|
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 40 Zawód : pianistka w filharmonii Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, leki przeciwbólowe, laptop, telefon, scyzoryk, kapsułka z wyciągiem z łykołaków
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Nie Mar 30, 2014 7:29 pm | |
| G ł ó d. To odczuwała Emelie w momencie, gdy kończyła się próba najnowszego spektaklu przygotowywanego w filharmonii. Albo przynajmniej tak sądziła, ponieważ co akurat ona o głodzie mogła wiedzieć? Otoczona cale życie raczej jedwabiem poduszek niż toksycznym powietrzem i surowością odległych dystryktów, zatem nie miała skąd mieć doświadczenia jeśli chodzi o takie skrajne, negatywne odczucia - chociaż za taką sugestię by z całą pewnością się obraziła. Nie uważała siebie za słabą osobę, nawet jeśli koniec końców była miękka i tchórzliwa. Może jednak miała w sobie coś z aktorki, bo egzystowanie w społeczeństwie póki co wychodziło jej nie najgorzej. Niezależnie od poczuwania się do posiadania jakichś cech (lub do ich braku), żołądek ssał nieprzyjemnie, nie pozostało jej zatem nic innego niż wybrać się by coś zjeść. Well-born było raczej kwestią przypadku, choć fakt, że była to raczej restauracja prestiżowa, na pewno działał na jej korzyść w oczach Emelie, która luksus lubiła. Swoje drobne kroczki zatem skierowała właśnie tutaj, korzystając z uroczej, wiosennej pogody, tak jakby nagle zaczęła doceniać takie, do tej pory niezbyt istotne, walory aury panującej na zewnątrz. Z natury była raczej pachnącym typem kanapowym, albo w każdym razie preferowała styl indoor niż outdoor. Usiadła przy stoliku wskazanym jej przez kelnera i zaczęła przeglądać podaną jej kartę dań, szukając czegoś smakowitego, co przykuje jej wzrok. W końcu na smakołykach znała się nieźle jako stała bywalczyni kapitolińskich imprez (echo pięknej przeszłości), lub przynajmniej lubiła o sobie w taki sposób myśleć, skoro dopiero od niedawna grzała tu znów swój stołek i nie miała aż tylu okazji by poodwiedzać odpowiednie miejsca i odświeżyć pozycję niegdyś zajmowaną. Jako żona TEGO Ginsberga, pyszniąc się wtedy nowym nazwiskiem i wierząc, że była to oczywiście zasługa jej błyskotliwości, a nie rozsądnego zamążpójścia (jej niedoczekanie). |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Nie Mar 30, 2014 8:18 pm | |
| Coraz więcej spraw spadało na jego głowie i choć uwielbiał bycie zajętym - wtedy można było bez trudu przycisnąć do kraty więźnia, który nie miał odpowiednich przyjaciół i łatwo było go zastraszyć - to momentami odczuwał znużenie zupełnie tego samego rodzaju jak wtedy, gdy wracał z dusznej Jedenastki, a Maisie czekała z obiadem i szeroko rozstawionymi nogami. Właściwie, mało brakowało do tego stanu idealnego, gdzie miał żonę (byłą i poszukiwaną), narzeczoną (o tym jeszcze nie mówiło się głośno) i córkę (zaczął jej znowu głośno czytać, więźniowie byli przekonani, że to nowy rodzaj perwersji) i przesłuchiwanych (był ciekaw, czy odbił narządy wewnętrzne tej idiotce, która dawała się strażnikowi). Nic więc dziwnego, że osiągał wreszcie duchową i fizyczną harmonię, nie przejmując się takimi głupotami jak zmieniająca się pora roku. O niej chyba mówili ci wszyscy śmieszni Rebelianci (bo już nie Kapitolińczycy), odwracając wzrok albo spuszczając go, by wodzić oczami po stronie zewnętrznej jego butach. To było doprawdy urocze, że niektórzy ludzie byli przekonani, że ma zdolności bazyliszka i jedno spojrzenie tych dzikich, niebieskich oczu może spowodować śmierć. Albo zamknięcie w więzieniu pod wodzą pana naczelnika. Był szczerze nimi rozczarowany, przecież swoich więźniów karmił dobrze i dogadzał im na wszystkich, możliwych polach (także erotycznych), więc powinni go witać odważnie. Strach był dla niego rodzajem najgorszej obelgi, duchowym tyfusem, który (jak przystało na epidemię) rozprzestrzeniał się w zbyt szybkim tempie. Pewnie dlatego po wyjściu z więzienia zakładał skórzane rękawiczki. Które właśnie zdejmował, wchodząc do restauracji i obserwując kelnera, gnącego się w pół przed znamienitym gościem. Miał ochotę kopnąć go i poprosić, żeby wylizał mu buty (a może rejony ciut wyżej?), ale jego uwagę przykuła kobieta przy stoliku. Błędem byłoby stwierdzenie, że to był przypadek, gra Losu, igrającego z nimi doskonale. Melanie miała swoje sposoby i Gerard po raz kolejny docenił wybór narzeczonej, ogniskując wzrok na wciąż obecnej żonie, którą właśnie wspominał. Nie, nie z sentymentami. Nie myślał o ich pierwszej randce, o pocałunku, a o tym jak ciągnął ją za włosy po wielkiej, dębowej podłodze. Całkiem udany mariaż tradycji z perwersją. Całkiem podobny do tego, który ich obowiązywał. Podszedł prędko, chowając rękawiczki i uśmiechając się dobrotliwie. - Emelie - przywitał się, zaciskając palce na jej nadgarstku. Dość czuły gest, jeśli wziąć pod uwagę to co zrobił ostatnio odzyskanej, ukochanej kobiecie. Z tą łączyły go całkiem delikatne interesy, choć nie wykluczał włożenie jej do gardła medaliku z cyjankiem. Na truciznę w czystej postaci nie zasługiwała. |
| | | Wiek : 40 Zawód : pianistka w filharmonii Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, leki przeciwbólowe, laptop, telefon, scyzoryk, kapsułka z wyciągiem z łykołaków
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Nie Mar 30, 2014 8:46 pm | |
| Jej próżne życie bynajmniej nie było puste. Miała swoje zajęcia, z pasją oddawała się grze na swoim ukochanym fortepianie, spędzała wieczory na wybornych przyjęciach u boku hipnotycznego (przynajmniej wtedy) Gerarda, którego skrycie pożądały wszystkie te komiczne, kapitolińskie szmaty, a co ona, Emelia, widziała w ich oczach, pławiąc się jednocześnie w cichym tryumfie, że to jej przypadł ten uroczy przywilej zamiany panieńskiego nazwiska na dokładnie to, które znał cały Kapitol. Wtedy do życia idealnego brakowało jej tylko słodkiego blond maleństwa, które byłoby zwieńczeniem tego związku. Aż cała się wzdrygnęła na samą myśl o dziecku, dzieciach, potomstwie, którego się nie doczekała, a chciała. Nie z egoistycznej pobudki do zaspokojenia macierzyńskiej potrzeby, a po raz pierwszy (i ostatni) w życiu pragnąc zrobić coś dla kogoś, a nie tylko dla siebie. Mogła dać takiej małej istotce wszystko, dosłownie, jednak takowa nie zechciała się pojawić. Aż do dzisiaj, może dlatego właśnie ostatnio niebezpiecznie często sięgała po duży kieliszek słodkiego alkoholu po powrocie z filharmonii, obejmując inne niż dnia poprzedniego muskularne ciało jakiegoś młodzieńca. Nie przeszkadzało jej, że płaciła mu za to, by robił co zapragnęła. Leniwie, wątłą dłonią przewracała karty menu, szukając czegoś odpowiedniego, kiedy coś poczuła. Najpierw specyficzny zapach - dziwnie znajomy? - później dopiero zmianę aury i żelazną rękę zaciśniętą na jej nadgarstku. Choć nie widziała go tyle lat, nie musiała podnosić głowy by się upewnić kto postanowił jej przy obiedzie towarzyszyć. Gerard. Czternaście wiosen, a jego dłonie były tak samo szorstkie jak wtedy, gdy czuła je na każdym centymetrze kwadratowym swojej skóry. Gdyby przez całe jej życie seks jej tak nie spowszedniał, może by się podnieciła na samo wspomnienie swojego, wciąż, męża. Chociaż obrączkę gdzieś zgubiła. - Witaj - powiedziała, zgrabnie ukrywając zaskoczenie i równie zgrabnie wyswabadzając swoją rękę z jego uścisku. Szybko prześlizgnęła się błękitnym wzrokiem po jego sylwetce (kurwa, nadal przystojny), jednocześnie drugą ręką wskazując miejsce naprzeciwko siebie (nic się nie zmienił). Czasami nawet ją ciekawiło czy Ger jeszcze żyje, co czyniłoby ją niechybnie wdową, ale przynajmniej niespętaną przestarzałymi układami, po których zostało tylko powiększone konto w banku. - Zapytałabym co u Ciebie, jednak przestałam się interesować jakieś dziesięć lat temu - posłała mu jeden ze swoich wyćwiczonych uśmiechów, machając na kelnera by móc złożyć zamówienie. Albo poprosić o inny stolik. Dzień był zbyt ładny na dziwne rozmowy z mężem nie widzianym zbyt długo. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Nie Mar 30, 2014 9:41 pm | |
| Kapitol jawił mu się nadal jak sen. Piękne kobiety, jeszcze lepsi młodzieńcy, którzy domagali się najbardziej perwersyjnych zachowań, blichtr i możliwość sięgnięcia po wszystko o czym się zamarzyło. W przypadku Gerarda, nie było jednak mowy o marzeniach - była za to śmiała realizacja planów i podeptania wszystkich, którzy zaczęli mu zawadzać. Po latach zrobił wiele, by znowu wpaść w ten sam sen, z którego usiłował się obudzić w Jedenastce, przekonany o tym, że u jego boku powinna pojawić się inna kobieta. Emelie była bezproduktywna, zbędna - wynajdował epitety, które ją określały z łatwością - bo zamiast dać mu dziecko, które mógłby posłać na Igrzyska (nigdy nie przyznał się jej do tych planów, kobiety bywały żałośnie miękkie) dała mu tylko worek, w którym medycy zapakowali ich dziecko. Podobno, nie odczuł wystarczającego smutku, dowiadując się, że to była dziewczynka. Właściwie, nie czuł niczego i pewnie dlatego postanowił uciec jak najdalej od niekochanej żony. Dość smętny scenariusz kiepskiego dramatu obyczajowego, który kryje w sobie łzawe zakończenie - już widział jak padają sobie w ramiona, a kamera kręci rozpacz jego młodej narzeczonej, kadry szybko się zmieniają, przy stole u Ginsbergów jest miejsce dla jego adoptowanej córki, którą żona pokochała całą sobą.... Gerard musiałby upaść na głowę, żeby snuć równie absurdalne plany. Był dalej tak samo pewny ucieczki jak i wtedy, gdy przekraczał granice Dystryktu, a jego majątek topniał w rękach femme fatale Kapitolu, która okazała się na tyle niezaradną szmatą, że zrobienie jej dziecka graniczyło z cudem. A potem po prostu, go nie dopilnowała. Uśmiechał się jednak nadal kulturalnie, przypominając sobie podstawowe, więzienne zasady - nie mógł trzasnął jej głową o stół w obecności tylu świadków. Mógł za to bezkarnie podziwiać jej urodę, musiała faktycznie roztrwonić cały jego poprzedni majątek na operacje plastyczne, ale nie żałował jej wcale. Przynajmniej jego była żona prezentowała się równie dobrze, co on sam. - Udawałbym, że to przypadkowe spotkanie, ale chyba jesteśmy za starzy na takie zabawy - odpowiedział jej w równym tonie i rytmie (pamiętał jak jęczała do jego pchnięć), siadając naprzeciwko i krzyżując palce. - Chcę rozwodu - wygłosił swoje oświadczenie, czując się niemal boleśnie doświadczony przez ilość słów, jakie wypowiedział przy tym spotkaniu. Zwykle ograniczał się do kilku w ciągu dni, wolał proste gesty... miłości, oddania, namiętności? Powinna uszanować to, że nie zamknął jej w celi naprzeciwko córki. |
| | | Wiek : 40 Zawód : pianistka w filharmonii Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, leki przeciwbólowe, laptop, telefon, scyzoryk, kapsułka z wyciągiem z łykołaków
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Nie Mar 30, 2014 11:39 pm | |
| Patrząc na niego, zastanawiała się nad tym, co tak naprawdę ją w nim pociągało. Nie była głupia, choć czasem udawanie takowej dawało więcej korzyści niż reklamowanie się wszem i wobec z inteligencją, którą przecież miała. Wiedziała co zrobić, by znaleźć się w pożądanym miejscu. Za czasów szkoły średniej były to odpowiednie koleżanki, a później odpowiedni mąż, dzięki któremu otwierało się wiele magicznych wrót, jakby nazwisko stanowiło zaklęcie dające więcej mocy, niż Emelie się początkowo spodziewała. Był przystojny, nie mogła zaprzeczyć. Nadal był, choć jej uwadze nie umknęły zaczątki srebra na jego skroniach, mieszające się ze złotym refleksem włosów - czyżby teraz nosił dłuższe niż kiedyś? - oraz zmarszczki wokół surowych oczu, w które kiedyś lubiła się patrzeć. Nie była w nim zakochana, ewentualnie w tym, co dzięki niemu miała. A miała to, czego pożądała, dlatego może przez chwilę żyła z idiotyczną myślą że kocha swojego męża. Bardzo krótką chwilę. Którą w tym momencie kwitowała w duchu gorzkim chichotem. Może fakt, że po tym jak poroniła (cios numer jeden) zostawił ją i wyjechał w siną dal (cios numer dwa), bez słowa (cios numer trzy), nie był jednak taki zły. Odcierpiała swoje, głównie lecząc skręconą dumę, chociażby przypadkowymi nocami z przypadkowymi ludźmi, pieprząc się do omdlenia, w czym nieźle się odnajdowała. Gerard kłócił się z jej pojęciem rodziny i bezpieczeństwa. Na cale szczęście bez tego pierwszego umiała się obejść, a drugie zapewniała sobie sama, karmiąc ego wmawianiem sobie jak wspaniale sobie radzi i jaka jest samodzielna. Nawet jeśli było to głupawe, miało dla niej znaczenie, więc zwyczajnie kroczyła swoją drogą, szybko radząc sobie z ucieczką męża. Udało mu się zaskoczyć ją drugi raz w ciągu sześćdziesięciu sekund, a uważała siebie już za tak zaznajomioną z życiem, że niewiele rzeczy stanowiło już dla niej jakikolwiek nowy element. A wystarczyło znaleźć się w kiepskim miejscu, o kiepskim czasie. - Rozwód? - zapytała, nie umiejąc powstrzymać krótkiego roześmiania się. - Dlaczego teraz? - przeszła do pytania bezpośrednio (pamiętała jak skutecznie, choć niedelikatnie zamykał jej usta, gdy w jego mniemaniu mówiła za dużo) ignorując kelnera, który już od kilkudziesięciu sekund stał przy niej w oczekiwaniu. Ona też czekała, patrząc na niego ciekawym wzrokiem spod długich (sztucznych) rzęs, niemalże rozbawiona już całym tym tragikomicznym spotkaniem, nawet jeśli trwało krócej niż cztery minuty. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Pon Mar 31, 2014 11:49 am | |
| Nie był dobry w wycieczkach sentymentalnych w przeszłość. Pewnie większość orzekłaby, że jest do bólu przyziemny i skupiony na teraźniejszości, ale to przecież było rażące pomówienie. Uwielbiał przeszłość w kontekście historycznym i nieco fantastycznym - czary, rytuały, wierzenia - jego pasją było to co współcześni zatracili na rzecz szybko rozwijających się technologii. Był jednak przekonany, że to wcale nie pomaga w tym spotkaniu i wywoływaniu duchów sprzed piętnastu lat. Jego żona mogła być czarownicą, strzygą, zjawą najlepszego sortu, a i tak czuł się wyprany całkowicie z fascynacji jej osobą. A przynajmniej tak sobie wmawiać, zastanawiając się jak ułożyłoby się życie Gerarda Ginsberga, gdyby spróbowali raz jeszcze i gdyby przez kolejne lata udawał oddanego i normalnego męża, który podnosi na żonę tylko w święta narodowe. Emelie powinna docenić to, że nie sięgał do prastarych kalendarzy, gdzie okazji do celebrowania było znacznie więcej. Mógł orzec z całym swoim racjonalnym osądem, że nawet ją lubił i że była jedną z najważniejszych kobiet w jego życiu, a ich seks był wzorcowym przykładem na małżeństwo doskonałe. Nie musiał jej pytać, czy to samo znajduje w ramionach młodszych kochanków, plotki o kapitolińskiej dziwce najwyższych lotów docierały też do rządowych zakamarków i mógł pobawić się w zazdrosnego męża, który wiarołomną żonę zamyka w celi, a potem kamieniuje.... tylko po co? Siedzieli naprzeciwko, Gerard stukał palcami jak wtedy, gdy uderzył Vivian do rytmu i zachwycał się ruchem swoich palców, nie komentując jej śmiechu w żaden sposób. Czasami zachowywała się jak dzikuska, zupełnie jakby ubranie jej i ozłocenie nie wystarczyło i nadal była przebranym w szaty króla paziem. - Akt stwierdzający, że przestaliśmy być małżeństwem - wytłumaczył jej bardzo dokładnie, będąc śmiertelnie przekonanym, że albo nie zrozumiała albo postanowiła nagle zostać jego ukochaną żonką. Obie te sytuacje mogłyby być dość kłopotliwe, więc nie dawał po sobie poznać, że mu zależy. Właściwie, mogło mu zależeć jeszcze przed kilkoma miesiącami, kiedy Melanie nie znała gorzkiej prawdy, ale teraz byli wspólnikami doskonałymi i mógł jedynie usunąć komplikację w sposób jak najbardziej pokojowy. Nie będzie przecież szastać jej szczątkami urody podczas przesłuchania. Niedługo i jego pieniądze się skończą, a pani Ginsberg potrzebowała towarzystwa. Był przekonany, że pewnego cudownego dnia znajdzie chłopca, który choć w połowie dorówna jej mężowi. - Czemu teraz? - kontynuował spokojnie, odganiając kelnera jednym ruchem ręki. - Mam córkę. Jest niewiele młodsza od ciebie, więc jeśli nie chcesz ścigać się z nią o chłopców, to odpuść - wygłosił bardzo fałszywie, ale przekonująco, patrząc jej prosto w oczy. Pozawerbalny przekaz czystej żądzy i chęci wzięcia jej na tym stoliku. |
| | | Wiek : 40 Zawód : pianistka w filharmonii Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, leki przeciwbólowe, laptop, telefon, scyzoryk, kapsułka z wyciągiem z łykołaków
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Pon Mar 31, 2014 4:02 pm | |
| Emelie za to uwielbiała melodramaty. Cały Kapitol, czy raczej życie jego mieszkańców, było taką właśnie komedią (tragedią?), w którą wsiąknęła ochoczo i calym sercem. Jakże wielkim nieporozumieniem było to, że właśnie Gerard, tak skrajnie, boleśnie odmienny charakterem, został przed laty jej małżonkiem! Jednak mimo to nie mogła powiedzieć że się w swoim osądzie pomyliła. Wszystko co docierało do jej uszu o ekscentrycznym synu Ginsbergów okazało się prawdą, podniecającą na tyle, że przyciągało ją to jak pszczołę (bardzo atrakcyjną) do miodu (bardzo bogatego). Spełniając jej marzenie o zostaniu żoną kogoś ważnego i jednocześnie awansować pozycją w kapitolińskiej śmietance, do której pragnęła należeć. Nie żałowała swojej decyzji, ponieważ była typem osoby, która prędzej by umarła, niż stwierdziła, że popełniła błąd. Przez pewien czas było upojnie, niebezpiecznie, do omdlenia i krwi pod paznokciami. W y j ą t k o w o, ponieważ już nigdy nie znalazła tego w żadnym innym mężczyźnie, prawdopodobnie ku własnej radości. Dawno temu pogodziła się z tym, że ma męża tylko na papierze, zresztą nawet gdy jeszcze byli razem niekoniecznie zachowywała wierność, uznając ją raczej za smętne (i śmieszne) echo przeszłości nakazującej trwanie u jednego boku do końca swych dni. Teraz jednak coś w niej drgnęło (struna przekorności?). Może uznawała, że nadal go zna - w końcu to jej mąż - i wiedziała, że Ger był interesownym człowiekiem. Nie zaczynałby tematu, gdyby nie miał powodu. A ona powodu była bardzo ciekawa. - W i e m czym jest rozwód, Gerard - odparła równie spokojnie, czekając na dalsze wyjaśnienie. Niewystarczające, co szybko określiła, gdy tylko je usłyszała. - Podejrzewam, że masz córkę nie od dzisiaj i do tej pory nikomu nie przeszkadzał jakiś głupi papier sprzed lat - dodała niemalże znudzona oczekiwaniem na to, co naprawdę ukrywał przed nią Gerard. Nie była jednak pewna czy umiała powstrzymać milisekundowy grymas na twarzy usłyszawszy słowo córka, choć już chwilę później była tylko skupiona na tych charakterystycznych ognikach w jego oczach, od których zdążyła się już odzwyczaić. Decydując się na przemilczenie tego, że chętnie weszłaby na chwilę drugi raz do tej samej rzeki. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Pią Kwi 04, 2014 1:58 pm | |
| Ciężko było mu oceniać miasto, w którym się wychował i do którego wracał zgodnie z teorią cykliczną, czując się jak w dusznym pokoju, w którym jeszcze nie zdołał przewietrzyć okien. Opary dawnego życia z rodzicami unosiły się nad nowoczesną architekturą, mógłby przysiąc, że widzi ich twarze w oknach wystawnych lokali, w których dopingowali swoich trybutów, nie szczędząc prezentów na ich przetrwanie albo ostatecznie podcinając im skrzydła na arenie. Całkiem wyrafinowana rozrywka dla ludzi, którzy nie lubili kalać sobie rąk. Dobrze pamiętał, że ojciec miał obsesję na punkcie czystości - nie tylko tej dosłownej, najchętniej wybiłby wszystkie kaleki z Dystryktów, gdyby tylko miał taką możliwość. Wielka szkoda, że nie odziedziczył po nim tej nerwicy natręctw, wręcz przeciwnie - uwielbiał czuć krew, spermę ofiary na swoich palcach. Skrajnie niebezpieczne, podniecające tak bardzo, że czuł zawroty głowy na samą myśl o twarzy Emelie wykrzywionej bólem. A może to tylko migrena spowodowana utraconym związkiem duchowym? Zgubił gdzieś obrączkę, pamiętał, że Ralph czasami ją przymierzał podczas seksu. Może pochowali ją razem z nim? Pewnie powinien wspomnieć jej o utraconym synu, który okazał się zdrajcą, ale nie była nikim istotnym. Żona na papierze, uświęcone więzy małżeńskie przeterminowały się przed wiekami, tworząc z ich związku całkiem ciekawą formę umowy. Mogła mieć wszystko, musiała tylko nie zauważać siniaków na nadgarstkach i szyi, kiedy się zapomniał. Miał wrażenie zresztą, że była jedną z tych, których to doprowadzało do szału - pewnie dlatego siedziała nadal naprzeciwko, a on wziął ją za rękę i przesuwał palcami po jej nadgarstku. Powoli, wyczuwając galopujący puls, denerwowała się. Z ich dwojga to Gerard był dominującym, mogła obwiniać za to Darwina, Stwórcę albo innego złego ducha, ale to on był mężczyzną, który właśnie brał ją w posiadanie. Tylko psychicznie, ale chyba odczuła tę jawną groźbę, którą zaserwował ją w mocnym uścisku. Chciał dla niej dobrze (to znaczy: chciał, żeby zachowała życie), więc powinna to docenić. Zacisnął palce mocniej, zupełnie jakby rozorać paznokciami jej naczynia krwionośne i obserwować jak się wykrwawia w tym pięknym otoczeniu. - Naprawdę jesteś aż tak głupia? - zapytał, to było największe przekleństwo w jego wykonaniu. - Jesteśmy małżeństwem. Mogę ci zabrać mój majątek, twój dorobek i sprowadzić cię znowu do roli interesownej szmaty, którą byłaś, zgadzając się na ten ślub. Więc albo dasz mi rozwód albo będziesz mogła płacić naturą za każdy luksus, który uwielbiasz. Wątpię, że ktoś zgodzi się na kolejne lata sponsoringu, nie jesteś już najmłodsza - wygłosił swoje oświadczenie spokojnie i rzeczowo, przedstawiając jej całkiem uczciwą propozycję i nadal trzymając jej dłoń.
|
| | | Wiek : 40 Zawód : pianistka w filharmonii Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, leki przeciwbólowe, laptop, telefon, scyzoryk, kapsułka z wyciągiem z łykołaków
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Nie Maj 04, 2014 3:46 pm | |
| Może zbyt dawno nie doświadczyła niczego tak podniecającego jak kontakt z mężczyzną pokroju Gerarda (dzięki Bogu) (w sumie możliwe że świat nie wytrzymałby obecności dwóch takich jak on), ponieważ poczuła się idiotycznie zdenerwowana. Czy raczej poddenerwowana, chociaż kiedy złapał jej nadgarstek natychmiast zbladła, wiedząc że Ger szybko wszystko wyczuje. A jedyną rzeczą jakiej nie znosiła bardziej od ukazywania słabości, była utrata dumy. Bo to własnie ona była czymś, co pieczołowicie pielęgnowała w sobie przez lata i coś, co pomagało jej trzymać plecy proste i podbródek wysoko. Skarciła się w duchu za taką (za sam fakt w sumie) reakcję. Na całą mnogość bodźców, którą coraz ciężej odpierała. Całe jestestwo Gerarda działało na nią prawie tak jak kiedyś, wciąż mocno, a przecież rozstali się już tyle lat temu. Co gorsza, doskonale wiedziała, że choć nie wyglądała na swój wiek, nie powinna zachowywać się jak jakaś napalona dwudziestka, z mokrymi majtkami na sam tembr szorstkiego głosu, dominującą postawę, imadło dłoni wokół nadgarstka i mącący zmysły zapach, równie intensywny jak metaliczny błysk w mocnym spojrzeniu. - Pominąłeś chyba, że przez te wszystkie lata wystarczająco dobrze o siebie zadbałam, by nie musieć się martwić. Stres pogłębia zmarszczki - stanowczo wyrwała rękę z jego uścisku (prawie pozbawiając się dłoni, konieczna wizyta u ortopedy w ciągu najbliższych dni, miała wrażenie że kilka kości jej śródręcza zagruchotało niebezpiecznie przy tym zabiegu), siląc się na uśmiech, chociaż z pewną dozą spokoju. Przynajmniej teraz, kiedy była już poza jego najbliższym zasięgiem i nie musiała się bać (w tym momencie) o ciągłość swoich tkanek. - Prawie mi miło, że doceniasz mój zmysł interesu - uspokoiła już oddech, tak przynajmniej jej się wydawało. Odsunęła delikatnie swoje krzesło, po czym wstała, posyłając mu ostatni ze swoich standardowych uśmiechów. - A teraz wybacz, przypomniało mi się że wcale nie mam ochoty spędzać z Tobą czasu - dorzuciła jeszcze, pochylając się do niego, choć tak naprawdę w tym momencie myślała tylko o tym, że sporo by oddała by szarpnął ją za włosy jak piętnaście lat temu. I z tą myślą opuściła restaurację, głodna pod różnymi względami.
zt, wreszcie :D |
| | | Wiek : 40 lat Zawód : Prywatnie: architekt, oficjalnie: nieczynny zawodowo polityk i żołnierz Przy sobie : pendrive, medalik z małą ampułką cyjanku w środku, paczka papierosów, zapalniczka, laptop
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Pon Wrz 15, 2014 2:05 pm | |
| / wyczuwam bilokację
Wszyscy ludzie bez wyjątku są psami. Joffery westchnął głęboko, obracając w palcach do połowy pustą (pełną? Najwyższa pora zapisać się do optymistów) filiżankę kawy. Trzecią albo czwartą tego dnia - jak zwykle stracił rachubę, usprawiedliwiając się przed samym sobą, że nadmiar kofeiny jeszcze nikogo nie zabił (a przecież zabił). Zwykły pies nie wie, dlaczego jego pan wymaga od niego szczekania na jednych ludzi i merdania ogonem na widok innych. Nie wie, dlaczego może załatwiać się wszędzie, tylko nie w domostwie właściciela. Wyraźne cienie uporczywie rysowały się pod oczami Gene’a od dobrych dwóch tygodni, które minęły od jego powrotu do Kapitolu - stolica jak zwykle narzucała niemoralnie wysokie tempo życia, nie pozwalając nawet na krótką chwilę wytchnienia zmęczonemu organizmowi. Wystosowana przez lata tolerancja na kawę (i alkohol) zmuszała Joffery’ego do zwiększania porcji używek, co zwykle skutkowało bezsennymi nocami spędzonymi nad butelką (bo już nie szklanką) whisky. Pies nie ma pojęcia, po co musi ścigać do upadłego inne stworzenia, a następnie – wbrew naturze – ich nie zjadać. W zamian dostaje gnata i wątpliwą protekcję, jednak sens praw, które musi respektować, jest dla niego tajemnicą. Respektuje, lecz nie wie dlaczego. Gene w chwili, w której zaczął działać dla sprawy Almy Coin oraz Dystryktu Trzynastego wybrał wewnętrzną śmierć, która - w jego własnym mniemaniu – stanowiła ucieczkę od problemów nękających innych, poślednich ludzi, zbyt nawinie wierzących w miłość, przyjaźń, a nawet szczęście. Joffery’emu nie przyszło do głowy, że rację mogą mieć ci wszyscy religijni narwańcy pałętający się po Panem, którzy głoszą – każdy inną – prawdy absolutnie absolutne? Jeśli śmierć - choćby i emocjonalna - nie oznacza końca, a właśnie początek? Tak, wszyscy ludzie są psami. Joffery skinął lekko głową, najwyraźniej potwierdzając prawdziwość własnych myśli. Gene już dawno wyzbył się złudzeń, całe miesiące temu stracił wyższy cel, sens, coś, do czego mógłby niestrudzenie dążyć, jak miało to miejsce przed rebelią. Dzisiaj świat był dla niego wyłącznie ciężkim łańcuchem uczynków i ich konsekwencji, który oplatał ludzi, krępował ich swobodę wyboru, miłosierdzie. Zdrada rodziła zdradę, cierpienie odbijało się cierpieniem. Zło nigdy nie ginęło, bowiem istota ludzka w swej ułomności nie potrafiła go pokonać… była na to zbyt słaba. Zbyt naiwna. Zbyt mocno wierząca w puste idee, które w otaczającej ich rzeczywistości prędko ginęły pośród studni bez dna zwanej żądzą władzy. Joffery wiedział, że świat napędzany jest twardymi prawami oraz że sama sprawiedliwość jest bladym cieniem tych praw - i właśnie dlatego nie mogłaby sprawdzić się w Panem… zwłaszcza zaś w Kapitolu. Ale przecież nikt nie nazwałby Joffa zgorzkniałym, podstarzałym rebeliantem - nawet w nim, gdzieś głęboko, gdzieś, gdzie nie sięgnęłaby żadna sekcja zwłok, było takie puste miejsce: miejsce na wiarę - wszystko jedno w co. Do tego miejsca przez całe lata odbywał się wyścig – kto pierwszy, ten lepszy. Mówi się, że polityk musi być pozbawiony duszy i sumienia – taki wymóg fachu, takie kwalifikacje zawodowe… Joffery zaś nie bił w tym względzie żadnych rekordów. Jego zimny i wyrachowany intelekt nie okazał się zbyt przydatny w zestawieniu ze zbyt ludzkim podejściem do bliźniego. I zapewne dlatego miejsce na wiarę wciąż pozostawało puste.
|
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Wto Wrz 16, 2014 9:57 pm | |
| /wyczuwam zagięcie czasoprzestrzeni, bo to raz
Wczorajszy wywiad zabił całą wiarę w ludzkość, jaką dotąd posiadała Rose. Naprawdę, o ile wcześniej gdzieś tam wewnątrz jeszcze jej się wydawało, że rebelianci może faktycznie zrobili słusznie puszczając pół Kapitolu z dymem, to widząc i słysząc tę ich dziennikarzynę - ręce opadają do samej ziemi, przemierzają odmęty Hadesu i nurzają się w Styksie. Była wyprowadzona z równowagi do tego stopnia, że aż postanowiła olać jakiekolwiek obowiązki związane z byciem mentorką i po prostu pójść w długą, póki co nie rozważając powrotu. Kapitolińczyków jakoś jeszcze szło wytłumaczyć - swoją głupotę pielęgnowali latami, nie łatwo było to wyplewić, zwłaszcza, że oni uważali zgoła inaczej. W ich mniemaniu byli lepszą rasą, ponad wszystkimi, wybrańcami losu, których osądy boskie się nie imają. Teraz przekonali się, że wcale tak nie jest, ale parę lat wcześniej każda próba była jak rozmowa ze ścianą. A Rose była kobietą inteligentną. Wykształconą. Jakoś nie wyobrażała sobie siebie w rozmowie z obrazem, który nie zachwyca niczym poza faktem, że ma ładną ramę i nagryzmolone farbami na środku. Ona też żyła tempem, które każdy lekarz by jej odradził, ale ponieważ leczyła się sama, nie miał kto jej powiedzieć, że się przepracowuje. Nie było nikogo, kto przekonałby ją, że powinna zwolnić, bo przecież nie klepie takiej biedy, by pracować na trzy etaty. Była zbyt ambitna, nieświadoma, że taki styl życia doprowadza ją do depresji, której przecież sama chciała się pozbyć. Na szczęście była przyzwyczajona do braku spokoju w życiu, nigdy nie miała chwili, by spokojnie usiąść na tyłku i zająć się sobą. Miała wprawę w ukrywaniu swojego zmęczenia pod dopasowanym makijażem, a także swoją wiecznie niezadowoloną miną - wszyscy myśleli, że jak zwykle ma wszystkich dość, więc nikt nie zauważał, że na jej twarzy malowała się nieprzespana noc. Doskonale zdawała sobie, że w ten sposób jeszcze bardziej pogarszała sprawę. Chciała się czasem zbuntować, powiedzieć światu nie i zostać w łóżku, by odespać. Ale duma, ten dziwny honor, który zazwyczaj przypisywany jest mężczyznom, nie pozwalał jej na sprzeczne działania. Co z jednej strony było niedorzeczne i absurdalne, bo przecież cały czas robiła coś wbrew komuś, najczęściej wbrew sobie, cała jej egzystencja była sprzeczna. Jednak właśnie dlatego, z drugiej strony to wszystko się zgadzało. Rose była chodzącą zagadką, tykającą bombą, która sama za siebie się modliła, by nie wybuchnąć. Weszła do środka, oplatając się ciaśniej czarną marynarką. Tym razem jej charakterystyczne łupanie drzwiami nie miało miejsca, co tylko potwierdzało jej zmęczenie. Zazwyczaj nie pijała kawy, wydawałoby się, że w takich wymiarach pracy jest to niemożliwe, ale jednak - to ambicja trzymała ją na nogach. Albo może faktycznie nie była człowiekiem? Zdecydowanie coraz bardziej zachowywała się jak cyborg, więc to nie jest coś niewykluczonego. Dzisiaj niestety czuła się tak, jakby miała zaraz przytulić się do zimnej podłogi i to nie z własnej woli. Zamówiła filiżankę mocnej kawy, po czym ruszyła do stolika Joffry'ego, nie mając zamiaru spytać go wcześniej, czy może się dosiąść. Chyba się nie obrazi. - Kopę lat, mentorze. - powiedziała, stawiając przed sobą filiżankę i opadając na krzesło. Spojrzała na Gene, posyłając mu najlepszy uśmiech na jaki mogła się teraz zdobyć (był raczej marny, ale nadal była zabójczo urocza), jednak nie odezwała się już nic więcej, jedynie napiła się kawy. Skrzywiła się, bo zapomniała, że jej nie posłodziła; wybitnie nie znosiła gorzkich rzeczy. Wzięła do rąk cukierniczkę i zaczęła sypać do filiżanki cukier - jedną łyżkę, drugą, trzecią, czwartą... I nie przestawała. Chyba było widać, że jest roztrzepana. Lub ekstremalnie przemęczona. |
| | | Wiek : 40 lat Zawód : Prywatnie: architekt, oficjalnie: nieczynny zawodowo polityk i żołnierz Przy sobie : pendrive, medalik z małą ampułką cyjanku w środku, paczka papierosów, zapalniczka, laptop
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Sob Wrz 20, 2014 4:53 pm | |
| W chwilach takich jak ta - gdy pogoda za oknem skutecznie zniechęcała do jakichkolwiek interakcji międzyludzkich a uczucie zmęczenia oraz rezygnacji osiągało skrajnie wysokie wartości - Joffery niemal chorobliwie tęsknił za Dystryktem Drugim. Tutaj, w Kapitolu, brakowało przestrzeni, poczucia wolności… i - o czym wie każdy mieszkaniec stolicy - także bezkarności. Dwójka pod tym względem była inna, w rodzinnym Dystrykcie wszystko wydawało się Joffowi większe, obszerniejsze, intensywniejsze niż gdziekolwiek indziej. W gorące, wilgotne lata komary gryzły tam niemiłosiernie, zimą mróz skuwał ziemię, jakby była jego więźniem - jednak litościwa amnestia następowała każdej wiosny, zsyłając obywatelom pachnący górami wiatr i naręcza jaskrawych barw. Jesienie bywały ponure jak dusza poety, a podczas gwałtownych burz niebo piorunowało glebę wszechwidzącymi spojrzeniami – marny robal nie mógł umknąć ze swoimi sprawami jego uwadze, co dopiero ludzie i ich namiętności, które w Dwójce mają potworne przebiegi, a zakończenia nieoczekiwane… co najlepiej widać po mieszkańcach Dystryktu oraz jego zwycięzcach. Jednak w pamięci najmocniej zapisywało się najgłębsze jezioro w całym Panem - Petris. Jego pozornie przyjazne, lazurowe brzegi nagle przeobrażały się w ciemnogranatową, śmiertelną przepaść, która przez lata pochłonęła niejedno ludzkie życie. Na wschodnim brzegu zbiornika, całkiem niedaleko Wioski Zwycięzców, znajdowała się plaża przez mieszkańców zwana Żuczą. Joffery doskonale wiedział, dlaczego tak, a nie inaczej ochrzczono ów spłachetek lądu. Każdej wiosny na piaszczystym brzegu roiło się od ogromnych żuków – były ich miliony. Drgające punkty wyraźnie odcinające się od tła. Większość, na skutek oddziaływania silnych wiatrów, osypującego się piachu albo fal śmiało penetrujących ląd, leżała bezradnie na grzbietach. Wciąż poruszały odnóżami, wciąż – bardziej chyba instynktownie niż z jakąkolwiek celowością – próbowały zmienić niekorzystne położenie. Daremnie. – Wyobraź sobie, synu. – mówił ojciec kilkuletniemu Joffery’emu, wciąż wierzącemu w Sprawiedliwość, wciąż przekonanemu do obowiązującego Prawa i Władzy. - Że te nieszczęsne żuki to ludzie w opresji, wszystko jedno jakiej, dość, że w ostatecznym rozrachunku śmiertelnej. Jak im pomożesz? Ilu ocalisz? Życia nie starczy ci nawet na ułamek. Na którym poprzestaniesz? Który będzie ostatnim szczęśliwcem, a który nieszczęśnik pierwszym i niezasłużonym pechowcem? Joffery tamtego dnia doskonale zrozumiał ojca. Przez ponad dwadzieścia pierwszych lat życia zawsze, gdy zobaczył jakiegoś żebraka przymierającego głodem albo dziewkę bliższa dna niż sukcesu towarzyskiego, nie czynił nic. Za każdym bowiem razem przypominał sobie o żukach. I o daremności. To nie moja sprawa, nie moja sprawa, nie moja... – powtarzał wtedy w myślach zaklęcie chroniące go od odpowiedzialności… … aż pewnego dnia pojął, że wszystko, co ma wokół niego miejsce to jak najbardziej jego sprawa. Wrodzony altruizm w końcu doszedł do głosu, spychając na brzeg świadomości od lat praktykowaną obojętność. I dokąd doprowadziła Gene’a nagła zmiana podejścia do rodzaju ludzkiego? Dokąd zaciągnęły porywy serca, nawoływanie honoru, chęci wyrównywania szans i szerzenia braterstwa? Z trzydziestu sześciu trybutów, którym mentorował, przeżyło tylko pięciu… bądź, patrząc na to nieco bardziej optymistycznie i zgodnie z poglądami niegdysiejszej władzy - on, Joffery Gene, wychował pięciu chwalebnych zwycięzców Głodowych Igrzysk, niosących chwałę nie tylko Dystryktowi Drugiemu, ale i całemu Panem. Pięć zmarnowanych, straconych, zniszczonych żyć. Pięć ludzkich istnień, które do końca swych dni będą usilnie próbowały zmyć krew z rąk. Pięć potępionych dusz… z czego jedna właśnie dosiadła się do stolika. Ta przysparzająca najwięcej dumy, ta, która zapisała się złotymi literami na kartach historii, pozbawiając na Arenie życia rekordową liczbę trybutów. Jeśli ktoś nie znałby panny Garroway, nie mógłby posądzić jej o podobny czyn… zwłaszcza teraz, w restauracji, z wyraźnym zmęczeniem na twarzy, którego nie potrafił ukryć nawet jeden z najbardziej uroczych uśmiechów, jakie Joffery widział w… cóż, ponad czterdziestoletnim życiu. - To musiała być udręka. - kąciki ust Gene’a podskoczyły nieznacznie do góry, gdy dłoń Rose powędrowała w stronę cukierniczki. - Całkowity zakaz słodyczy przed Igrzyskami. Moja bezwzględność nie znała granic… - … i stała się niemal legendarna wśród innych trybutów. Zawodowcy z Dwójki nigdy nie dostawali deserów, jednak każdego roku bez wyjątków znajdowali sposób, by obejść zakaz mentora - o czym sam Joffery doskonale wiedział... ale nigdy nie zdobył się na to, by idącym na śmierć odmówić ostatniej porcji budyniu. Gene obrócił własną filiżankę na spodku, spod przymrużonych powiek obserwując, jak po pierwszej, drugiej, a nawet trzeciej łyżeczce cukru w kawie Rosemary ląduje czwarta porcja białej śmierci - rzeczywiście, był tyranem, zarówno za czasów mentorowania… jak i dzisiaj. Palce Joffery’ego spokojnie oderwały się od porcelanowego uszka i po króciutkiej chwili spoczęły na smukłej dłoni Rose, wciąż dzielnie dosypującej cukru do kawy; kawy, która - sądząc po gęstości - miała niewiele wspólnego z pierwotnym napojem. - Wiesz, że Twoje ubezpieczenie zdrowotne nie refunduje wizyt u dentysty? - Gene uśmiechnął się blado, ostrożnie poluźniając uścisk, w którym zamknął dłoń Rose. Joffery mógł być wiekowy, mógł znikać bez wieści i zjawiać się w najmniej oczekiwanym momencie, zupełnie jak staruszek błądzący w supermarkecie… ale nawet on potrafił dostrzec roztargnienie swojej podopiecznej - nawet jeśli ta od lat nie była już nastoletnią trybutką, za którą odpowiadał własnym życiem. - Założę się, że terapeuty również nie obejmuje. Na szczęście jestem ja… i chętnie dowiem się, co słychać u młodzieży. - Joffery podniósł filiżankę ze spodka i zamarł z nią w połowie drogi do ust - zamiast upić kolejny łyk gęstej, mocnej lury, która zwykłego śmiertelnika przyprawiłaby o stany przedzawałowe, wbił spojrzenie w Rose. Nie zamierzał naciskać. Nie zamierzał zadawać banalnych pytań. Nie zamierzał nawet ukrywać własnej troski - po prostu wpatrywał się w siedzącą przed nim młodą kobietę, święcie przekonany, że jeśli ta tylko zechce, na pewno wyrzuci z siebie to, co leży jej na sercu. W końcu był Jofferym. Nie nękał, nie ciągnął za język, nie był irytującą imitacją pseudoprzyjaciela. Po prostu był. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Nie Wrz 28, 2014 9:37 pm | |
| Rose już przestała zauważać, że pogoda miała na nią jakikolwiek wpływ. Może i w słoneczne dni było jakoś lepiej, ale tak czy tak chodziła całymi dniami przygnębiona, bez chęci do wykonywania żadnych czynności. Nawet coś tak prozaicznego jak uśmiech wydawało jej się bez sensu, w końcu nie miała się do kogo uśmiechać; miała wrażenie, że wszyscy bliscy jej ludzie zniknęli, albo po prostu nie ma ich nigdy, kiedy są jej potrzebni. Czuła się opuszczona i samotna, zmęczona ciągłym czekaniem na lepsze dni, łapaniem się każdej deski ratunku, która mogłaby wyciągnąć z depresji. Robiła już wszystko, naprawdę, nawet próbowała pójść do psychiatry - ale nawet na to nie miała ochoty. Mówią, że tonący i brzytwy się chwyta. Gówno prawda. Po paru dniach pracy, kiedy w końcu miała dzień wolny, nie wychodziła z domu, bo nie mogła choćby patrzeć na ludzi. I wracanie wspomnieniami do Dwójki, do słodkich lat dzieciństwa, które było tak beztroskie i niewinne, nie pomagało. Przywoływało jeszcze większą tęsknotę, jeszcze bardziej przybliżało ją do chęci skoczenia oknem i skończenia z tą marną imitacją życia. To wszystko ją dobijało, przestała liczyć ile już lat jest na tym świecie - jedynie stare powiadomienia na telefonie przypominały jej, kiedy ma urodziny. Naprawdę nie czuła, że dopiero zbliża się do dwudziestu pięciu lat, miała wrażenie, że ta droga przez mękę trwa już wieczność. Nie potrafiła znieść myśli, że może się tak męczyć jeszcze jakieś pięćdziesiąt - to było abstrakcyjne, nie do zniesienia. Nikt nie pokazał jej jak czerpać radość z życia, błądziła jak dziecko we mgle i co najgorsze - to zdawało się nie mieć końca. Po burzy nie nadchodziło słońce, nie pojawiała się tęcza. Jej życie było monochromatyczne, pozbawione jakichkolwiek kolorów, a była za duża, by bawić się kredkami i je kolorować. Przestała rozróżniać barwy jakie niosły ze sobą uczucia, bo wielu z nich od wielu lat nie widziała. A kiedy już mogłoby się wydawać, że na horyzoncie tli się jakiś blask, rozmywał się tak szybko, jak szybko pojawiała się w jej sercu nadzieja. Czy Rose kroczyła na krawędzi życia i śmierci? Z pewnością. Już dawno przestała wspominać swoje Igrzyska, te piętnaście młodych żyć, które odebrała. Zresztą, to nigdy ją nie wzruszało. Od śmierci ojca była zimna jak kamień, jej serce było skute lodem i z czasem to wszystko zaczęło malować się na jej twarzy. Wątpiła, że gdzieś na świecie była druga osoba, która była równie obojętna na śmierć. Nieważne czy zabiła psa czy człowieka, wszystko było dla niej nic nieznaczące. Każdy kiedyś umrze, prawda? Pewnego dnia wszyscy zgnijemy dwa metry pod ziemią, niepewni, czy ktoś będzie o nas pamiętał. Zresztą wtedy będzie nas mało obchodzić, czy ktoś przychodzi nad nasz grób i stawia tam kwiatki lub świeczki. Będziemy tylko zwłokami, kupką kości i skóry, co także kiedyś zniknie. Z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy. Co to za różnica kiedy zaczniemy wąchać kwiatki od spodu? Dla Rosemary nie miało to najmniejszego znaczenia, stała się nieczuła do bólu i czasem dziękowała Bogu, że zabrał jej choć tę jedną kłodę spod nóg. - Wtedy było mi wszystko jedno. - mruknęła, nie odrywając wzroku od filiżanki i łyżeczki do cukru, która przesypała go już o wiele za dużo. - Teraz też mi jest wszystko jedno. - dodała po chwili, próbując przypomnieć sobie ile razy już słodziła tę kawę i zdała sobie sprawę, że co najmniej pięć, albo i więcej, bo straciła rachubę. Jednak przestała dopiero wtedy, gdy poczuła uścisk na swojej dłoni. Zastygła w ruchu i podniosła głowę, spoglądając spod wachlarza ciemnych rzęs na Joffa. Przez jej twarz przemknął dziwny wyraz, jej usta zadrżały, zupełnie jakby zbierało jej się na płacz, jednak po chwili na twarz znów wróciła kamienna maska. Gdyby była robotem, można byłoby to uznać za zwieszenie się systemu, ale Rose niestety jest człowiekiem. Kiedy rozluźnił uścisk, spuściła po raz kolejny wzrok. Spojrzała na filiżankę i odłożyła łyżeczkę, opierając ją o spodek. Westchnęła cicho, sprawiając wrażenie, jakby miała zaraz zacząć ryczeć, ale jedynie odgarnęła niesforne włosy za ucho i wzruszyła ramionami. - I tak nie lubię kawy. - skwitowała, odsuwając gwałtownie od siebie napój, cudem nie wylewając go na stolik. Zachowywała się dziwnie, bardzo dziwnie, i było to widać gołym okiem. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, jednak nie wiedziała, czemu tak usilnie próbowała to ukryć. Próbowała się zamaskować przed kimś, kto znał ją prawie tak dobrze jak jej własny ojciec. Zaczęła myśleć, że jednak nie jest taka inteligentna, za jaką się uważa, bo w istocie jest naprawdę głupia. Sztuczna, mechaniczna i pusta, jak lalka porzucana w połowie roboty. - Nie jestem już taka młoda, wiesz? - powiedziała cicho, mnąc w rękach obrus, jakby chciała w ten sposób dać upust całej frustracji. Nie była już dzieckiem, piętnastolatką, która wyrwała się okowom śmierci, zakpiła sobie z losu i wyszła z areny cało. Dawno skończyły się czasy, kiedy największym problemem był kolor sukienki niepasujący do butów. Żałowała tego, bardziej niż jej się zdawało. - Chyba trochę się pogubiłam. - dodała jeszcze ciszej, po czym podniosła głowę, jednak nie spojrzała na mężczyznę - wbiła wzrok gdzieś obok jego głowy i przygryzła wargi. Nie znosiła się zwierzać. Ale teraz coś jej mówiło, że powinna. W końcu i tak tego nie ukryje. |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Sob Lis 15, 2014 2:00 am | |
| Przeskok czasowy przenosi nas do pierwszej połowy września 2283. Rozgrywka może zostać dokończona w retrospekcjach. |
| | | Wiek : 31 lat Zawód : wiceminister Kultury & bizneswoman Przy sobie : klucze, dokumenty, telefon, nóż motylkowy. Obrażenia : złamany kręgosłup moralny, początki leukopenii
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Sro Lut 11, 2015 12:18 pm | |
| | start
Jeśli istniała jakakolwiek zaleta z bycia zastępcą, niewątpliwie była to możliwość urwania się na dłuższy lunch. W Ministerstwie było dziś wyjątkowo spokojnie, szalejące deszcze i powodzie niewiele miały wspólnego z Kulturą, podobnie jak donosy i przeszukania, dlatego oczy wszystkich skupiły się na innych rządowych odnogach. Projekty leżały skończone na miejscach, holo stół z planami został wyłączony i zabezpieczony, a Corinne mogła wyskoczyć na miasto, by nadrobić zaległości w pewnej bardzo intratnej znajomości. Uzbrojona w ogromną parasolkę, której potrzebowała jedynie w drodze od wejścia do taksówki, zajęła miejsce w samochodzie, podała odpowiedni adres i przez dwadzieścia następnych minut mogła pogrążyć się we własnych myślach, zanim wysiądzie i spotka się z Valerie. Tematem numer jeden był oczywiście jej brat, Cassian Pierwszy Szalony, który ubzdurał sobie, że zostanie obrońcą uciśnionych i wyciągnie z getta dziewuchę, dając jej prawo do swojego nazwiska i tym samym obdarzając ją statusem Wolnego Obywatela. Czy on nie zdawał sobie sprawy, w jakiej pozycji postawi to Lancasterów w rządzie? Wiceminister wykorzystujący luki w prawie, by pomóc dawnej zwolenniczce Snowa – to się przecież w głowie nie mieściło! Jakby nie wycierpieli dostatecznie dużo za czasów Starego Kapitolu. Corinne zamierzała wziąć sprawy w swoje ręce i w najbliższym czasie odwiedzić getto, jednak potrzebowała do tego kogoś zaufanego, by jej wizyta nie wydała się nikomu podejrzana. Pretekst już przecież miała – w centrum dawnego Kwartału znajdował się przecież wspaniały budynek po starym teatrze, przeznaczony obecnie na siedzibę klubu muzycznego (szumnie mówiąc), baru i… niech to pozostanie oficjalną wersją, bo taka właśnie widniała w papierach, które miały wciągnąć Violator na listę zabytków. Wystarczyło jedynie pozbyć się stamtąd hołoty. Istniała jeszcze kwestia ewakuacji i fakt, że jej mieszkanie widniało w rejestrze jako bezpieczne, w związku z czym już dziś wieczorem miała pojawić się w nim jakaś zbłąkana dusza, prosząc o azyl. Corinne miała tylko nadzieję, ze nie będzie to kobieta w ciąży albo matka z dzieckiem, za nic nie wytrzymałaby tych pisków i poziomu słodkości, który podnosił się zawsze, gdy w okolicy pojawiał się noworodek. Zwierzę jakoś by zniosła, wygoniłoby się to-to na patio i uśpiło, jeśli tylko spróbowałoby pogryźć nowe krzesła lub wleźć do jacuzzi. Panna Lancaster zdążyła rozłożyć na czynniki pierwsze jeszcze kilka rzeczy, zanim taksówkarz wyrwał ją z zamyślenia i oznajmił, że są na miejscu. Zapłaciła, poprosiła aby wrócił tu za godzinę, a następnie zapięła szczelnie płaszcz i wysiadła z samochodu, od razu rozpoczynając nierówną walkę z wiatrem i deszczem. Parasolka pomogła jej po raz kolejny, dlatego gdy wchodziła przez drzwi restauracji Well Born, jej ubranie było suche, a włosy tylko nieznacznie potargane. Poprawiła je szybko przez lustrem, i oddała płaszcz, zanim znalazła się na Sali i podeszła do swojego stałego stolika, przy którym nie było jeszcze jej towarzyszki. Zajęła miejsce, rozłożyła menu i w oczekiwaniu na Valerie zastanawiała się, na jaką potrawę miała dziś ochotę. |
| | | Wiek : 45 Zawód : minister zdrowia, dyrektor szpitala, właściciel firmy w D8 Przy sobie : drobna apteczka, morfalina, przepustka, telefon
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Nie Lut 15, 2015 12:54 am | |
| //hello hell! nieco sztywno:<
La-la-la i na-na-na. Wdech i wydech, wydech i wdech. Po prostu musiałam się uspokoić i próbować nie zabić swojego telefonu, który dzwonił raz po raz. Kiedy w końcu miał paść i wołać o podłączenie do prądu? Nienawidziłam się spóźniać, zwłaszcza przez sprawy natury błahej, a co dopiero się spóźniać przez sprawy natury błahej, których non stop się mnożyło, gdyż mój zastępca w szpitalu sobie zachorował. I teraz to właśnie ja musiałam poruszyć głowę panny od kadr i zwrócić jej uwagę na syf, który wokół panował. Zapytałam ją wprost, czy mam odwalać za nią robotę i czy w takim bądź razie zwolnić na pierwszym miejscu jej leniwą dupę. Non stop lał się deszcz, były nawet ofiary zaistniałej pogody, było wielu odwiedzających, więc ktoś musiał sprzątać! Głupia była czy co? Trzeba było tez poruszyć stażystkami, by się nie nudziły i pomagały lekarzom... Ale teraz o tym nie myślałam. To było ogarnięte.. Było. Chyba. Musiałam za godzinę zapytać o to pannę nie-ogarniam. Cholera, powinnam mieć asystentkę, która wszytko wiedziałaby za mnie! Awrrr... Ciężko było znaleźć kogoś odpowiedniego, kogoś zaufanego. Spokój, kochana, spokój. Byłaś człowiekiem biznesu, polityki i rodziny. Ogarniałam wszystko. Biznes... Miał się dobrze. Mój zastępca wraz z sekretarzem wszystko mieli pod kontrolą, ja zaś otrzymywałam zadawalające wyniki. Politykę... Politykę miałam w garści, nawet siedząc w taksówce i cierpliwie czekając aż w końcu korki pozwolą mi dotrzeć na miejsce, zaś rodzinę... Nad tym pracowałam. Musiałam poszperać, znaleźć informacje o Drew, w końcu zdobyć się na wysłanie zaproszenia Valeriusowi, zatrudnić kogoś bardziej kompetentnego do poszukiwania Delilah oraz Bei i Thei, ściągnąć Connora do Kapitolu i... brat. Powinnam go odszukać. Mógł mi pomóc z Connorem i Delilah, co potrzebowało środków nadzwyczajnych, on zaś był wyszkolony perfekcyjnie przez Oswalda i mamuśkę. Rodzinka miała mi się poskładać – tego byłam pewna. Jak mogłoby być inaczej? Byłam przecież Valerie Johanną Angelini! – Corinne, wybacz to spóźnienie i witaj! Jak zwykle wyglądasz olśniewająco. Ja niestety nie mam ostatnio czasu na zakupy. – Pomachałam jej telefonem trzymanym w dłoni. – Nie pozwala mi zapomnieć o pracy – rzuciłam, uśmiechając się. Mimo widocznego zmęczenia, nie pozbyłam się radości, która płynęła z pomagania ludziom tych wyższych i niższych klas, ani również zapału. Właśnie, powinnam też ogarnąć sprawy dystryktu dwunastego! Coś musiało poprzeć te wody z magazynów. – Niezłe przedstawienie przyszykowała dla nas pogoda. Chaos. Nawet nie pomyślałabyś, ilu ludzi trafia do szpitala... i to głównie przez bezmyślność. – Usiadłam naprzeciwko swojej znajomej, a może nawet kogoś bliższego...? Właśnie, niewiele jeszcze wiedziałam o tej dziewczynie. Corinne Lancaster, jaka jesteś naprawdę? |
| | | Wiek : 31 lat Zawód : wiceminister Kultury & bizneswoman Przy sobie : klucze, dokumenty, telefon, nóż motylkowy. Obrażenia : złamany kręgosłup moralny, początki leukopenii
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Wto Lut 17, 2015 5:16 pm | |
| W takich momentach cieszyła się, ze przypadł jej znacznie mniej skomplikowany resort. Nawet najszerzej pojęta kultura nie sprawiała takich problemów, jak ostatnie deszcze, powodzie, skażenia i wywózki. Biedny Cassian, musiał się dwoić i troić by niemalże z podziemi wyczarowywać fundusze i walczyć z odszkodowaniami, a Valerie nie miała wcale lepiej. Chociaż jej wywiad w Capitol’s Voice powinien uciszyć wszystkich niedowiarków, poza kierowaniem Ministerstwem zajmowała się przecież jeszcze szpitalem, a tyle rzeczy do ogarnięcia na raz nigdy nie było łatwe. Jak dawała sobie z tym radę? Na pewno miała sztuczki, których Lancaster mogłaby się nauczyć i wykorzystać w przyszłości. - Ależ nic się nie stało, armagedon za oknem jest niczym w porównaniu do tego, co dzieje się w naszych biurach, rozumiem więc doskonale – uśmiechając się, przywitała koleżankę po fachu, z miejsca wybaczając jej spóźnienie. Biznes to biznes. Komplement na temat swojego wyglądu przyjęła rozpromieniając się jeszcze bardziej, a w jej zachowaniu nie było ani grama sztuczności czy wyuczonych gestów. Gdy ktoś tak mile łechtał jej próżność, jakże mogłaby tego nie doceniać? - Jeśli tylko go znajdziesz, musimy wybrać się razem – zaproponowała wspólne zakupy, bo naprawdę potrafiła docenić czyjś styl, a Valerie niezaprzeczalnie posiadała znakomity – Zakażenia swoją drogą, ale koniec roku zbliża się wielkimi krokami, trzeba mieć w czym wystąpić na tych wszystkich uroczystościach. Gardziła bankietami, zarówno kiedyś, jak i teraz, ale musiała nauczyć się udawać, że nie przeszkadza jej pojawianie się na nich. Bądź co bądź, od zawsze były doskonałą okazją na oczarowanie kogo trzeba i zyskanie dla siebie wielu korzyści. A nienaganny wygląd to już przecież połowa sukcesu! - Do szpitala swoją drogą, ale ilu ludzi trafia do cudzych mieszkań? Nawet mnie przydzielili lokatora, pojawi się dziś wieczorem – przewróciła oczami, odkładając menu na stół – Powiedz, że chociaż ty uniknęłaś tego losu. Po chwili przy ich stoliku pojawił się kelner, pragnąć przyjąć zamówienia. Corinne zażyczyła sobie penne spinaci i oddała pałeczkę koleżance, odzywając się dopiero, gdy mężczyzna oddalił się w kierunku kuchni. - Gratuluję wywiadu – oznajmiła, spoglądając na Valerie i uśmiechając się lekko – Powinien zamknąć usta wszystkim niedowiarkom, którzy spodziewają się w Dwunastce istnego obozu pracy. Westchnęła cicho, ubolewając nad ludzką głupotą. Adler ukochał sobie Dystrykty, nie zamieniałby więc jednego z nich w cmentarzysko, nawet w celu pozbycia się znienawidzonych mieszkańców Starego Kapitolu.
|
| | | Wiek : 45 Zawód : minister zdrowia, dyrektor szpitala, właściciel firmy w D8 Przy sobie : drobna apteczka, morfalina, przepustka, telefon
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' Czw Lut 26, 2015 9:20 pm | |
| Zapomniałam zabrać notesu z zadaniami na dziś z biura! Wiedziałam, że o czymś zapomniałam. Wiedziałam to, a mimo to wpadło mi to do głowy dopiero teraz, gdy podróż z powrotem... Ugh. Wydawała się po prostu jakimś koszmarem. Nie mówiąc już nic o zepsutej fryzurze i pochlapanych butach, kałużach błota w szpitalu czy też zdezorientowanych pacjentach wpadających do mojego biura, bo, uwaga, musza czekać. Jest wielu poszkodowanych, to i trzeba czekać. Nie mogłam od tak sobie wyczarować pracowników. Powinnam przyjąć większą ilość stażystów? Przecież to by było i tak bez sensu. I nieodpowiedzialnie. Wypuściłam nagle powietrze ze świstem i spojrzałam zaskoczona na Corinne. Wyglądałam zapewne jak człowiek, który budzi się po południu, patrzy na zegarek i stwierdza, że do samej dwunastej miał miliard umówionych spotkań, a co dopiero mówić o tym czasie po południu, który sobie powoli mijał. – Kompletnie mi wyleciało z głowy! To znak, że za bardzo się przejmuję i powinnam co nieco wyluzować. Serio. Zakupy są więc koniecznością nie do odłożenia. Muszę ogarnąć zaproszenia, by kupić odpowiednią liczbę kreacji... Zapewne wielu ludzi będzie chciało mnie zobaczyć i porozmawiać o ostatnich problemach w szpitalu, o tej dwunastce i... tym, czy aby na pewno dam sobie radę z tyloma stanowiskami. Coś mi mówi, że nie za długo będę dzierżyła je wszystkie. Mam nadzieję, że nie zabiorą mi wszystkiego. – Odgarnęłam delikatnym ruchem dłoni włosy z twarzy. – Obawy tłumów są nieuzasadnione. Wszystko działa? Działa! Mimo że mój zastępca w szpitalu chory. To zawsze jakiś dowód, czyż nie? Mam nad wszystkim stuprocentową kontrolę – stwierdziłam otwarcie, poprawiając się na krześle. – Na razie milczą i nikogo mi nie wciskają, ale pewnie tylko dlatego, że pomieszkuję w niewielkim mieszkanku. Nadal szukam odpowiedniego domu. Tak bywa, gdy się jest wybrednym. Ciężki żywot kobiety. – Westchnęłam, podnosząc wzrok na kelnera. – Poproszę kraba z sałatką i ryżem. Do tego Chardonnay. Wino, wino, wino i wina... Wina tylko moja. Nadal się zastanawiałam, nadal nie byłam pewna tego, czy aby na pewno powinnam publicznie ogłosić, że Delilah Morgan jest moją córką. Zapewne nie powinnam, bo prawdopodobnie spora część społeczeństwa, a w tym moich współpracowników, będzie chciała mnie udusić, jednakże obiecałam to sobie, obiecałam sobie, że uznam ich wszystkich za swoich. Poza tym chciałam ją odnaleźć... Musiałam. – Rozumiem ich, Corinne – odezwałam się zamyślona, by zaraz w pełni wrócić do znajomej. – Nie znają go, przez co myślą, że chce być drugim Snowem czy tam Coin. Przekonają się jeszcze do niego, zobaczysz. Tylko musi uważać na wpadki... i wrogów. Jedno drobne potknięcie może być tak wyolbrzymione, że będzie mogło zniszczyć całkowicie jego karierę. To paskudne jak działa współczesny świat – odpowiedziałam, poprawiając sztućce leżące przede mną. Znów wpadłam w stan zamyślenia. – Tego się boję, Corinne. Zwyciężczyni, która zabijała na arenie... Kilkunastoletni pupilek zepsutego rządu... Nie jestem tamtą osobą, ale mimo wszystko ktoś może się obudzić i zniszczyć wszystko, co tak ciężko próbuję odbudować. Słyszałaś jakieś plotki na mój temat? Bądź szczera do bólu - szepnęłam, ściskając w dłoni nóż. Byłam nadal tamtą osobą, jednakże nikt nie musiał o tym wiedzieć. Poza tym trochę się zmieniłam... Oszalałam. Potrzebowałam go. |
| | |
| Temat: Re: Restauracja 'Well-born' | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|