urodzie. - Przepraszam państwa... - zaczęła, jednak po chwili upadła ciężko na stertę gruzu, ukazując wystający w okolicach nerki nóż. Ciepła, ciemna krew rozlewała się po kamieniach, tworząc coraz większą kałużę. Kobieta zachowywała jeszcze resztki przytomności, była jednak bardzo wyczerpana marszem, dodatkowo najwyraźniej odwodniona. - Uciekajcie, uciekajcie - szepnęła jeszcze, zadzierając głowę, po czym odpłynęła. Jeśli ktoś zdecydowałby się sprawdzić jej puls, okazałoby się, że nadal żyje.Przed kim Was ostrzega? Macie do wyboru przeniesienie się w inne miejsce i kontynuowanie pięknej gry lub pomoc kobiecie. Jeśli nie uciekniecie... Ktoś może się pojawić. L. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : kiedyś - artysta, teraz - sadysta Przy sobie : fałszywy dowód tożsamości, paczka papierosów, paczka zapałek, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Sob Sie 23, 2014 2:44 pm | |
| Ucieczka. Słowo-klucz w Kwartale, pobożne życzenie szeptane nocami w zaciszu czterech ścian, mara wypełniająca niemal każdy sen, słodki zlepek liter, który często jest jedynym czynnikiem utrzymującym ludzi w KOLCu przy zdrowych zmysłach. Ucieczka. Wright aż boi się pomyśleć, co byłoby po niej. Co byłoby z nim i Merry. Ciąg dalszy nastąpi? Happy End? Sądząc po ponurym rozbawieniu, które ogarniało go na samą myśl o podobnym rozwiązaniu, raczej nic podobnego nie miałoby miejsca. I po raz pierwszy od dawna zechciał przyznać to z otwartością. Od dawna. Tak, to właściwe słowo. Po raz pierwszy od dawna. Gdyby jednak marzenia w końcu starły się z rzeczywistością, wszystko nagle wydałoby się Wrightowi płaskie, pozbawione sensu, żałosne. Ten pościg za miłością, to poczucie euforii budzące się na każdą myśl o Meredith, ciążyłoby niczym zbroja błędnego rycerza. Mógłby miesiącami unikać znużenia, znużenia do granic śmierci, wypalenia jak stara lampa, zobojętnienia na drugiego człowieka - ale w końcu dotarłoby do niego, że utracił wszystko, co los może odebrać mężczyźnie… i wtedy nadeszłoby zmęczenie. Cassian właściwie nie pamięta już, kiedy odpoczywał. Nigdy, chyba nigdy, odkąd trafił do Kwartału. Odkąd usłyszał o rebelii. Odkąd do jego uszu dotarł głuchy, dudniący odgłos trwających walk. Ale przecież ucieczka nadal była wyłącznie mrzonką, snem głupca, który nigdy nie zostanie ziszczony - Wright nie pozwoliłby, aby ktoś, ktokolwiek (a zwłaszcza Merry) narażał życie, by wydostać go z Kwartału. Mało istotne, jak źle i tragicznie zaczęłoby dziać się w KOLCu - jeśli Cassian sam nie podołała temu wyzwaniu, nie zaakceptuje planu B, który angażowałby w ucieczkę osoby trzecie. I być może dlatego Cass czuł się całkowicie odsłonięty, niemal obnażony, jakby paradował po ulicy, zapomniawszy włożyć ubrania. Nie starał się ukrywać własnego podejścia do tej sprawy. Nie miał też żadnego planu. Nie miał pojęcia, co w ogóle robić. Jego życie w Kwartale znajdowało się poza czasem, zawieszone gdzieś w upale popołudnia w Szóstym Dystrykcie, skąd zabrali go do Kapitolu - nierealne, ale konieczne, nieuchronne niczym przeznaczenie. A jeśli nawet kiedyś, w dalekiej przyszłości Wright mógłby być wolnym człowiekiem - wyglądałby jak własne odbicie w krzywym lustrze. Jak karykatura, co stwierdziłby zapewne bez smutku, bez żalu. Nie wróciłby też do muzyki… choć kiedyś kochał tę robotę, w jakimś dawnym, nieistniejącym życiu, tak samo nierealnym jak cienie na ścianie, jak sny pełne kolorów i blasku. - Ja i kłamstwo? Nieprawdopodobne! - mimowolnie odwzajemnił uśmiech Merry, zerkając spokojnie w górę - niebo wydawało się ciężkie, sprane, niemal przygnębiające… ale przecież nie mogło zepsuć im dzisiejszego spotkania. Jakkolwiek bowiem nie wyglądałoby podejście Meredith do pacjentów, w oczach Cassa i tak była jedną z najlepszych. Nie dlatego, że pogląd na sprawę zakłócały mu uczucia - te, o dziwo, nie odgrywały w tym momencie żadnej roli. Wright po prostu podziwiał Merry. Jej inteligencję, zdolności, samozaparcie, jej gotowość do działania i… do niesienia pomocy zupełnie obcym ludziom. Podczas swojego krótkiego, ale nad wyraz burzliwego życia zdołał poznać wielu lekarzy, głównie kapitolińskich… jednak żadne z tych spotkań nie doprowadziło go do wniosków, które wyciągał wobec Meredith - na dobrą sprawę z podobnych wizyt wychodził wyłącznie ze znacznie lżejszym portfelem i niemal zerową poprawą zdrowia. - Jeśli Ty z kolei potrzebujesz deklaracji, to w porządku, powiem to głośno… - Cass uśmiechnął się lekko, zamykając drobną dłoń Merry w swojej i nachylając się nieznacznie w stronę pani doktor. - … będę się o Ciebie troszczył bez względu na stwierdzenia… bądź ich brak. - i mówię poważnie, najpoważniej od jakiegoś… tygodnia. Wright się nie łudził, nie oszukiwał, nie zasypywał Meredith gładkimi słówkami tylko po to, by osiągnąć nie do końca czysty cel - z jednej strony dlatego, że nie potrafiłby kłamać w obliczu jej lśniących jak jesienne konstelacje oczu… z drugiej zaś dlatego, że wierzył w realność tej relacji i nie musiał uciekać się do podstępów. Ale Cass nawet w najgorszym koszmarze nie przypuszczał, że lada moment będzie musiał udowodnić prawdziwość swych słów. Nie do końca wiedział, ile sekund minęło od chwili, w której Merry pocałowała go w policzek, przyjemnie łaskocząc skórę kosmykami jasnych włosów - dwadzieścia? Trzydzieści? Nie więcej niż minuta, tego Wright był pewien. Po prostu w jednej chwili siedzieli przytuleni do siebie, zupełnie odgrodzeni od rzeczywistości, pochłonięci swoją obecnością… a w drugiej - w niemym zdumieniu i niemal całkowitej ciszy, która w innych okolicznościach byłaby nawet zabawna, obserwowali obcą (obcą? W Kwartale wszyscy są swoi) kobietę, padającą na nierówną stertę kamieni zupełnie jak ciśnięta przez dziecko szmaciana lalka. I chyba wtedy różowa bańka pękła. Wright niemal odruchowo poderwał się z miejsca, tak, jak zrywa się każdy mieszkaniec Kwartału, gdy w jego pobliżu zajdzie coś, co bez wahania można nazwać anomalią… a krwawiąca kobieta bez wątpienia nią była. Gdyby był sam, gdyby był z jakimkolwiek innym mieszkańcem KOLCa - pewnie już dawno zniknąłby z pola widzenia, zostawiając za sobą przypadek, który nie był jego sprawą… ale przecież nie był sam. Nie towarzyszył mu też obywatel getta. Powinienem wiedzieć, że kiedyś do tego dojdzie, pomyślał z dziwnym chłodem, obserwując, jak kałuża gęstej krwi rośnie z sekundy na sekundę. Powinienem chociaż brać pod uwagę taką ewentualność. - Merry, uciekaj. Przez ułamek sekundy, który dzielił kobietę od śmierci (omdlenia?) Cass był w stanie dostrzec jej niespokojne, pełne udręki oczy. Jakby była zwierzęciem zapędzonym w głąb umysłu, przerażonym, dyszącym w przyczajeniu, wyzierającym tylko czasami przez oczodoły niczym przez wyloty jamy, w której waruje. - Merry, błagam Cię, uciekaj! Powtórzył Wright, tym razem głośniej, z agresywnym naciskiem na ostatnie słowo, chociaż już wtedy, w tym samym momencie, gdy przeniósł wzrok na Meredith, wiedział… że go nie posłucha. Nie, pomyślał spokojnie i chłodno. Nie. To niemożliwe. Przerażenie wciąż nie miało dostępu do jego ciała, do myśli, do sposobu reagowania - ale w końcu zaatakuje. I Cassian wiedział, że nadejdzie to prędzej niż później… tak, jak prędzej zjawi się tu napastnik (nie, na pewno nie jeden, ich zawsze jest kilku), najpewniej szczerze zawiedziony faktem, że ktoś postanowił ratować jego ofiarę. A skoro wszystko będzie działo się prędzej, to on, Cass, powinien przyspieszyć czas ich reakcji. Znacznie przyspieszyć. - Co... co mam robić? I tyle. Tylko tyle... aż tyle. Co mam robić, poza pełnym paniki szukaniem nożownika? |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Sob Sie 23, 2014 6:40 pm | |
| Życie jest szybkie, cholernie pełne pośpiechu. W jednej chwili pozwala siedzieć ci w spokoju, bez myślenia, bez snucia planów, by w drugiej kopnąć cię w dupę i sprawdzić realność wszystkich twoich deklaracji. Tak jak teraz. Mieli chwilę, by obdarzyć się czułością, chwilę, by spoglądać w niebo i udawać, że jest normalnie. A potem ta chwila minęła, wyszarpnięto ją z ich rąk i postawiono naprzeciw sytuacji, w której mieli zobaczyć, ile to wszystko jest warte. Te życie, te obietnice, te przywiązanie - ile to tak naprawdę znaczy? Przełączanie się między przeróżnymi trybami funkcjonowania Merry miała opanowane do perfekcji. Musiała mieć, nie? W jednej chwili drzemie w socjalnym, w drugiej gna do konającego pacjenta. W jednej wydziera się na chirurga, gdy ten zaaferowany babraniem się w ciele na stole operacyjnym nie słucha jej ostrzeżeń, w drugiej musi powiedzieć rodzinie, co poszło nie tak. W jednej chwili kładzie się do zbyt krótkiego snu, w drugiej zrywa się zdecydowanie zbyt wcześnie, by rozpocząć kolejny dzień. I nie, tego nie uczą na studiach. To między innymi dlatego pierwsza poważna praca w szpitalu jest biegiem boso po rozżarzonym węglu, przeprawą przez dantejskie piekło. Dlatego, że tak naprawdę nie masz pojęcia, jak to wszystko wygląda. Idziesz z wiedzą, że twój dyżur obejmuje dwadzieścia cztery godziny i zakładasz, że połowę z tego prześpisz jak człowiek, przez ćwierć będziesz wypisywał papiery a druga ćwiartka będzie spokojnym spacerkiem od sali do sali i wymianą uprzejmości. Wolne żarty, to nigdy tak nie wygląda. Ainsworth musiała bardzo szybko się z tym oswoić. Trafiła do zespołu Hearsta ze świadomością, że będzie piątym kołem u wozu. Wiecie, stażystów nikt nigdy nie chce. Nikt nie chce nie mających doświadczenia młodziaków z głowami pełnymi nierealistycznych wyobrażeń o tym, jak wygląda ich praca. Szczycą się kitlem i nitrylowymi rękawiczkami, nie mając pojęcia, jak brudny jest to zawód i jak niewiele w nim jest faktycznej chwały. Może i dziękują ci za pomoc, ale tylko ty wiesz, ile kosztowało cię to nerwów, sił, nieprzespanych nocy. I to nie jest tak, że wyrzeczenia te dotyczą tylko początków. Nawet teraz, mając już nieco doświadczenia, Merry trafiała na sytuacja, w której chciała tylko wyć w kącie, w którym nikt by jej nie znalazł. Momenty, w których nie miała siły radzić sobie ze sobą, a co dopiero z kimś innym. Ale kogo to interesuje? Jesteś lekarzem. Masz być na zawołanie. Była nieporadna. Była tragiczną pierdołą - jak każdy świeżo upieczony student. Jedynym, co ją różniło, to że się przyzwyczaiła. Że wpuściła do swego serca potwora, który znieczulał ją na większość łez, krzyków, na cały ból i aurę śmierci. Tylko dzieci. Tylko one jeszcze ją ruszały. Tylko one mogły sprawić, by straciła zimną krew. Ale teraz nie było dzieci. Teraz była tylko ta kobieta z nożem i Cassian. Zeskoczyła z murku w jednej chwili, pozwalając kurtce chłopaka zsunąć się z jej ramion. Wcisnęła mu ją bez słowa, spojrzała ze znaczącym chyba żartujesz. Poderwała bluzę Kristiana, w kolejnej chwili była już przy kobiecie. - Nie, to ty uciekaj. Cassian, naprawdę. Powinieneś już iść. - Nie bądźmy śmieszni, nie chodziło o widok krwi, o kobietę umierającą być może na ruinach Pałacu. Chodziło o bezpieczeństwo. Niezależnie, kto ranił tę biedaczkę, kto zaraz miał się tu pojawić, musiała wezwać innych lekarzy, musiała wezwać Strażników Pokoju. A chyba oboje wiedzieli, że jej przepustka, jej legitymacja nie obejmowała bliskich kontaktów z mieszkańcami Kwartału. Była lekarzem i jako lekarz, nie kobieta, nie człowiek, była tu wpuszczana. - Jezu, Cass, spieprzaj - warknęła. Znów była tą zdystansowaną, zamkniętą za lodowym murem profesjonalistką. Tą poirytowaną, rozdrażnioną bliskością chłopaka panią doktor, która nie marzyła o niczym innym jak o tym, by wreszcie sobie poszedł. Gdy klęczała już obok kobiety, sprawdzała jej tętno i w kolejnej chwili owijała wbity w ciało nieznajomej nóż bluzą oficerską, stabilizując go w pozycji, w jakiej wszedł w ciało, nie była tą, która z taką przyjemnością wtulała się w ciało młodego muzyka. Przynajmniej pozornie. Bo tak naprawdę każde słowo ją bolało. Tym razem nie było tak łatwo wytrzeźwieć, zapomnieć o bliskości, pocałunkach, dotyku. Nie było tak łatwo wskoczyć w swoją rolę i zadbać o bezpieczeństwo - kobiety, swoje, Cassiana. Tak naprawdę wcale przecież nie chciała, by odchodził. Ale tak było trzeba, prawda? Tak, jak gdyby nigdy go tu nie było, jakby wcale się nie spotkali. Jakby sama wypaliła te dwa papierosy, sama traciła czas wśród ruin Pałacu. Nie oglądała się na niego. Gdyby się obejrzała, nie umiałaby go puścić. Egoistycznie chciałaby go zatrzymać tu, obok siebie, by w razie czego nie musieć niczemu stawiać czoła samej. Więc nie, nie oglądała się. Zamiast tego wyszarpnęła z kieszeni komórkę, wybierając znany numer alarmowy łączący z posterunkiem Strażników. No, dalej, odbierzcie ten pieprzony telefon... Nie oglądała się. Nie mogła.
|
| | | Zawód : studia nad uprzykrzaniem życia postaciom Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Sob Sie 23, 2014 10:21 pm | |
| Podczas gdy Mer ratowała życie nieznajomej kobiecie (lekarskie powołanie), w oddali, kilkaset metrów za Cassianem dały się słyszeć przytłumione, męskie głosy. Po chwili całkowicie ucichły, najwyraźniej ktoś zorientował się, że zachowuje się zdecydowanie zbyt głośno. - Posterunek Strażników Pokoju, słucham - odezwał się znudzony służbista po drugiej stronie telefonu Meredith. Czekał na zgłoszenie, im szybciej padnie, tym większe szanse na uratowanie poszkodowanej. Pani doktor wykazała się godną podziwu prędkością. Meredith, pozostaje Ci złożyć meldunek i czekać na pomoc, ucieczka jest jednak nadal możliwa, zdecyduj mądrze. Może warto zawiadomić także o zbliżającej się grupie? Stan poszkodowanej jest stabilny, udaje Ci się przynajmniej częściowo zatamować upływ krwi. Cassian, nie radziłabym biec w kierunku głosów, możesz nadziać się na nieproszonych gości. Drugi kierunek stanowi sypiący się budynek, niezbyt bezpieczna droga.Pamiętajcie, że nie znacie stanu uzbrojenia (bądź jego braku) oraz nastawienia przybyszów. Może to tylko grupa nastolatków, która wybiera się na piwo?
L. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : kiedyś - artysta, teraz - sadysta Przy sobie : fałszywy dowód tożsamości, paczka papierosów, paczka zapałek, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Nie Sie 24, 2014 10:12 pm | |
| Popołudniowa cisza spowiła ulicę, blade słońce odcinało cienie ruin, ostre jak nóż wbity w ciało kobiety. Ani z Dzielnicy, ani tym bardziej z Kwartału przez krótką, zatrważającą chwilę nie dochodził żaden dźwięk. To nie rzeczywistość, przebiega przez głowę Wrightowi z dziwną dozą... paniki? Paniki, której brakowało mu dotychczas. To akwarela. Cassian wiedział, że to zwykłe, proste kobiece dobro, powołanie lekarza, poczucie obowiązku teraz kieruje czynami i słowami Meredith. Że tak naprawdę należy jej się wdzięczność, że nie ucieknie, że zostanie i pomoże, a on, Cass, okazałby się skończonym skurwysynem, gdyby zrobił coś, co przeszkodziłoby Merry w udzielaniu pomocy… … i pewnie byłby jeszcze gorszym dupkiem, gdyby teraz posłuchał jej poleceń - i uciekł. Och, nie. Nie. Z całą pewnością nie. Niczego nie wolno zostawiać własnemu biegowi. Więc stanął, bezradny, przygotowany na każdy ruch w ich pobliżu, stanął tuż obok Merry, nieruchomy, mimowolnie stając się częścią tej akwareli, z której postrzega tylko fragment, drobny ułamek, dla niego całkiem pozbawiony celowości. Wright potrafił bezbłędnie rozpoznać miejsca oraz okoliczności, gdy czas zaczynał rządzić się własnymi prawami - i sytuacja, w której zanurzył się po uszy z Meredith, bez wątpienia należała do podobnych przypadków. Sekundy zaczęły płynąć nieubłaganie, choć nieskończenie wolno, zamarły, zastygły, a przecież, gdzieś poza świadomością, były płynne niczym krzepnąca żywica. Wright nawet nie zauważył, gdy wykrzywił usta w uśmiechu. Nawet nie zauważył, kiedy pomyślał, jak bardzo ma już dość tego wszechobecnego, nienawistnego współczucia, tych niewypowiedzianych zdań, znaczących spojrzeń, cichnących rozmów. Próbował przełamać tę okropną bierność, ten paraliż, który nie pozwalał mu postąpić kroku, zbliżyć się do Merry, w jakikolwiek sposób spróbować jej pomóc… albo dodać otuchy, zapewnić, że nie odejdzie, że nie zostawi jej. Nie teraz, gdy z daleka zaczęły docierać do nich męskie głosy, jeszcze przytłumione, jeszcze odległe, niezrozumiałe… … ale dobitnie świadczące o obecności osób postronnych, które wyłącznie przy olbrzymiej dozie szczęścia okazałyby się sprzymierzeńcami. - Możemy ją przesunąć? - zapytał nagle, odrywając spojrzenie od źródła niepokojących dźwięków. - Przenieść, ukryć pośród ruin, za murem? - ton głosu Wrighta był całkowicie pozbawiony emocji, dźwięczny i wyraźny. Jak zdawkowe, lecz uprzejme pytanie kogoś, kto wychował się wśród ludzi niepozbawionych dobrych manier. Cass, stojący w pełnym słońcu, spocony, niepewny, zaciskający dłonie w pięść, sam sobie zdawał się tu intruzem. Człowiekiem, który zakłóca absolutny spokój konającej kobiety. Boże, jaką żałosną istotą mnie uczyniłeś, pomyślał z dziwną obojętnością. Że nawet w obliczu mordercy, zła w ludzkiej skórze, czuję się tylko starym, znękanym głupcem. Głupcem, który nie umie sobie poradzić z wyzwaniem, jakie nagle zostało mu rzucone przez wredny, szydzący los. Tymczasem los ani myślał odpuścić - głosy zbliżały się z każdą kolejną sekundą, a czas na ucieczkę - dla Merry, tylko i wyłącznie dla Merry, dla Cassa było już za późno - zaczął się nieubłaganie kurczyć. Wright zerknął na nieprzytomną kobietę, później na Meredith… i znowu na nieznajomą. Klamka zapadła. Koniec ze zwlekaniem, czekaniem na cud, modlitwami do nieistniejącej siły wyższej. - Czekaj na Strażników, Merry. Nie ważne, co się stanie, czekaj na Strażników. - Wright zacisnął palce na własnej kurtce, przeskakując nad przewróconą kolumną Pałacu Sprawiedliwości… i nawet nie zerkając przez ramię na Meredith w dramatycznym geście rozstających się kochanków. Dla Cassa oczywiste było jedno: jeśli zostanie pośród ruin z Merry, jeśli pozwoli sobie na kolejną minutę bezczynności… ludzie, którzy się do nich zbliżali, w końcu tu dotrą. I zapewne nie będą uradowani spotkaniem kogoś z Dzielnicy Rebeliantów. To nie był heroizm ani bohaterstwo… racjonalizm raczej też nie wchodził w grę - Wright po prostu starał się odciągnąć uwagę przybyszów od Meredith oraz jej nowej pacjentki, mało istotne, jak wysoką cenę musiałby za to przypłacić. Był tutejszy, co gorszego mogło go spotkać poza pobiciem (które, o ironio, sprowadziłoby go do szpitala, do Merry)? Kolejny nóż wbity pod żebra? Przecież nie szedł na spotkanie z pracownikami sklepu z wyposażeniem kuchennym, do diabła! Odezwał się dopiero kilkadziesiąt metrów od ruin Pałacu, w miejscu, z którego - jak przekonał się po krótkim zerknięciu w stronę murku - Meredith widoczna była wyłącznie częściowo, a gdyby przesunęła się zaledwie kilkadziesiąt centymetrów do tyłu… - Panowie, macie ogień? - ten głos, spokojny, zdawkowy, sprawiający wrażenie, jakby należał do kogoś lekko podchmielonego, nie mógł… nie powinien wzbudzać podejrzeń. Cassian poklepał się lekko po kieszeniach, szukając paczki papierosów i wyszarpując ją w końcu niezdarnie, ignorując przebiegający po karku i plecach zimny dreszcz niepokoju. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pon Sie 25, 2014 9:34 am | |
| Mówi się, że jedną z cech niezbędnych lekarzowi jest umiejętność działania pod presją. Że wdziewając na siebie biały kitel, jednocześnie zabezpieczasz się przed stresem, zapewniasz sobie zimną krew w każdej, najbardziej nawet traumatycznej sytuacji. Że fartuch jest właściwie zbroją, która oddziela od rzeczywistości niezależnie od tego, co dzieje się w ogół. Cóż, to zupełne bzdury. Nawet lekarz ma prawo się denerwować. Nawet jemu mogą drżeć ręce, nawet on może głuchnąć przez krew szumiącą w skroniach. Jedyne, czego nie może, to zapomnieć, co powinien zrobić, odmówić komuś, kto go potrzebuje. Biały fartuch to nie pancerz, a transparent zobowiązujący do ryzyka. Liczysz się ty, twoje zdrowie i bezpieczeństwo, ale na równi liczy się pacjent. Możesz dbać o siebie, ale musisz też dbać o potrzebującego. Meredith bała się teraz jak diabli, ale nawet przez myśl jej nie przeszło, by zostawić tę kobietę na pastwę losu. Może w Kwartale tak się robi, może częściej porzuca się potrzebujących niż im pomaga, ale, na miłość Boską, przecież była lekarzem. Nikogo nie porzuca (poza swoim byłym narzeczonym). Nikogo nie zostawia na pastwę losu (poza samą sobą). Przenieść. Zmarszczyła lekko brwi na to pytanie, zastanowiła się. Ostatecznie pokręciła głową przecząco. Nie, nie dali by rady jej przenieść. Nie tak, by nie poruszyć nożem, by nie ryzykować dodatkowego krwotoku. Nie, kobieta musiała zostać tutaj. Była stabilna, może... Może wytrzyma. Doczeka lekarzy, doczeka Strażników, trafi do szpitala, Cassian ucieknie, wszystko będzie dobrze i... - Dzwonię z okolicy ruin Pałacu Sprawiedliwości, mam tu ranną kobietę, ofiarę nożownika. - Bieg myśli urwał się w jednej chwili, pozwalając Ainsworth przystąpić do działania. Raport, musiała zdać szybki, konkretny raport Strażnikom. Gdzie, co, w jakim stanie, kto mówi. Dokładnie w tej kolejności. - Jest stabilna, ale trzeba jak najszybciej kłaść ją na stół. - Gwałtownie uniosła głowę, słysząc ciche słowa chłopaka, spoglądając jak się oddala. Gdzie ty idziesz, idioto, co ty do cholery robisz?! Zmartwiała. Gdyby mogła, pognałaby za nim, sprowadziła z powrotem jak nieposłuszne dziecko, wydarła się, opieprzyła... Zrobiła cokolwiek, by nie był tak głupim. By nie przywodził jej do jeszcze większego zdenerwowania, jeszcze większych obaw - tym razem o niego, młodego, naiwnego muzyka. Ale nie, nic podobnego nie mogła uczynić. Zamiast tego relacjonowała niewzruszenie, świadoma, jak niewiele ma czasu. - Mam też w pobliżu jakąś grupę. Kilkoro mężczyzn zbliża się w naszym kierunku. Być może stoją za atakiem na kobietę. - Zwykle starała się nie oskarżać pochopnie, nie podrzucać Strażnikom niepewnej pożywki. Ale teraz miała w dupie, czy właśnie wypychała na żołnierski żer zupełnie niewinnych ludzi. Nic jej to nie obchodziło. Wiedziała, że jeśli powiedziałaby inaczej, Strażnicy niezbyt by się spieszyli - w końcu podobne sytuacje w Kwartale to nic nowego. Wielu mundurowych gdyby mogło, nie interweniowałoby ani razu, pozwalając mieszkańcom KOLCa wyginąć we własnym, zgniłym towarzystwie. Więc naprawdę, cholera by wzięła tych ludzi, winnych czy nie. Potrzebowała Strażników już, natychmiast, w tej chwili. Jeśli w tym celu musiała podsunąć im niesprawdzone domysły, to trudno. Liczyli się tylko oni. Ranna kobieta i Cassian. - Poinformujcie szpital, niech wyślą tu kogoś z zestawem ratunkowym. - Potrząsnęła lekko głową, poprawiając owinięcie bluzy wokół noża. Bluzy cierpliwie chłonącej krew wyciekającą z kobiecego ciała. Powiedziała wszystko? Wszystko. A więc najwyższy czas się przedstawić. - Nazywam się Meredith Ainsworth, jestem lekarzem. Nie rozłączyła się. Wzywając jakąkolwiek służbę, nigdy nie należy się rozłączać. To oni muszą to zrobić. Oni, gdy nie mają już więcej pytań. Czekała więc z telefonem przy uchu, unosząc ponure, pełne niepokoju spojrzenie w stronę, w którą podążył Cassian... Idiota! |
| | | Zawód : studia nad uprzykrzaniem życia postaciom Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pon Sie 25, 2014 1:55 pm | |
| Głosy zbliżały się coraz bardziej, jednak próba Cassiana na razie skutkowała. Naprzeciw niego pojawiła się grupa pięciu mężczyzn. Jeden z nich, najprawdopodobniej szef, znajdował się w środku, otoczony przez czterech pozostałych i mierzył wzrokiem pytającego o ogień chłopaka. - Ogień za fajkę - odezwał się chuderlawy dzieciak, stojący na czele grupy. Miał może szesnaście lat, buntowniczy wyraz twarzy i najwyraźniej nie był zbytnio lubiany w grupce. Kilka sekund później syknął z bólu, kiedy jeden ze starszych kolegów kopnął go w piszczel. - Ocipiałeś, Chet? - warknął do niego półszeptem, przybierając wyjątkowo tępy wyraz twarzy. Cas miał szczęście, że trafił na mało zgraną grupę, prawdopodobnie nowo zawiązaną. Kupił sobie i Mer trochę czasu, ponieważ nikt nie zauważył na razie kobiety. Jedynym zainteresowanym czymś poza sprawą z ogniem wydawał się "szef" bandy. Rozglądał się spokojnie, przeczesując wzrokiem ruiny.- Meredith Ainsworth... Ma pani przepustkę? - odparł głos po drugiej stronie słuchawki. Mężczyzna wydawał się ledwo rejestrować zgłoszenie próby zabójstwa. - Wysyłam patrol i sanitariuszy, proszę czekać. Po tych słowach rozległ się sygnał kończący połączenie. Cassian, gra na zwłokę na razie dobrze Ci idzie, wypadasz w miarę wiarygodnie i nie wzbudzasz większych podejrzeń. Mężczyźni (być może pozornie) wyglądają na nieuzbrojonych, jednak uważaj na straż tylną, która trzyma ręce w kieszeniach. Herszt bandy jest mało zainteresowany Twoją osobą. Szuka kogoś innego... Meredith, radzisz sobie świetnie, radziłabym minimalnie się skulić, ale bez gwałtownych ruchów. Chyba, że chcesz przyciągnąć czyjąś uwagę. Czekaj na Strażników i lekarzy, jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinni się niedługo pojawić. L. |
| | | Wiek : 22 Zawód : rysownik Przy sobie : gaz pieprzowy
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pon Lis 24, 2014 4:02 pm | |
| Możesz sobie wyobrazić, że nagle wszyscy przeszlibyśmy przez zabieg, który usunąłby na pamięć z ostatnich kilku lat? Zabrakłoby krwawych obrazów walki, ran, wrażenia że świat przeszedł najgorszą mutację mającą na celu tylko destrukcję. Cóż za paradoks... Panem powstało z popiołów, by ocalić, by odbudować, a w zamian tego zajęło się wyniszczaniem osobowości, nadziei, jakichkolwiek ambicji na rzecz dobrobytu garstki ludzi. W tym Orfeusza, który już sam nie wiedział skąd wzięło źródło jego życie, ile miał wspólnego ze swoją matką czy chociaż połowę genów... Tylko to miało dla niego jakiekolwiek znaczenie. Pochodzenie. Czy była kimś komu powinien poświęcić choć jedno czułe spojrzenie? Nie często odczuwał potrzebę bycia kimś takim... Dobrym. Znasz takich ludzi. Zawsze okazują litość, dobro, przytulają, mówią ładne słowa, aby ocalić i tak obniżone samooceny. Choć ktoś taki jak Zatrisky nigdy nie miał zadatków na człowieka tego typu, to coś budziło się w jego środku, by dobić się do góry i spytać czy może jednak chciałby coś poczuć, że jest jeszcze szansa, by się nieszczęśliwe zakochać. Kusząca propozycja, co? Tak poświęcić się bez reszty uczuciu, i mieć nadzieję, że jako jedyne jest prawdziwe. To śmieszne oczekiwać czegoś takiego w takim miejscu, w naszym Panem, w którym wszystko i wszyscy przeszli mutacje, operacje, każdy kłamał by zagarnąć dla siebie kawałek świata z jak największą ilością dobra. Czy to jeszcze nie kiedyś był brzydki zwyczaj by wymiotować, co by można było zjeść więcej gdy już się nie mogło? A gdzieś za Kapitolem inni głodowali. Jaki w tym sens? Otóż mój drogi musisz wiedzieć, że to państwo nie miało sensu. Błąd systemu na błędzie, właśnie to był powód dla którego Orfeusz zatracił się w wizji utraconego świata, który został zniszczony. Tamten świat umarł z zaniedbania ludzi, którzy teraz okazywali nieco więcej troski, choć głównie chodziło tylko o ich interes. Wszak nikt nie przejmował się kimś drugim. Po cóż... I to własnie był samobój, który Orfeusz już dawno narysował. Na jednym ze swoich szkiców umieścił bliżej nieokreśloną istotę zamkniętą w szklanym pudle za którym znajdowało się wszystko czego ta osoba pragnęła. Nie było tego jednak w środku, a i nie było wyjścia z pułapki, która zacieśniała się w miarę wzrastającego uczucia bezradności, może pustki i też ograniczania samego siebie, co gorsza okłamywania., zmieniania. Jedynym sposobem, by się wydostać i zdobyć to czego się tak bardzo pragnęło, to była ta opcja, w której przestajemy zabijać elementy mogące pomóc nam osiągnąć wymarzony stan. Skoro miałeś nadzieję na odnalezienie prawdziwej miłości, to nie zabijaj jej w innych, nie pokazuj, że nie mają na nią szans. Jeśli chcesz spotkać coś naturalnego, to przestań inwestować w iluzję zmian... To było tak proste. Cofnąć tę machinę, by dotknąć czegoś naszego, intymnego dla myśli być może już tak zgłodniałych bliskości, że powoli obumierały. Zastępowała je w zamian bezwzględność. I ten proces otoczył Orfeusza, który nigdy nie był zakochany. Nie dotykał tak, by czuć narastające podniecenie. Nie emanował słowami, którymi chciał obdarowywać. Nie uczestniczył w zabawach, które reszta dzieciaków uznawała za świetną sposobność go organizowania sobie czasu wolnego. Miał tylko swój szkicownik, własne strachy wykradające się spod łóżka i bariery, które wzrastały wraz z wiekiem... Ten świat po prostu w którymś momencie zbyt mocno zmusił do tego by być samemu. Nie liczni, którzy odważyli się do tego, aby sięgnąć po coś dla siebie szybko to tracili... A potem co? Łzy? Lęk? Krzyk? Och proszę Cię. Nie warto. Własnie dlatego Orfeusz się nie angażował. A przynajmniej tak mu się wydawało. Szedł cicho, prawie nie budząc żadnego dźwięku, który mógłby przyciągnąć czyjąś uwagę, nie obawiał się co prawda jakiejkolwiek ingerencji, bo było już mu wszystko jedno. Mimo to jednak nauczony został tego, by nie zwracać na siebie zbyt wielkiej uwagi. Naciągnął na siebie nieco bardziej poły swetra, bo temperatura atakowała go ze wszelkich stron, informując, że powinien schować się w jakimś cieple. Problem był w tym, że nigdzie nie było ciepło, a on nie chciał wracać do miejsca, w którym mogłaby czekać na niego jego matka czy bliżej nieokreślona jednostka nagle pragnąca porozmawiać. Ludzie mieli dziwne pragnienia. Jakieś tam porozmawiać, nawet jeśli było to istotne mogłoby poczekać. Wszak nie sposób zmusić kogoś takiego jak Orfeusz do rozmowy, gdy patrzył na obraz zrujnowanego pałacu sprawiedliwości i składał do całości ze strzępek wspomnień. To nie był już tak majestatycznie piękny budynek. To zarazem straszyło, ale i inspirowało. I dlatego stanął w miejscu kierując swoje czekoladowe oczy właśnie ku szczytowi budynku. Miał wielką ochotę wejść do środka, zatopić się w korytarzach, które bardziej stanowiły teraz tunele gruzów, ale mimo wszystko chciał. Ruszył niepewnie do przodu nie oglądając się na około. Być może powinien. To byłby klucz do zauważenia czy jest bezpieczny, ale nawet jeżeli ktoś teraz miał ochotę zacząć strzelać to czy i tak nie miałby szans biorąc pod uwagę, że miał przy sobie tylko gaz pieprzowy i zestaw bandaży? Bieda piszczała, a jej syjamska bliźniaka bezbronność kwiliła cicho siedząc obok. A Orfeusz? Ignorował je obie zatracając się w swoich myślach. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : naczelny pechowiec Przy sobie : ŚWIECZNIK, zestaw zatrutych strzałek (zostały 3). jodyna, latarka, ręcznik, przyprawy,pusta butelka, zwój liny, antybiotyk, połówka chleba, trzy mandarynki, dwa pączki, wieprzowina ze stołu, pół bochenka chleba,2 banany, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz (kości) Znaki szczególne : brak Obrażenia : fizycznie trzyma się nieźle
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pon Lis 24, 2014 6:35 pm | |
| Nikt nie odpowiedział mu na jego pytanie. Właściwie mógłby już zacząć histerycznie miotać się po podłodze (albo po ziemi, byli przecież na terenie…Ziem Niczyich) i okładać się piąstkami, by wzbudzić czyjekolwiek zainteresowanie, ale zanim zdążył przełożyć swoje kapryśne myśli wiecznego (i na dodatek nieszczęśliwego) dziecka na bezbożne czyny, stało się piekło. Nie, Amitiel przez to już przebrnął i dziwił się ludziom, którzy jeszcze mają siłę cokolwiek przeżywać; ale fakt, pozostałych obywateli państwa mogła wbić w fotel informacja o zmianie prezydenta. Sam Alexander zyskał natomiast zainteresowanie. Chorobliwe. Nagle jego głupia głowa (eksplodowała od myśli) stała się warta tyle, że rozważał wydanie się samemu sobie. O tym właśnie myślał podczas pierwszych tygodni ukrywania się w bunkrze Kolczatki. Przestępczej organizacji, która miała za zadanie chronić mieszkańców ich psychodelicznego poletka, nad którym władzę sprawowała jego fascynacja erotyczna. Nieprzytomna. Informacje tu docierały powoli, czuł, że i tak ktoś je wspaniałomyślnie jeszcze fałszuje i ugładza. Zupełnie jakby sądził, że on, Alexander nie poradzi sobie z tym, co przyszykował dla niego Los na wolności. Która była dla niego krainą tak odległą i niepokojącą, że kiedy nadszedł pierwszy kryzys, po prostu uciekł do niej. Znaleźli go gdzieś ponownie, kiedy usiłował po raz kolejny wsadzić sobie pręta w ramię. Rana się zasklepiła, fizycznie pozostawał w stanie dobrym i robił wszystko )dokładnie wszystko), by Randall zachował się jak prawdziwy mężczyzna i wyrzucił go z tego idealnego świata ciasnych korytarzy i cudownych natrysków, pod którymi usiłował przypominać sobie tamtego chłopca. Którym przecież był przed Igrzyskami. Radosnym, uzależnionym od fajek i mającym nieprzystojne myśli o pewnej złotoskórej blondynce. Grającym na konsoli i tłumaczącym wszystkim wokół, że to ćwiczy jego palce i będzie umiał naciskać na odpowiednie guziczki, kiedy wreszcie jakakolwiek (głupia, dodawali ze śmiechem koledzy) się na niego połakomi. Będącym szpiegiem idealnym Lowella, którego wyzywał od pedałów równie często jak obgryzał paznokcie. Normalnym. Słowo klucz, które teraz zdawało się go rozkosznie łechtać. Zupełnie jakby gdzieś i kiedyś miał inne życie, które zaprzedał własnoręcznie, nie dając się zabić jeszcze przy Rogu Obfitości. Nie, wtedy musiał zgrywać rycerzyka i walczyć o swoją damę dworu. Obiecał ją chronić przed każdym, a zapomniał, że to on był największym zagrożeniem. W takich dniach – a te nadchodziły w dniach, kiedy przestawało funkcjonować zaprzeczenie – modlił się na kolanach (wygrałaś, Almo) o szybkie ozdrowienie Coin. Tylko dlatego, że to była jedyna osoba, która jeszcze żyła po intymnych (wyobraźnia się liczy!) z Alexem. Cudu jednak nie było, a on powoli zaczynał rozumieć, że nie wymyślił sobie śmierci Pandory i że widelczyk, który trzymał w kieszeni – powinien go umyć, bo nadal zauważał na nim ślady mózgu – już nie ma właściciela. Nie nadawał się przecież na bezmyślne wbijanie go komukolwiek, skoro zamieniał się sam w zombie. Które czasami potrafiło egzystować normalnie. Kolejne zdziwienie, po paru dniach zaczął łapać słabe żarty Malcolma. Początkowo uważał, że są one niesmaczne i że dowódca naprawdę się wścieka o jego ignorancję i skłonność do łamania zasad wszelakich; ale prędko pojął, że nawet wyzwiska są tutaj czułe. Może nie powinien zbytnio przywiązywać się do niego, bo przypuszczał, że to skończy się śmiercią, ale nie mógł. Potrzebował ludzi, nawet jeśli ograniczał się tylko do milczenia. Nikt nie zapytał go, co czuł, kiedy wbijał świecznik w trybuta, nikt nie puścił w zwolnionym tempie upadku jego człowieczeństwa, więc mógł już czuć się uniewinniony. Przynajmniej przed tymi dziwnymi ludźmi, których ochrzcili partyzantką. Nie był z nimi zbytnio związany, może nawet irytowali go niesamowicie, ale wyjątkowo trzymał język za zębami, próbując wyobrazić sobie, że to jego rodzina. Daisy, Pandora, Raphael… i Alma, która przemienia się ze złej prezydent w jakąś samozwańczą wróżkę. Wcale nie podkradał od Lenny’ego dóbr naturalnych, które pomogły mu przetrwać po jakiejś bliższej niezidentyfikowanej śmierci w jego życiu. Szczęściarz, Alexander był na ustach wszystkich i wiedział, że nie zniesie już kolejnego współczującego spojrzenia ze strony przyjaciół i ludzi, którzy ratowali go za wszelką cenę. Dlatego to zrobił. Może w ostatnim przebłysku świadomości myślał o tym, że dobije się do drzwi swojego (jedynego żyjącego) przyjaciela, może czułości ocalałej parki sprowadziły na niego nagły, emocjonalny wstrząs, a może zwyczajnie po dwóch miesiącach uświadomił sobie, że jej nie ma i teraz pozostaje mu tylko… życie. Nieznośne, denerwujące, niepasujące do niego jak ulał. Może i fizycznie wydobrzał, nawet nie wychudł tak bardzo i dojście kanałami do Kwartału (Malcolm zabiłby go, gdyby wiedział) nie było wcale takie trudne. Codziennie gorzej znosił pobudki, kiedy wyrwany ze snów musiał przypominać sobie, kim jest i kogo stracił. Została mu tylko Alma, więc wychodził w ruinach Pałacu Sprawiedliwości – pamiętał, że tu straszyło – oczekując na ducha. Albo Strażnika. Ktokolwiek kto miał wtyki u śmierci był mile widziany, bo Amitiel po dwóch miesiącach milczenia nie chciał już dłużej żyć.
|
| | | Wiek : 22 Zawód : rysownik Przy sobie : gaz pieprzowy
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Wto Lis 25, 2014 5:24 pm | |
| Nigdy nie czuł się tak jakby jakaś cząstka jego duszy umarła, albo nie cząstka a całość, jakby ktoś amputował mu całe wrażenie, że jest człowiekiem... Nigdy. Kto wie z czego to wynikało, może ze szczęścia, że igrzyska nie dotyczyły Kapitolu przez co nie był nimi zagrożony, a gdy naszedł czas zemsty był po prostu za stary... Jeśli starym można ozwać człowieka w wieku dwudziestu dwóch lat. Nie zareagował na to zbytnio, ale słyszał śmiech matki, która była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Może nadal sądziła, że Orfeusz stanie się nakręcaną pozytywką, w której ona ustawi jedną melodię, a on będzie powtarzał, że kocha i że jest oddanym synem. Nigdy niestety, albo stety, tak nie było. Nigdy nie potrzebował egzystować blisko drugiego człowieka, fascynował się sztuką, pięknem, charakterem, furią ale nie grą uczuć. Ona od początku była zbyt trudna, żeby przyjął jej planszę tak jakby był tam pionkiem od zawsze. Właśnie po takich ludziach jak Alexander idealnie było widać, że strata jest zbyt duża, zbyt droga... Że nie warto, że to czasem za duża cena. Za jednym zamachem kobieta i przyjaciel. Dobrze pamiętał? Kilka z tych wersji dobiegło do uszu Orfeusza, który kojarzył Amitiel'a, wszak ten stanowił dla niego nawet przyjaciela. A że Zatrisky miewał ich niewielu to był bardzo zniesmaczony faktem, że to właśnie on trafił na arenę, jakby pewna część zachwytu ulotniła się nad magią igrzysk, które nagle zaczął traktować z przymrużeniem oka. Wcale nie fascynowały go ludzkie dramaty, a te z udziałem Alexandra pozwolił sobie omijać szerokim łukiem. Dlaczego? A żeby np. za bardzo nie przeżywać, nie angażować się we wspomnienia, nie doszukiwać się chwil, które kiedyś spędzili w swoim towarzystwie. Należało zapobiegać jakiemukolwiek odczuwaniu potrzeby bliskości, zmartwienia... Wszystkiego co niby ludzkie, ale cholernie destrukcyjne. Tak teraz wyobrażał sobie, jak niebo błękitne i słoneczne mogłoby być, gdyby pogoda i czas był inny... Przemierzał ruiny placu sprawiedliwości i orientował się, jak wiele się zmieniło, jak wszystko zostało obrócone w gruz, z którego należałoby zrobić użytek, ale nikt się nie kwapił nawet do uprzątnięcia go. Sam Orfeusz też nigdy nie stanowił działacza społecznego, dręczyła go jednak myśl, że gdyby dołączył do jakiejś organizacji mógłby dowiedzieć się wreszcie co się dzieje z trybutami, którym udało się zbiec. Choć groziło to śmiercią, to jeszcze gorsza była nie wiedza. Pustka nie była obecna tylko na placu, ale wdzierała się też do każdej komórki ciała Orfeusza, który czuł się co raz bardziej nieobecny niż jeszcze kilka minut temu. Przekroczył próg budynku orientując się, że tu powinny być drzwi, albo nie? Albo może taka pusta przestrzeń stanowiła swego rodzaju pozorny brak barier? Nie. Musiały być drzwi. Grube, mosiężne, takie które wpuszczały tu czasem jego matkę, a potem innych, którzy mimo pozornej wiedzy i sprawowanej władzy nie byli istotni dla systemu, który jak widać łatwo ich zepchnął na bok... Orfeusz westchnął przykładając dłonie do lodowatego, ocalałego muru, którego fakturę badał wyobrażając sobie, że kiedyś ktoś stał tu obok zupełnie nie spodziewając się co wydarzy. Może kochana pani prezydent doznała zadyszki i się tu zatrzymała? Wszystko miało swoją historię, a Zatrisky lubił się w takowej pogrążać. W końcu jednak ruszył dalej, ale wyprowadził go z równowagi jakiś szmer. Proste poruszenie skały o skały, która obudziła w nim czujność, ale nie strach. Wszak nie miał się czego bać. Nawet jeśli przyszłoby mu dziś umrzeć nie miałby zbyt wielu rzeczy, które chciałby zachować na podróż do drugiego świata, o ile takowy istniał. O bliskich też się nie martwił, nie zaliczał do nich matki, a pozorni przyjaciele unosili się teraz w każdym innym miejscu, tylko nie w gettcie, którego on był mieszkańcem. Czasem czuł się tchórzem, któremu brakło odwagi by stanąć odważnie do walki... Ale z kim? Coś mu podpowiadało, że mógłby z każdym się mierzyć, nawet na przegranej pozycji. Po prostu znalazłby powód. Umiał znienawidzić nawet za błahostkę. W końcu skradał się powoli nieznacznie wysuwając głowę zza jednej z obwalonych ścian i jęknął w przestrachu, bo po raz pierwszy gdy coś usłyszał nie okazało się to być tylko złudą dla jego słuchu. Mimowolnie przyłożył dłoń do kieszeni, w której trzymał swoją marną broń, czyli gaz pieprzowy. I nawet chciał już sięgnąć po jakiś odłamek cegły czy coś, ale ta sylwetka była dziwnie znajoma. Ruszył nieco szybszym krokiem, by zamrzeć w nich dwa metry przed osobnikiem. - Alexander? - Rzucił z niedowierzaniem, jakby sprawdzając jak to imię brzmi przerywając długą ciszę w jego krtani. - Al? Co Ty do jasnej cholery robisz... - Dodał tonem pozbawionym emocji, bo właściwie to nie wiedział czy mógł nawet wierzyć, że ten jest prawdziwy. Wszak głowa mogła mu płatać różne figle, a wszystko inne mogło po prostu planować dla niego swoistą torturę. Zaufanie? Jakiś instynkt? Lepiej zachować je głęboko na dnie nie pokazując nikomu,że się ma na coś nadzieję. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : naczelny pechowiec Przy sobie : ŚWIECZNIK, zestaw zatrutych strzałek (zostały 3). jodyna, latarka, ręcznik, przyprawy,pusta butelka, zwój liny, antybiotyk, połówka chleba, trzy mandarynki, dwa pączki, wieprzowina ze stołu, pół bochenka chleba,2 banany, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz (kości) Znaki szczególne : brak Obrażenia : fizycznie trzyma się nieźle
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Sro Lis 26, 2014 11:55 am | |
| Każdy miał tysiąc jeden sposobów radzenia sobie z żałobą i Alexander odkrywał ze zdumieniem, że ludzie czują się dotknięci, kiedy z wachlarza możliwości ([i]znajdź hobby, zacznij rozmawiać z ludźmi, podróżuj[i]) nie wybrał żadnej dostępnej opcji. I jeszcze przy okazji całkiem poważnie z nich zadrwił. Mógłby naprawdę wiele, gdyby nie to, że jego jedynym przeznaczeniem było dostanie kulki w łeb i zdawał sobie z tego sprawę. Nienawidził więc tych słodkich porad, które prędzej czy później okazywały się tylko bezmyślną próbą okazania mu wsparcia. Tak jakby to miało poprawić humor osobie, która z nim rozmawiała. Niekoniecznie jemu. A ludzie gadali. Mielili językami, próbowali produkować więcej śliny, doprowadzali go do szału najprostszymi słowami. Mógł nie odpowiadać, wykształcił za łatwo proces wpadania w milczenie absolutne, a i tak na niewiele się to zdało. Mógł krzyczeć, mógł wykręcać się od odpowiedzi, ale i tak koniec końców słyszał słowa, od których cierpła mu skóra. Sądził, że kiedyś to minie, ale i tak łapał się na tym, że nienawidzi ich wszystkich. Przynajmniej był całkiem obiektywny, bo już nieistotnym było, czy ktoś był z nimi (nim) czy przeciwko, wszystkim obrywało się równo. Dawno już nie był w fazie powrotu do młodzieńczego buntu, więc nie zazdrościł nikomu, kto spotykał go na swojej drodze. Na szczęście, w mrocznych lochach (pierdolony bunkier) czaiło się więcej duchów niż dawnych znajomych i nikt nie ścigał go dzisiejszego dnia w drodze ku… wolności. Tak sobie tłumaczył to Amitiel, choć tak naprawdę nie wiedział, czy chodzi mu o złapanie (może powieszą go szybko?), o odnalezienie ojca (wypadałoby go spotkać przed śmiercią) czy może zwyczajnie jego poziom nienawiści do świata osiągnął zenit i już gorzej być nie mogło. Nie powtarzał już tej frazy. Był przekonany, że znowu przyjdzie mu za nią zapłacić całkiem sporo, więc zamiast przyśpieszać już ogłoszone wyroki – każdego prędzej czy później dopadają, nie był wyjątkiem – próbował zlokalizować swoje położenie w Kwa…nie to już było getto, któremu dodatkowo groziła likwidacja. Powinien uronić łezkę nad miejscem zamieszkania swojej matki, ale chyba nadal był wdzięczny sobie za okazany akt (nie)łaski. Nawet jeśli to sprowadziło na niego karę i Los potraktował go jak szmatę, która wchłonie wszystko. Niezależnie od tego, ile spadnie na jego głowę. Przynajmniej mógł już przeżywać na całego okres żałoby, próbując nie zalać się rzewnymi łzami – to takie niemęskie – na myśl o tym, że Daisy dostałaby histerii na widok jego włosów w nieładzie. Śmierdział kanałami, właściwie był już kompletnie ruiną człowieka i przez sekundę stwierdził, że jednak coś w jego życiu wraca do kojącego punktu wyjścia, skoro zwraca uwagę na takie drobiazgi, ale prędko zrozumiał, że to tylko jeden z kolejnych sposobów na wbicie sobie gwoździa do trumny. Być może niepotrzebnie zabawiał się w skrajnego masochistę, bo zanim zdążył się zorientować – i tak przecież nie uciekłby – jakaś sylwetka pojawiła się w tym nawiedzonym domu. Zastanawiał się (jak przystało na chłopca, nie mężczyznę), czy w takich sytuacjach powinien sięgać po niezastąpiony świecznik, ale stwierdził całkiem rozsądnie, że skoro widział ją niebieskie psy, które usiłowały go zagryźć na zmianę z napaloną, zwierzęcą prostytutką, to nikt i nic nie jest w stanie go zaskoczyć. Oprócz Almy, która wpada na inspekcję. Z tym, że pani prezydent – była, Adlera nie darzył taką sympatią – nie nosiła męskich ubrań i nie wydawała mu się dziwnie znajoma. Wspomnienia znowu zaczęły przybierać realne kształty i Alexander zdał sobie sprawę, że mylił się w kwestii tego, że nikt mu nie pozostał z przeszłości i kapitolińskiego domu. Bo Orfeusz na pewno nie był nikim, choć tak naprawdę nie do końca potrafił scharakteryzować go bardziej precyzyjnie. Chłopak, artysta, zdrabniający jego imię z nieznośną manierą, którą charakteryzowali się wszyscy w stolicy. Pewnie dlatego czuł się tak zbity z tropu, bo właśnie miał podjąć rozmowę z kimś, kto nie do końca był mu wrogim. - Co ja tu robię? – zapytał retorycznie, taksując go wzrokiem, w jego oczach było coś niepokojącego. – Wybrałem się na spacer, zawsze chciałem przeżyć wywózkę do Dystryktu. To jakieś urozmaicenie mojego nudnego życia – stwierdził, nie podchodząc zbyt blisko. Miewał problemy z zaufaniem… Właściwie miał problem ze wszystkim, ale starał się nie wpadać w panikę, czując, że nareszcie może się spełnić jego wielki sen. O śmierci na żądanie.
|
| | | Wiek : 22 Zawód : rysownik Przy sobie : gaz pieprzowy
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Sro Lis 26, 2014 12:48 pm | |
| Jak źle musi być z psychiką człowieka skoro jest głodny śmierć... Przeważa w nim chęć ukrócenia w sobie wszelkich oznak wprawiających w ruch narządy, układy narządów... To wszystko było jakieś śmieszne. Kiedyś gdy Orfeusz był małym chłopcem to pewnie nie rozumiałby takich potrzeb. Tym bardziej, że wskaźnik śmiertelności w Kapitolu był bardzo niski, a wszyscy cieszyli się zdrowiem i nienaturalną młodością... Gdzieś w tym wszystkim nie wiedział po co jest umieranie, co czyni z człowiekiem, czym ból rzuca w krwawiące kończyny, które za chwilę będą nadawać się tylko do amputacji. Nie potrafił wtedy dojść do żadnych konkretnych wniosków, więc motyw śmierci całkowicie pominął, a jego wartość zmniejszył do minimum licząc na to, że nie wydarzy się nic złego... Nic, co zmusiłoby go powrócenia do tematu. A mimo to gdy przychodzi obserwować mu kogoś takiego jak Alexandra, z pewnością budzi się w nim zalążek świadomości, że coś jest nie tak. Ten szalony wzrok wypruty z emocji postawiony gdzieś między ruiny pałacu, który już dawno powinni do reszty zrównać z ziemią. Na razie nikt się tym nie przejmował. Każdy w swoim interesie próbował czegokolwiek, a sam Zatrisky wzruszał ramionami na każdą próbę uświadomienia, że i on może zaraz opuścić kwartał. A raczej to co się z niego ostało. W końcu usłyszał głos przyjaciela, a nie dowierzając oczom pokonał szybko dystans kilku kroków i położył ręce na jego ramionach, porzucając myśli, że za chwilę tamten może to odczytać jako atak i rzucić Orfeuszem o ścianę tym samym pozostawiając go tu na pastwę losu. Gdyby tylko wiedział, że to oto prosi się nie spodziewany gość, czyli o torturę i śmierć, to pewnie wycofałby się stąd z przestrachem. Nie zdawał sobie sprawy o co można prosić, gdy się nie ma już nic, nie ma po co oddychać tlenem strutym przez popiół i wszystko inne... Oczy karmione pozornie tragicznymi obrazami, bo jak wszyscy wiedzą, można tu zobaczyć o wiele gorsze obrazki i wcale nie trzeba ruszać na zbyt daleką wycieczkę. Orfeusz spotykał to dziwne uczucie po raz pierwszy, kiedy nie potrafił zebrać się w sobie co by się odezwać, zająć jakieś konkretne stanowisko, ale w końcu z wgapiania się w Alexandra zwyczajnie pokracznie go objął przyciągając do siebie. - Nie wierzę, że żyjesz. - Mruknął gdzieś pomiędzy, za długo nie oddając się uciesze cielesnej związanej ze spotkaniem drugiego człowieka, i odsunął się od niego znów budując dystans, ale już nie tak wielki jak kilka minut temu. Ogarnął wzrokiem Alexandra analizując jego odpowiedź, a potem po prostu się uśmiechnął usuwając z twarzy ten cały chłód, którym ostatnio częstował każdego napotkanego człowieka wydającego się nieco bardziej debilnym niż reszta. - Nudnego życia? Postradałeś zmysły ewidentnie. Igrzyska Ci nie służą. - Rzucił półżartem zaraz pociągając za rękę całkiem obojętnego byłego trybuta, bo stanie na przejściu wcale nie było dla niego bezpieczne. Poszukiwania, próby zabicia, dobicia, wykorzystania... Ucieczka z areny. Pamiętał o tym. Pamiętał też, że nie oglądał zbyt dokładnie mając dość tego co zobaczył na początku. Nie miał nawet pieniędzy by zostać sponsorem Ala, jak zatem sobie z tym radził? Otóż nie radził sobie w ogóle, zamykał oczy jak czteroletnie dziecko. W końcu jednak zatrzymał się gdzieś między ścianami, które na pozór mogły ich ochronić, ale... Nadal to wszystko budziło w nim lekkie poczucie niepewności. - Próbują Cię zabić, znaleźć, przebić... Wszystko... A Ty sobie łazisz po ruinach placu sprawiedliwości i liczysz na... No właśnie, na co? Tutaj nikt nie wita trybutów z otwartymi rączkami, bo liczą że jak wydadzą jednego z was to przeżyją i tak dalej. A Ty... Ty po prostu jesteś nienormalny! - Zakończył błyskotliwie nie wiedząc kiedy i jak zrodziła się w nim taka wola walki o Aleksa i oto gdzie on sobie chodzi. Może po prostu nie chciał patrzeć na kolejną egzekucję, która miałaby być przykładem tego "co z tobą zrobimy, jak wykonasz jeden fałszywy ruch powieką". - Jak tu w ogóle się znalazłeś? - Nie tylko takimi pytaniami chciał go obrzucić, ale znowuż nie wiedział też czy jest uprawniony do tego by kogokolwiek przepytywać. Nigdy nie chciał podjąć funkcji dziennikarza, może powinien. Może teraz wiedziałby jak rozmawiać z kimś tak uraczonym życiem, że aż miał go dosyć. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : naczelny pechowiec Przy sobie : ŚWIECZNIK, zestaw zatrutych strzałek (zostały 3). jodyna, latarka, ręcznik, przyprawy,pusta butelka, zwój liny, antybiotyk, połówka chleba, trzy mandarynki, dwa pączki, wieprzowina ze stołu, pół bochenka chleba,2 banany, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz (kości) Znaki szczególne : brak Obrażenia : fizycznie trzyma się nieźle
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pią Lis 28, 2014 8:37 pm | |
| Nie bywał szalenie przyjacielski. Dziwne, że ludzie próbowali w nim widzieć lidera, skoro jedyne, co miał do zaoferowania zazwyczaj zamykało się w jego ustach. Nie bywał przecież tak mądry jak Emrys, jego matka nie miała tyle gotówki jak Raphael, a jego uroda może i umiała wzbudzać zainteresowanie – wyglądał na małego psychopatę – ale i tak nie była tak oszałamiająca jak Daisy (wcale nie zagryzł nerwowo wargi na myśl o byłej… obecnej dziewczynie, która była martwa); nie był nikim szczególnym. Potrafił tylko mówić i niszczyć. Te dwie czynności były mu tak bliskie, że kiedy zamknięto go w bunkrze Kolczatki, to najpierw pożałował skrępowania swoich ruchów. Dopiero potem – po kilku dniach – dotarło do niego, że ma inne problemy. Eufemistycznie rzecz ujmując, bo przecież śmierć każdego członka rodziny – stali się nią na Igrzyskach i nie dał sobie wmówić nigdy, że Pandora wyjadłaby mu mózg widelcem, gdyby nadarzyła się jeszcze do tego okazja – była czymś więcej niż zwykłym zawracaniem głowy. Nie umiał jednak dookreślić czym tak naprawdę to było, bo wzdrygał się mocno przed patetycznymi słowami, które zapewne wszystkim były w stanie poprawić humor. Kolczatka mogła jeszcze raz skrytykować rząd, dzielne dziewczyny bez biustu, ale z idealistycznymi zapędami pocieszać ich bez końca; a porywacze samolotu mogli czuć się winni. Cudowny stan wzajemnych korzyści, który doprowadzał już powoli Amitiela do szewskiej pasji. A ta w jego przypadku zawsze kończyła się jakąś tragiczną sytuacją. Nie umiał powstrzymać narastającej agresji, która prędzej czy później doprowadzała do splotu wydarzeń tak niekorzystnych, że zapewne nawet on rozważyłby dobrze ucieczkę, gdyby umiał przewidzieć do końca konsekwencje swoich czynów. Nie potrafił jednak. Instynkt, który kształtował w trakcie wielkiej fiesty z zabijaniem trybutów, został nadszarpnięty i ponownie był niewinnym, ale bardzo niegrzecznym chłopcem Kapitolu, który zjawiał się w getcie tylko po to, by stwierdzić, że nic tu się nie zmieniło. I powrócić na tarczy, by jeszcze raz pośmiertnie wkurzyć Randalla. Już wyobrażał sobie ten śmiech zza grobu, kiedy będzie obserwował jego załamanie nerwowe po śmierci kolejnego dzieciaczka… Jednak coś (a raczej ktoś) przerwało mu ten smętny teatrzyk o odchodzeniu w glorii chwały i na ustach wszystkich. Pamiętał Orfeusza. To on właśnie był jednym z tych kapitolińskich towarzyszy niedoli, którzy wzięli go pod swoje skrzydła – może było całkiem odwrotnie(?) – i sprawili, że wzdychał teraz za tymi rozkosznymi czasami, czując na ramionach jego delikatne dłonie. Jasne, że nie mógł go szarpnąć mocniej. Był pieprzonym artystą. - Patrz, w gazetach o tym trąbili – westchnął, po raz pierwszy od dłuższego czasu nie zmuszał się do wymiany takich uprzejmości, choć nadal czuł się dziwnie w konfrontacji z wyraźną przeszłością(lustrował go wzrokiem i nie ukrywał tego), a teraźniejszością, która nakazywała mu zastanawiać się, czy przypadkiem jego były przyjaciel nie jest teraz szpiclem i nie sprawia mu właśnie orgazmicznej przyjemności, swoim jakże cudownym pojawieniem się tutaj. Nie wyglądał. Zanim zdążył skonfrontować swoje obawy z rzeczywistością i w razie czego wziąć nogi za pas, został postawiony pod ścianą – niedosłownie, oczywiście – i już mógł odczuwać lekką troskę z jego strony, zainteresowanie? Nie do końca odczytał poprawnie te wszystkie słowa, które padły z jego ust, ale kiwał głową na co drugie, próbując przeoczyć fakt, że znowu skupia się na wszystkim innym. Nie był w nastroju do rozmów, analiz i snucia głębokich przemyśleń. Chciał tylko zakończyć to, co zaczęto bez jego zgody. - Mam swoje sposoby – odparł tajemniczo, z tym samym szelmowskim uśmiechem, z którym rozpowiadał mu o całowaniu dziewcząt, choć przecież najpierw całował jego pod stołem. [/b]– Co u ciebie? – [/b]rzucił w eter, próbując dojść do ładu z tym, że jest równie kiepski w rozmowach jak Malcolm i że najwyraźniej Kolczatka wyżarła mu mózg. Pandora jednak powinna przeżyć i dopełnić honorów. Przynajmniej nie musiałby rozmyślać o tym, co czuje, widząc, że jednak ktoś na kim mu niegdyś zależ…ało, oddycha i ma się dobrze.
|
| | | Wiek : 22 Zawód : rysownik Przy sobie : gaz pieprzowy
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pią Lis 28, 2014 10:53 pm | |
| Zatem witaj Alexandrze w świecie pozbawionym logiki, kiedy nic nie zajmuje właściwego miejsca. Całe te pudełko, w którym ktoś z wielką dokładnością ułożył Panem, popękało. Elementy do niego wsunięte poczęły uderzać o siebie, zmieniać swoje położenie, aż w końcu narodził się chaos, brak sprawiedliwości... I toniemy w tym. To nasz ocean, nieliczni potrafią pływać w słonej wodzie, której nigdy nie powinieneś się napić. Już samo skąpanie w niej ust może być zgubą. Wszak nie wiesz co oprócz soli zostało w niej rozpuszczone... Np. weźmy takie Panem, dopóki się nie napijesz gorzkiej krwi wroga na arenie, nigdy nie dowiesz się jak to jest. Musiałbyś spróbować, tylko wtedy będzie to autentyczne. Orfeusz zrozumiałby. W swój pokrętny sposób wyciągnąłby wnioski z tego, co najlepiej by do niego dotarło, pewnie ignorując część pozbawioną miłości do kogokolwiek... Ale nie wyśmiałby go. Nie zaatakował słowami, nie ukamienowałby go wzrokiem. Po prostu pewnie by milczał mniej śmiało częstując swoim dotykiem, bo nie wypada przeszkadzać w żałobie. Tylko tyle nauczył się podczas pobytu w gettcie. Ludzie często płakali, częściej chcieli podrzynać sobie gardła, żyły, aby tylko zniknąć z powierzchni ziemi. Wielu z nich straciło rodziny, które kochali, nie każdy wychowywał się przecież tak jak Orfeusz, że miał w dupie czy jego matka jest czy jej nie ma. Nawet teraz gdyby ktoś mu powiedział, że powinien iść, bo coś tam zastanowiłby się czy w ogóle warto... Jeśli ktoś miałby ją zabić to prędzej czy później to zrobi, ona i tak była ostatnio bezużytecznym meblem, który miotał się od kąta do kąta nie przynosząc żadnego pożytku... W każdym razie warto chyba wrócić do pierwszej myśli i po prostu podsumować, że czyjś ból budził uczucie niezręczności, chyba że czyjś układ limbiczny był uszkodzony i tym samym zubożał lub uległ transformacji i czyjeś cierpienie stanowiło pożywkę dla radości, chwilowej, ale zawsze. Orfeuszowi było to wszystko częściowo obojętne, wszak dotyczyło to jeszcze tego, o kim w ogóle mowa. A mowa była przecież o Alexandrze, o którym miał w głowie podstawowe informacje... Tyle co zobaczył na transmisji igrzysk i dowiedział się z przekazów. Gazetom nie wierzył, pogawędkom też nie. Zresztą ludzie nie byli tak skorzy do gadania. Wystarczy było się rozejrzeć. Niektórzy pragnęli podsłuchiwać, co by się wydostać z tego koszmaru wydając kogoś na śmierć, a inni plotkowali wesoło rozpuszczając nic nie warte informacje. Tylko jakaś siła wyższa raczy wiedzieć ile to żyć straconych kosztowało, takie szastanie językiem bez pojęcia, bez celu... Orfeusz zacisnął pięści odsuwając się trochę, zatrzymując się na zimnym murze i tasując spojrzeniem Alexandra, który wydawał się być pozbawiony dawnej iskry, ale jednocześnie taki, jakby nic się nie wydarzyło. Maska... Nie jedną maskę nosimy, ale ta była wyjątkowo sztuczna. Zignorował to spostrzeżenie, jak wiele innych. - Wszystko w porządku. Cud, miód... Wiesz, basen przy domu, dzieciaki najedzone, matki szczęśliwe, baby wymalowane. Cudownie. Od imprezy do imprezy. Jak zawsze w Kapitolu, nic się nie zmieniło. Dziś wyprawiam bankiet z okazji wyjazdu kolejnych współmieszkańców do lepszego świata... - Ironizował, lecz zaraz przerwał: - Pieprzone gówno mój drogi. Wywożą ludzi do obozów pracy. Ludzie głodują bardziej niż zwykle. Próbuję się stąd wydostać i znaleźć wyjście, żeby chociaż uciec... Ale nie. Nie da się. To piekło Alex, wiesz o tym. I oczekujesz, że na pytanie "co u ciebie", co powiem? I jakiej odpowiedzi chcę od Ciebie? Powiedz mi jak jest mieć swoje sposoby, bo ta pustka tutaj jest nie do zniesienia, już chyb wolę, żeby znów mnie postrzelili. Może znów z powodu "za twarz syna dawnej urzędniczki"? - Jasne, że nawijał o sobie. Widział, że nie ma sensu pytać o cokolwiek. Tym bardziej, że nigdy nie interesował się czymś,gdy z góry było zasugerowane, że nie powinien. Nie wiadomo czy to oznaka posłuszeństwa czy szacunku do prywatności, której praktycznie już nikt nie posiadał. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : naczelny pechowiec Przy sobie : ŚWIECZNIK, zestaw zatrutych strzałek (zostały 3). jodyna, latarka, ręcznik, przyprawy,pusta butelka, zwój liny, antybiotyk, połówka chleba, trzy mandarynki, dwa pączki, wieprzowina ze stołu, pół bochenka chleba,2 banany, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz (kości) Znaki szczególne : brak Obrażenia : fizycznie trzyma się nieźle
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Wto Gru 02, 2014 5:16 pm | |
| Tak, świat był swoistego rodzaju świątynią absurdu, gdzie najwyższym stopniem wtajemniczenia nie była sekretna komnata, w której czaiło się bóstwo (i miejsce ofiary), ale przekonanie o tym, że tak naprawdę nie ma żadnej reguły postępowania. Nie dało się przewidzieć tego, co Los szykował i choć Alexander już przed Igrzyskami przejawiał całkiem zdrowe podejście do życia – nihilizm pełną gębą – to w trakcie treningów i przygotowań stało się z nim coś niepokojącego. Coś, co teraz zbierało żniwo i sprawiało, że szukał bezmyślnie odpowiedzi na stek bzdur, które już dawno powinny przez niego wyrzucone do kosza. Wspomnienia, widok swoich przyjaciół śpiących na korytarzu w pojedynczych śpiworach, nagie ciało Daisy na dzień przed końcem żałosnego cyrku obaw przed najgorszym, wreszcie ta sama twarz, kiedy już zasypiała na dobre przed wybuchem. Minęły dwa miesiące, a on dalej żył tym na wczoraj, próbując teraz ograniczyć dopływ tych emocji do mózgu. Racjonalnego, skupionego już tylko na tym, żeby nie dać się zgnoić temu, co szykowano dla niego. Stawiając mu na drodze Orfeusza i podpisując go w szufladce z napisem przyjaciel. Niepotrzebnie, zazwyczaj ludzie, którzy dla Alexa zaczynali cokolwiek znaczyć kończyli w długich czarnych workach. Miewał chwile – a raczej przebłyski czarnego humoru – kiedy nawet zaczynało go to kurewsko bawić. Wydawało mu się, że tak i będzie teraz, ale najwyraźniej oprócz papierosa, który znalazł się w jego rękach i który miał służyć jako ich fajka pokojowa, wszystko było żałośnie miałkie i nijakie. Nie czekał jednak na kolejną falę bólu, która zazwyczaj zjawiała się znienacka i sprawiała, że miał trudności z oddychaniem – czyżby nadal pamiętał o połamanych żebrach przez but Strażnika Pokoju (?) – i na dłuższą chwilę szarpała go za rękę, przenosząc do krainy dzieciństwa, w której był jeszcze bezsilny. Musiał pozwalać sobie na wszystko, nie mógł się bronić, bo zakazała mu matka i… Obiecywał sobie, że nie będzie o tym myślał nigdy więcej, więc skupiał się na słowach, które nagle zaczęły wydobywać się z obcych (nadal) ust. Nagle poczuł przemożną chęć, by mu je zatkać, więc poczekał kulturalnie (niesamowite) aż skończy, po czym włożył mu papierosa i podpalił, czując znowu to same kłucie. Najgorsze w tym wszystkim było to, że wraz z liczbą ofiar wzrastało prawdopodobieństwo wspomnień. Alexander więc był tak naprawdę największą ofermą życiową, bo co drugi gest wzbudzał w nim dozę emocji tak silnych, że musiał krzywić się jak po uderzeniu. Miał dość tej pierdolonej karuzeli, z której nie mógł zeskoczyć. Jego ból był jak perpetuum mobile i z każdą minutą uświadamiał sobie, że nie nadaje się do rozmowy. Z kimkolwiek, gdziekolwiek, kiedykolwiek. A jednak stał tu dalej, podpalał mu papierosa tymi drżącymi palcami i usiłował poradzić sobie z faktem, że zapewne ten chłopak wie o nim znacznie więcej niż powinien. Jak każdy, jego życie nie miało przed obywateli Panem żadnych tajemnic i jak każda gwiazdka reality-show czuł się nieco tym przytłoczony. Może już powinien zacząć myśleć nad autobiografią o roboczym tytule: Jak wysadzić wszystkich w dwie godziny? Odetchnął głęboko, odpalając swojego papierosa. Kolczatka przynajmniej miała jakieś przywileje, choć preferował sztukę strzelania. - Nie mów mi o piekle – odpowiedział cicho. – Widziałem jedno. Nie uciekam. Właściwie myślałem, że wpadnę tutaj na kogoś. Nudzę się w mojej norze, brakuje mi zabijania ludzi, adrenaliny, ucieczek… - wpadł w jego rytm, próbując się zaśmiać, ale jemu nie wychodziło to wcale, znowu krztusił się papierosem. - A i mamy organizację terrorystyczną. Chcesz dołączyć? – zapytał beztrosko, nie zastanawiając się nawet, czy nie wprowadza konia trojańskiego, który ich wszystkich wykończy po drodze. To mogłaby być całkiem udana prowokacja, a on je uwielbiał. Nadal. |
| | | Wiek : 18 Zawód : Bezrobotna Przy sobie : ♦ W worku - para kastetów, pistolet, paczka prezerwatyw (3 sztuki), magazynek z 15 nabojami, kapsułka z wyciągiem z łykołaków, latarka z wytrzymałą baterią, śpiwór; ♦ W fałdach śpiwora - mapa podziemnych korytarzy (X2, X7, X8), mapa Kapitolu oraz dowód tożsamości, prawo jazdy i zezwolenie na posiadanie broni na nazwisko Daniel Levitt; ♦ W kieszeniach - scyzoryk wielofunkcyjny (prawe udo); ♦ Zawszeona na pasie - apteczka militarna (brudno-szarozielona). Znaki szczególne : Niski wzrost (155cm); wada wzroku (po oczach nie widać! braki ndrabia głównie węch); wychudzone ciało Obrażenia : Nieco starta skóra na łokciach i kolanach; Rana postrzałowa na lewym udzie (poszarpana pociskiem skóra właściwa i uszkodzony mięsień), duże kolorowe sińce na prawym przedramieniu, na brzuchu, w okolicy (pękniętego) żebra z prawej strony. Masa mniejszych siniaków.
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości Pią Sty 23, 2015 4:29 pm | |
| /Po wydarzeniach w Zaułku. Widzę, że nikt tu od dwóch miesięcy nie odpisał, więc pozwolę sobie wejść w temat, nie potrwa to długo.
......Ciekawe kto wymyślił plotki, że budynek jest rzekomo nawiedzony. Iliya nie wierzyła w takie rzeczy jak duchy, zmory. Z pewnością nie jeden rozsiewał takie słowa. Gdyby zbyt wielu ludzi schodziło do podziemi z pewnością byłyby dużo częściej patrolowane, o ile wejścia nie zostałyby po prostu zawalone. Za to wierzyła w psy i zmiechy, które mogłyby zareagować na zapach krwi. Jej najlepsza-w-regionie-tkanina + najświeższa-jaka-mogła-tu-istnieć przesiąknęła już krwią. Nie nastał jeszcze poranek, ale ona błądziła uliczkami getta przekonana, że musi jak najszybciej się stąd wydostać. Doskonale znała okolice getta, bo kiedyś mieszkała w pobliskim terenie. Znała pobieżnie też okolicę pałacu. Kto z Kapitolu by nie znał? Tym bardziej, że zawsze podróżowała pieszo. ......Było ciemno i miała utrudnienia w poruszaniu się, tym bardziej, że wszystkie cienie zlewały się jej ze sobą. Z drugiej jednak strony Strażnicy też nie powinni jej dostrzec. A nawet gdyby to wyglądała jak to miejsce. Szara i brudna. Wcześniej to ona dostrzegłaby Strażnika. No i tamten patrol... może był ostatni. Jeden strażnik na wielu okazał człowieczeństwo. Tylko jeden. Co oznaczało, że Iliya dalej nie chciałaby zbliżać się do nich ani tym bardziej dać złapać. Chodziła więc najmroczniejszymi cieniami, pod ścianami. Zawsze była dosyć zręczna, więc nie było z tym problemu. Nawet, gdy była tak obolała. ......Chmury przesłoniły gwiazdy w ciągu nocy i niedługo miał spaść deszcz. Było zimno, więc przyspieszyła kulejąc lekko, dając nodze choć minimalny odpoczynek. W końcu na wschodzie pojawiła się jaśniejsza łuna. To znaczyło, że godzina nie była już taka wczesna jak się wydawało, a słońce wzejdzie (i zajdzie) bardzo szybko. Próżno było szukać tu jakiegoś prowiantu. Tak naprawdę wszystko robiła pod wpływem emocji. Bólu i rozgoryczenia. ......W końcu znalazła się też pod pałacem. Tam z ciężkim westchnieniem usiadła na jeszcze nie zrujnowanej ławce i rozejrzała się wokoło. Była przeraźliwie zmęczona. W gettcie nigdy nie mogła się wyspać. A tej nocy z pewnością by w ogóle nie zasnęła. ......Wstało słońce i okolica się dla Iliyi przejaśniła. Na placu nie było widać żywego ducha. Ale za to dostrzegła suche drzewo. Wstała i kuśtykając do niego podeszła. Obeszła dwa razy wkoło i podeszła do drugiego rosnącego nieopodal. Na szczęście Iliyi mogła wyrzucić swój patyk. Coś, lub ktoś sprawił, że na ziemi leżał spory kijek, wręcz kij. Wystarczył. Podniosła go i zaczęła opierać się na nim. Tak. Z pewnością się jej przyda. Może jakieś dziecko weszło na drzewo, wzięło swoją włócznię i zostawiło w swoim tajemnym miejscu? Cóż. Iliyi bardziej się przyda. Jej nowa laska wyglądała na nieco suchą, ale bardzo wytrzymałą. Po sprawdzeniu laski zaczęła wracać się w stronę ławki. Szła na prawej nodze normalnie, ale by nie obciążać mocno prawej podtrzymywała się kijem. Jak dobrze, że była niska, chociaż nawet teraz Musiała prostować rękę i nie stawiać kijka za daleko. Nie miała jednak jak teraz zrobić sobie czegoś bardziej porządnego. Usiadła na ławce i spojrzała w niebo. Była tu trochę czasu, bo to zrobiło się szarobłękitne. Niedługo spadnie deszcz. Ta zapowiedź oddawała jej wnętrze. Zaczęły pojawiać się w niej wątpliwości. Wyciągnęła z worka na plecach kartkę mówiącą o jej wywózce. Chociaż jedne wątpliwości znikały inne pojawiały się. Patrzała się w kartkę opartą na kolanach, trzymając swoją laskę w drugiej dłoni. Nie widziała liter, ale doskonale znała treść. Jak i mapę podziemnych korytarzy, którą każdego dnia przypominała sobie i dokładnie wertowała każdy skrawek mapy. Była niemal pewna, że nie zawiodłaby... No i miała tą mapę. |
| | |
| Temat: Re: Ruiny Pałacu Sprawiedliwości | |
| |
| | | | Ruiny Pałacu Sprawiedliwości | |
|
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|