|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| | | |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : skończona osiemnastka. Zawód : rzeźnik, zajmuje się też szmuglowaniem. Przy sobie : kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz oraz zwiększenie szansy na skuteczną obronę. Obrażenia : psychiczne? Za mało miejsca.
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Nie Sie 17, 2014 11:42 pm | |
| /poczekalnia rydwanów/ Gdy zamknął oczy, wciąż przytulony do zwierzęcia, udało mu się na chwilę po prostu wyłączyć wszystkie dźwięki, wsłuchując się jedynie w usypiający rytm serca klaczy. Hałastra, która go otaczała, przestała istnieć. Szkoda, że te kilka ukradzionych chwil dziwnie obcej mu teraz błogości nie mogły trwać dłużej. Kiedy Irving zlekceważył rozkaz wejścia na rydwan, minął ledwie moment, może mgnienie oka, nim Strażnik Pokoju mało pokojowo przywrócił go do porządku i niemal siłą ściągnął na ziemię. Even próbował wmówić mu, że jazda na koniu to część przedstawienia. Że niby taki jest plan jego występu, dopełnienie stroju. Cóż, testowanie głupoty mężczyzny, spoglądającego na chłopaka wyjątkowo tępym wzrokiem, nie zdało się na nic. Strażnik nie skomentował kwiecistej przemowy Irvinga w żaden sposób. Po prostu odgrodził go od konia, czekając, aż Even łaskawie wejdzie na rydwan. Co też w końcu uczynił, dąsając się jak pięciolatek, któremu zabrano najlepszą zabawkę. Skrzyżował również spojrzenie ze swą chwilową partnerką i współlokatorką, widząc ją chyba po raz pierwszy. Nie narzekał na to, że nie pojawiła się na spotkaniu z mentorką. Ba, było mu to na rękę. Przynajmniej mógł bez ogródek porozmawiać z Rose, wyjaśniając najistotniejsze kwestie. Wysłuchał też jej opinii na temat kwestii, które teraz najbardziej zaprzątały jego myśli. Przydało się poznać inny punkt widzenia. Wracając jednak do parady trybutów... Tuż przed sygnałem do startu, Irving odwrócił się, lustrując wzrokiem wielobarwny, wściekle pstrokaty korowód. Zapewne zgodziłby się z wypowiedzią jadącej kilka pojazdów dalej trybutki, że wyglądali jak pieprzeni cyrkowcy. Każdy z innego cyrku, w diametralnie różnej tonacji. Wszystko się ze sobą gryzło, a jego wewnętrzna harmonia dość szybko została zaburzona, gdy mimo usilnych prób nie mógł doszukać się nawet skrawka estetyki w tym tłumie. Odwrócił się, zadowolony, że jedzie jako pierwszy i nie musi podziwiać istnego burdelu na kółkach. Konie ruszyły, krocząc dostojnie. Irving ściągnął łopatki, prostując się tak, jak mówił mu Tean. Głowę trzymał prosto, choć może nieco zbyt sztywno, bowiem niechętnie przyjął do wiadomości fakt, że zaraz znajdzie się na oczach tysięcy ludzi. Poczuł dziwny ucisk w brzuchu, gdy zbyt nerwowym ruchem zaczął szukać wszytego w rękaw lewej ręki, po wewnętrznej stronie, małego przycisku, który ożywiał jego ubranie. Dopiero teraz to wszystko – losowanie, szykowanie się na paradę, pierwsze konfrontacje z innymi trybutami – zaczęło mieć jakikolwiek sens. Stało się niepokojąco realne, przytłaczając go w jednej chwili. Wcisnął przycisk, robiąc głęboki wydech i wymierzając sobie w myślach siarczysty policzek. Irving, OCIPIAŁEŚ? OGARNIJ SIĘ, DEBILU! Tym podobne, jakże elokwentne wypowiedzi nasunęły mu się w pierwszej kolejności. O dziwo, rozmowa z samym sobą poskutkowała. Uspokoił swój oddech, koncentrując się na tym, by po prostu stanowić dobre tło dla widowiska, które zaczęło rozgrywać się na każdym skrawku jego stroju. Nie, nie uśmiechał się. Nie, nie podniósł ręki, żeby pomachać gawiedzi. Po prostu stał, wyprostowany. A swoje spojrzenie utkwił gdzieś daleko, przed sobą. Jakby nie musiał robić już nic – o tym, co miał im do przekazania, mogli się dowiedzieć, obserwując wielokrotnie powiększonego Evena na olbrzymim telebimie. Opowiem Wam historię o nas. O miejscu, w którym mieszkamy; które niszczymy na własne życzenie. O tysiącach istnień, które straciły w trakcie tej walki życie. O pięknie otaczającej nas rzeczywistości, którego nie potrafimy dostrzec. O tym, jak mogłoby być, gdyby zaprzestać krwawej ofiary z dzieci i dehumanizacji mieszkańców. O państwie, pozornie zatraconym, które opamiętało się w odpowiednim momencie i skoncentrowało na przyszłości. Jedności. Wspólnocie. Miejscu bez KOLC-a, murów, barier. Gdzie wiatr wolności smakuje cudnie. Brzmi utopijnie? Pewnie. Ale to taka utopia, do której warto dążyć. Even skoncentrował się na rozbrzmiewających w jego głowie słowach, które kilka godzin wcześniej wypowiedział projektant Irvinga. I choć początkowo chłopak popatrzył się na niego, jak na nawiedzonego kretyna, który naczytał się ideologicznych bzdur, to... Teraz tych kilka zdań pomogło mu zapomnieć o tym, że właśnie ogląda go multum obcych, spragnionych tylko dobrego show. Pomogło mu też z dumą zaprezentować nie do końca swoją wizję, mającą zaskarbić mu sympatię widzów z różnych zakątków Panem. Tych wszystkich, których zabierał w podróż do drogich ich sercom miejsc. Tysiące pikseli jarzyły się światłem hologramowym, co i rusz przeistaczając się w nowe obrazy. Króciutkie, przepełnione emocjami i urokiem klatki filmowe – szybkie opowieści o pięknie i symbolach każdego z dystryktów. I milion przekazów podprogowych. A także aluzji, które co inteligentniejszy obywatel czy, przede wszystkim, rebeliant odczyta między wierszami. Miarowy stukot podków ginął wśród okrzyków otaczającego ich tłumu. Dojechali. Mniej więcej w tym samym momencie piksele sczerniały. Niemal wszystkie, z wyjątkiem wściekle krwistego napisu PANEM na jego piersiach. Mogłoby wydawać się, że to tyle. Koniec widowiska. Ale najlepsze – prawdziwy symbol przemawiający do serc chyba każdego mieszkańca Panem – dopiero miał się ukazać. Jako kwintesencja całej opowieści. To była chwila. Wymacał palcami drugi, nieużyty do tej pory przycisk, znajdujący się tuż obok pierwszego. Zamknął powieki, pouczony przez swojego stylistę, by to zrobić i nacisnął, wstrzymując oddech. Czerń, opatulająca jego ciało, zmieniła się w pospolitą szarość. A chwilę później uniosły się wokół niego tumany kurzu, wirując w świetle kamer z dziwną dostojnością. Drobne, szare drobinki, które odpadły od jego stroju, odsłaniając efekt transformacji – popielaty uniform z Trzynastki. Irving nie musiał nawet szukać wzrokiem potwierdzenia, by wiedzieć, że kurz znajduje się na jego całym ubraniu i ciele. Począwszy od bosych stóp, skończywszy na przyprószonych szarymi drobinkami włosach. Dopiero teraz uśmiechnął się po swojemu – wyzywająco i zuchwale. W tym kostiumie poczuł prawdziwą siłę. W jego oczach widać było wyzwanie, które rzuca wszystkim. A przede wszystkim Coin. I gdy stali koło siebie, rydwan koło rydwanu, niemal ramię w ramię, a stroje większości trubutów zmieniły się w szarobure kombinezony... Mundury Rebeliantów... Chyba wszyscy – również przed telewizorami – zrozumieli, że biała (szara byłoby bardziej na miejscu?) rękawiczka została rzucona. A prezydent powinna zacząć odliczać dni do swojego końca. Jakby na potwierdzenie jego myśli Alexander wykrzyczał krótką balladę nienawiści do Coin w mało subtelny sposób. Irving roześmiał się głośno. Uwaga innych i tak była teraz skupiona na Amitielu, więc nie musiał hamować tego odruchu. Chcę mieć z nim sojusz... Tylko ta myśl przemknęła mu przez głowę. A potem uśmiechnął się jeszcze szerzej, zadzierając głowę do góry. |
| | | Wiek : 14 Zawód : mała miss Przy sobie : krótki mieczyk, mały zestaw bandaży i plastrów, tabletki do uzdatniania wody, paczka z jedzeniem, kompas, trzy noże i super-widelec z zastawy, pieczeń i parę owoców, świeczka x2 Obrażenia : siniak z tyłu głowy, naderwana małżowina
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Pon Sie 18, 2014 12:46 am | |
| Przymknęłam oczy pogrążając się na krótką chwilę w błogiej ciemności i odcinając od zewnętrznego świata. Pozbawienie chociaż jednego bodźca - a szczególnie wzroku - zazwyczaj koiło mnie w domowym zaciszu. Pozwalało poukładać myśli, ściągnąć je na właściwy tor; pomagało mi pozostać skupioną na swoim celu. Cel był dla mnie wszystkim. A teraz miałam jedną z dwóch okazji podczas Igrzysk, aby zyskać sponsorów jedynie rzucając na nich swój czar, delikatnymi i powabnymi ruchami, słodkimi uśmieszkami i trzepotaniem doklejonymi rzęsami, które nienaturalnie ciążyły na moich powiekach. Wszystko to miało się skończyć razem ze wstąpieniem na arenę, kiedy w ciągu pierwszych kilku godzin miałam być przepocona, brudna i zakrwawiona - uchroń mnie mistyczna siło - swoją własną krwią. Streszczając: nie do poznania. Ostatnie chwile zachowania pięknej buzi i niewinności. Byłam nadzieją. Wzięłam miarowy wdech przez usta i wypuściłam nosem powietrze - chyba tak to szło, nie na odwrót. Zsunęłam dłoń z kurczowo trzymanej przeze mnie szkatułki i poprawiłam koczek, którzy jedynie z pomocą setek wsuwek ostał się na głowie. Wygładziłam po raz kolejny nieistniejące zagniecenia na idealnie prostej tkaninie sukienki, i obracając się przez ramię upewniłam się, że tren też wygląda nienagannie, a tym samym zgodnie z moim zamiarem i po wielu stoczonych bitwach z nieudolnym sztabem stylistów - uniesie się pięknie na sztucznym wietrze. Całe to widowisko przypominało mi specjalnie zarezerwowany czas na wystawnych przyjęciach moich rodziców, kiedy nadchodził moment, aby wszyscy goście przywołali do siebie swoje popisowe małpki i udowodnili, w czym tylko są dobre. Duże targowisko próżności, z reguły o wiele mniej talentu. Ja w każdym razie miałam go jeszcze mniej od pozostałych i jedynym, co ratowało mnie w tej chwili to to, że wbrew pozorom nie czułam się onieśmielona, przypominając sobie wszystkie swoje poprzednie porażki. Nie, ja błyszczałam. Chciałam być kochana przez tłum, nawet jeżeli miałam nigdy nie odwzajemnić tego uczucia. Chciałam usłyszeć jak skandują moje imię i rzucają kwiaty pod nogi, abym ja mogła przejść lekkim kroczkiem, depcząc płatki i okazjonalnie kopiąc którąś w stronę wielbiciela, który zostałby urzeczony okazaną mu z mojej strony cudowną łaską i przychylnością. A gdzieś w tym tłumie, poza lożą vipów oczywiście, byliby moi przybrani opiekunowie, którzy nie mogliby nawet błagać, o moje spojrzenie. Tak miało to wyglądać podczas tournée zwycięzców (zwyciężczyni!), teraz błyszczałam bez tak cudownej otoczki, ale wciąż mocno i bynajmniej nie światłem odbitym, jak mogli powiedzieć trybuci przede mną, za mną i ten pan obok, z którym miałam tworzyć drużynę. Ugh! Jeszcze jeden wdech, aby doprowadzić wszystkie procesy zachodzące w moim ciałku do idealnej równowagi. Ściągnęłam łopatki, wyprostowałam plecy i uśmiechnęłam się wdzięcznie. Wielki świecie, nadchodzę. Rydwan przed nami płynął już przez światła reflektorów, a zaraz za nim konie szarpnęły nas i ruszyły wolnym truchtem przez kakofonię krzyków skandującego tłumu. Byłam w swoim żywiole. Mogłam oczarowywać ludzi z daleka, nie musząc czuć ich zapachu, ani skupiać się na żadnej, niegrzeszącej rozumem twarzy. Ich krzyki zlewały się stukotem kopyt i tworzyły jeden ogłuszający szum, który już po chwili przestałam wychwytywać, jakbym została ogłuszona. Światła tańczyły przed moimi oczami w postaci małych plamek, które czasami przyozdabiały zdjęcia. Wszystkie kolory, pastelowe i jaskrawe istniały obok siebie w pełnej harmonii, a ja byłam w ich centrum, w śnieżno białej sukience. Będąc niby pełną zaskoczenia, otaczającym mnie tłumem i udając początkowe onieśmielenie przyłożyłam dłoń do ust, a zaraz po tym, rozochocona uśmiechającymi się do mnie zewsząd twarzami, uniosłam rękę do góry wymachując z gracją do rodzin, emerytów, panów i panienek. Wszystkich, którzy wyglądali, jakby mieli więcej pieniędzy, niż przeciętny zjadacz chleba. Tonęłam w blasku świateł i czułam, jakbym mogła roztopić się z przejęcia, kiedy moje ciało ogarniała nienaturalna lekkość i chyba byłam o krok od szczęścia. Uśmiechnęłam się ukazując perfekcyjne zęby - licówki, a jak - i uniosłam swoją złotą szkatułeczkę na wysokość ramion. Stylista do końca nie chciał wyjawić mi, co kryło się w środku, ale teraz nie miałam już żadnego innego wyjścia, jak po prostu mu zaufać; chociaż takie wybryki nie leżały w mojej naturze. Uchyliłam wieczko, upewniając się że przykułam tym gestem uwagę części zgromadzonych, a wtedy rozchyliłam je do końca, słysząc skrzypnięcie, które mogło przedostać się jedynie z trudem do moich uszu. Otworzyłam puszkę Pandory. Ze środka wyleciały dziesiątki - nie setki - całe stado, dużych, czarnych ciem, których skrzydełka były upstrzone delikatnym puszkiem. Wszystkie na raz opuściły tymczasowe mieszkanko, i na wiotkich skrzydełkach pokonywały drogę nad trybuny, na chwilę zaczerniając kawałek nieba - i zdecydowanie sprawiając, że niektóre portfele się otworzą. Nawet samej sobie pozwoliłam, na poniesienie się widowisku i rozchylając lekko usta obserwowałam, jak grupa owadów rozchodzi się na boki i ucieka nad trybuny, aby jeszcze z bliska pochwalić się swoimi skrzydełkami. Oniemiała z wrażenia, w delikatnym geście przyłożyłam do czoła wierzch dłoni i posłałam parę spojrzeń, upiększonych bajkowym trzepotaniem rzęsami. Z pustego teraz pudełeczka wyciągnęłam poskładaną w kostkę białą chusteczkę, która przyozdabiała denko. Przytknęłam ją do czerwonokrwistych ust i złożyłam na niej pocałunek, a zaraz potem pomachałam nią wdzięcznie tłumowi i puściłam na wiatr, pozwalając, aby podmuchy powietrza zaniosły ją szczęśliwemu księciu z bajki. Byłam nadzieją. Zaciągnęłam się cudownym powietrzem, pełnym zachwytów nad moją osobą i wiedziałam, że będę żyła tym momentem i tym wspomnieniem do końca swojego życia. Chwilą, w której byłam ponad wszystko, co mnie otacza. Kiedy jaśniałam mocniej, niż wszystkie gwiazdki na niebie i byłam wspanialsza od każdej gwiazdy filmowej, którym kiedyś miałam kraść wszystkie najlepsze role (w przerwach, kiedy nie będę rządzić krajem!). Byłam tak niesamowicie wdzięczna Pani Prezydent Coin, że wszystkie błędy, które nierozmyślnie popełniła, a od których ja oczywiście uchowałabym społeczeństwo - zostały jej przez mnie wybaczone. Kiedy tylko już opływająca chwałą wyjdę z areny, osobiście złożę na jej biurko wniosek o swoją adopcję. Teraz jednak przedstawienie musiało trwać. Niedbale odrzuciłam niepotrzebną mi już puszeczkę na posadzkę zaprzęgu, a zręcznym ruchem dłoni wcisnęłam przycisk po wewnętrznej stronie rydwanu, aby przejść do tej mniej przyjemnej części, którą nie do końca popierałam. Bunt buntem, uwielbiałam go, ale jak miałam się z tego wytłumaczyć mojej przyszłej mamusi? Minęliśmy już połowę traktu królewskiego i wtedy mój strój, tak jak i pozostałych, zaczął się przeobrażać. Liście laurowe nadal przyozdabiały moje włosy, ale złoto pomatowiało. Zacisnęłam usta i zlizałam czerwoną szminkę, a po białej sukience przebiegła pozioma smuga, jak żar trawiący końcówkę papierosa i efektownie przesuwając się w dół, na oczach wszystkich przeobrażała grecką sukienkę, w tradycyjny uniform mieszkańca Trzynastki. Poszarzały, właściwie w nijakim kolorze, bezbarwny. Bez biżuterii i bez ozdób. Mdły tak samo, jak dzisiejszy Kapitol, każdego dnia i nocy - za wyjątkiem tej, kiedy kaskady kolorów wirowały dookoła mnie i czułam się jak słońce w środku własnego układu, gdzie wszystko należało tylko do mnie. Uniosłam i rozpostarłam ręce ku górze, prezentując się światu i wchłaniając fale zachwytu, kiedy konie szarpnęły po raz kolejny, a ja zauważyłam, że nasz bieg przez magiczną noc dobiegł końca. A moja przygoda trwała w najlepsze. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : uliczna śpiewaczka
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Pon Sie 18, 2014 1:21 am | |
| Margaritka patrzyła nerwowo na własne dłonie, gdy oczekiwała wyjazdu z poczekalni rydwanów. Miała ochotę zrobić coś niedobrego. Zmiażdżyć kość, ugryźć, rozdrapać skórę, albo powyciągać swoje włosy. Do niedawna były słabe i wyblakłe, ale ręce stylistów stworzyły z nich sztywne, wylakierowane do granic możliwości, żarówiasto różowe loki, które pospinane w skomplikowany, chaotyczny kok, mieniły się delikatnym, srebrzystym pyłem. Nawet nie miała jak ich boleśnie wyrwać. Musiała się uspokoić. Pozbyć emocji. Prawie jej się to udało gdy szła do rydwanu, jednak emocje, niczym irytujące demoniczne istotki, przywierały do ciała Margaritki, za każdym razem, gdy chciała je wypluć z dala od siebie. Kiedy wreszcie ruszyli i to jako pierwsi, widziała kątem oka jak jej loki lekko trzęsą się gonione wiatrem. Przede wszystkim starała się uspokoić oddech i bicie serca. Potrzebowała spokoju w sobie. Zarzuciła na głowę przygotowany, biały tiulowy welon, który w swoich gęstych marszczeniach przysłonił jej ramiona i popłynął wzdłuż pleców, niemal dotykając ziemi. Twarz przysłoniła delikatną warstwą, którą przerzuciła przez ramię. Proste ruchy, których nauczyli ją dokładnie styliści, zdążyła wykonać zanim ich rydwan wyłonił się z cienia. Teraz widziała świat spod subtelnej białej siateczki. Czuła się zupełnie oderwana od całej reszty. Chociaż to oni byli oderwani. A Margaritka była okutana warstwami materiału, niby w kokonie. Blady materiał welonu zlewał się z białymi przebłyskami w wodospadzie ociekających złotem koronek i jedwabiów reszty jej sukni. Teraz kiedy czuła dotyk powietrza, lekko targający jej materiał i kosmyki pozlepianych lakierem włosów, mogła usłyszeć szelest. Najsłodszy dźwięk w uszach Margaritki. Papierowe motyle dotychczas niemal niewidoczne, tworzyły coś w rodzaju drżącej korony u szczytu welonu, reszta była umieszczona na sukni, jakby przyfrunęły by towarzyszyć Margaritce. Gonione wiatrem sztuczne skrzydła trzepotały zajadle. Motyle odżyły na sukni motylej trybutki, a trybutka wraz z nimi. Złożyła skromnie dłonie, niby w niewinnie pokornym geście, towarzyszącym powolnym krokom pchającym do ścięcia, w geście modlitwy do niestworzonych bogów. A może motylich bogów? Bogowie, pozwólcie mi przeżyć, a będę dla was śpiewać. Margaritka sama nie dowierzała, jak bardzo jej głos wydał się w myślach skamlący. Mogła zaryzykować stwierdzenie, że nigdy tak nie brzmiał. To było niepokojące. Zerknęła w bok na trybuta, współlokatora. Stał prosto i dumnie. Właściwie całkiem zabawnie z nią kontrastował. Będę was wychwalać najpiękniejszymi pieśniami i balladami. Wciąż stała niepozornie, pozwalając detalom wokół siebie, tworzyć jakiś rodzaj nieosiągalnej aury. Chciała być duchem, mirażem, chorym urojeniem w motylach i powiewającym welonie. Wlepiła przed siebie puste, szklane oczy. Bogowie, będę najwspanialszym bardem, przysiądę na targu z harfą i będę o was śpiewać. Wbrew pozorom czas się ociągał, a rydwan razem z nim. Margaritka pochyliła się do przodu i w finezyjnych ruchach, jakby jej dłonie tańczyły w powietrzu, niby zaklęciem, wypuściła z rękawów i fałdów sukni piękne białe motyle. Chmura białych skrzydeł wzbiła się w powietrze i rozleciała na boki. Będę was męczyć, znajdę was w odmętach cienia, poczujecie mój oddech, usłyszycie kruchość swoich myśli, będę waszym psychicznym tasiemcem. Teraz jej wyimaginowany głos przerodził się w syk. Syczała, warczała, wrzeszczała w myślach. Ale jej twarz była porcelanowo niewzruszona. Widziała jak jeden motylek zderzył się z innym rydwanem i wylądował pod kopytami. Inny usiadł na nosie jakiegoś ucieszonego dziecka. Inne zaczęły wirować w motylim tańcu przed oczami Almy Coin. Bogowie, pomóżcie mi w tej podróży, a będę dla was śpiewać. Wrócił słodki głosik. Motyle szybko jednak zaczęły czernieć, usychać. Na ziemie drobinkami zaczął sypać się popiół. A motyle przybrały wygląd bliski ćmy. Stały się ponurymi Ascalapha odorata. Suknia Margatitki też zaczęła się kurczyć, jakby sama się pożerała. Biel zaczęła wypalać się w zielonozłotych, ciemnych brązach. Margaritka wypięła dumnie pierś, chwytając się balustradki rydwanu. Sama stawała się motylem. Stawała się Ascalapha odorata. W plemionach Indiańskich był to zwiastun śmierci. Margaritka odrzuciła zczerniały welon. Wzniosła ręce i zanuciła kilka słodkich dźwięków, a motyle naraz zleciały się, obsiadając jej ręce i układając na niej dodatkową żywą warstwę spódnicy. Uśmiechała się władczo, chodź trochę nieobecnie. Słyszała krzyki trybutów do prezydent. Słyszała syk strojów, które nieoczekiwanie się zmieniały za jej plecami. Słyszała zewsząd piski podnieconego tłumu. Ale ona nie była rebeliantką. Nie była trybutką. Nie była ofiarą systemu. Nie była buntownikiem. Była motylem. Zawsze. A dziś uschniętą ćmą i omenem śmierci.
Ostatnio zmieniony przez Margaritka Butterfield dnia Pon Sie 18, 2014 7:08 pm, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Wiek : 15 lat Zawód : Ociekanie zajebistością Obrażenia : Brak
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Pon Sie 18, 2014 1:40 am | |
| //Apartament
Niemal prześwitujące przez powieki, podirytowane spojrzenie zielonych oczu, przymkniętych podczas głębokiego wdechu. Przeciwnicy w drodze do zwycięstwa, przemykający w jakże uroczych strojach między ścianami poczekalni rydwanów. Nic nie znaczące kurtuazyjne pogawędki i luźne znajomości, które pójdą w zapomnienie jeszcze przed wybiciem gongu obwieszczającego początek rzezi. Smutne marionetki złudzeń, celowo zniszczone i odrzucone w kąt, gdy tylko znudziły się właścicielowi. Nie miały jednak zostać zastąpione nowymi, piękniejszymi zabawkami, nie. Teraz sam właściciel stawał się zabawką, wraz z resztą podobnych mu bezwartościowych istot czy przedmiotów - różnica w przypadku mieszkańców Kwartału stała się zbyt rozmyta, by móc ich przypasować z całkowitą pewnością do jednej kategorii - jak plastikowe baletnice nakręcone do tańca na życzenie rebeliantów. A Royce skrajnie nienawidził wszelkich prób sterowania jego osobą, nawet jeśli w sytuacji odwrotnej uważał to za wspaniałą rozrywkę. Teraz jednak musiał zacisnąć zęby i dostosować się do nowych zasad - mimo wszystko rebeliancka smycz wydawała się być lepsza od odrzucenia z połamanymi kończynami na stertę śmieci. Pamiętaj. Król zawsze pozostaje władcą, nawet na wygnaniu, owinięty poplamionym żebraczym płaszczem. Król musi zachować miłosierdzie dla zbłąkanych poddanych, pamiętając, że w głębi duszy i tak go kochają. Musisz tylko im o tym dzisiaj przypomnieć. Wyprostował się i z lekkim ociąganiem ruszył w stronę rydwanu, chcąc odwlec moment spotkania swej (zapewne dość nieciekawej wizualnie i intelektualnie) partnerki. Jednak dziewczyna stojąca na drugim od końca rydwanie w żaden sposób nie wpisywała się w jego wyobrażenia - wręcz przeciwnie, jej widok wywołał u Royce'a szok porównywalny co najmniej z ogłoszeniem rebelii, tak duży, że prawie ze skruchą cofnął poprzednie słowa i zastygł w połowie drogi do pojazdu, niemalże otwierając usta ze zdumienia. Król trafił na godną siebie królową! - pomyślał z aprobatą i szybko się reflektując zajął miejsce przy pannie Daignault, uśmiechając się do niej na powitanie. Rozglądając się ponownie po strojach innych trybutów zwrócił uwagę, że wygląda niezbyt oszałamiająco, ale finalne dopasowanie kolorystyczne dodatkowo poprawiło mu nastrój związany z ujrzeniem Daisy. Teraz nawet posyłanie uśmiechów kretynom z rebelianckiej strony nie wydawało się być takie niemożliwe. Wyprostował się bardziej, nieskutecznie próbując nadrobić różnicę wzrostową (matko, skąd ona wzięła takie nogi?) i spokojnie oczekiwał na swoją kolej, taksując po raz ostatni garnitur w poszukiwaniu niewidzialnych pyłków. Zamiast nich, zauważył jednak niewielki, płaski przycisk ukryty na mankiecie, który poprzednio pominął. Połowicznie się uśmiechnął, dochodząc do wniosku, że dostrzeżenie garnituru już z progu nie było wyłącznie dziełem przypadku. Zanotować - jeśli prezydent Snow wróci do władzy, dać projektantowi solidny napiwek. Żałując, że nie ma przy sobie lusterka, w oczekiwaniu na wyjazd na plac trenował sympatyczne uśmiechy, zachowując na twarzy ten, który wydawał mu się być najmniej socjopatyczny. Nie mógł w końcu zrazić do siebie sponsorów, nieprawdaż? Poprawiając sobie po raz ostatni zwichrzone blond kosmyki niemalże się zachwiał, gdy rydwan ruszył z miejsca, szybko jednak wyprostował sylwetkę i powrócił do reżyserowania własnego przedstawienia. Niczym prawdziwy władca obdarowywał zgromadzonych na trybunach rebeliantów przyjaznym uśmiechem i gestami dłoni, zaczął nawet rozważać posłanie pocałunku co niektórym paniom, ale ponieważ rydwan zbliżał się już do połowy trasy, nadszedł czas na fajerwerki. Delikatnie wcisnął przycisk na swoim mankiecie, a następnie (nie bez trudu) odnalazł podobny na stroju Daisy. Ale... Moment. Nie, zdecydowanie nie tego się spodziewał. Miał nadzieję, że ich posępne stroje nagle rozbłysną feerią barw, zamiast tego czarny garnitur blakł coraz bardziej, zupełnie jak na puszczonej od tyłu reklamie Perwolla. Uśmiechaj się kretynie, tak, dobrze, wszystko idzie zgodnie z planem. A czy ktoś mi teraz do k*** Almy może powiedzieć, jak to cofnąć? Zatrzymanie przemiany było jednak niemożliwe, a Royce żałował, że w ogóle dostrzegł przycisk. Zwłaszcza gdy cały mechanizm wreszcie się wyłączył, ukazując Petersonowi smętny i obrzydliwy szary mundur, wątpliwie zdobiący jego ciało i sprawiający, że Peterson bardziej od króla przypominał poczciwego klienta monopolowych przybytków. Rebelianci nie mają ani odrobiny wysmakowania. - stwierdził karcąco w myślach, jednak postanowił jak najszybciej wykorzystać strój na swą korzyść. Jednym uchem zarejestrował czyjąś, khem, dosyć niepochlebną wypowiedź o kochanej Almie, dzięki czemu jego uśmiech stał się jeszcze szerszy - on sam postanowił jednak zastosować zgoła odmienną taktykę. Upewniwszy się, że jedna z kamer została skierowana wprost na jedenasty rydwan, uniósł obie ręce i zademonstrował na palcach cyfrę 13. Nie mógł mieć pewności, czy zaskarbi tym sobie sympatię rebeliantów, ale powinno to zostać uznane za swoisty akt skruchy i solidarności oraz odpowiednio docenione. Wreszcie konie zaprzęgnięte do rydwanu wyhamowały, a Royce zastygł w pełnym podekscytowania oczekiwaniu na reakcję Coin. |
| | | Wiek : prawie 18 Zawód : próbuję żyć Przy sobie : dwa widelce, średniej wielkosci nóż, jabłko, kiść winogrona, plecak, scyzoryk, paczka z jedzeniem, kompas, antybiotyk Obrażenia : o dziwo, brak
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Pon Sie 18, 2014 3:06 am | |
| Znak obwieszający początek wyjazdów rozmył się gdzieś pomiędzy głośnymi komentarzami, pobłażliwymi spojrzeniami a zestresowanymi oddechami oraz ostatnimi kontrolami wymyślnych strojów. Pierwsza para koni ruszyła przed siebie, a do pomieszczenia doleciały jedynie stłumione brawa i okrzyki. Yves był w stanie się założyć, że nie wszyscy z publiczności byli zauroczeni mięsem armatnim. Idea całej tej szopki, zabawnego przedstawienia bez scenariusza straciła trochę na wartości niecały rok temu, kiedy ogłoszono hipotetycznie nowe, lepsze czasy. Wtedy, ludzie nędznie klaskali, ponieważ inni robili to samo. Stawali pod presją społeczną połączoną z nawykami powtarzanymi co roku. Gorliwie uderzali dłonią o dłoń, wydając dzięki temu całkiem huczny aplauz nauczeni tego przez trwającą dobrze ponad siedemdziesiąt lat tradycję… jakby nic nigdy nie mogło się zmienić. Czy nie mogliby raz zamilczeć, dając wykąpać się wszystkim trybutom w świetle krótkiej chwały wynoszącej na sam szczyt, stawiającej ich ponad to wszystko? Najwidoczniej nie, ponieważ kolejna para wyruszyła, a brawa wcale nie urwały się niczym pod wpływem magicznego zaklęcia. Przyszli rywale starali się sprawdzić w ułamkach sekund jak wyglądały pozostałe pary. Kto postanowił zagrać w najodważniejszy sposób, kto próbował uwieść ich na prostą sukienkę, kto postawił na impresjonistyczne uczesanie. Redditch również był ciekaw, jednak dwie pary nie wydawały się być wybitnie ciekawe. Tylko pierwszy, ciemnowłosy chłopak zdawał się mieć coś intrygującego w swoim zachowaniu, niesamowitą siłę wprawiająca w lekkie zastanowienie. Nie odwrócił wzroku, by skontrolować resztę zza jego plecami. Nie chciał pokazywać jakiegokolwiek zainteresowania innymi, dając co bystrzejszym do zrozumienia, że znajdowali się na całkowicie przegranej pozycji. I wtedy bardzo chciał się odnośnie tego nie mylić. Jego partnerka, jakkolwiek groteskowo to brzmiało, ponieważ ich drogi splótł najzwyklejszy przypadek, już na pierwszy rzut oka różniła się od niego. Bardzo się różniła. Nawet ślepy dostrzegłby tak kolokwialne różnice niemal automatycznie. Tęczowe włosy, usposobienie wiecznego dziecka jakby zupełnie nie zdawała sobie powagi z zaistniałem sytuacji. Wszystko takie pozytywne, wypełnione złudną nadzieją… Szybko skrytykował w myślach jej strój godny staroświeckiej dziewicy. Biała sukienka wydawała się być tak bardzo słabym posunięciem, że aż jedną ręką zapiął guzik sprawiający, aby przynajmniej ktoś z ich dwójki wyglądał nienagannie. Wziął głęboki oddech. Bardzo żałował, że nie mógł już teraz zapalić papierosa, bo paczka z analogami w którejś kieszeni mogłaby popsuć jego odpowiednio przedstawioną sylwetkę w złocie, a kieszeń w spodniach, identycznie jak same spodnie… po prostu nie istniały. Nadal myślał o tych 76. Głodowych Igrzyskach jak o przedstawieniu. Cała ta chora sytuacja pozwalała stanąć niektórym po drugiej stronie kurtyny. Dystrykczycy tym razem dosiadali się do nielicznych, najwytrwalszych Kapitolińczyków, obserwując swobodne ruchy dwudziestki czwórki raczkujących marnych aktorzynek, z których prawdziwą gwiazdą mogło zostać, według panujących reguł, tylko jedno. Natomiast dawni obywatele stolicy oraz kilku obecnych Rebeliantów dostało natychmiastowy angaż w ogromnej, morderczej sztuce. Istny dramat. Rydwan z numerem trzy ruszył, a Yv szybko złapał równowagę. Światła rozstawione po obu stronach drogi, flesze aparatów zdawały się być niemal oślepiające. Jednakże on jeszcze bardziej wyprostował się i wykrzywił usta w najbardziej czarującym z uśmiechów. Nie mógł potknąć się wchodząc po schodach na deski teatru zwanego Życiem Trybuta. Miał nadzieję, że wystąpienie w samej marynarce nie obejdzie się bez echa w dzisiejszych wydaniach wiadomości lub jutrzejszej prasie. Przy dobrych porywach liczył nawet na przyjrzenie się jego osobie z większą dokładnością, co zapewne przysporzyłoby mu niemałą rozpoznawalność. Zrozumiał, że to właśnie wtedy rozpoczęła się jego pierwsza i oby nieostatnia rola, do której sam dopasowywał scenariusz. Szósty aktor na scenie bez bielizny, w wyłącznie idealnie skrojonej, połyskującej marynareczkę. Nadal przyjmował posągową pozę, z piersią dumną niczym lew. Grał, z zamierzonym skutkiem. Światła jupiterów, wszystkie błyski nie robiły na nim pozornie wrażenia.... Zachowywał się niczym uczestnik, obserwator. Prawie siedział na trybunach, fałszywie zafascynowany tym wszystkim razem z tłumem, jednocześnie zdając sobie doskonale sprawę, że to waśnie Yves Redditch był jak jedyna, wschodząc gwiazda podczas czerwcowego wieczoru. Błyszczał, a uśmiech stał się wyjątkowo naturalny, gdyż zauważył pewien zabawny aspekt swojego rozebrania. Trochę jakby gołymi pośladkami pokazywał wszystkim, co tak naprawdę sądził o nich, co sądził o tym przerażało idealnym zamyśle kary za bunt... Ukazywał, że tak naprawdę miał to w dupie. Doprawdy ironicznie. Nagość pozwalała tyle wyrazić, prawda? Pomimo oczu skierowanych na jego postać, które zapewne świdrowały jego sylwetkę oraz twarz nie czuł się w żadnym stopniu skrępowany. Nigdy nie uznawał chodzenia bez podstawowych części garderoby jako tematu tabu, nie sądził, aby to było czymś, czego należało się wstydzić, ukrywać każdy centymetr kwadratowy ciała w okolicach poniżej pasa… W myślach niemoralnie obstawiał, jak dobre wrażenie zrobiło na gapiach jego ciało, od którego pośladka zaczynali wnikliwą obserwację. Na jego szczęście, zakładał, że nie wszyscy byli gotowi na coś takiego. Podczas jazdy nie skupił uwagi na żadnym obiekcie. Oddychał miarowo, jakby próbował zatracić się, przesiąknąć atmosferą tego nowego miejsca. Całym tłumem na trybunach, światłami grającymi nierówny rytm. Czarował i o zgrozo, nawet mu się to spodobało. Czuł się, jakby wtedy to on zbawiał się tłumem, nie odwrotnie. Posiadał nad nimi pewną niezrozumiałą władzę. Nagle zatrzymali się w odpowiednim miejscu na półkolu i nie czuł żadnego powiewu powietrza na gołych nogach, torsie. Nawet ręce zdawały się spoczywać na udach a nie kroczu i dotykały czegoś innego niż penisa… Materiał? Po wyjściu z szoku zrozumiał, że ktoś, prawdopodobnie ten cholerny projektant, zastosował niesamowitą metodę odziania na nim… a także na Lucy. Oboje mieli na sobie jakieś dziwne uniformy. - Kurwa - zaklął pod nosem. - Co to za pieprzony żart? - zgiął dłonie w pięści, na szczęście znajdowały się w szarych, nieprzyjemnych kieszeniach. Zrobił dobrą minę do złej gry, ukrywając rozdrażnienie pod poważną maską. Czekał na przemówienie, czekał na pozostałe dziewięć rydwanów. Naprężył mięśnie, jakby w jakiś sposób mogło zmienić to jego okropny wygląd w tym szarym… Gównie… To słuszne, bardzo odpowiednie określenie. Dziecinada odstawiana przez dojeżdżających, nie rozbiła na nim większego wrażenia. Był przekonany, że mimo wszystko, to właśnie jego zapamiętają tłumy. A ktoś niebawem zapłaci za ten słaby żart. |
| | |
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Pon Sie 18, 2014 10:11 am | |
| /poczekalnia rydwanów.
Jason obserwował innych trybutów z rosnącym zainteresowaniem. Piękne ubiory, zachwycająca wręcz mimika, wszystko ładnie i pięknie... w tej chwili naprawdę czuł się jak trybut z ubogiego, smutnego dystryktu - a gdy jeszcze do tego dodać, że w tej chwili miał wrażenie, że tak wygląda... No cóż. Rydwan, zaprzężony w parę pięknych, czarnych koni - niewątpliwie znakomicie ułożonych, choć cudownie podrzucały łbami, a ich kopyta stukały o bruk - był piąty. Gdy poprzedzający go trybuci wyruszyli, McGann zamknął na chwilę oczy, a po chwili... Konie ruszyły, ciągnąc za sobą rydwan, a w nim trybutów. Jason rozejrzał się dookoła i uniósł delikatnie rękę, machając nią w stronę tłumu. Być może nie było to widowisko tak kolorowe i barwne, jak niegdyś w Kapitolu, za czasów prezydenta Snowa, niemniej jednak podobało się przyszłemu trybutowi. Mankiety jego jasnej, batystowej koszuli, powiewały delikatnie, gdy konie lekko kłusowały przed siebie. Skóra, pod którą miał lokalizator, nie piekła, choć tego się spodziewał. Było to dla niego w pełni zrozumiałe; w końcu rok temu dwójka trybutów uciekła i dziewczyny do tej pory nie odnaleziono... Jason nie wątpił w to, że ktoś ją ukrywał. Być może wywarł dobre wrażenie, uśmiechając się do tłumu, młody chłopak, w połowie wyglądający jak pirat, a w połowie jak prawdziwy dżentelmen, kłaniający głowę z szacunkiem ku kobietom i mężczyznom, machający im i zaciskający pięści w geście trzymania kciuków, jakby proszący, by to właśnie robili i nie skreślali go. Czas na przedstawienie. Jego twarz właśnie znajdywała się na wielkim telebimie, a uśmiech wydawał się naprawdę szczery, gdy chłopak nacisnął niewielki guzik i pochylił się w szerokim ukłonie. Otulający go wygodny strój w kilku chwilach zamienił się - ot, mała sztuczka, nic wielkiego - w szary, pospolity kostium, który przez wielu z trybun był rozpoznawalny. Niektórzy z nich nosili go przez chwilę, inni zaś całe swoje życie. Wyprostował się i rozłożył dłonie, po czym stanął prosto, wpatrzony przed siebie. Jego twarz na telebimie wydawała się teraz surowa i zimna, obojętna niczym skały, otaczające Kapitol - ostre i nieprzebłagalne. Marynarka, wygodne spodnie i buty, a także ta piękna, stylizowana na piracką koszula znikły. Teraz otaczała go niepozorna szarość, zwykły strój mieszkańca Trzynastki, dystryktu prezydent Almy Coin, która posyłała ich na rzeź. Miał ogromną ochotę się roześmiać, jednak wcale tego nie uczynił - bo i po co? W końcu, po kilku chwilach, jego zestresowana, ściągnięta twarz znów była rozpromieniona uśmiechem. Docierali do tego momentu parady, w którym władza miała przemówić. Gdy rydwan zatrzymał się, Jason ukłonił się jeszcze trzy razy; dwa ukłony przeznaczył dla publiczności, zgromadzonej na trybunach. Trzeci ukłon złożył w stronę prezydent Almy Coin, przyciskając prawą dłoń do serca. Lojalność. Tak go wychowano - lojalność w stosunku do Snowa była czymś normalnym... Jak i w stosunku do Coin. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : trybut Przy sobie : nóż, biały proszek w saszetce, latarka, ząbkowany nóż, zapałki, butelka wody utlenionej, dwie pieczenie, dwa jabłka, banan, nóż do krojenia, widelczyk do ciasta, dwa widelce Obrażenia : 2 ukąszenia gończych os - na szyi i na policzku
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Pon Sie 18, 2014 10:16 am | |
| Na samą myśl o paradzie robiło mu się niedobrze. Nigdy nie lubił się stroić, zawsze w zupełności wystarczały mu trzynastkowe stroje, ich szarość i przeciętność. Nie kombinował do niego kolorowych dodatków, jak robiło wiele jego rówieśników. Był wygodny i praktyczny, a więc spełniał wszystkie warunki, jakich Emrys wymagał od swojego ubioru. Strojenie się było domeną Kapitolu, czasami słyszał, jak ojciec mruczał pod nosem, że tam wszyscy wyglądali jak pajace. Emrys nie chciał wyglądać jak pajac, dlatego to było kolejnym argumentem do tego, by zostawić swój strój tak szarym, jakim jest. Dlatego właśnie jego styliści mieli z nim niemały kłopot, dużo czasu minęło, zanim doszli do porozumienia. Everhart okropnie wybrzydzał, odrzucając właściwie każdy pomysł projektanta. Nie chciał żadnych jaskrawych kolorów, żadnych piór, żadnego świecenia się, żadnej golizny i żadnych efektów specjalnych. Pragnął wyglądać normalnie, elegancko, ale jednak normalnie. Jeszcze czego, żeby miał przynieść wstyd swojemu ojcu, wyglądając dokładnie tak, jakby on nigdy nie chciał, by jego syn wyglądał, czyli, krótko mówiąc, jak pajac. Dla niego wystarczającym udziwnieniem stroju będzie to, że w połowie Parady zmieni się on na trzynastkowy uniform. To tak, żeby przypomnieć pani prezydent, że wysyła swojego człowieka, syna rebelianta, na śmierć. Cordelia miała naprawdę świetny pomysł. Ostatecznie wystąpił w białym garniturze, tegoż koloru koszuli z czarnymi guzikami i czerwoną muszką. Prosto, elegancko, bez żadnych udziwnień. Projektant stanął na wysokości zdania. Jednak z powodu swojego wybrzydzania dotarł do poczekalni rydwanów jako ostatni i nawet nie zdążył się z nikim przywitać. Od razu stanął obok przypominającej aniołka Amandy, uprzednio posyłając jej lekki uśmiech. Wysłuchali ostatnich rad Malcolma, po czym stanęli na rydwanach. Emrys odczuwał niepokój, nigdy nie przepadał za znajdowaniem się aż tak bardzo w centrum uwagi. No i wyjeżdżali na otwarty teren, zdecydowanie nie czuł się dobrze. Opanował emocje, zacisnął dłonie w pięści i kiedy ruszyli w stronę Ośrodka, wyglądał już na całkowicie spokojnego. W pierwszej chwili ogłuszył go ryk publiczności. Natychmiast zrobiło mu się niedobrze, kiedy uświadomił sobie, że takim samym rykiem pewnie będą ich zachęcać do wzajemnego zarzynania się na Arenie. Do tego, by pozabijali siebie nawzajem. Do rzezi dzieci, na litość boską. Chyba nie o takie Panem walczyli. Nie o takie Panem sam walczył. Nie machał do publiczności, nie uśmiechał się do niej, właściwie to nawet na nią nie spojrzał. Jechał dumnie wyprostowany, z głową pełną myśli przeciwko Almie Coin. Czuł się zdradzony i nie należało to do przyjemnych odczuć. Przez chwilę zastanawiał się, czy ojciec nie wolałby, aby jego syn się uśmiechał i próbował zdobyć sympatię ludu Panem, ale stwierdził, że pewnie nie. Uniósłby się dumą i w sposób całkowicie niewerbalny pokazał pani prezydent, co o niej myśli. Tak też postanowił zrobić Emrys. I kiedy jego strój zmienił się na ten, jaki nosił w Trzynastce, wypiął pierś jeszcze bardziej. Zerknął na moment na Amandę, żeby zobaczyć, jak ona zareagowała na zmianę swojego ubioru i ewentualnie posłać jej lekki uśmiech, ale zamiast zastać ją zadowoloną z wyrazu małego buntu, na jej twarzy odnalazł tylko panikę. Nikt jej nie powiedział o tej akcji? Zdaje się, że udział był dobrowolny. Everhart, po krótkiej chwili wahania, położył jej dłoń na ramieniu. Chyba nie powinien zachowywać się tak przyjacielsko w stosunku do osoby, którą powinien zabić na Arenie, ale zrobiło mu się jej zwyczajnie żal. Zresztą, nie olśniewając nikogo swoim uśmiechem nie zdobędzie zbyt wielu sponsorów. Co właściwie powinno mu być na rękę. Może i westchnąłby nad swoją głupotą, ale właśnie wtedy Amanda postanowiła się do niego przytulić. Emrys nieruchomiał na chwilę, czując, jak dziewczyna oplotła go ramionami i przez moment na pewno dało się zobaczyć zdziwienie na jego twarzy. Nie pozostał jednak bierny, nie potrafił, dlatego po chwili również ją przytulił. Gautier była trochę jak małe dziecko, którym trzeba się zaopiekować i choć wiedział, że po wypuszczeniu na Arenę może żałować, że okazał jej taki gest, było nie było sympatii, to teraz nie potrafił o tym myśleć. Tak samo jak o tym, jak muszą teraz wyglądać razem na telebimach. Cóż, może to przysporzy mu więcej sponsorów. To przytulanie się można zaliczyć do całkiem niezłych posunięć strategicznych. Kiedy Amanda się od niego odsunęła, pierwsze rydwany zatrzymywały się już pod Ośrodkiem. Emrys uśmiechnął się lekko, gdy usłyszał, co wykrzykuje Alexander. Niewykluczone, że sam dodałby coś od siebie, jednak uważał to za nierozsądne posunięcie. W końcu kiedy znajdą się na Arenie, nie będą walczyć tylko z innymi trybutami, ale także ze zmiechami pani prezydent. Wolał nie prowokować jej bardziej do nasłania jakiś wyjątkowo złośliwych wybryków eksperymentów genetycznych. Stał spokojnie, wyglądając na całkowicie rozluźnionego i obserwował pozostałych trybutów. Zauważył, że nie wszyscy zdecydowali się na zmianę stroju. Widocznie nie odczuwali potrzeby buntu. Właściwie kto wie, czy nie zachowali się mądrzej od nich, bo prowokowanie Coin przed wejściem na Arenę najmądrzejsze nie jest, jednak prawda jest taka, że Emrys chyba by się udusił, gdyby nie zrobił czegoś, co wyraźnie pokazuje jego myśli na temat wysyłania ich na śmierć. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : trybut, naczelny arystokrata Przy sobie : Plecak numer 12: śpiwór, pusta butelka, paczka jedzenia, ząbkowany nóż, dwa małe nożyki, widelec, dwie garści owoców, dwa plastry pieczeni, dwa kacze udka
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Pon Sie 18, 2014 1:42 pm | |
| // z apartamentu trybutów, pośrednio przez poczekalnię!
Pierwszą rzeczą, którą zauważyłem po wejściu, był okropny smród, kojarzący mi się tylko z jednym. Konie. Zmarszczyłem lekko nos, łudząc się, że to chociaż odrobinę zmniejszy intensywność odczuwania wątpliwie przyjemnego zapachu. Kierując się w stronę rydwanu (dlaczego ostatniego? Ten świat oszalał.) starałem się też uważniej spoglądać pod nogi; jeszcze tego brakowało, żebym pobrudził końskimi odchodami nowe, złote sandały ze skrzydełkami. Z dumą spojrzałem na ich blask, a potem poprawiłem lekko uwierającą mnie złotą zbroję i miecz greckiego bóstwa. Apollo, Hermes czy inny Zeus- i tak wyglądałem w jego stroju świetnie, i tylko to się liczyło. Jednak najbardziej pocieszającym był fakt, że pomimo olśniewającej urody strój posiadał jeszcze jedną zaletę... która dopiero miała się ujawnić. Przechodząc obok innych rydwanów, dyskretnie przyglądałem się reszcie trybutów. Widziałem kilka zupełnie nieinteresujących osób, po których jedynie przesunąłem leniwie wzrokiem, nie poświęcając im już więcej uwagi. Widziałem też, dla odmiany, kilku znacznie ciekawszych; jednak pozostawiłem rozmowę z nimi na później. Co prawda nie pozostało już zbyt wiele czasu, ale z pewnością nie zamierzałem rezygnować z kilku chwil chwały, żeby dzielić je z innymi. Ostrożnie poklepałem przyłączonego do mojego rydwanu konia po boku, a potem zająłem miejsce, starając się nie dostrzegać Carly. -Jeśli wypadniesz, nie będę Cię łapał, więc lepiej mocno się trzymaj, skarbie- rzuciłem tylko uprzejmie, a potem nasz rydwan ruszył. Koła zaturkotały na podjeździe, a potem na chwilę oślepiły mnie reflektory. Ich światło odbiło się w załamaniach złotej zbroi i z trudem stłumiłem zupełnie nieprzystający mi pisk, kiedy blask trafił mnie prosto w oczy. Potem dopiero zarejestrowałem ludzi; tłumy ludzi, ich zaciekawione twarzy, usta otwarte do krzyku euforii (to nie moja wina, że wzbudzałem w nich takie reakcje!), ręce wyciągnięte z nadzieją na dotknięcie któregokolwiek trybuta. Uśmiechnąłem się łaskawie, opierając dłoń na rękojeści miecza i mrugając do kilku mijanych dam. Brzydziłem się nimi jeszcze bardziej, niż brzydziłem się ludźmi z Kwartału, ale zależało mi na sponsorach, a Grantowie potrafią zrobić wiele dla pieniędzy. Zdążyłem jeszcze zobaczył beznamiętną twarz pani prezydent- a potem nadeszła wielka chwila. Poczułem delikatnie mrowienie na skórze, a potem złota zbroja zaczęła tracić swój dawny blask i kolor. Twardy, mocny metal zamienił się w niezbyt przyjemny w dotyku szary materiał, który gwałtownie opadł, przykrywając moje ciało nieapetyczną, szarą płachtą. Rebelianci byli nie tylko podli, ale mieli też podły gust. Starając się nie skrzywić, poprawiłem włosy i posłałem prezydent Coin najbardziej uwodzicielski uśmiech, na który było mnie stać na jej widok. Uniosłem w ręce miecz, a raczej to, co wcześniej było mieczem, a teraz stało się krótkim proporcem z flagą kosogłosa wzbijającego się do lotu i uniosłem go na wysokość twarzy, nie zdejmując z twarzy nieszczerego uśmiechu. -Niech żyje wolność i sprawiedliwość!- Zawołałem słodko w stronę Coin, a potem opuściłem dłoń i oparłem proporzec o dno rydwanu, pozwalając fladze delikatnie kołysać się tuż obok mojego ramienia. Starałem się również powstrzymać wyraz radosnego oczekiwania na jej reakcję. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : prostytutka/kwiaciarka Przy sobie : W plecaku: proca, latarka, zwój liny, zapałki, pusta butelka, nóż, widelec, latarka, kompas, paczka z jedzeniem; w ręku: pistolet Obrażenia : lekko obite plecy, rana na łydce po ugryzieniu szczura
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Pon Sie 18, 2014 6:46 pm | |
| Wpatrywała się kiedyś w różowe falbanki, gdy wylegiwała się na plecach w swojej komnacie, wyobrażała sobie wówczas, że jest rozbitkiem. Ona i jej statek samotni na środku oceanu. Zmykała wtedy oczy, gdy róż przestał działać usypiająco i wyobrażała sobie, że fale kołyszą drewnianą konstrukcją, a ona nadal wtulała się w puszystą pościel pozwalając, aby Morfeusz porywał ją w swoje ramiona i wydzierał z bajecznej rzeczywistości do krain jeszcze cudowniejszych, przepełnionych jednorożcami, postaciami ze świata opowieści, które czasem recytowała jej niania, książętami odzianymi w połyskujące i odbijające promienie rozżarzonego słońca zbroje. To było niesamowite, niezwykle wyraziste i wspaniałe, choć gdy budziła się i spoglądała w różowy, nadal różowy sufit, przypominała sobie, dlaczego tak uwielbiała śnić. Świat był piękny, ale to co kryło się głęboko w podświadomości jeszcze cudowniejsze. Była rozbitkiem na spokojnym morzu i nigdy nie chciała dopłynąć do brzegu, nigdy nie spoglądała na horyzont w obawie, że dojrzy zielone pnące się ku górze rzeźby terenu, że morze przysłoni jej złota plaża, którą wolałaby oglądać w snach, nie na jawie. Myślała o tym wówczas, gdy wpatrywała się w pojazdy przed nią, gdy przełykała głośno ślinę i czuła bicie swojego malutkiego serduszka, które galopując starało się wyrwać z piersi i uciec do krain piękniejszych i wspanialszych niż ta, która miała się przed nią otworzyć. Nie chciała tego oglądać, nie chciała też odwracać wzroku w obawie, że napotka on tę twarz o ostrych rysach i włosach zaczesanych do tyłu. A potem powędruje na dół i... Była na rufie statku, wiatr smagał jej włosy, a ona przymknęła oczy, aby oddać się temu niesamowitemu uczuciu. Uczucie lekkości, jakby ten lekki wiatr wzmógł na sile, porwał ją i wywiał z tego koszmaru, w którym musi brać udział. żeby zaniósł ją na samotny stateczek, na środek oceanu, daleko od jakiegokolwiek lądu, aby całą wieczność mogła spędzić samotnie wraz ze swoimi snami, które... ... już nie wrócą. Ci kolorowi przyjaciele odeszli dawno temu, uciekli z jej sypialni w momencie, gdy drzwi osadzonego na najwyższych piętrach wieżowca domu otworzyły się, a do środka wtargnęli Strażnicy. To zadziwiające, że taka mała ilość przestrzeni jest w stanie pomieścić tyle marzeń, że jasna tafla lodu błyszczała się zawsze, gdy odwiedzała kolejne puste miejsce w nadziei, że nie nawiedzą ją żadni nieproszeni gości. Wierzyła, że zostanie tam na zawsze. Nocą wędrując z kwiatka na kwiatek, wdychając nieistniejące zapachy, oglądając wyimaginowanych przyjaciół, a rankiem budząc się w poczuciem skrzywdzenia, aby cały dzień spędzić na wymienianiu się sukienkami z Evelyn i oglądaniu Igrzysk, kiedy puszczano powtórki lub działy się naprawdę. To było spokojne życie, to było coś prawdziwego wówczas, ale gdy znalazła się wśród czterech zimnych i brudnych ścian czuła się jak wtedy, gdy ją budzono, gdy uwalniano ją z uwięzi zwanej wyobraźnią, wyrywano do świata i pozwalano, aby tłamsił ją na miliony sposób. Od tamtej pory zasypiała mniej spokojna, bo statek przybił do brzegu, bo ci wierni przyjaciele zostawili ją na pastwę rzeczywistości, na pastwę czegoś, w co nie potrafiła do końca uwierzyć przez jeszcze długi czas sądząc, że ma do czynienia z koszmarem i zaraz się obudzi, powróci do bajecznego życia, zeskoczy z wygodnego łóżka prosto na mięciutki dywan, ułoży się na kanapie i będzie czekała do następnej nocy, aby to życie, które kiedyś jej towarzyszyło, wróciło, otuliło ją i pozwoliło spokojnie zasnąć i tym razem. Tak miało być. Tak sądziła. Do tego magicznego momentu, gdy spojrzała na swoje odbicie i uśmiechnęła się nie poznając, do kogo tak właściwie się uśmiecha. I to było przerażające. Palce poparzone, włosy posklejane. Paskudne farby, które wpadały w jej ręce. Jedyny przedmiot, który przypominał jej o dawnej świetności, jedyny element, który łączył ją z kolorową przeszłością. Czasem było źle, czasem wiła się w kącie i liczyła na to, że ten koszmar skończy się właśnie zaraz, czasem bała się wyjść na przeszywający chłód w obawie, że skamienieje jak ci słodko wyglądający śpiący ludzie, którzy zatrzymywali się w czasie na jeszcze tych kilka chwil, aby potem zniknąć w otchłaniach ciemności i zapomnieniu. Zastanawiała się, dlaczego znikali, czy może budzili się i wracali do domów? Czy nigdy do nich nie wrócili? Przełknęła gorycz przegranej, trzęsącymi się szczupłymi dłońmi pogładziła włosy, która, jakie odniosła wrażenie, były poplątane i roztrzepane. ale wiedziała, że to tylko złudne uczucie, to jej umysł płata jej figle i chętnie znów spojrzałaby na Yves'a, aby przekonać się, że w tym przypadku było tak samo, ale bała się, że wybuchnie głośnym śmiechem zmieszanym ze słodkimi łzami, choć korciło ją przecież, ale nie mogła w to uwierzyć, żeby zepchnąć go z powozu, zwłaszcza gdy ten powoli ruszał. Ten diabelski plan niestety legł w gruzach, gdy kotara rozsunęła się ustępując ludziom o dziwnych twarzach. Oni byli po prostu skupieni, uśmiechnięci niewyraźnie, rozweseleni w ten najgorszy sposób, bo z chorej satysfakcji. Czuła truciznę unoszącą się w powietrzu, gdy uderzył w nią wiatr, śnieżnobiała sukienka porwała się do góry, a ona otuliła ją długimi palcami i wygładziła żałując, że nie jest dłuższa, że nie jest lepsza niż ta, że nie było stać ją na więcej. Chciało jej się śmiać. Nadal przez łzy. Parsknęła śmiechem zastanawiając się, jak cudownie musi wyglądać w ochronie swojej prywatności przy półnagim partnerze. Odliczała tylko sekundy, bo kolejny podmuch wiatru prawie zwiał ją z powozu, do kulminacyjnego momentu i prawie krzyknęła, gdy jej strój zajął się ogniem, cofnęła przylegające do materiału dłonie unosząc je lekko i wyglądając przy tym tak, jakby starała się utrzymać równowagę. Sukienka powoli rozpadła się, popiół uniósł wraz z wiatrem pozostawiając na miejscu długi jak ona sama strój mieszkańców Trzynastki. Pomachała do tłumu. Ludzie krzyczeli, ale ona starała się ich jedynie oczarować. Tak. Nadzieja matką głupich - to motto na dziś. |
| | | Wiek : 52 Zawód : była prezydent Panem Obrażenia : w śpiączce
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Pon Sie 18, 2014 8:32 pm | |
| Rydwany zatrzymały się na placu zwrócone w kierunku telebimu, który z obu stron otoczony był wysokimi trybunami. Obraz rozjaśnił się, powietrze wypełniło się znajomym obywatelom dźwiękiem - hymnem Panem. Trwało to chwilę, po której zapadło milczenie, ekran znów rozbłysł i oczom wszystkich ukazała się Alma Coin. Jak zwykle spokojna i zrównoważona, siedziała za swoim dębowym biurkiem wpatrując się w obiektyw kamery. -Obywatele Panem, mieszkańcy Dzielnicy Rebeliantów i Kwartału - kiwnęła prawie niezauważalnie głową - mentorzy i ich zaszczytni trybuci, witajcie na otwarciu siedemdziesiątych szóstych Igrzysk Głodowych! To wspaniałe, że kraj ponownie jednoczy się w milczeniu z okazji tegoż święta symbolizującego pokój i wspólnotę, którą tworzymy: my, rebelianci, oraz my, kapitolinczycy. Tym razem na placu wśród uczestników znajdują się także rebelianci, decyzja w tej sprawie została już podjęta. Skład zawodników pozostaje bez zmian, Igrzyska tworzą niezerwane przez lata reguły, których rząd nie powinien, nie może naginać - na te konkretne słowa dała odpowiedni nacisk - Błąd w losowaniu jest winą włamu do systemu - słowa zawisły w powietrzu, po twarzy kobiety przeszedł cień, gdy znów przemówiła - Obywatele Panem, spójrzcie po Twarzach swoich znajomych z pracy i domniemanych przyjaciół, Ci ludzie są wśród nas, patrzą Wam w oczy, uśmiechają się, gdy mijacie ich na ulicy. To także mieszkańcy Kwartału, którzy odwdzięczają się w ten sposób za wyciągniętą w ich kierunku dłoń! Nie możemy dopuścić, aby niewytłumaczalna nienawiść nadal kwitła w sercach obywateli, którzy obwiniając obecną władzę za sytuację w państwie, na śmierć skazują dzieci swoich sąsiadów - zwolniła nieco z tonu, aby dodać ciszej i wolniej - oto skład tegorocznych Igrzysk Głodowych- z telebimu zionęło chłodem, nawet gdy prezydent Panem uśmiechnęła się do skoncentrowanych odbiorców raz jeszcze - W imieniu rządu pozdrawiam Was wszystkich: mieszkańców Dzielnicy Rebeliantów i Kwartału, mentorom życzę ciężkiej ale nagrodzonej pracy, a trybutom sukcesywnych treningów, których owoce będziemy mieli okazję oglądać na arenie. Wesołych siedemdziesiątych szóstych Igrzysk głodowych i niechaj los zawsze Wam sprzyja! Po tych słowach powozy zawróciły i ruszyły z powrotem w kierunku Ośrodka Szkoleniowego. Twarz Almy Coin zniknęła z ekranu, którą zastąpił herb panem. |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Pon Sie 18, 2014 9:39 pm | |
| Wydawać by się mogło, że nagła przemiana kostiumów trybutów w uniformy z Trzynastki nie zrobiła na Almie Coin najmniejszego wrażenia. Czyżby bagatelizowała ten gest zjednoczenia? Rydwany ruszyły w drogę powrotną, jednak w poczekalni już czekali Strażnicy Pokoju, zaalarmowani przez władze. Zanim Alex zdążył wyjść ze swojego pojazdu, postawny Strażnik złapał go mocno za ramię. - Pójdziesz teraz ze mną, chłopcze - oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu. Delilah oraz Maya również mogły liczyć na uwagę ze strony mundurowych, którzy w podobnym geście nakazali im iść za Alexem. Pozostali trybuci zostali odprowadzeni do swoich apartamentów, usunięto im także lokalizatory i polecono, by tej nocy nie opuszczali już łóżek.Alex, Delilah, Maya - zapraszam tutaj. Cała reszta jest już wolna. Punktacja za paradę zostanie ogłoszona niebawem. Informacja o szkoleniu pojawi się jutro, na razie nie możecie jeszcze pisać w sali treningowej. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : Leży i pachnie na pół etatu. Przy sobie : Trzy banany, łyżka, antybiotyk, ząbkowany nóż, zapałki, igła z nitką Obrażenia : Obtarte kolana, poparzone, ale opatrzone łapki, skręcona kostka, a poza tym to nadal jej cycki nie urosły.
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Wto Sie 19, 2014 2:15 am | |
| /post po fakcie, jestem zajebista, ale mea culpa, nie bijcie
Nawet nie zauważyłam, kiedy rozmowa z Lucy się zakończyła, a ona sama oddaliła się do swojego rydwanu. Oby moje roztargnienie skończyło się jak najszybciej, bo w takim stanie na arenie sobie raczej zaszkodzę, niż pomogę. A jakoś nie zbierało mi się mimo wszystko na śmierć z głupoty; ponoć głupi ma zawsze szczęście i na takie coś jak roztrzepanie się nie umiera. Ponoć. Kto wie, co mogło się zdarzyć podczas Igrzysk, los bardzo lubi sobie kpić, a takie okazje są dla niego wręcz wymarzone. Bądź co bądź, ta pogawędka trochę podniosła mnie na duchu, moja wiara w siebie urosła (szkoda, że przy okazji i ja nie urosłam, no bo być takim niskim w moim wieku to już są kpiny), więc wzięłam głęboki wdech, uśmiechnęłam się do siebie, po czym weszłam na rydwan pewnym krokiem i stanęłam twardo. Nawet wypięłabym pierś, żeby pokazać jak cholernie dumna z siebie jestem, niestety nie mam czego wypinać. Z przodu plecy, z tyłu plecy, ktoś tu stworzył mnie dla hecy. Chociaż Raphael starał się mnie nie zauważać oraz w ogóle na mnie nie patrzył, ja nadal trwałam w swoim jakże ambitnym postanowieniu i starałam się zabić go swoim wzrokiem pełnym grozy. Niestety musiałam po chwili przestać; ten gniew aż się wylewał z moich oczu, więc z tego wszystkiego poczułam, jak wysuwa mi się soczewka kontaktowa z oka. Kiedy już ją poprawiłam nie było czasu na powrót do torturowania wroga, który miał mnie totalnie gdzieś, bo poczułam silne szarpnięcie. Oznaka, że rydwan ruszył. A do moich uszu dotarł jakże słodki dźwięk słów mojego świeżo nabytego przyjaciela. - Martw się o siebie, bo sam możesz zlecieć z tego rydwanu. W końcu od czegoś masz te przeurocze skrzydełka na bucikach. - ja wiem, że nie powinnam sobie robić wrogów wśród ludzi wyraźnie silniejszych ode mnie, bo to głupstwo jak cholera. Ja wiem. Ale nie sposób się powstrzymać, kiedy mały diabełek siedzący w tobie aż wyrywa się do pyskówek. Moja wewnętrzna menda zawsze wygrywała, byłam wobec niej bezsilna. Zresztą, nigdy nie potrafiłam trzymać języka za zębami. Na samym początku (to jest jeszcze z dwadzieścia minut temu) miałam ochotę udawać, że to wszystko jest ponad mną, a ja jestem tu przez przypadek. Sama nie wiem czemu chciałam udawać panienkę, która wcale nie powinna tu być, że to karygodne i że się nie godzi. Nagle mnie oświeciło, że sztuczna duma i foch jak stąd do Dwunastki mi nie pomogą. Dlatego zmieniłam zdanie i nie stałam tam jak kołek. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech nr. 7 (czyli "jestem najsłodszą istotą na świecie"), po czym zaczęłam lekko machać do zebranych ludzi. Nie byłam na tyle odważna, by zrobić coś lepszego; wystarczyło, że moja sukienka przyciągała wzrok. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, co było w planach. Szybko chwyciłam za guzik i po chwili zastanowienia, czy aby na pewno powinnam, wcisnęłam go. Kwiaty na mojej sukience zaczęły stopniowo blednąć, zmieniając się w kolory szarości i czerni. Wydawało się, że więdną; zwijały się jakby nagle zabrakło im jakichkolwiek czynników potrzebnych do życia. W końcu wszystkie opadły, ujawniając szary strój z Trzynastki, którego tak bardzo nienawidziłam. Ciociu, czy teraz jesteś ze mnie dumna? Posłałam w kierunku podwyższenia mordercze spojrzenie i nagle przestałam się uśmiechać. Nie byłam jak ona. I nigdy nie będę. To wszystko jest naprawdę ponad mną. Jestem lepsza, bo rozróżniam dobro od zła. Jestem lepsza, bo dostrzegam to, czego nie widzą inni. Ja wiem, że poza czubkiem mojego nosa jest coś innego, mówią na to świat. I dopóki mogę, nie odwrócę od niego wzroku. Uniosłam ręce i odpięłam koronę, którą miałam założoną na głowie. Spojrzałam na nią z pogardą, wydawało się, że zgniotę ją w palcach ze złości. Nie byłam królewną. - Stary król nie żyje - zaczęłam cicho, bardziej do siebie niż do kogoś innego. W końcu cisnęłam koroną przed siebie ze wszystkich sił, starając się, żeby chociaż zbliżyła się do podestu, na którym stała prezydent. - Niech żyje królowa. Póki jeszcze może. |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Przed ośrodkiem Wto Sie 19, 2014 9:34 am | |
| Punktacja za paradę trybutów i ceremonię otwarcia została przyznana. Zapraszamy do tego tematu. |
| | |
| Temat: Re: Przed ośrodkiem | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|