|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Prawy brzeg rzeki Pią Maj 03, 2013 3:13 pm | |
| First topic message reminder :
Prawy, łagodniejszy brzeg rzeki, usiany jest niewielkimi, kamienistymi plażami. Znajduje się na nim również kilka maleńkich, prywatnych przystani, a na drugą stronę prowadzą mosty samochodowe i kładka dla pieszych. |
| | |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 23 Zawód : Architekt z ramienia rządu i archiwistka w jednym Przy sobie : Dokumenty, telefon, scyzoryk, odtwarzacz mp3, notes Znaki szczególne : długie, rude włosy, siatki blizn na nadgarstkach, ledwo widoczne blizny na nozdrzach
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Pon Lip 28, 2014 11:49 am | |
| Krzysiu, nie zabijaj za to dno ;__;
Joffery Gene. Ostatni raz widzieli się kilka miesięcy temu, w przelocie, gdy wyjeżdżał. Nie widziała dokąd ani na jak długo; po prostu jednego dnia zniknął z powierzchni Kapitolu na dość długo, nie odbierając telefonów ani żadnych wiadomości. Po takim czasie, nawet w najbardziej zatwardziałe serce może wkraść się zwątpienie… Ale gdzieś w głębi duszy Vivian czuła, że jeden z najsprytniejszych zwycięzców Głodowych Igrzysk gdzieś się tam czai, gotów wrócić. - Za ciepło, jak na mój gust, ale może być jeszcze gorzej w następnych miesiącach. – w myślach pomstowała już na tę jakże wspaniałą pogodę, którą sama rudowłosa znosiła średnio, a jej pies – jeszcze gorzej. Upały oznaczały tyle, że jej kochana psina nie raczy wyleźć z wanny wcześniej, niż wieczorem. - Wróciłeś – powiedziała z nieskrywaną ulgą, uśmiechając się do niego lekko. Wieść o jego powrocie była raczej cichą pogłoską, szeptaną na razie po kątach. Ot, dzień lub dwa dni temu ktoś usłyszał od znajomego, przebywającego poza Kapitolem, że Joff ma w planach powrót do miasta. Czasami Viv zastanawiała się, co Gene w ogóle sądził o Kapitolu; być może nie kojarzył miasta z niczym przyjemnym i właściwym, co mogłoby być dla niego pozytywne. Skłaniała się więc ku myśli, iż nie przepada za tym miejscem. - Jak podróż, wszystko w porządku? Jak… poza miastem? – zapytała, na pozór niezainteresowana odpowiedzią. Jednak, zaledwie zadała pytanie, rozejrzała się dookoła, wodząc wzrokiem po okolicy. Nie wyglądało na to, by ktoś mógł im zagrażać lub podsłuchiwać rozmowę. Obserwowała Joffa z lekkim, roztargnionym uśmiechem, zadowolona z tego spotkania. Być może Joffery pomoże jej jakoś uporać się z tym, co ją nęka.
|
| | | Wiek : 40 lat Zawód : Prywatnie: architekt, oficjalnie: nieczynny zawodowo polityk i żołnierz Przy sobie : pendrive, medalik z małą ampułką cyjanku w środku, paczka papierosów, zapalniczka, laptop
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Wto Lip 29, 2014 7:26 pm | |
| Bez zbędnej przesady można powiedzieć, że znikanie z powierzchni Kapitolu… to prawdopodobnie jedna z niewielu umiejętności, w której Joffery doszedł do perfekcji - wszak praktyka czyni mistrza. Wyjeżdżając ze stolicy za każdym razem miał jasną, niemal boleśnie namacalną świadomość, że pewnego dnia ponownie będzie musiał powrócić na stare śmieci i… spojrzeć w oczy ludziom, których pozostawił bez słowa wyjaśnień, bez żadnego ostrzeżenia, bez możliwości kontaktu. Gene w podobnych chwilach usprawiedliwiał się przed samym sobą, był niemal perfekcjonistą w wybielaniu własnego postępowania - nawet, jeśli było wyłącznie wykonywaniem poleceń wydanych przez Coin. Pani prezydent kładła olbrzymi nacisk na to, by jak najmniejsza liczba osób wiedziała o… eskapadach Joffery’ego, zupełnie jakby obawiała się, że ta wypalona, dymiąca skorupa z kości i wspomnień, jaką był Gene po rebelii, wciąż jest w stanie jej zaszkodzić. - Potrafimy kontrolować pogodę na arenie, ale nikomu nie spieszy się do tego, by z samego Kapitolu zrobić wielki, klimatyzowany salonik… - mruknął pod nosem Joff, spoglądając z wyrzutem na bezchmurne niebo. Nieważne, jak głośno psioczyłby na pogodę w Kapitolu - mimo wszystko w duchu doceniał dobrodziejstwo stolicy, zwłaszcza po długich miesiącach spędzonych w Dystryktach. To miasto w starciu z innymi częściami kraju było niemal nierealne, nawet jeśli do głosu dochodziła świadomość, iż całkiem niedaleko rozciąga się Kwartał. Za bramami Kapitolu zaczyna się inny świat, w którym powietrze wypełnia woń lawendy, a wszystko tonie w lśniącej zieleni, tak odmiennej od szarego krajobrazu dalszych Dystryktów. To świat starannie przystrzyżonych trawników, żywopłotów, którym w bólach nadano cudowne kształty, fontann rozpylających połyskującą mgiełkę, krótko mówiąc: pieprzona idylla. I jedynie od czasu do czasu nastrój nieco psuli ponurzy żołnierze przemierzający ulice bądź stojący na straży co istotniejszych budynków użyteczności publicznej. - Wróciłem. Cały, można powiedzieć, że zdrowy. - Gene lekkim skinięciem głowy przytaknął Vivian, mimowolnie odwzajemniając jej uśmiech, choć podskórnie… obawiał się reakcji środowiska. Obawiał się tego jak ognia, obawiał się, że współpracownicy, znajomi, obcy, którzy awansowali pod jego nieobecność - że ci wszyscy, mniej lub bardziej powiązani z polityką ludzie zaczną zadawać pytania, że na własną rękę będą pragnęli znaleźć na nie odpowiedzi… że w końcu, zawiedzeni niepowodzeniem własnych poszukiwań, zauważą nieudolność Joferry’ego. Po brzegi rozdęty smutkiem i lękiem, zdruzgotany człowiek. Chyba pękliby ze śmiechu. Gene nie wrócił jednak do Kapitolu po to, by użalać się nad własnym losem - nawet do Dziesiątki, nawet do pieprzonej Jedenastki docierały niepokojące informacje ze stolicy i jeśli Coin sądziła, że Joffery będzie wygodnie wygrzewał się w Dystryktach… - Jak… poza miastem? - powtórzył mimowolnie, przenosząc powoli wzrok na Vivian. Źle. A nawet gorzej. W jednej chwili siedzisz sobie w komfortowej niewygodzie pociągu, aż nagle otwierają się drzwi i do metalowej skorupy, w której spędziłaś ostatnie parę dni, wlewa się Dystrykt Jedenasty. Z błękitnego zimna klimatyzowanego wagonu wpadasz wprost do piekarnika Matki Przyrody. „Matka Przyroda”, właśnie tak napisali w folderze rzuconym na mahoniowy stolik. „Matka Przyroda stworzyła tutaj mnóstwo urokliwych zakątków”. Zwłaszcza dla ludzi, którzy kilkanaście godzin zbierają owoce w skąpanych w żarze sadach. - Wszystko… zależy od punktu widzenia. - ciche, ledwo słyszalne wahanie w głosie Gene’a było prawdopodobnie najlepszą odpowiedzią na pytanie Vivian… przynajmniej w tym miejscu, w tych okolicznościach. Jeśli kiedykolwiek Joffery zdecyduje się na wyjawienie prawdy, a zapewne kiedyś nadejdzie taki dzień, będzie potrzebował do tego butelki whisky. Albo trzech. - Zapomnij na chwilę o mnie. - kąciki ust Joffa uniosły się w lekkim uśmiechu, kiedy zatrzymał wzrok na twarzy Viv, najwyraźniej za punkt honoru obierając sobie uchwycenie jej spojrzenia. - A tutaj? Jak… jak bardzo źle jest tutaj? - ciche pytanie, tak ciche, że ledwo dosłyszała je nawet panna Darkbloom, było prawdopodobnie wystarczającą zachętą do wyrzucenia z siebietego, co nękało spokój Vivian… … bo sam Joffery nawet nie miał zamiaru się łudzić, że w obliczu kolejnych Igrzysk wszystko jest w porządku. W Kapitolu nigdy nic nie jest w porządku. |
| | | Wiek : 23 Zawód : Architekt z ramienia rządu i archiwistka w jednym Przy sobie : Dokumenty, telefon, scyzoryk, odtwarzacz mp3, notes Znaki szczególne : długie, rude włosy, siatki blizn na nadgarstkach, ledwo widoczne blizny na nozdrzach
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Czw Lip 31, 2014 11:12 am | |
| Kapitol był miastem, które przed rebelią zdawało się być szczytem marzeń każdego; perfekcyjną, do cna upiększoną idyllą, o której słyszano dosłownie wszędzie, nawet w podziemnych korytarzach Trzynastki. Przybywający tam trybuci do końca swojego życia -większość z nich i tak ginęła wyjątkowo szybko, a tylko niewielu mogło pochwalić się dostatecznie długim żywotem – podziwiali miasto bądź nawet śnili o nim, wspominali z zachwytem o cudownych chwilach w swoich wywiadach, przywoływali w myślach odurzające zapachy, smak potraw i odczucie, że to miasto jest po prostu rajem na ziemi. Przez siedemdziesiąt pięć lat trwania głodowych Igrzysk wyłoniono siedemdziesięciu ośmiu zwycięzców – i jakkolwiek czwórka zwycięskich trybutów dla niektórych mogła brzmieć kontrowersyjnie, Vivian cieszyła się z tego, że przeżyły aż cztery osoby. Sam Kapitol zaś nie był już idyllą, ale raczej pięknym obrazem rzeczywistości; przed rebelią piękne i szykowne, szczyt marzeń szarych trybutów z dwunastu dystryktów, obecnie zrujnowane, miejscami zbombardowane, z wyludnianymi obrzeżami. Jedynie Dzielnica Rebeliantów, w której zamieszkiwali przedstawiciele tak zwanego Nowego Kapitolu, prezentowała się mniej więcej równie okazale, jak za dawnych czasów świetności. Spojrzała na czyste, błękitne niebo, zastanawiając się, jak wygląda teraz miasto z perspektywy lotu ptaka. Położone tuż przy jeziorze, otoczone wysokimi szczytami, niegdyś noszącymi nazwę Gór Skalistych. Wyludnione obrzeża miasta, zniszczone najbardziej, ze śladową ilością jakiegokolwiek życia, pas Ziem Niczyich, na których podobno mieszkali ludzie, przybywający z dystryktów; Kwartał Ochrony Ludności Cywilnej i Dzielnica Rebeliantów, między którymi rozciągają się koszary wojskowe. I maleńka wysepka na jeziorze, siedziba prezydent Coin, która, w przeciwieństwie do jej poprzednika, Snowa, musiała odczuwać pewne… opory przed zamieszkaniem wśród ludzi. Rozmyślanie o Kapitolu sprawiło, że niemalże nie usłyszała słów Joffa, jednak cicha uwaga o klimatyzowanym saloniku wzbudziła u panny Darkbloom ciepły, delikatny uśmiech. Zdała też sobie sprawę z tego, że brakowało jej tego człowieka, jego spojrzenia i uwag, a przede wszystkim – jego osobowości. Czasem miała wrażenie, lub raczej świadomość, że na milion ludzi rodzi się może dwóch takich, jak Joffery Gene. -Cieszę się, że wróciłeś. Na następną taką wyprawę weź mnie ze sobą, bo chyba tu zwariuję –powiedziała, patrząc nadal na niebo. Zdołała wychwycić delikatne wahanie w jego głosie, ale nie naciskała. Cokolwiek przeżył w dystryktach, mogło być opowieścią snutą w innym miejscu, w innym czasie i w innych okolicznościach. Nie było sensu ciągnąć go za język. - Tutaj…? – nieomal zaśmiała się, myśląc o sytuacji, jaka panuje w mieście. Powoli wyczuwalne napięcie stawało się coraz silniejsze i bardziej niepokojące. – Jesteśmy w mieście iluzji, w świecie, gdzie mamy getto i przywileje tylko dla niektórych, Joffery. Jak źle może tu być, zwłaszcza w przededniu kolejnych Igrzysk i kolejnej rzezi? Westchnęła cicho. - Robi się coraz gorzej, naprawdę. I będzie gorzej, niezależnie od starań Coin.
|
| | | Wiek : 40 lat Zawód : Prywatnie: architekt, oficjalnie: nieczynny zawodowo polityk i żołnierz Przy sobie : pendrive, medalik z małą ampułką cyjanku w środku, paczka papierosów, zapalniczka, laptop
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Sob Sie 02, 2014 2:51 pm | |
| Kapitol- idylla? Spełnienie marzeń każdego mieszkańca Panem, każdego trybuta, który podążając na pewną śmierć miał nadzieję, iż zdoła przeżyć na arenie i ujrzeć stolicę raz jeszcze? A może… … ponury koszmar, wypełniający przez lata rzeczywistość zwycięzców Igrzysk. Lśniąca, śnieżnobiała bryła, w której gnieździli się ludzie z rękoma zanurzonymi po łokcie we krwi. Ostatni przystanek na drodze ku śmierci, wszystko to zaś dla rozrywki mieszkańców Kapitolu - tylko i wyłącznie mieszkańców Kapitolu. Dla Joffery’ego przez lata stolica była więzieniem, na które poniekąd skazał się sam, wyrażając gotowość do działania w terenie. Przy zdrowych zmysłach utrzymywała go jedynie świadomość, że pewnego dnia sytuacja w całym kraju ulegnie zmianie… a co za tym idzie - również sam Kapitol się jej podda. Jednak nawet w najgorszych koszmarach nie sądził, że będzie to metamorfoza ze złego… na jeszcze gorsze. Gene nie wiedział, dlaczego za każdym razem powraca do stolicy - dlaczego godzi się na to, by w milczeniu obserwować tragiczne efekty własnych działań. Zaszycie się w Dystryktach przyniosłoby mu ulgę, niemal grzeszne ukojenie ukrywającego się przed karą libertyna. Nie musiałby tłumaczyć się z niczego… przed nikim. W porywach własnej nieświadomości nazywałby się wolnym człowiekiem, uśmiechałby się do innych wyzwolonych ludzi i udawał, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Łatwy, przyjemny… … tchórzliwy sposób na dożycie swych dni. Joffery nie jest głupcem (a przynajmniej lubi tak sądzić), aby swe zachowanie zrzucać na karb honoru, bohaterstwa czy innych górnolotnych cech, z których rasa ludzka wyprana została dobre kilka wieków temu. W grę wchodziły inne uczucia, znacznie mniej szlachetne, za to nieco bardziej tragiczne: Gene po prostu był mentalnym masochistą. Musiał sam wyznaczać sobie karę, musiał decydować się na kolejną porcję bólu, musiał przyjmować silne uderzenia wyrzutów sumienia, by nie utracić jasności myślenia. Musiał na własnej skórze odczuwać to, czego z powodzeniem mógłby unikać - brak snu, brak kofeiny, brak alkoholu, brak działającej zapalniczki… … i wciąż towarzyszące mu poczucie winy. Joffery pokutował w niemal każdej dziedzinie życia, naiwnie sądząc, że w ten sposób wyzbędzie się wyrzutów sumienia - do tej pory z dość miernym skutkiem. - Będziesz pierwszą osobą do której się zwrócę… i to ze względu na talent, nie sympatię. - kąciki ust Joffa uniosły się nieznacznie w wyrazie rozbawienia, gdy mrugnął do Vivian porozumiewawczo, wysuwając z kieszeni mocno sfatygowanego papierosa. Nie wsunął go jednak między wargi - jakaś głęboko ukrywana neuroza nakazała mężczyźnie zajęcie czymś palców… i tym razem padło na podłużną bibułkę nafaszerowaną machorką, która przy każdym ruchu gubiła kilka zmielonych nitek tytoniu. Gene przechylił głowę na zdrętwiałej szyi w jedną stronę, potem w drugą, nasłuchując znajomych trzasków i czując, jak dobrze znane sznury bólu napinają się w powęźlonych mięśniach między łopatkami. Po cholerę to robię, skoro zawsze przy tym cierpię? Joffery uniósł delikatnie brwi, słysząc słowa Vivian. Ostra, pozbawiona obaw, jasna, ale okrutnie prawdziwa wypowiedź panny Darkbloom mogłaby u co najmniej połowy członków rządu wzbudzić oburzenie… … ale przecież Gene nigdy nie był jak inni. Nigdy. - Im bardziej się człowiek kurczy, tym bardziej rozdęte ma ambicje. - Joffery spojrzał na Vivian bez cienia wcześniejszego rozbawienia w oczach. - Im bardziej czuje się zagrożony, tym boleśniejsze i okrutniejsze decyzje podejmuje. Manifestacja siły nigdy nie jest oznaką potęgi, Viv. - palce Joffa zamarły w bezruchu, gdy cienka bibułka w końcu ustąpiła pod naciskiem, rozsypując drobny tytoń. Mężczyzna roztargnionym gestem otrzepał materiał spodni, marszcząc przy tym gniewnie brwi, zupełnie jak dziecko, któremu odebrano ulubioną zabawkę. - Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. - Gene westchnął cicho, odrywając wzrok od dłoni i przenosząc spojrzenie na Vivian. - A naszym największym grzechem w takiej sytuacji jest wyłącznie obojętność. To nie wojna, nie rebelia, nie Igrzyska zabijają ludzi. - Joffery wygiął usta w smutnym uśmiechu, gdy wsunął do kieszeni złamanego papierosa. - Ludzi zabija zobojętnienie bliźnich. |
| | | Wiek : 23 Zawód : Architekt z ramienia rządu i archiwistka w jednym Przy sobie : Dokumenty, telefon, scyzoryk, odtwarzacz mp3, notes Znaki szczególne : długie, rude włosy, siatki blizn na nadgarstkach, ledwo widoczne blizny na nozdrzach
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Nie Sie 10, 2014 1:31 pm | |
| Siedząc na ławce nad rzeką w towarzystwie Joffa, Vivian złapała się na tym, że zerka w niebo i rozmyśla o kraju, w którym przyszło im żyć. Panem, powstałe na gruzach innego państwa, po wyniszczających wojnach; państwo z dystryktami i prezydentami, którzy folgowali starożytnemu, rzymskiemu powiedzeniu, rządzący żelaznymi rękoma i zapewniający ludziom rozrywkę w postaci krwawych Głodowych Igrzysk – pamiątki po buncie, zduszonym w gwałtowny sposób. Ale Panem, Panem utopijne, o którym snuli wizje ludzie, pragnący większego dobra? Kraj, w którym trzynaście dystryktów pracowałoby bez ucisku i przymusu, pracując nad ogólnym dobrobytem. Kraj pełen ludzi o roześmianych twarzach, szczęśliwych dzieci, bawiących się na świeżym powietrzu. Kraj bez corocznej celebracji Głodowych Igrzysk, na których przez trzy ćwierćwiecza zginęło tyle osób. Kraj, w którym to obywatele posiadaliby decydujący głos o sprawach dotyczących Panem. Vivian zamknęła oczy i wsłuchała się w łagodny i spokojny głos Joffa, który przywodził jej na myśl spokojny, wczesny poranek gdzieś z dala od miasta. Nie wiedzieć czemu, kojarzył jej się z polanami i lasami Siódemki, które miała okazję poznać przez kilka dni. - Będę Ci wdzięczna do końca swoich dni. –rzuciła ciepłym tonem. – Potrzebuję wyrwać się stąd na jakiś czas, pojechać gdzieś, gdzie nie ma tylu ludzi, tych wszystkich budynków. Westchnęła cicho, przypominając sobie słowa Johanny na temat Siódemki. Tak, chętnie by tam wróciła, choćby na kilka dni. Tylko po to, by odetchnąć i nabrać sił, i ochoty do życia. Może w miejscu oddalonym od Kapitolu o kilkadziesiąt lub nawet kilkaset kilometrów mogłaby usiąść spokojnie na trawie i przemyśleć wiele rzeczy… Zwłaszcza takich, które potrzebowały naprawdę długich rozważań. Wysłuchała go, zapisując w swojej pamięci słowa, jednocześnie piękne i boleśnie prawdziwe. Miał rację; Joffery miał rację pod każdym względem, a swoje argumenty potrafił ubrać w zdania idealnie obrazujące to, co chciał przekazać. Właśnie dlatego tak go lubiła i tak chętnie rozmawiała z nim o wielu rzeczach. Nawet jeśli stronił od ludzi, niekiedy wybierając towarzystwo wybornego alkoholu – wcale się temu nie dziwiła, wielu ludzi tak miało, włącznie z jej ukochanym ojcem – było to dla niej czymś spokojnym i oczywistym. - Zbyt wielu ludzi jest obojętnych, Joffery. – splotła palce dłoni i oparła na nich brodę, wzdychając. – Coin dyszy nad karkami ludzi ze sztabu przygotowawczego, by wszystko było idealne, lada moment wyznaczy mentorów, potem nastąpi losowanie trybutów, a potem wszystko potoczy się tym samym torem, jak siedemdziesiąt pięć razy. Przygotowania do Igrzysk oznaczały to, czego Vivian wyjątkowo nie lubiła – brak czasu na cokolwiek poza pracą. W dodatku był też Ginsberg, który zapewne z rozkazu Coin mianował się jej ochroniarzem; naprawdę, po prostu nie mogła sobie nie wyobrazić Gerarda w jej mieszkaniu, który z dziką uciechą, wymalowaną na twarzy, kolejny raz ją uderza. Psychopata czy nie, był starszy od niej i należał mu się szacunek, wpojony tak troskliwie przez ojca panny Darkbloom. Spojrzała na Joffa przepraszająco ze smutnym uśmiechem. Miała nadzieję, że Gene, spośród wszystkich ludzi, będzie w stanie zrozumieć powód, dla którego zaraz będzie musiała zakończyć ich spotkanie i wrócić do swojego mieszkania. W końcu ludzie pokroju Gerarda Ginsberga – oraz Almy Coin – nie mogli czekać. - Muszę iść –westchnęła i delikatnie uścisnęła dłoń, którą chwilę temu strzepywał tytoń z ubrania. – Nie gniewaj się, po prostu… Coin, Igrzyska, te sprawy. Obiecuję zrewanżować Ci to kawą albo czymś mocniejszym, Joff. Ucałowała delikatnie policzek mężczyzny i posłała mu kolejny uśmiech, wstając i szykując się do odejścia. - Dobrze, że wróciłeś. – szepnęła, po czym odwróciła się i ruszyła w stronę swojego mieszkania, w myślach koncentrując się na tym, co zaprzątało jej umysł od paru dni. Na planach areny.
|
| | | Wiek : 19 Zawód : korzystanie z dobrej ciotki Przy sobie : karty do gry , scyzoryk wielofunkcyjny i latarkę z wytrzymałą baterią Znaki szczególne : jest głupi Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Czw Paź 09, 2014 1:27 pm | |
| Wiecie co, wyszedłem sobie pozwiedzać ten mój nowy dom. Wolałem się zorientować, gdzie co jest, niż pewnego dnia znaleźć się w czarnej dupie gdzieś niedaleko własnego domu i nie wiedzieć jak wrócić na chatę. Znamiennym jest również, że nie skorzystałem z możliwości podpytania cioteczki, gdzie mogę iść, a gdzie to już nie bardzo. Można się przecież domyślić, że mój wywiad środowiskowy nie miałby najmniejszego wpływu na wybór miejsc, w które poniosłyby mnie nogi. Moim pierwszym założeniem było: iść przed siebie, skręcać we wszystkie możliwe kierunki, zgubić się i spróbować odnaleźć drogę powrotną. I wiecie co? Dzielnica Rebeliantów wygląda zupełnie inaczej niż Dwójka. Nie chcę wyjść na zajarane dziecko, które łyka z otwartą buzią każdą spalinę nowego otoczenia, ale jak nikt nie patrzy to uśmiecham się w głowie. W głowie, bo jak widzę te czarne oczy zewsząd na mnie spoglądające, to mam wrażenie, że wszyscy widzą we mnie jakieś nowe mięso. Fakt, że nikt na mnie tak na prawdę nie patrzy, a mam takie wrażenie - to tylko kwestia kolejnej z liku paranoi, które rządzą moim życiem. Więc przemykam ulica za ulicą, chowam się w cieniu i wtedy uśmiecham w głowie, chichram się też czasami, tak cicho i tylko do siebie - nie śmiać się, to przecież piękne. Jestem w DR, mieszkam u Zwyciężczyni, dostałem na śniadanie kanapkę którą najedliby się wszyscy górnicy z mojej Dwójki (przesadyzm mam w krwi!). Staram się wygladać przeciętnie, staram się wmieszać w tłum, zapominam się na chwilę i nagle odkrywam, że z mojej kieszeni znikł scyzoryk. Nie powiem, żeby mnie to nie obeszło, bo spodobał mi się scyzoryk który dostałem. Miał ładną rączkę i był ostry. Wiem, że kieszonkowiec, który mi go zabrał jest niedaleko, bo wiem to i już. Więc się wydostaję z udawania przeciętnego rebelianta i patrzę gdzie mi ten frajer od scyzoryka ucieka. Nie pytajcie skąd wiem, który to. Nie pytajcie, jak udało mi się go rozpoznać w tej masie. To był przypadek, prawdopodobieństwo chybienia jak 90/10. Głupi ma szczęście. I parę w nogach. Długo go nie goniłem, a jak juz złapałem, to kopnąłem go w zadek i kazałem oddać co moje. - Oddawaj śmieciu - syczę, trochę się zmachałem. Marszczę groźnie brew, ciekawe czy sprawiam wrażenie niebezpiecznego, kiedy wyglądam jak schorowane dziecko. Mam nadzieje, że pomogło mi to kopnięcie, bo byłoby mi szkoda scyzoryka. Odwracam twarzą do siebie zbiega i dziwie się lekko, bo koleś ma chyba z dwanaście lat - więc wygląda tak jak ja. Nie lubię bardzo, jak podobne mi twarze robią mi na złość. To mnie wkurwia. Bo jakby był byczkiem, jakby miał włosy do skóry obcięte, jakby miał tatuaż na ryjku - spoko, zrozumiem. Że mi zazdrości młodego wyglądu, albo że czuje się pewniej i dlatego postanowił mi coś udowodnić. Ale ten był taki - no taki jak ja, bym powiedział, a zachował się jak palant zabierając co nie jego. Tzn, ja też zabieram i jemu nie zabraniam, ale trzymajmy się zasad, panowie. - Oddawaj, słyszysz - szarpię go teraz za tę bluzę czy kurtkę, nie wiem jestem facetem i nie umiem rozróżnić co to. Chwilę się waham i chcę mu przetrząsnąć tę kurtkę, no ale może postanowił uciec - to byłoby smutne. |
| | | Wiek : 18 Zawód : drobny złodziejaszek Przy sobie : aparat fotograficzny, zapalniczka, tygodniowy zapas kawy, scyzoryk wielofunkcyjny, latarka z wytrzymałą baterią, wytrych Znaki szczególne : nieodparty urok Obrażenia : niezagojona rana postrzałowa prawego barku, obtarte wnętrze prawej dłoni
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Czw Paź 09, 2014 9:43 pm | |
| /przed wspaniałymi zakupami z Christiną, czyli po prostu bezczelna bilokacja
Najczęściej planował kradzieże, bo doskonale wiedział, że rzucanie się na żywioł nigdy nikomu na dobre nie wyszło, dlatego też za każdym razem dokładnie obmyślał to, czy w ogóle taki skok jest mu potrzebny. Nie kradł zbyt często nie chcąc narażać się na schwytanie, robiąc to tylko wtedy, gdy był postawiony pod ścianą. Jak tydzień temu, gdy zwędził z mięsnego kawałek szynki. W porównaniu do mięsa szczurów smakowała niczym ambrozja i byłby gotów zachować sobie trochę na później, gdyby nie fakt, że takie produkty dość szybko się psuły. Zatrucie pokarmowe było ostatnią rzeczą, której teraz potrzebował. Był sam i nie miałby kto się nim zająć. Od odejścia Maisie na wszystko musiał poświęcać dwa razy więcej czasu. Nie zdawał sobie nawet sprawy jak wiele dziewczyna robiła w ich wspólnym domu, które stanowił stary materac na ostatnim piętrze opuszczonego muzeum. Tym razem wybrał się do Dzielnicy Rebeliantów, by po prostu po niej pospacerować i chociaż na chwilę zapomnieć o tym, że na wieczór znów wróci na Ziemie Niczyje. Ostatnio zaczął coraz bardziej upewniać się w przekonaniu, że ten przymiotnik pasuje też do niego. Czuł się niechciany. Niczyj. Dotąd był przekonany, że nie potrzebował nikogo, najlepiej przecież żyło mu się w samotności. Mylił się i to potwornie. Dopiero pozostawiony sam sobie zrozumiał, że kogoś mu w życiu brakuje... Wyjątkowo miał ze sobą swój plecak, razem z bezcennym dla niego aparatem, a w bocznej kieszeni na samym dnie upchane miał wymięte zdjęcie Maisie. Obiecał sobie, że je wyrzuci, ale nie potrafił tego zrobić, więc po prostu ukrył na dnie plecaka. Naprawdę nie planował dzisiaj kradzieży, ale wystający jakiemuś chłopakowi z kieszeni scyzoryk był zbyt kuszący. Zbliżył się na odpowiednia odległość do nieznajomego i dość zręcznie wyciągnął nożyk, sekundę później oddalając się w przeciwnym kierunku. Udało się! Miał wprawdzie jeden scyzoryk, ale ten ukradziony będzie mógł sprzedać i kupić sobie za te pieniądze coś innego. Na przykład tabletki do uzdatniania wody. Już się cieszył i planował zakupy, gdy nagle oberwał w tyłek tak, że stracił równowagę i wylądował na ziemi ocierając wewnętrzną część dłoni o szorstkie podłoże. Trochę trwało zanim dotarło do niego, że dopadł go prawowity właściciel scyzoryka, który teraz siedział głęboko w kieszeni spodni Charliego. - CO?! - jęknął, gdy nieznajomy odwrócił go do siebie twarzą. Wpadł, ale nie zamierzał się tak łatwo poddawać. Będzie szedł w zaparte! - Ale co mam oddać?! - starał się zgrywać oburzonego takim traktowaniem jak ktoś, kto nie ma niczego na sumieniu - Nie szarp mną tak! - w tym wszystkim jego plecak zsunął mu się z ramion i opadł na ziemię. Wprawdzie bluza, którą miał na sobie wcale nowa nie była i na taką bez wątpienia nie wyglądała, ale była jedyną jaką miał, więc wolałby, żeby Max mu jej nie porwał w tym dzikim szale. |
| | | Wiek : 19 Zawód : korzystanie z dobrej ciotki Przy sobie : karty do gry , scyzoryk wielofunkcyjny i latarkę z wytrzymałą baterią Znaki szczególne : jest głupi Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Czw Paź 09, 2014 11:32 pm | |
| - Bo co? - odpowiadam niewzruszony prośbą o nietykanie. Mówili, że na chamówie daleko nie zajadę, ale jeżeli ten tu nie jest wcale winnym - przecież nie mam żadnej pewności jak to z nim na prawdę jest; to chyba skopałem jakiegoś niewinnego człowieka. I szarpnąłem go za bluzę (spoko, bluza narazie niezepsuta), i oskarżałem i chciałem jeszcze obić. I nawet mnie nie rusza, że mógłby być niewinny. Ktoś mi zwędził scyzoryk i ktoś za to oberwie. I ch z tym kto. - Ty już wiesz, co mi zabrałeś. A ja się nie będę z tobą bawić w zgaduj zgadulę - więc nim szarpnę jeszcze raz i mierzę wzrokiem (ej, pewnie trochę mu oplułem twarz, jak się tak wyrażam w tym dzikim szale), a następnie puszczam, bo postanowiłem, że kopnę ten plecak w jego stronę i się może trochę poznęcam- No, otwieraj plecak, już W sumie prócz tego, że jestem głośny w buzi i stoję teraz pewien siebie z założonymi rękoma, naprzeciw niego i patrzę z politowaniem - prócz tego, pewnie nie ma we mnie nic strasznego. Jestem trochę dzikusem, ale to nie znaczy, że sieję postrach. Może moja nieobliczalność jest jakąś moją bronią, ale szczerze? Nawet już nie mam scyzoryka. To co ja mógłbym zrobić. Tak na prawdę. Tak bez beki. To chyba tylko zostaje mi używanie dłoni, a ja przecież mam cherlawe ramionka, to pewnie nawet nie umiałbym nikogo udusić/czycoś. Więc prawdę mówiąc straszę tylko buzią i oczami, które wytrzeszczają się i dają znać - że nie, proszę pana, nie jestem mądry. Nie dalej jak trzy dni temu obiecałem Previi, że będę się zachowywał. Że kłopotów nie będzie ze mną miała. Dziś jakbym zapomniał, albo stwierdziłem, że trzy dni to dużo i że mogę sobie pozwolić. A może ten tu, to synek kogoś ważnego, jakiejś szychy, która rozkazuje mojej cioteczce by ta uśmiechała się do kamery (chociaż szczerze wątpię, by w całości tej beznadziei świata, po tym co przeżyła, miała jakiekolwiek poważanie co do tego czy jej ktoś coś każe. pewnie cała ta hołota jest dla niej śmieszna , kiedy myśli, że coś można jej wmówić. ja tak uważam) i ten synek pobiegnie do ojca, naskarży, a wieczorem znów będę w Dwójce i za kilak dni poślą mnie do pracy. Nie wyglądał. Ale może jest tak samo przebiegły jak ja i się kamufluje. - Nikt cie nie nauczył, że swoich się nie okrada - fuknąłem w jego stronę, wciąż czekając na ten scyzoryk. Czy cokolwiek. W sumie gdyby dał mi teraz jakąś zapalniczkę, pewnie byłoby spoko dla mnie - stwierdziłbym, że luz, coś za coś. Ja nawet wolę ogień.
|
| | | Wiek : 18 Zawód : drobny złodziejaszek Przy sobie : aparat fotograficzny, zapalniczka, tygodniowy zapas kawy, scyzoryk wielofunkcyjny, latarka z wytrzymałą baterią, wytrych Znaki szczególne : nieodparty urok Obrażenia : niezagojona rana postrzałowa prawego barku, obtarte wnętrze prawej dłoni
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Pią Paź 10, 2014 12:36 am | |
| Chłopak wydawał się dość nieprzyjemnym typem. Dlaczego prawie zawsze musiał trafiać na ludzi, którzy tylko czekali na okazję, by mu coś zrobić? Wprawdzie znalazłyby się ze dwa wyjątki, ale to naprawdę niewiele w stosunku do dziesiątek osób, które najchętniej widziałyby Smitha za kratkami albo najlepiej sześć stóp pod ziemią. Chociaż pewnie dla nich mógłby po prostu gdzieś zdechnąć, jakkolwiek. Przyzwyczaił się już do tego, ale wolałby mimo wszystko unikać takich spotkań. - Bo... - zawahał się próbując ułożyć w głowie najlepszy plan działania - Odpowiedni ludzie się o tym dowiedzą! - w duchu modlił się, żeby nieznajomy nie okazał się być jakąś ważną szychą. Wprawdzie był młody, niewiele starszy od Charliego, ale kto ich tam wie. Na Kapitolu wyprawiały się dziwne rzeczy. - Niczego ci nie zabrałem! - dużo łatwiej było mu zachować stanowczy ton i pewny wyraz twarzy w stosunku do kogoś w wieku Maxa niż w przypadku jakiegoś strażnika. Nie zareagował, gdy chłopak w ferworze opluł mu twarz. Zrobił to przez przypadek, więc nie było powodu reagować. Zresztą, Charlie nie reagował nawet wówczas, gdy celowo ktoś próbował na niego splunąć. Zazwyczaj uciekał, bo tak było najprościej i najbezpieczniej. Teraz niestety nie miał na to szansy. Nieznajomy puścił go przez co Smith opadł na ziemię z hukiem. - Nie! - jęknął, gdy Max kopnął jego plecak - Uważaj! - miał tam aparat, na niczym innym mu nie zależało, ale nie mógł stracić jedynej rzeczy, którą naprawdę kochał w całym swoim dobytku. Przez chwilę przeszło u przez myśl, żeby oddać ten głupi scyzoryk i zakończyć to wszystko, ale przecież to byłoby przyznaniem się do winy, a tego już zrobić nie mógł. Za daleko zagalopował się w swoim kłamstwie. - Na jakiej postawie? - rzucił buńczucznie łapiąc za pakunek i przytulając go do siebie. Za nic mu go nie odda. - Niczego nie ukradłem! - dzięki bogu, że nieznajomy nie postanowił przeszukać kieszeni spodni Charliego, wtedy niewątpliwie znalazłby scyzoryk, a wtedy... cóż, mogłoby to się źle dla Smitha skończyć. - Swoich? - zapytał zaskoczony. Co też ten chłopak mógł wiedzieć o 'swoich'? Nie wyglądał na takiego co to sypiał w zrujnowanych budynkach, czy jadał szczury i inne gryzonie. Charlie doskonale widział, że chłopak jest mieszkańcem Dzielnicy Rebeliantów. Miał świeże, WYPRANE ubrania. Takich nie nosił nikt w KOLCu, a już tym bardziej ktokolwiek z Ziem Niczyich. Zapach proszku czuł aż tutaj, na ziemi, z której zaczął się podnosić. - NIKOGO nie okradłem - dalej upierał się przy swoim jeszcze mocniej zaciskając dłonie na plecaku. |
| | | Wiek : 19 Zawód : korzystanie z dobrej ciotki Przy sobie : karty do gry , scyzoryk wielofunkcyjny i latarkę z wytrzymałą baterią Znaki szczególne : jest głupi Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Pon Paź 13, 2014 6:37 pm | |
| Odpowiedni ludzie zabrzmieli dość groźnie. Wiecie, jestem w DR jakieś kilka dni/godzin, więc to trochę prawdopodobne, żebym zaatakował niewinnego ważnego człowieka i nie miał o tym pojęcia. Ten koleś nie wyglądał na specjalnego czyścioszka, uznnałem więc, że ci odpowiedni ludzie, to muszą być jakieś jego równie, bądź bardziej brudne ziomki. I szczerze się zastanowiłem, czy mnie toobchodzi i trochę mnie to nie obeszło, ale to dlatego że jestem chory psychicznie i jara mnie ta adrenalinka. - No to powiadamiaj ich, taki jesteś tchórz, że sam nie umiesz swojej sprawy załatwić? Będziesz się plecami wykręcał? - prycham, chcę mu okazać jak bardzo chcę poznać tych jego brudnych ziomków. No dawaj, zdenerwuj się. Przyglądam mu się. Trochę lubię jak ktoś się przezemnie krzywi. - Nie chcesz iść na rękę?- a później zauważam jego reakcję na kopanie plecaka i na moim obliczu maluje się obleśny uśmiech. Bingo! Już wiem, że jak zabiorę mu plecak, to dostanę WSZYSTKO. Ale w takim wypadku dopadnie mnie mały dylemat: bo skoro można poprosić o wszystko, to czy chcieć scyzoryk, czy może coś lepszego? Mógłbym zarządać jakiś bombek małych, albo przynajmniej elementów z których pdoobne mógłbym skonstruować. Ale skąd ten tu miałby zdobyć takie rzeczy - hm, w sumie nie interesowałoby mnie to, ale nie będę mu kazał tego zdobywać z trochę innego powodu. Otóż gdyby mi to załatwił, to miałby o mnie własnie taką informację: że ja coś takiego potrzebuję (tak między nami to wcale nie potrzebuję, na serio to ja mam z tego zabawę ) i co, ktoś mógłby się dowiedzieć i wziąć to za niebezpieczne zachowanie, skonfiskować mi to i miałbym utrudniony dostęp do podobnych rzeczy. A nie chcę wpakowywać się w takie bagno. Więc mam tylko plan na zabranie plecaka, ale ten plan wdrożę kiedy dowiem się po co miałbym to robić.- Możemy to załatwić inaczej Pewnie gdybyśmy byli w siedemnastowiecznej Francji to rzuciłbym mu teraz rękawicą w twarz. Miałbym wtedy śmieszny niebieski frak i nosiłbym lakierki, byłbym jebanym dandysem. I miałbym pojedynek. I pewnie wszystko bym miał, ale nie miałbym sekundantów - bo nie mam kolegów, którzy by za mnie czymkolwiek poświęcili (nawet nie jest mi z tym specjalnie smutno; a z drugiej strony moi koledzy właśnie giną na arenie), więc by ten kolo wygrał. Gdybyśmy byli w siedemnasto/osiemnastowiecznej Francji i gdybym był takim debilem i pozwolił zabrać sobie broń (scyzoryk super broń, co nie) to byłbym takim frajerem, że nawet gdybym komuś zapłacił za sekundowanie mi, to by się nie podewziął. Bo wiedziałby, że szybko by mnie zniszczyli. I nie jesteśmy we Francji. -Otwieraj plecak, mówię - zbliżam się i kopię go, bo jest nieposłuszny i nie chce pokazać gdzie schował mój nóż. Krasnal mały.
|
| | | Wiek : 18 Zawód : drobny złodziejaszek Przy sobie : aparat fotograficzny, zapalniczka, tygodniowy zapas kawy, scyzoryk wielofunkcyjny, latarka z wytrzymałą baterią, wytrych Znaki szczególne : nieodparty urok Obrażenia : niezagojona rana postrzałowa prawego barku, obtarte wnętrze prawej dłoni
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Sob Paź 18, 2014 6:43 pm | |
| Przez cały ten czas miał nadzieję, że nieznajomy nie wyczuje blefu, którym Charlie postanowił się bronić. Nie znał nikogo kto byłby 'ważny', a jeżeli mamy być szczerzy, to na Kapitolu była jedna osoba, która najchętniej widziałaby go martwego. Nie wiedział dlaczego naczelnik więzienia uwziął się właśnie na niego, ale nie to się teraz liczyło. Najważniejsze było to, by Max nie znalazł jakiegoś sposobu doniesienia na temat tego zdarzenia Ginsbergowi. Ten zapewne tylko czekał na chwilę, w której znów mógłby dorwać Charliego, a chłopakowi nie spieszyło się do ponownej wizyty w sali przesłuchań. - To nie ja napadam na niewinnych - mruknął podirytowany wciąż udając ofiarę, którą oczywiście nie był. W kieszeni jego spodni odznaczał się zwędzony Maxowi scyzoryk, ale okradziony chłopak zdawał się tego nie zauważać, na co Charlie nie narzekał. Jeżeli natomiast liczył, że Smith się zdenerwuje to się srodze zawiedzie. Chłopak bał się, i z pewnością targające nim nerwy nie wynikały z faktu, że jest na coś zły. Był przerażony wizją aresztowania, czy pobicia. Max wyglądał na kogoś, kto lubił obijać buźki ludziom. Z pewnością Charlie nie miał też dostępu do ładunków wybuchowych. Co najwyżej jakichś niewypałów, czy min na Ziemiach Niczyich, ale w jego przypadku oznaczało to uważanie na każdy ruch w trakcie wypadów na nieznane tereny. Nie chciał przecież postawić nogi w nieodpowiednim miejscu, a chwilę później zostać rozerwanym na części pierwsze. Dość nieprzyjemna śmierć. Zdecydowanie bardziej wolałby rozpłaszczyć się na ziemi skacząc z dachu muzeum. Zdarzało mu się kilka razy o tym myśleć, ale rezygnował za każdym razem. - Nieee! - zajęczał przeraźliwie kuląc się i próbując za wszelką cenę ochronić przed kopniakiem swój cenny plecak. Wolał, żeby Max wycelował w niego, niż w ceny aparat. Siniak się zagoi, a aparatu Charlie już nie naprawi... Szybko w głowie ocenił sytuację, w której się znalazł i podjął decyzję, która niosła za sobą najmniej konsekwencji, a przynajmniej niosła za sobą dla niego mniej bolesne skutki. - Poczekaj! - jęknął po raz kolejny poprawiając się do pozycji siedzącej - Wygrałeś... - westchnął. Nie było sensu dalej iść w zaparte, bo źle to by się dla niego skończyło - Masz - sięgnął do kieszeni spodni, z której wyciągnął scyzoryk należący do Maxa. Wysunął w jego kierunku rękę, licząc, że chłopak zabierze swoją własność i zostawi go w spokoju. Dosyć optymistyczne podejście... |
| | | Wiek : 19 Zawód : korzystanie z dobrej ciotki Przy sobie : karty do gry , scyzoryk wielofunkcyjny i latarkę z wytrzymałą baterią Znaki szczególne : jest głupi Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Nie Paź 26, 2014 10:42 am | |
| Max nie zobaczył scyzoryka, bo wolał się patrzeć na przerażoną buźkę Czarliego Smifa, niż na jego przy-krocze/około-tyłek gdzie mógł być ukryty scyzorek. Swoją drogą to niebezpiecznie trzymać scyzoryk w kieszeni, można się poranić! Szczególnie jak spada w to miejsce cios wymierzony z buta. A, oto i zwrot akcji! Niespodziewany obrót sprawy dla samego Bennera. Zapomniał już nawet o tym plecaku, tak go zmartwiła wieść o tym, że dorwał prawdziwego złoczyńce. - O, a jednak się znalazła zguba - i nie wiadomo dlaczego, Max nie wydawał się być specjalnie szczęśliwy tym obrotem sprawy. Tak jakby zdołał jedynie dowieźć prawdy. A czy ona nie była zbyt często taka po prostu nawina? Czy nie byłoby zabawniej odkryć, iż ten dzieciak tu nie ma wcale pojęcia o żadnym z ostrych narzędzi, które ostatnio zgubił Max. Może byłoby zabawniej podręczyć go z kwadrans dłużej i pójść na milkshake'a. Ale ten musiał się przyznać, a to postawiło Maxa w zupełnie innym świetle, niż to w którym chciał być widziany. Nie chciał być jakimś stróżem prawa, lol, czy nawet kimś kto wymierza sprawiedliwość. On chciał się czasem nad kimś poznęcać, żeby to jego tacy goście ścigali przez pół kraju. Nie dobrym gościem. Złym gościem. Kopnął go więc w rękę, wytrącając scyzoryk w taki sposób, żeby podleciał w górę. Złapał przedmiot wyrabiający fikołki w powietrzu i podrzucił go jeszcze raz w rączce, upewniając się czy jest prawdziwy/czy jest jego/ chciał po prostu wyglądać jak badass. - Okej, to teraz chyba czas na karę - i już się zbierał, żeby dokonać dzieła i skopać go ładnie, aż tu słyszy, że ktoś wchodzi w tą uliczkę w której sobie z Czarlim Smifem siedzą i tak kulturalnie rozmawiają. Że wchodzi tu dwóch ludzi, którzy są serio jakimiś stróżami prawa. I Max dużo nie myśli, Max zachowuje się tak jak zawsze chciał się zachować: zwiewa w przeciwnym kierunku i chyba Czarli też powinien uciec, bo może Max się nie skapnął, ale Czarliego też tu nie powinno być. |
| | | Wiek : 18 Zawód : drobny złodziejaszek Przy sobie : aparat fotograficzny, zapalniczka, tygodniowy zapas kawy, scyzoryk wielofunkcyjny, latarka z wytrzymałą baterią, wytrych Znaki szczególne : nieodparty urok Obrażenia : niezagojona rana postrzałowa prawego barku, obtarte wnętrze prawej dłoni
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Pon Lis 10, 2014 7:13 pm | |
| Charlie nie myślał o tym, że ktoś będzie okładał go butami, gdy chował scyzoryk do kieszeni swoich spodni (tych, które wkrótce miały być skradzione przez słynnego złodzieja ubrań z Kwartału). W zasadzie myślał w tamtej chwili tylko o tym, że udało mu się po raz kolejny kogoś skroić. Mylił się straszliwie, o czym przekonał się dość szybko... Przyznaniem się do kradzieży chciał odwrócić uwagę Maxa od plecaka, który dla Smitha znaczył naprawdę wiele. Zwłaszcza aparat, który tkwił wciśnięty pomiędzy starą bluzę i butelkę z wodą, którą zaczerpnął z jakiegoś strumienia. - Już, tak - oddychał ciężko próbując złapać oddech - Zadowolony? Jesteśmy kwita - otrzepał z ziemi nogawki spodni wciąż jednak siedząc tyłkiem na podłożu. Charlie z pewnością nie był osobnikiem, który ścigałby kogokolwiek po kraju za kradzież scyzoryka. Nie, to zwykle on był tym, który musiał się ukrywać, a zamiana ról chyba w jego przypadku, przynajmniej na razie, nie wchodziła w grę. Jęknął, gdy nieznajomy kopnął go w wyciągniętą dłoń. - Uważaj! - nie był w pozycji, która pozwalałaby mu na zgłaszanie jakichkolwiek protestów, ale było to silniejsze od zdrowego rozsądku. Zaczął rozmasowywać dłoń rzucając Maxowi obrażone spojrzenie. - Kkka... - nieczęsto zdarzało mu się zająknąć - Karę? - przecież nie tak się umawiali. Miał się przyznać i obaj rozeszliby się w swoje strony! Na szczęście (czy też nie) dla Charliego, z przeciwnej strony uliczki wyszła dwójka strażników, którzy chyba jeszcze ich nie zauważyli. Chłopak obserwował uciekającego napastnika, po czym sam poderwał się z ziemi i ruszył za nim. Najchętniej pobiegłby w innym kierunku, ale wolał chyba biec za potencjalnym sadystą, niż strażnikami, którzy mogliby go zamknąć w więzieniu. |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Sob Lis 15, 2014 2:06 am | |
| Przeskok czasowy przenosi nas do pierwszej połowy września 2283. Rozgrywka może zostać dokończona w retrospekcjach. |
| | | Wiek : 27 lat Zawód : menadżer 'Vanillove' oraz działacz społeczny Przy sobie : dowód, telefon, prawo jazdy Znaki szczególne : nieobecne spojrzenie, lekko powiększona tarczyca Obrażenia : problemy z tarczycą
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Sob Mar 28, 2015 12:10 am | |
| start czy coś
Leo nie lubił sobót. Właściwie nie lubił też piątków i niedziel, a resztę dni tolerował jedynie w godzinach porannych, czasem też popołudniowych, ale nigdy nie wieczornych. Nie znosił tłoków, a już szczególnie tłoków w swojej kawiarni, która, o ironio, promowana była jako miejsce, w którym od owych tłoków można odpocząć. On sam jednak rzadko kiedy to robił. Nie żeby bycie menadżerem (menadżer brzmi o wiele lepiej od zarządcy, prawda?) było na tyle zajmujące, aby nie mógł na chwilę usiąść i wypić kawę. W sumie w jego przypadku nie było zajmujące prawie wcale. Dość rzadko pojawiał się w ‘Vanillove’, a jeśli już to robił, zwykle zjawiał się spóźniony i po pół godziny znów wychodził. Oczywiście zdarzały się dni, które w całości spędził w pracy, ale ten zdecydowanie do nich nie należał. Wyjątkowo wszedł dzisiaj wejściem głównym, rzucił przerażone spojrzenie na gości, przywitał się z pracownikami i od razu powrócił na chłodną, październikową ulicę, która przynajmniej stwarzała minimalne poczucie otwartej przestrzeni. Przewiewający na wskroś wiatr zdawał się niczym wobec… konieczności zakasania rękawów i pomocy w obsługiwaniu ludzi, co na pewno musiałby, a przynajmniej wypadałoby, a czego on najzwyczajniej w świecie nie znosił robić. Mimo tylu lat nadal nie potrafił pozbyć się uczucia, że praca nie jest tym, do czego został stworzony. Co prawda nie wiedział też przy tym, co tak naprawdę było mu przeznaczone, ale zdecydowanie nie było to parzenie kawy i bieganie z wywieszonym językiem między kolejnymi stolikami. Ruszył więc wzdłuż brukowanej nawierzchni, kierując kroki prosto w stronę burzliwej Moon River, dzisiaj, o dziwo, wyjątkowo spokojnej ze względu na brak opadów. Jej stan powoli wracał do normy, akurat na parę dni przed listopadem, który być może przyniesie ze sobą odrobinę zimy, a razem z nią śnieg i jeszcze większy mróz. Jednak to jeszcze nic. Co on zrobi w grudniu albo w styczniu, kiedy temperatury będą spadały grubo poniżej zera? Gdzie podąży, żeby uciec przed gorzką, kawiarnianą codziennością? Do konkurencji pójść nie wypadało, w mieszkaniu również nie chciał przesiadywać całych dni. Czy to znaczy, że jednak zostanie zmuszony do pomocy? Na samą myśl wzdrygnął się. To byłaby jego pierwsza zima razem z ‘Vanillove’, powinien o tym pomyśleć wcześniej, aby wiedzieć, co robić w kolejnych latach. Mimo wszystko kochał to miejsce i nie zamierzał porzucać go z byle jakiego powodu. Tyle lat nauki, a potem pracy miałyby pójść na marne? A współpracownicy i cudowne zapachy witające go od progu miałyby tak po prostu zniknąć z jego życia? Nie, zdecydowanie nie mógł i nie chciał na to pozwolić. Usiadł więc na pustej ławce, naprzeciw ciemnej wody i niewielkich fal burzących się na jej powierzchni z nadzieją, że świeże powietrze oraz przyjemne otoczenie pozytywnie wpłyną na wyobraźnię Leo, a ta sama podsunie mu rozwiązanie problemu. Niestety zamiast tego, jego wzrok przyciągnęła niska postać nerwowo wyciągająca szyję w górę. Przez chwilę obserwował ją stojącą niemalże na środku deptaku, rozglądającą się, spacerującą w tę i tamtą stronę, a po chwili powracającą na swoje poprzednie miejsce, jakby nie wiedziała, co powinna zrobić. Widział przerażenie coraz silniej malujące się na jej twarzy i to chyba właśnie ono ostatecznie skłoniło go do chwilowego zapomnienia o swoich sprawach. Wstał i podszedł bliżej, a kiedy dziewczynka zauważyła, że zmierza w jej stronę, uciekła parę kroków do przodu. No tak, z jej perspektywy musiał wyglądać dość osobliwie – dorosły mężczyzna z uśmiechem na ustach kierujący się w stronę samotnego dziecka. Ale gdzie podziewali się jej rodzice? Westchnął i jeszcze raz rozejrzał się dookoła. Na szczęście nieskazitelnie biały uniform i tym razem zabłysnął wśród szarego tłumu, dając subtelnie znać, że porządkowi czuwają. Ruszył więc w jego stronę, zręcznie omijając wpadających na niego ludzi, aż w końcu stanął naprzeciw pilnującego porządku strażnika pokoju. – Przepraszam – zaczął, próbując zwrócić na siebie jego uwagę. Jednak kiedy już udało mu się to zrobić, kiedy jego oczy spotkały się z jego, na chwilę zapomniał, po co w ogóle się tutaj przepychał. Miał nieodparte wrażenie, że kiedyś już widział tego mężczyznę. Ściągnął brwi, nadal badawczo lustrując osobnika, jakby miało to pomóc mu w przypomnieniu sobie, gdzie spotkali się za pierwszym razem. Zajęło mu prawie minutę zanim zorientował się, co wyprawia i co powinien zrobić. Spróbował więc zatuszować gafę, śmiejąc się nerwowo. – Zaraz, o czym mówiłem? – zapytał, dalej brnąc w swojej głupocie, bo przecież nic nie powiedział. Na szczęście już chwilę później całe to rozkojarzenie znikło tak szybko jak się pojawiło. – Zapewne nie widzi pan, ale tam, właśnie pośród tych wszystkich ludzi, przerażone dziecko szuka swoich rodziców – wyjaśnił, zerkając w odpowiednim kierunku. – Znaczy nie wiem, czy ona faktycznie zgubiło tych rodziców, ale stoi sama, rozgląda się i nie wie, co ma ze sobą zrobić. No i nie pozwala do siebie podejść – opisał dokładnie, mając przed oczami szeroko otwarte błękitne oczy dziewczynki. – Pomogę ją odnaleźć – zaproponował szybko, na wszelki wypadek dalej nie spoglądając na strażnika.
|
| | | Wiek : 27 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, broń palna, magazynek z 15 nabojami, zezwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Sob Mar 28, 2015 2:31 am | |
| Kolejny dzień w pracy zdawał się chylić ku zachodowi, tym razem wyjątkowo pogodny i pozbawiony ciężkich kropli deszczu, które moczyły ulice Kapitolu i ludzi odważnie kroczących do przodu, nie zdających się przejmować otaczającą ich październikową aurą. Victor nie zamierzał narzekać na ani jedną minutę, którą spędził podczas dyżury. Już dawno zaprzestał usilnego domagania się patroli w getcie, prawie zupełnie porzucając nadzieję na to, iż jego siostra może znajdować się za tymi murami. Gdyby tak było już dawno by ją znalazł. Gdyby tak było nie musiałby martwić się o to, że może być martwa, zmuszana do ciężkiej pracy w dystrykcie czy, co więcej, nie myślałby o tym, iż to on nie potrafił zadbać o jej bezpieczeństwo. A mógł to zrobić – zgadzając się na pomoc w rebelii mógł zapewnić jej życie w stolicy, takie, jakie wiodła już wcześniej, nieskalane ani jedną bruzdą ubóstwa, głodu, czy nawet śmierci. Wyrzuty sumienia wciąż go męczyły, płomyk nadziei dogasał, pozbawiony tlenu, a on jedyne co mógł w tej sytuacji zrobić to wypełniać sumiennie swoje obowiązki, lustrując wzrokiem okolicę nad Moon River. Spokojną i cichą, przerywaną jedynie szumem wiatru, szmerem głosów przechodniów, którzy najwyraźniej postanowili skorzystać z jednego z nie deszczowych dni w Kapitolu, wybierając się na spacer aby odetchnąć świeżym powietrzem. To właśnie uwielbiał w swojej pracy, nieograniczoną możliwość wolnego przechadzania się po otwartej przestrzeni, obserwowania ludzi i ich nawyków czy zajmowania swoich myśli nawet najbłahszymi sprawami, aby jakoś umilić sobie ten czas, który i tak pędził jak burza, nie dając się zatrzymać i pochwycić w ręce. Często naprawdę odnosił wrażenie, iż jego życie sunęło do przodu niczym rozpędzony pociąg, nie omijając przeszkód a jedynie je niszcząc, pozostawiając za sobą tuman kurzu i echo obijające się w jego uszach. Głuche i nieprzerwane, niczym bicie serca, które czasami zdarzało mu się usłyszeć. Bezsenne noce spędzone nad kontemplacją sensu własnej egzystencji wypełnione były właśnie tym miarowym dudnieniem, które dobywało się z wnętrza jego klatki piersiowej i rozchodziło po całym ciele. Krew pulsowała mu w żyłach, pompowana przez utrzymujący go przy życiu organ, a on myślał o tym, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby miał czas się zatrzymać i dokładnie przemyśleć niektóre sytuacje, w których decyzje podjął zbyt szybko i zbyt pochopnie, nie myśląc o konsekwencjach a jedynie emocjach, targających nim w danej chwili. Co by się stało, gdyby poświęcił odrobinę czasu konkretnym osobom, gdyby dostrzegł coś, co kiedyś było dla niego niewidoczne? Cóż, patrząc z perspektywy czasu o wiele łatwiej było mu wyciągać te wnioski, odpowiadać na pytania i znajdować rozwiązania, które teraz wydawały się oczywiste, a kiedyś być może nawet nie istniały. Był dojrzalszy, o wiele rozsądniejszy i, przede wszystkim, doświadczony przez to, czego nauczyła go przeszłość. Bezlitosna i bolesna, wciąż dająca się we znaki, pozostawiająca ból w kościach, umyśle i sercu. Ale zasłużył doskonale to wiedział, widząc to, co zrobił i jakim człowiekiem był. Jeśli to te żywe wspomnienia tętniące w nim niczym gorąca, bordowa krew, były jego karą, jeśli twarze osób, które kiedyś znaczyły dla niego tak wiele miały pozostać z nim raz na zawsze, przypominając o tym co zyskał, stracił i odebrał, był gotów przyjąć to z uniesioną głową, wypiętą piersią i uśmiechem na ustach, stawiając czoła swojemu przeznaczeniu. A jakie ono w ogóle było? Czy ktoś w ogóle potrafił przewidzieć to, co ma się zaraz wydarzyć? Być może jego przyszłość, niespodzianka od Losu, który tak często śmieje się ludziom prosto w twarz, aby potem uderzyć niczym grom z jasnego nieba, czai się zaraz za rogiem, czekając na odpowiedni moment, aby z impetem wkroczyć w jego życie. A może nie ma żadnego przeznaczenia? Może w istocie on sam stanowi o swoim losie, nie mogąc zrzucać winy za niepowodzenia ani oskarżać o konsekwencje własnych czynów, które popełnił przy zdrowym rozsądku i świadomości, że wszystko co robi zależy tylko od niego. Może jego przeznaczenie już się spełniło; był tam, gdzie zawsze powinien być. W miejscu, do którego dążył przez całe swoje życie. Robił to, co zostało mu przypisane. Nie miał pojęcia, w co powinien uwierzyć. Każda teoria, każda z tych myśli zdawała się tak samo absurdalna, tak samo prawdopodobna i tak samo wadliwa. Czy istniał gdzieś złoty środek pomiędzy całym tym zamieszaniem, które działo się w jego umyśle już nie po raz pierwszy, odkąd miał mnóstwo czasu na snucie wewnętrznych monologów, często pozbawionych sensu i przypominających raczej bełkot człowieka, którego umysł stanowczo wykracza poza ustanowiony przez współczesny świat kanon rozumu przeciętnej istoty myślącej. Spokojnym krokiem szedł przed siebie z założonymi za plecy rękoma, w białym uniformie Strażnika Pokoju. Stroju, w którym czuł się zaskakująco swobodnie, pomimo dość niepochlebnej opinii, jaka spoczywała na większości ich właścicieli. Biorąc pod uwagę fakt, iż tak wielu mieszkańców obecnego Kapitolu pochodziło z dystryktów, nie w żadnym stopniu nie potrafił dziwić się ich reakcjom, które wywoływał na nim mężczyzna w białym mundurze, będący dotychczas jedynie oznaką siły i bezwzględności. Schemat ten utarł się już w umysłach obywateli tak bardzo, że nawet on, uśmiechający się do mijających go przechodniów, czuł się jak wilk wrzucony w stado owiec. A przecież ani on, ani ludzie dookoła, nie grali już tych konkretnych ról. Nie był mięsożernym zwierzęciem, pragnącym pożreć swoje ofiary, którymi na pewno nie byli otaczający go ludzie. Mimo wszystko wciąż czerpał z tego przyjemność, wyglądać dość niecodziennie bez kasku, który dla niego stanowił jedynie zbędny dodatek do obowiązującego stroju, ale z wargami uniesionymi delikatne w górę, zamyślonym wzrokiem, gotowy jednak w każdej chwili zareagować, gdyby nadarzyła się taka potrzeba. Wszystko jednak było takie spokojne, poukładane i bezpieczne. Nawet rzeka, która jeszcze jakiś czas temu stanowiła ogromne zagrożenie, teraz stała w miejscu, od czasu do czasu przecinana delikatnymi powiewami wiatru, które sprawiały, iż ciemna, gładka powierzchnia marszczyła się nieznacznie, aby zaraz wrócić do swojej pierwotnej formy. Męski głos dobywający się zza jego pleców wyrwał Victora z rozmyślań, zmuszając do odwrócenia się w stronę jego źródła i spoglądając na zupełnie obcego mężczyznę. Zdawał się być zbity z tropu, gdy ich spojrzenia na chwilę się skrzyżowały, a Blythe uśmiechnął się odrobinę szerzej patrząc na niego pytająco. - Tak? – rzucił niemal od razu, szybko zdając sobie sprawę, że twarz tego mężczyzny nie wydaje mu się aż tak obca, jaką była na początku, gdy jego wzrok zaledwie pobieżnie przesunął się po jego sylwetce. Czy było możliwym, aby spotkał go wcześniej? Każdego dnia na jego drodze stawało tak wiele różnych osobistości, iż ciężko było mu wyróżnić z tłumu twarze nawet tych, z którymi poprzedniego dnia zamienił choć kilka słów. Ten jednak zdawał się odnosić podobne wrażenie, gdy w ciszy mierzył go wzrokiem spod ściągniętych w dziwnym, jakby znajomym, wyrazie brwi. W końcu jednak przeszedł do sedna sprawy, która najwyraźniej nie miała na celu jedynie krótkiej pogawędki czy zwrócenia uwagi na łamane przez kogoś przepisy. Victor podążył wzrokiem za dłonią mężczyzny, dostrzegając jedynie tłum przechodniów. Słuchał uważnie wyjaśnień, co jakiś czas kiwając głową aby dać mu do zrozumienia, iż słucha, choć wcale na niego nie patrzy. - Dobrze – powiedział w końcu spokojnym tonem, przenosząc spojrzenie na nieznanego (czy aby na pewno?) człowieka – Niech pan prowadzi – skinął głową, przybierając profesjonalny ton głosu, jakiego chyba uczyli go na jakiś szkoleniach. Ruszył za mężczyzną, przedzierając się przez tłum Kapitolińczyków, z których każdy zdawał się zajęty jedynie własnymi sprawami. Po najpewniej kilku sekundach dostrzegł dziewczynkę, która spełniała przedstawiony opis. Westchnął cicho, mając wrażenie, iż dziecko rzeczywiście się zgubiło. Podszedł bliżej, mając nadzieję, iż jego mundur wzbudzi w niej większe zaufanie, po czym w nie za bliskiej odległości przykucnął, uśmiechając się do niej ciepło. - Hej – powiedział powoli, zupełnie innym głosem, miłym i przyjaznym, chcąc jej pokazać, że nie musi się go obawiać – Jak masz na imię? Powiesz mi, co się stało? – zapytał, patrząc na nią uważnie. Jeśli rzeczywiście zgubiła rodziców, wypadałoby zabrać ją na posterunek, gdzie znalezienie odpowiednich osób było o wiele łatwiejsze. |
| | | Wiek : 27 lat Zawód : menadżer 'Vanillove' oraz działacz społeczny Przy sobie : dowód, telefon, prawo jazdy Znaki szczególne : nieobecne spojrzenie, lekko powiększona tarczyca Obrażenia : problemy z tarczycą
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Pon Mar 30, 2015 11:53 pm | |
| Coś zdecydowanie było nie tak i nie chodzi tylko o to, że strażnik pokoju wydawał mu się niepokojąco znajomy. Jego własna odwaga oraz śmiałość zaskakiwały go. Doskonale pamiętał, jak jeszcze parę lat temu jedynym rodzajem rozmowy, jaki potrafił prowadzić z mundurowymi, był monolog. Co więcej – we wszystkich przypadkach to on stanowił publiczność wysłuchującą obelg oraz okropnych wiązanek pod swoimi adresem, jednocześnie próbującą osłonić się przed ciężkimi, wojskowymi butami z metalową płytką z przodu. Prędzej pomyślałby, że po całym tym doświadczeniu, jakie zebrał jako dziecko, raczej unikałby kontaktu z przedstawicielami władzy, w najgorszym przypadku miałby jakąś traumę związaną z białymi mundurami, a nie sam pchał się wprost w jego objęcia. Najwidoczniej atmosfera Kapitolu wpływała na niego w zupełnie inny sposób niż ta z Jedenastki. Mentalność mieszkańców stolicy była zgoła inna już na pierwszy rzut oka. Możliwe też, że chodziło o zmianę w władzy oraz to, że tym razem chyba naprawdę zależało komuś na dobru społeczeństwa, przez co nawet strażnicy pokoju zdawali się o wiele bardziej przyjaźniej nastawieni. No cóż, przynajmniej ten jeden taki właśnie się wydawał. Właściwie Leo jeszcze nigdy nie miał okazji spotkać się z czymś takim jak uśmiech u mundurowych, a przynajmniej nie ten szczery, serdeczny. A może tylko mu się wydawało? Może mężczyzna doznał chwilowego szczękościsku, który był spowodowany tym, że zbyt uporczywie mu się przyglądał? Pytać raczej nie wypadało, zresztą cokolwiek to było, zdaje się, że miało zachęcić go do mówienia i tak też się stało. Jeśli nawet był nieco chaotyczny w swojej wypowiedzi, jego rozmówca nie dał mu tego odczuć, wręcz przeciwnie, zdawało się, że wszystko zrozumiał i zignorował jego początkową niedyskretność. Może naprawdę zaliczał się do tego wymarłego gatunku strażników, którzy posiadali jeszcze choć odrobinę kultury osobistej i zależało im na swojej pracy? A może po prostu w końcu ktoś postanowił nauczyć mundurowych poszanowania do drugiej osoby? Po słowach „niech pan prowadzi” jako pierwszy ruszył do przodu, na nowo wpadając w tłum, balansując pomiędzy przechadzającymi się po deptaku ludźmi i próbując wypatrzyć cokolwiek pomiędzy nimi. Przy tym starał się iść najszybciej jak mógł, aby w porę zgarnąć zaginione dziecko. Nie widział przy tym, czy mężczyzna, którego poprosił o pomoc, dalej za nim idzie czy może zdecydował, że w obecnej sytuacji jest to misja samobójcza. Leo nie chciał tego sprawdzać i ponownie narażać go na skrępowanie swoim wzrokiem. Wiedział, że gdyby znów ich spojrzenia się skrzyżowały, wszystkie tryby w jego głowie na nowo rozpoczęłyby proces żmudnego przetrząsania pamięci, a potem dopasowywania nazwiska do rysy twarzy. Podskórnie czuł, że się znali, jednak nie dlatego tak bardzo chciał sobie przypomnieć skąd. Cały ten mętlik, który miał miejsce w jego umyśle był spowodowany palącym uczuciem, że powinien go kojarzyć. Nie wiedział, co kazało mu myśleć w ten sposób. Ludzie pojawiali się i znikali z życia Leo, jedni zamieszkiwali je dłużej, inni krócej, czasem nawet nie dostrzegał momentu, w którym przewinęli się obok, lecz jakoś nigdy do tej pory nie miał jeszcze tak ogromnej potrzeby, aby wiedzieć, kim jest ten konkretny strażnik. Zatrzymali się już po krótkiej chwili, widząc niską, jasnowłosą dziewczynkę dalej błąkającą się samotnie niedaleko brzegu rzeki. Wyglądała jakby lada moment miała zamiar wybuchnąć, wylewając z siebie strumień łez, który, zapewne, obfitością nie ustępowałby Moon River sprzed kilku tygodni. Na szczęście jego towarzysz zaraz ruszył do przodu, w porę ratując sytuację. Przykucnął niedaleko i uśmiechnął się (a jednak) ciepło. Przez to Leo zaczął zastanawiać się, czy tych wszystkich sztuczek nie uczą przypadkiem na jakimś kursie, bo naprawdę dawno nie widział już kogoś od kogo biłaby tak przyjemna aura. I w dodatku wydawała się szczera. On sam zdecydował się zostać nieco w tyle, aby nie przeszkadzać (nie straszyć), ale jednocześnie móc dalej uważnie przyglądać się rozwojowi wypadków. I albo robił się coraz to starszy albo czasy naprawdę się zmieniły, bo dziecko, o dziwo, wcale nie uciekło na widok białego munduru. Wręcz przeciwnie, odpowiedziało słabym uśmiechem, jakby ubiór mężczyzny naprawdę kojarzył jej się z czymś pozytywnym. Nie zareagowała na jego pierwsze słowa, dopiero przy drugich wydusiła z siebie nieśmiałe „Emily”, bo odpowiedź na drugie pytanie już wcale nie była taka łatwa. Dziewczynka jakby przypomniała sobie, dlaczego w ogóle rozmawia z nią strażnik i zrobiła parę kroków w tył, nie spuszczając jednak spojrzenia z mężczyzny. Madden spojrzał z rozbawieniem na swojego towarzysza, czekając na jego krok. Sam nie chciał i nie zamierzał podchodzić bliżej, a przynajmniej nie na razie, dopóki mógłby okazać się potencjalnym zagrożeniem dla ich misji. - A jak ty się nazywasz? – zapytała nieco pewniej, pozostając w tym samym miejscu i krzyżując drobne ramiona na klatce piersiowej, jakby była urażona, że dżentelmen pyta o jej imię, nie przedstawiając się uprzednio. Leo zaśmiał się pod nosem. Ta mała była o wiele odważniejsza od niego. Nie bała się zadać tak prostego, a jednak zasadniczego pytania, podczas gdy on, z jednej strony zbyt skrępowany spojrzeniem, a z drugiej swoim zachowaniem, ledwo był w stanie sklecić jedno zdanie. Ale może to nawet lepiej, że się tu znalazła? Dzięki temu nie będzie musiał się zbytnio wysilać (ośmieszać), a Emily załatwi za niego całą sprawę i pomoże w odświeżeniu pamięci. |
| | | Wiek : 27 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, broń palna, magazynek z 15 nabojami, zezwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Czw Kwi 02, 2015 12:05 am | |
| Pamiętał doskonale swoje pierwsze kroki stawiane w zawodzie. Pierwsze szkolenia, treningi, nauka używania broni, walki wręcz czy obezwładniania przeciwnika. To wszystko wydawało mu się wówczas takie sztuczne, pozbawione jakichkolwiek emocji, ludzkich zachowań. Tu uderzyć, tam wycelować. Złamana ręka? Nie szkodzi, najprawdopodobniej sobie zasłużył. Byle by nie dać się przechytrzyć, złapać winnego i należycie ukarać. Machinalne zachowania powtarzane raz za razem, ćwiczone żmudnie godzinami w towarzystwie mężczyzn, których naprawdę to kręciło. Więcej ćwiczeń, więcej walki, więcej zadawania bólu i przelewania własnych, ukrytych głęboko emocji na osobę, która akurat znalazła się w złym miejscu o niewłaściwym czasie. Victor ich jednak nie krytykował – wręcz przeciwnie, doskonale rozumiał fenomen tych wszystkich reakcji, metodykę, którą kieruje się ludzkie serce. Choć kiedyś był tego nieświadomy, sam przecież czynił dokładnie to samo, odczuwając dziwną przyjemność płynącą z ciosów, pięści natrafiającej na ludzką twarz i tej pustki, ponieważ inaczej nie dało się tego opisać. Wówczas nie czuł nic, poza gniewem, ale on także wydawał się przerażająco pusty, jakby robił to tylko dla samego aktu czynienia. Gdy zaczynał pracę było inaczej. Czuł wewnętrznie, że nie będzie taki jak inni – pustą, ludzką powłoką, która wyłączała każdy najmniejszy aspekt człowieczeństwa, aby uporać się z zadaniem. Wyrobić dzienną normę pobitych czy aresztowanych obywateli, jakby taka w ogóle istniała. Czuł się tak, jakby zaczynał życie od nowa. Nie tylko dlatego, że Kapitol dawał mu drugą szansę na start z czystą kartą i imieniem. Była to swego rodzaju reinkarnacja, przeistoczenie w nowego, lepszego człowieka. Albo po prostu powrót do domu. Nie mógł przecież zapomnieć, że zanim lawina tych wszystkich wydarzeń zwaliła się na niego jak grom z jasnego nieba i pociągnęła ze sobą na samo dno był zupełnie normalnym, pogodnym, młodym człowiekiem, który gdzieś po drodze zbłądził z wytyczonej trasy. W istocie czuł się jak strudzony wędrowiec, który po wielu dniach, tygodniach czy miesiącach męczącej podróży powracał do domu, znajdował miejsce, w którym mógł poczuć się sobą. Odnaleźć to, co stracił przez te wszystkie lata, nauczyć się żyć ze światem, który nie zmieniał swojego biegu tylko ze względu na niego. Nie tylko dlatego, że wychował się w drodze. Nie był żadnym filozofem, jednak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż w ciągu swojego dotychczasowego życia odbył nie jedną, a dwie podróże, tą fizyczną, stanowiącą część jego historii oraz mentalną, która sprawiała, że był dokładnie tym, kim był. Wiedział też, że wyprawa ta nie dobiegła jeszcze końca. Miał przed sobą całe życie, które zamierzał przeżyć jak najlepiej i chyba wolał nie wiedzieć, co lub kogo może jeszcze na swojej drodze napotkać. Wszystko to pozostawało dla niego jedną, wielką zagadką, misterną tajemnicą, do której poznania nie zamierzał dążyć, ponieważ właśnie to było w tym najlepsze. Jaki byłby sens życia, gdyby wiedział, co się wydarzy? Gdyby znał wszystkie dobre i złe momenty postawione przed nim przez Los? Starałby się wtedy przyspieszyć ich bieg, zapobiec katastrofom, ingerować w przeznaczenie, co krótko mówiąc mogłoby skończyć się dla niego tragicznie. Poza tym, w tym właśnie tkwiła największa przyjemność. Nigdy nie wiesz, co cię spotka, do czasu aż to się w końcu nie wydarzy. Do ostatniej sekundy towarzyszy ci lekki dreszczyk niepokoju i podniecenia, brak świadomości jest przerażający i ekscytujący zarazem. A później, gdy jest już po wszystkim, jesteś zawiedziony, że koniec nadszedł tak szybko. Victor nie przejmował się przeszłością. Owszem, żywił co do niej pewne plany i nadzieje, często myślał o tym, co wydarzy się nie jedynie za parę miesięcy czy lat, ale za kilka minut czy sekund. Nawet jeśli miał świadomość tego, że w każdej chwili zdarzyć się może coś złego, budził się rano z uśmiechem na twarzy i poczuciem zadowolenia na samą myśl tego, jak wiele może go czekać. Chociaż ten dzień nie zapowiadał się specjalnie ekscytująco, ludzie przechadzali się deptakiem nad rzeką, zapewne oddychając z ulgą na wiadomość, iż poziom Moon River powoli opada (on sam był z tego niezwykle zadowolony) i tak naprawdę nie miał za wiele pracy. To jednak była zaleta, mógł wykorzystywać swoją pracę do spędzania czasu na powietrzu, obserwowaniu mieszkańców miasta i skupianiu się na własnych myślach, które zazwyczaj po prostu dryfowały w otaczającej go przestrzeni, nie zatrzymując się na dłużej na czymś poważniejszym. Wciąż musiał pamiętać o zachowaniu względnej czujności, nie mogąc za bardzo pozwolić sobie na odpłynięcie w najgłębsze otchłanie własnego umysłu. Po części dlatego właśnie ucieszył się, kiedy mężczyzna do niego podszedł. Oczywiście, nie widział żadnej przyjemności w tym, iż dziecko zgubiło swoich rodziców, jednak to była jedynie kolejna okazja do przełamania tego stereotypu, o którym nie mógł już myśleć, ponieważ na samą myśl ogarniało go dość nieprzyjemne uczucie. Uśmiech posłany w stronę nieznajomego był kolejnym krokiem w przód i Blythe miał naprawdę ogromną nadzieję, że odniesie on pożądany skutek. Musiał przyznać iż uwielbiał te momenty, w których mógł zrobić coś dla innych. Nawet jeśli miała to być jedynie pomoc starszej kobiecie we wniesieniu ciężkich zakupów do jej mieszkania. Nie oczekiwał wdzięczności, często nawet spotykał się z jej przeciwieństwem pod postacią wrogości. Sama świadomość była dla niego wystarczającą nagrodą. Idąc starał się ponad tłumem wypatrywać sylwetki dziecka, jednocześnie zgrabnie lawirując pomiędzy ludźmi, z których większość sama z siebie odsuwała się mu z drogi, jakby chcieli uniknąć spotkania pierwszego stopnia ze Strażnikiem Pokoju. W końcu dojrzał drobną, jasnowłosą dziewczynkę, która wyglądała dość niepewnie. Kiedy podszedł bliżej zauważył zaniepokojenie, a może i strach, zupełnie jasne i zrozumiałe w sytuacji, w której znalazło się dziecko. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie w stronę mężczyzny, który zatrzymał się w dalszej odległości, obserwując ich uważnie, po czym przystąpił do próby nawiązania rozmowy z dziewczynką. Ulżyło mu, gdy z nieśmiałością wyjawiła mu swoje imię, nie odpowiadając jednak na pierwsze z zadanych pytań. Mimo wszystko poszerzył odrobinę uśmiech, zerkając krótko w stronę nieznajomego, po czym ponownie skupiając swoją uwagę na Emily. Zaśmiał się lekko słysząc jej pytanie i widząc postawę, którą przyjęła, przypominającą buntowniczkę. - Jestem Victor – powiedział z uśmiechem, wyciągając w jej stronę dłoń na powitanie – Miło cię poznać, Emily – dodał, przez chwilę zastanawiając się nad tym, co powinien z nią zrobić. Musi mieć pewność, że na pewno jest tam sama, że jej rodzice nie obserwują ją z najbliższej okolicy i że zaraz nie podejdą z pretensjami o to, dlaczego zaczepia ich córkę – Emily, gdzie są twoi rodzice? – zapytał w końcu, wciąż ciepło, jednak odrobinę poważniej – Jeśli się zgubiłaś, chciałbym ci pomóc – dokończył, przyglądając się jej uważnie z nadzieją, iż tym razem nie zignoruje jego pytania.
|
| | | Wiek : 27 lat Zawód : menadżer 'Vanillove' oraz działacz społeczny Przy sobie : dowód, telefon, prawo jazdy Znaki szczególne : nieobecne spojrzenie, lekko powiększona tarczyca Obrażenia : problemy z tarczycą
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Pon Kwi 06, 2015 11:13 am | |
| W przeznaczenie przestał wierzyć mniej więcej parę miesięcy po tym, gdy razem z babcią przeprowadził się do Kapitolu. Uważał wówczas, że wszystkie te teorie na temat posłannictwa pewnych osób, osiągnięcia przez nie danych celów, bycia skierowanym do wypełnienia konkretnych czynności, stania się określoną postacią czy nawet czyjąś drugą połówką to jedynie kolejne próby pójścia na łatwiznę. To właśnie przez rzekome przeznaczenie ludzie w wielu wypadkach czekali, z założonymi rękami przyglądając się rozwojowi wypadków, oczekując, że wszystko zostanie podane im na gotowe, a gdy w końcu docierało do nich, że nic takiego nie istnieje i od początku powinni byli wziąć sprawy we własne ręce, zwykle było już za późno. Pozostawali wówczas z niczym, mogąc jedynie pluć sobie w brodę, przeklinając własną głupotę oraz lenistwo. Musieli już tylko zaakceptować bieżący stan rzeczy i wyciągnąć wnioski na przyszłość. A skąd wiedział o tym Leo? Niestety musiał przekonać się o tym na własnej skórze. Nie znosił tego wspominać. Były to najgorsze wspomnienia jakie miał, nie licząc oczywiście dzieciństwa spędzonego w Jedenastce, do którego starał się wracać jedynie w snach. O pierwszych miesiącach życia w stolicy myślał wręcz stanowczo zbyt często, zupełnie jakby wydawało mu się, że w ten sposób byłby w stanie zmienić bieg rzeczy i naprawić popełnione błędy. Oczywiście nic takiego nigdy nie miało miejsca, świat nie zawrócił, a rozdrapywanie ran oraz rozdrabnianie się nad przeszłością sprawiało jedynie, że wpadał w jeszcze gorszy nastrój. Teraz, nawet pomimo świadomości tych konsekwencji, ponownie pozwolił, aby powróciły do niego tamte obrazy, a stało się to za sprawą sześciu liter łączących się w jedno, krótkie imię, prawie tak jakby samo wymówienie go na głos stanowiło tunel czasoprzestrzenny łączący go z dawnymi wydarzeniami. Znów stał na zatłoczonej ulicy, naiwnie rozglądając się wśród tłumu mijających go osób. Czuł drogie perfumy kobiet oraz ostre wody po goleniu mężczyzn, słyszał zarówno podniecone, wysokie głosy, perlisty śmiech, jak i tubalną skargę na kiepską sytuację w Pierwszym Dystrykcie. W całej tej kakofonii dźwięków oraz zapachów, nie dostrzegał jedynie barw. Był ślepy nie tylko na bogactwo modowe Kapitolu, na błyszczące ubrania, wystawne fryzury, kolorowy makijaż, ale również na jaśniejące budynki, metalowe konstrukcje czy nawet pozłacane kopuły. W którymś momencie na jego głowę spadło nawet trochę srebrnego brokatu, który rozbryzgnął się wśród ciemnych włosów i opadł na czoło, a którym ozdobiony był kapelusz jednej z mieszkanek, lecz on nie zarejestrował nawet tego. W jego głowie i przed oczami wyrysowane były konkretne rysy. To ich z taką pasją wypatrywał w tłumie, wyobrażają sobie, że w pewnej chwili w cudowny sposób po prostu się pojawią, on je dostrzeże, rozpozna, a zaraz potem podąży w ich kierunku, aby móc przywitać się z dawnym przyjacielem. Dalszej części spotkania nie miał czasu planować. Do tego stopnia skupiał się na poszukiwaniu znajomej twarzy, że parę razy zapomniał skręcić w odpowiednim momencie, w efekcie czego wpadł do szkoły spóźniony. Jednak nawet ona nie była w stanie ochłodzić jego zapału. Nie koncentrował się na lekcjach, myślami odpływał już w inne miejsca, gdzie spotkanie Victora byłoby równie możliwe. Zawsze na koniec tych wspomnień doznawał uczucia bezsilności. Zdawał sobie sprawę, że zmarnował prawie rok jedynie na myślenie, czasem planowanie spotkania. Tak naprawdę nie szukał, a jedynie rozglądał się, mając nadzieję, że siła wyższa po raz kolejnych popchnie ich ku sobie. Gdy w końcu dostrzegł, że nic takiego nigdy nie miało mieć miejsca, było już trochę za późno - sytuacja nie tylko w jego, życiu, ale też w całym Panem zaczęła się pogarszać. Nie miał czasu na rozmyślania i dopiero, kiedy zakończył swój spacer z głową w chmurach, dostrzegł błąd, jaki ciągle popełniał. Wówczas przestał wierzyć w przeznaczenie i postanowił choćby spróbować chwycić los w swoje ręce, w efekcie czego nadzieja na odnalezienie przyjaciela znikła całkowicie. Najwidoczniej coś po raz kolejny usiłowało zmienić jego światopogląd, podstawiając mu tuż pod nos tego młodego strażnika pokoju. Od początku wiedział, że nie był pierwszym, lepszym mundurowym pełniącym akurat służbę na prawym brzegu rzeki. Wszystko, każda nawet najmniejsza komórka nerwowa podpowiadała mu, że nie spotykali się po raz pierwszy. Do tego o jego niezwykłości świadczyło też okropnie optymistyczne nastawienie oraz uśmiech, którym częstował otaczające go osoby niemalże na każdym kroku. Było w tym wszystkim coś niepokojącego, lecz nie chodziło o to, że Leo obawiał się mężczyzny w sposób, w jaki mógłby obawiać się go dziesięć lat temu. To wszystko wydawało mu się po prostu okropnie nierealne. To uczucie tylko pogłębiło się, gdy usłyszał jego imię. Victor. W jednej chwili wszystkie składowe nałożyły się na siebie, a zmarszczka powstała na czole Leonarda w pierwszej chwili, błyskawicznie zniknęła. Czy to był ten Victor? Czy naprawdę stał przed nim Victor, którego spotkał podczas gdy razem z rodzicami zwiedzał Panem? Ten sam, który o mało go nie zabił, a potem, niemalże z dnia na dzień stał się jego przyjacielem? Mężczyzna wykorzystał to, że tamten stał odwrócony do niego tyłem i uważnie zmierzył wzrokiem jego sylwetkę. No cóż, minęło ponad dziesięć lat, na pewno urósł trochę i nabrał masy. Jednak ten charakterystyczny sposób bycia, rysy twarzy... To mógł być on. Biedny Leo był skonsternowany. Zupełnie nie przygotował się na coś takiego. Ostatnimi czasy wręcz oswoił się z myślą, że jego przyjaciel prawdopodobnie nie przeżył rebelii i teraz nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Mógł rzucić się w jego stronę z otwartymi ramionami, aby ostatecznie wyhamować, jedynie wyciągając dłoń do krótkiego uścisku i posłać mu przepraszający uśmiech. Drugą opcją było rzucenie czegoś w stylu "A ja Leonard. Co z tym zrobimy?", co wydawało mu się równie głupie, co pierwsza propozycja. Nie miał całkowitej pewności. A jeśli to nie było on i podejmując jakąkolwiek próbę przedstawienia się, jedynie by się wygłupił? Nie dość, że już na początku nie dał poznać się z najlepszej strony, teraz mógłby jedynie pogorszyć mniemanie strażnika na temat jego osoby. Pozostał więc na swoim miejscu, w ciszy obserwując rozwój wypadków i dalej tocząc wewnętrzną walkę. Emily z kolei nie była równie ciekawa Victora, co Madden. Co prawda uśmiechnęła się na dźwięk jego imienia, ale do podania mu ręki było jeszcze daleko. Po pytaniu o rodzicach spojrzała na mężczyznę przerażonym wzrokiem, a potem po prostu wybuchnęła głośnym płaczem. – Zgubiłam się – wydusiła pomiędzy kolejnymi łkaniami oraz słonymi łzami spływającymi po jej policzku. Leo zrobił kilka powolnych kroków do przodu, stając obok strażnika. Na razie jeszcze bał się podnieść na niego wzrok, ale postanowił zachować większą część swoich niepewności na później. Spojrzał współczująco na dziewczynkę, przez chwilę nawet chciał ją pocieszyć, ale ostatecznie zrezygnował, jeszcze raz przyglądając się tłumowi, choć oczywiście nie dostrzegł tam żadnej zmartwionej rodzicielskiej twarzy. Mógłby zaoferować jej darmową kawę, ewentualnie herbatę, a może nawet sok by się znalazł, ale wątpił, że Victor pozwoliłby mu ją stąd zabrać. - Co teraz? – zapytał w przestrzeń, choć oczywiście było to pytanie skierowane do mundurowego. Nadal chciał mu pomóc, ale nie był pewny, czy urządzanie poszukiwań we dwójkę miało jakikolwiek sens. W Kapitolu gubienie dzieci było zapewne na porządku dziennym, lecz on nie miał żadnego doświadczenia w tej kwestii.
Ostatnio zmieniony przez Leonard Madden dnia Pią Maj 01, 2015 10:28 pm, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Wiek : 27 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, broń palna, magazynek z 15 nabojami, zezwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Sob Kwi 18, 2015 4:19 pm | |
| Victorowi chyba nigdy nie przyszło na myśl to, co będzie później. Nie chodziło o to później, którym określa się najbliższe kilka godzin czy dni. Nie był to chyba także miesiąc, bo choć wierzył, że w każdej chwili życie może go jakoś zaskoczyć, nie przypuszczał, aby w ciągu trzydziestu dni wywróciło się ono do góry nogami. Ostatnim razem, kiedy widział się z rodzicami, co wydawało się nie być wcale tak dawno temu, matka obrzuciła go serią pytań, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. I do których, de facto, nie był przyzwyczajony. Był to w końcu pierwszy raz gdy spotkał się z nimi po tym, jak razem z Elizabeth wyjechali do Kapitolu, aby rozpocząć lepsze i normalne życie. Musiał więc zdać im szczegółową relację z niemalże każdej części życia jego i starszej siostry, włączając w to jej męża i ślub, na którym nie mieli okazji być. Wiedział i widział w ich oczach, że żałowali, ale mógł równocześnie zauważyć, iż tli się w nich niewielki płomyk nadziei. Nadziei na to, że będą mogli uczestniczyć w ślubie swojego jedynego syna. Właśnie pytania o tą sferę życia Victora uderzyły go w pierś i zwaliły z nóg. Nie chodziło nawet o fakt, iż jemu samemu nigdy nie przeszło przez myśl, aby zastanowić się nad pewnymi kwestiami, które bez oporów poruszała matka, jakby rozmawiali zaledwie o pogodzie w Dystrykcie Trzecim. Problem nie leżał też w tym, iż ostatni raz, gdy kogoś pokochał, zdarzył się gdy był zaledwie nastolatkiem i nie skończył szczęśliwie. Nowe życie miało przyjść wraz z czystym umysłem i sercem. Nie zapomnieniem, bo na to nie chciał sobie pozwolić. W końcu wszystko to, co przeżył, w pewien sposób wpłynęło na to, jaki był i choć nie zamierzał traktować tych wspomnień jako kotwicę, która ciągnęłaby go w dół, za każdym razem gdy w pamięci przywoływał twarz Grace, wciąż jawiącą mu się jako szesnastoletnia dziewczyna. Taką widział ją po raz ostatni i taką ją zapamiętał, uśmiechniętą, piękną, z promieniami słońca padającego na jej twarz i składającą obietnicę, której dotrzymania nie mogła być pewna. A mimo to jej uwierzył, zaufał i zawiódł się. Wiedział, że cierpi bardziej niż cierpiała ona, podobnie jak jej rodzina. To oni musieli żyć, dźwigając brzemię jej śmierci. Podobnie było z Leo. Kiedy ostatni raz wymawiał jego imię? Kiedy jego twarz pojawiała mu się przed oczami? Ile czasu minęło, odkąd rozstali się w okolicznościach? Nie mógł zapomnieć o osobie, która pokazała mu o wiele jaśniejszą stronę świata, niż ten, którym dotychczas się otaczał. Nie mógł wyprzeć się dozgonnej wdzięczności za to, iż uczynił go lepszym człowiekiem, niż był kiedykolwiek wcześniej. Nie potrafił odrzucić przyjaźni, ofiarowanej mu wbrew wszystkiemu, co zrobił, wbrew temu, kim był i jak się zachował. Czasem naprawdę miał ochotę wyklinać Los, który rozdzielił go z ludźmi, na których mu zależało. Tyle twarzy pozostawił za sobą, tyle wspomnień, chwil, które na zawsze utkwiły w jego sercu. Najlepszy okres w jego życiu w ciągu jednej sekundy potrafił zamienić się na jeden z najgorszych, tylko dlatego, że sama myśl o nim zaczynała go boleć. Wielokrotnie zastanawiał się nad tym, co stało się z ludźmi, których opuścił jako żywych. Czy przeżyli rebelię, czy może ich ciała, podobnie jak dziesiątek innych, zapomnianych mieszkańców, pokryły ziemię paskudnym szkarłatem, ich kości rozkładały się w pod jego stopami, ich nazwiska wypełniły listę poległych, która w rzeczywistości zapewne nigdy nie była kompletna. Wolał nie myśleć o tym, że mógł ich ocalić, zabrać ze sobą na ten spokojny brzeg, przez pomoc dla rebeliantów zagwarantować bezpieczeństwo. Mógł to zrobić dla Elizabeth, unikając wyrzutów sumienia i dni poświęconych (a może i zmarnowanych?) na poszukiwania starszej siostry, która wraz z jego powrotem zapadła się jak kamień w wodę. Nigdy jednak nie planował rodziny. Prawdopodobnie nawet nie potrafił wyobrazić sobie samego siebie jako ojca i męża. Nie chodziło o jego styl życia czy fakt, iż tego nie chciał. Gdzieś głęboko w jego sercu na pewno tkwiło to pragnienie i potrzeba kochania i bycia kochanym. Był w końcu człowiekiem, a każda ludzka istota istniała tylko wśród innych, jej podobnych. Kiedy jednak patrzył w oczy swojej matki, pytającej go o to, czy ma jakieś plany na przyszłość, dobrze wiedział, iż nie miała na myśli kariery zawodowej. Chciała patrzeć z dumą na dorosłego syna wkraczającego na zupełnie nową, nieznaną ścieżkę jego życia. Mimo tego, iż w tym momencie jej rola w pewnym sensie by się skończyła, miałaby poczucie, iż przez te wraz z ojcem dobrze wykonywali swoją pracę. Czy chciał jej to dać? Oczywiście, w końcu była chyba najważniejszą osobą w jego życiu i uwielbiał patrzeć, jak się uśmiecha. Szczególnie wtedy, gdy to on był przyczyną tego uśmiechu. Nie był jednak pewien, czy potrafił i czy był na to przygotowany. Musiał przyznać, iż widok dziewczynki wzbudził w nim dziwne poczucie ciepła. Może nie było to odpowiednie, biorąc pod uwagę drobną tragedię, która spotkała tą jakże niewinną istotę, nie mógł jednak powstrzymać wkradającego się na jego wargi uśmiechu, gdy usilnie próbował wzbudzić w niej zaufanie. Chciał, żeby pozwoliła sobie pomóc, żeby powiedziała mu to, czego chyba i tak był już od dawna świadomy. Za plecami czuł obecność mężczyzny, który wykazał rzadko spotykaną, godną podziwu postawę obywatelską (odnosił wrażenie, że gdyby wypowiedział to na głos, zabrzmiałby jak przykładny stróż prawa). Gdy odwracał w jego stronę wzrok, obdarzając go tym samym, pogodnym uśmiechem, który posyłał w stronę Emily, na jego twarzy zatrzymywał wzrok na kilka dłuższych sekund, coraz głośniej słysząc głos szepczący mu do ucha, mówiący o tym, iż gdzieś już go widział. Że kiedyś musieli się spotkać, ich drogi musiały się jakoś skrzyżować. Nie przypadkowo, jako zderzenie na ulicy. Nie w sklepowej kolejce czy u lekarza. Nie potrafił jednak skojarzyć oczu mężczyzny z jakimkolwiek wydarzeniem, które godne byłoby zapamiętania. Głos nie przywodził na myśl natłoku wspomnień, a mimo to wciąż towarzyszyło mu to zamglone uczucie. Delikatne, nieśmiałe i ciche. Na pierwszym planie wciąż jednak pozostawała Emily, zgubieni rodzice i słone łzy, które spływały jej po policzkach, gdy wyjawiała mu tajemnicę. Uśmiech, który pojawił się na jej drobnej twarzy na dźwięk jego imienia zniknął tak szybko, jak się pojawił. Miał wrażenie, że w tamtym momencie była jak niebo, na którym w ciągu sekundy pojawiły się ciemne chmury, upuszczając na ziemię ciężkie krople deszczu i przykrywając słońce. Było mu przykro, serce ścisnęło się nieprzyjemnie, kiedy bezradnie obserwował płaczące dziecko, przez chwilę czując się równie zagubionym, choć przecież powinien stanowić podporę. Rzucił kolejne, tym razem szybkie spojrzenie w stronę mężczyzny, słysząc zdane przez niego pytanie. Miał wrażenie, że wypowiedział na głos to, co jemu samemu od kilku minut krążyło w umyśle. Odetchnął głęboko, zastanawiając się przez chwilę. - Teraz znajdziemy jej rodziców - wypowiedział oczywistą myśl, powoli przesuwając się w stronę łkającej dziewczynki - Emily, posłuchaj mnie - zaczął powoli, próbując skupić na niej swoją uwagę. Wyciągnął w jej stronę dłoń, powoli, ściskając w niej jej drobną i mokrą od łez rękę. Cieszył się, że nie wyrwała jej od razu, a jedynie podniosła na niego smutny, przestraszony wzrok - Zamierzamy pomóc znaleźć twoich rodziców, zgadzasz się? - kiwnęła delikatnie głową, a on z ulgą uśmiechnął się lekko, mając wrażenie, że idzie mu coraz lepiej - Musisz nam jednak pomóc, ponieważ żaden z nas nie ma pojęcia, jak oni wyglądają - zaczął powoli, wypuszczając jej rękę - Co powiesz na to - podsadzę cię do góry, żebyś mogła się rozejrzeć i powiedzieć mi, czy możesz ich gdzieś zauważyć? Jeśli nie, zabiorę cię na posterunek i razem z moimi kolegami postaramy się inaczej dotrzeć do twoich rodziców? - zapytał, będąc niemalże w stu procentach przekonany, iż dziewczynka nie zgodzi się na tą opcję. Nie widziało mu sie jednak zabieranie jej na posterunek Strażników i pokazywanie jej tego mniej przyjemnego świata, w którym się obracał. Był niemal pewny, że posadziliby ją tam na twardym, niewygodnym krześle, nie oferując nic do picia czy do jedzenia, pozostawiając na pastwę czarnych, dziecięcych myśli. Być może by o niej zapomnieli, obiecując, że zajmą się całą sprawą, a ona uciekłaby z tego miejsca, zapłakana próbując odnaleźć rodzinę na własną rękę. A on nie mógłby nic zrobić, jego zmiana dobiegała już końca i byłby pewny, iż któryś z przełożonych obdarzyłby go tekstem „to już nie twój problem, idź do domu i pozwól nam zająć się całą sprawą”. Tutaj jednak mieli okazję rozwiązać to szybciej, jeśli rodzice zauważyli zniknięcie dziecka, prawdopodobnie krążyli gdzieś w gęstym tłumie przechodniów, szukając swojej córki. A jemu specjalnie nie spieszyło się do domu i miał nadzieję, że nieznajomy także nie miał większych planów na to popołudnie.
|
| | | Wiek : 27 lat Zawód : menadżer 'Vanillove' oraz działacz społeczny Przy sobie : dowód, telefon, prawo jazdy Znaki szczególne : nieobecne spojrzenie, lekko powiększona tarczyca Obrażenia : problemy z tarczycą
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Sob Maj 02, 2015 3:10 pm | |
| Gdy był młodszy, babcia często powtarzała mu, że to nadzieja umiera ostatnia. Powoływała się wówczas przede wszystkim na swoje Igrzyska, zwykle zaczynając od słów "Nie od zawsze byłam taka jak teraz". Początkowo nie potrafił wyobrazić sobie Berty innej niż ta, którą znał. Wszelkie ślady młodości oraz pogody ducha musiały bezpowrotnie zniknąć z jej twarzy, ustępując miejsca surowości oraz zmarszczkom, nie wspominając o przerażonym spojrzeniu oraz poczuciu słabości, których również nigdy u niej dostrzegł. Mówiła, że do Kapitolu przyjechała ze świadomością końca, że wszyscy wokół, może i nie mówili tego na głos, ale dawali jej poczuć, że dziewczyna z tak biednego dystryktu nie ma prawie żadnych szans na przeżycie choćby dwóch dni igrzysk. Do pewnego momentu pozwalała również sobie myśleć w ten sposób, pogodziła się ze zbliżającą śmiercią i wręcz z utęsknieniem zaczęła na nią czekać. Jednak gdy rzeź pod rogiem obfitości rozpoczęła się, gdy chwilę później nóż jednego z zawodowców smagnął jej skórę, a jego właściciel już przymierzał się do kolejnego ataku, coś się zmieniło. Zdziwiła się, jak desperacko rozum nakazywał ciału robić uniki, walczyć do samego końca, nie pozwalając się poddać. W pewnym momencie udało jej się nawet pochwycić broń, której ostrze chwilę później zatopiło się w miękkiej tkance przeciwnika, rozcinając po drodze odpowiednie naczynia krwionośne i pozwalając, aby ich zawartość rozlała się szkarłatem na twardym podłożu. Słysząc dźwięk armaty, uciekła do lasu i w ten właśnie sposób przeżyła pierwszy dzień. Później było już coraz trudniej, lecz ani na moment nie przestawała wierzyć, że ma szansę na powrót do rodzinnego domu. To z kolei dodawało jej skrzydeł, pozwalając dotrwać kolejnych wschodów słońca, aż w końcu zorientowała się, że poduszkowiec, który pojawił się nad areną przyleciał właśnie po nią. Na dziecku ta opowieść robiła ogromne wrażenie, pozwalała choć przez jakiś czas utrzymać pozytywne nastawienie do życia. Niestety, im starszy Leo się stawał, tym silniej doskwierała mu świadomość, że nie wszystko jest takie proste. Nie wystarczy tylko mieć nadzieję, trzeba przede wszystkim o nią walczyć, co nie zawsze mu wychodziło. W którymś momencie w swoich próbach zraził się do tego stopnia, że zwyczajnie przestał przejmować się rzekomą nadzieją i po prostu zaczął żyć najlepiej, jak potrafił. A to z kolei pozwoliło mu przestać oszukiwać samego siebie i nauczyło obiektywnie patrzeć na otaczający świat. No a przynajmniej do pewnego stopnia. Przecież gdzieś tam w środku nadal żyła w nim myśl, że nie jest pierwszym-lepszym mężczyzną skazanym na banalny żywot, jaki wiodła większość mieszkańców Panem, ale kimś ponad to. I teraz, jeśli faktycznie stał właśnie obok swojego Victora, tego dawnego młodego chłopaka, który nauczył go otwartości oraz bycia odważnym, światopogląd Leo zaczynał powoli się chwiać. Nie żeby się nie cieszył, czuł przecież serce walące mocno w jego piersi, jakby chciało zrobić w niej wielką, ziejącą dziurę i zalewającą go śmieszną nerwowość oraz... Zaraz, zaraz. Nerwowość? Zacisnął mocno pięść schowaną w kieszeni spodni, próbując tym samym odwrócić swoją uwagę od tego dziwnego uczucia, które towarzyszyło mu już parę razy, gdy zdawało się, że w końcu dostrzegł w tłumie dawnego przyjaciela. Mało brakowało i roześmiałby się na głos, skupiając na sobie uwagę nie tylko mężczyzny, ale też zapłakanej dziewczynki. Zapewne zamiast urządzać poszukiwania rodziców, zorganizowaliby poszukiwania najbliższej kliniki psychiatrycznej. Rozejrzał się więc wokół w poszukiwaniu dwójki zmartwionych dorosłych, wykorzystując chwilę na zduszenie w sobie zdenerwowania oraz wzięcie głębokiego wdechu. A potem i wydechu, oczywiście. Tętno powoli zdawało się powracać do normy, wspomnienia uciekły gdzieś na bok, rozwiewając się razem z chmurą dymu tytoniowego mijającego go przechodnia i pozwalając zebrać myśli. Z boku przebił się głos strażnika (o wiele łatwiej było mu myśleć o nim w kategoriach bezimiennego), któremu nadal udawało się zachować logiczny tok rozumowania. Skinął głową, dając znać, że zostanie i pomoże w poszukiwaniach. Bo właściwie co innego mógłby robić? Wrócić do kawiarni i obsługiwać klientów? Nie, w sumie nawet dobrze, że nadarzyła się taka okazja, przynajmniej będzie miał jakieś usprawiedliwienie, gdyby ktoś chciał zapytać, dlaczego im nie pomógł. Zresztą, dlaczego się tym przejmował? To jego kawiarnia, może robić, co chce, przychodzić i wychodzić, o której mu się podoba. Jeśli pomoc obcemu dziecku była dla niego ważniejsza niż biznes, to tylko i wyłącznie jego sprawa. Ewentualnie też Helen, zmuszonej trzymać cały czas rękę na pulsie. Odetchnął pod nosem, słysząc tę myśl w swojej głowie. Początkowe rozkojarzenie naprawdę zdawało się mijać. Słyszał nawet wyraźnie słowa nieznajomego, tłumaczącego Emily, jak wygląda plan. Dziewczynka pokiwała jedynie smutno głową, rozumiejąc chyba, że w tej sytuacji nie ma zbyt wielu opcji. Po raz pierwszy spojrzała przy tym na Leo, który, nie wiedząc co powinien zrobić, posłał jej nieśmiały uśmiech, mający dodać jej otuchy. Nie odpowiedziała, lecz nie uciekła też z krzykiem, co wziął za dobrą wróżbę. Patrzył już jak strażnik bierze na ręce dziecko, które zaraz potem zaczęło uważnie lustrować przemieszczający się tuż obok tłum. Zaczęli powoli iść ku początkowi brzegu, czekając aż dziewczynka da im w końcu jakiś znak świadczący o tym, że mogą zakończyć poszukiwania. Zrównał się z nimi, również bacznie obserwując ludzi, choć sądził, że w takim miejscu może być na pęczki zapłakanych dorosłych. Co pewien czas jedynie zerkał w stronę mundurowego, starając się nie być w tym zbytnio natarczywym. Chciał coś powiedzieć, cokolwiek, byle tylko mówić. – Mój znajomy też kiedyś zgubił dziecko w centrum Kapitolu, ale nie pamiętam, żeby wspominał mi coś o strażnikach pokoju pomagających mu w poszukiwaniach – powiedział, odwracając się ostatecznie w stronę rozmówcy, lecz dalej unikając patrzenia mu prosto w oczy. Oczywiście kłamał, nie miał znajomego, który zgubiłby dziecko (w ogóle niewielu jego znajomych miało już dzieci), ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy. – Jesteś nowy w tej branży czy może legenda o mundurowych posiadających serce jest prawdziwa? – wyrzucił z siebie bez zastanowienia. Dopiero po chwili dotarło do niego, jak mogło to zabrzmieć. Skrzywił się z lekka, zamierzając od razu przeprosić, ale niespodziewanie mała postać na rękach mężczyzny poruszyła się gwałtownie, wskazując na coś palcem. A właściwie na kogoś. - Tam. Tam są! – prawie krzyknęła, próbując oswobodzić się już z uścisku nieznajomego, a gdy opuścił ją na dół, pobiegła w we wskazanym kierunku. Leo bez zastanowienia podążył za nią, nie mogąc doczekać się zakończenia całej tej sprawy.
|
| | | Wiek : 27 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, broń palna, magazynek z 15 nabojami, zezwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Pią Maj 08, 2015 10:24 pm | |
| W czasie całego swojego dzieciństwa Victor widział naprawdę wiele, nie da się tego ukryć. Był w prawie każdym miejscu w Panem, rozmawiał z wieloma ludźmi. Zauważał też ich spojrzenia, kiedy wielki, bogato wyposażony samochód parkował niedaleko dystryktu, kiedy dowiadywali się, że właśnie ten pojazd na czterech kółkach stanowi dom czteroosobowej rodziny. Jako małe dziecko nie miał jeszcze tej świadomości, iż wiele osób pogardza jego rodzicami, dość niepochlebnie wypowiadając się o dwójce „napuszonych, zapatrzonych w siebie i bogatych dziwaków, którzy porzucają wygodne życie i narażają swoje dzieci”. Tak, jego rodzice byli dziwakami. Nie potrafili wpasować się w panujący w Panem kanon typowego mieszkańca Kapitolu i chyba nigdy nie próbowali tego uczynić. Od zawsze wydawali się robić wszystko na przekór społeczeństwu, które najwyraźniej jedyne, co miało na celu, to rzucanie im kłód pod nóg. Zaczęło się od miłości dwóch osób, które prawdopodobnie nigdy nie powinny się spotkać, nie powinny się zakochać, nie powinny wziąć ślubu a tym bardziej wychować dwójki dzieci. Nie była to historia o księciu i kopciuszku, choć mój ojciec zdecydowanie mógłby odegrać tą rolę. Był w końcu bogaty, młody, przystojny, a ona? Choć inteligentna, ładna i pracowita, była biedna i, według większości, nie miała żadnych perspektyw na przyszłość. Pracowała w barze, aby zarobić na studia, on zaś uczył się do zarządzania rodzinną firmą. Nosił eleganckie ubrania z najwyższych półek, ona szyła sama, przerabiając to, co znalazła w szafie matki. Dlaczego w ogóle mieszkała w tym mieście? Wydawałoby się, że bardziej nadawałaby się do życia w dystrykcie, gdzie na utrzymanie trzeba zarabiać pracą własnych rąk, gdzie nikt nie zwraca uwagi na ubiór i gdzie nie przynosi wstydu na ulicach, gdzie ludzie ubierani w wymyślnie stroje patrzyli na nią spode łba, jakby popełniła najcięższy, możliwy do wyobrażenia grzech. Rodzice ojca Victora nie aprobowali jego małżeństwa w sposób, w który by tego pragnął. Nie czynili uwag przy jego wybrance, jednak utrzymywali wstrzemięźliwość w kontaktach, rzucali ukradkowe, pełne pogardy spojrzenia i, gdy opuszczała ich towarzystwo, próbowali odwieść jedynego syna od tej dziewczyny, która nie była dla niego najlepszą. Mimo wszystko jednak nie dali się pokonać. Co więcej, ramię w ramię łamali kolejne bariery, aż w końcu porzucili wartości, które wpajano im od małego, zostawili za sobą miasto, które nie mogło zaoferować im nic nadzwyczajnego, opuścili rodzinę, zerwali dawne kontakty i wspólnie wyruszyli, aby odkrywać świat, żyć życiem, które należało tylko i wyłącznie do nich. Pozornie wydawali się tacy różni, w rzeczywistości jednak byli tacy sami. Kierowali nimi takie same wartości, pragnęli tego samego. I, co najważniejsze, kochali się. To samo próbowali także przekazać swoim dzieciom. Aby robić to, co kochają, nie patrząc na opinię ludzi, z którą musieli zmagać się przez większość swojego życia. Mówili, że byli złymi rodzicami. W końcu jak można pozwolić, aby dziecko nie miało domu? Wygodnego łóżka? Porządnego prysznica i ciepłego posiłku zjedzonego przy wspólnym stole? Jak poważny człowiek może dopuścić do tego, by jego pociechy wychowywały się w ciągłej drodze, narażając się na niebezpieczeństwa z tym związane? Byli niepoważni, niedojrzali i głupi. Byli dziwni. Po prostu dziwni. Opuścili majątek, zaprzepaszczając dostatnie i wygodne życie, przyglądając się mieszkańcom dystryktów jak zwierzętom w zoo, pogardzając nimi i śmiejąc się w głos. Gdy Victor dorósł zaczął zauważać wszystkie te krzywe spojrzenia rzucane pod ich adresem. Z czasem miał wrażenie, że plotki o ich przyjeździe rozchodziły się do każdego zakątka dystryktu, a ludzie przychodzili w miejsce, w którym zaparkowali, aby przyjrzeć się dziwnym podróżnikom, przybyłym z Kapitolu, których nie rozumieli i którym zazdrościli swobody, jaką posiadali. Początkowo było mu przykro. Odnosił wrażenie, iż wszyscy ci gapie sprawiają jego rodzicom niesamowity ból, wyrażając się o nich tak, jakby byli najgorszymi rodzicami. Nie mógł jednak nic zrobić. Wciąż był za mały, aby przeciwstawić się grupie dorosłych. Tamten świat wydawał się straszny, przerażający i zdecydowanie poza jego zasięgiem. Głos dziecka nie miał siły przebicia, był jak cichy, ledwie dosłyszalny szept, dochodzący gdzieś z dołu, z ust, które powinny pozostać zamknięte i które nie miały własnego zdania. Dlatego jedynie obserwował, mając nadzieję, że biciem własnego serca załagodzi jakoś te nieprzyjemne słowa. Rodzice jednak zdawali się nie przejmować tym, co mówią o nich ludzie. Nie udawali, że nie słyszą, wręcz przeciwnie - na każdym kroku podkreślali swoją „odmienność”, pokazywali, jaką zżytą i silną rodzinę stanowią. Jego rodzina była cudowna. Dość często wspominał czasy wczesnego dzieciństwa, uśmiechając się do własnych myśli. Wszystko było wówczas takie łatwe, przyjemne i proste. Nie było poważnych zmartwień, problemów przykrej, szarej codzienności. Victor nie musiał przejmować się następnym dniem, ponieważ ten, który trwał, był wystarczająco dobry. Nie musiał bać się o swoją przeszłość, ponieważ teraźniejszość była lepsza niż cokolwiek, co mógłby sobie wyobrazić. Kochał swoich rodziców, starszą siostrę, stary samochód, rozkładane łóżka, ogniska i gitarę. Uwielbiał ciepłe płomienie ogrzewające jego policzki, wesołe piosenki wyśpiewywane pod gołym niebem, przy świetle księżyca i gwiazd, chłody poranka owianego mgłą i duszne, letnie wieczory, podczas których patrzył w niebo i myślał. Czasem tęsknił za tym wszystkim, co kiedyś posiadał. Chciałby do tego wrócić, cofnąć się w czasie, zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło się potem i żyć tak, jakby jutro miało być o wiele bardziej odległe. Patrząc z perspektywy czasu tamto życie wydawało się być zaledwie snem. Opowieścią, przenoszoną z ust do ust, zacierającą się z każdym kolejnym słowem. Tęsknił, a jednocześnie nie potrafił utrzymać tych wspomnień, chwycić ich w dłoń i zachować przy swoim sercu jak kartkę papieru z numerem telefonu czy adresem. Twarze wszystkich osób zamazywały się z kolejnym mrugnięciem powiek, choć wciąż jeszcze nawiedzały go w snach, z których budził się ni to z przestrachem ni to z radością, iż jego podświadomość gdzieś głęboko trzyma to wszystko ukryte, zachowane za specjalną okazję. Brakowało mu tej dziecięcej niewinności, błogości i czystości ciała i umysłu. Dusza niestrudzona większymi problemami, głowa nieobciążona niepotrzebnymi myślami… Przyglądał się tej małej, zagubionej dziewczynce i docierało do niego, jak bardzo jej zazdrości. Może i było to trochę okrutne, w końcu jeszcze sekundę temu stała przed nim zmartwiona i zapłakana, jednak nie wątpił, iż za chwilę wszystko będzie w porządku. Znajdzie jej rodziców, wróci do przytulnego mieszkania, do własnego pokoju i zagłębi się w największych dziecięcych przyjemnościach. A on? On wejdzie do domu, zabierze jedynego, wiernego kompana na spacer, usiądzie na kanapie z kubkiem herbaty i wpatrzy się w okno, myśląc o Emily, o mężczyźnie, który przypominał mu ducha z jego przeszłości, bezimiennego, którego twarz mówiła mu o wiele więcej niż powinna, o getcie, nowym prezydencie, o życiu, które pozostawił za sobą… Ulżyło mu, kiedy dziewczynka się zgodziła. Posłał jej szeroki uśmiech, na chwilę odwracając się w stronę swojego towarzysza, kolejny raz przebiegając wzrokiem po jego twarzy, zatrzymując się tam dłużej niż powinien. Nie miał na to czasu, nie teraz, kiedy byli już tak blisko spełnienia kolejnego, dobrego uczynku. Delikatnie uniósł więc Emily do góry, sadzając na swoich barkach i chwytając za ręce, aby nie spadła. Była lekka jak piórko, niemalże nie odczuł jakiejkolwiek zmiany, gdy powoli poruszył się do przodu, aby przyspieszyć poszukiwania. Po chwili usłyszał obok siebie głos mężczyzny. Nie dawał mu on najmniejszych wskazówek co do tego, czy mogli się znać. Wysłuchał go z uwagą, przez cały ten czas obserwując jego twarz, jedynie co chwila zerkając przed siebie, aby zgrabnie lawirować wśród tłumu wyraźnie zdziwionych przechodniów. Kiedy skończył, roześmiał się na tą drobną uwagę, która bez wątpienia zawierała w sobie dużo prawdy. - Widzi pan – powiedział zaczął z uśmiechem, siląc się jednak na poważny ton – Nie taki diabeł straszy jak go malują. A miejskie legendy często mają w sobie o wiele więcej prawdy, niż można by przypuszczać – dokończył, zauważając, iż mężczyzna unika spojrzenia mu w oczy. Czyżby on też odnosił to dziwne wrażenie znajomości, o której Blythe nie mógł sobie przypomnieć? Z rozmyślań wyrwał go krzyk jego pasażerki, która zaczęła wyrywać się z jego uchwytu, chcąc jak najszybciej wrócić do rodziców. Postawił ją na ziemię, a kiedy pognała we wskazanym kierunku, ruszył za nią, oglądając się przez ramię, czy ich towarzysz uczynił to samo. Po chwili stanęli przed parą, wyglądającą na wyraźnie zmartwionych, którzy już trzymali w objęciach ukochane dziecko. Victor uśmiechnął się do nich ciepło, mrugając do Emily, która spojrzała w jego stronę w wyraźnie lepszym nastroju. - Dzień dobry – powiedział, spoglądając na dorosłych – Nazywam się Victor Blythe i wraz z tym mężczyzną pomagaliśmy tej oto młodej damie państwa odnaleźć – dodał swobodnym tonem, nie widząc potrzeby zachowywania się w oficjalny sposób. Przyjął jednak zdziwione podziękowania ze strony rodziców, którzy chyba także nie spodziewali się tak uprzejmego Strażnika i wysłuchał całej historii o zgubieniu ich córki i monotonnych poszukiwaniach – Widzę jednak, że nie będę już więcej potrzebny. Życzę więc miłego dnia. Do widzenia, Emily – dokończył po chwili, będąc pewnym, iż jego obecność jest zbyteczna, ściskając jeszcze dłoń mężczyzny, po czym odszedł kilka kroków i w końcu odwrócił się w stronę towarzysza – Cóż, misja zakończona sukcesem – roześmiał się krótko - Bardzo dziękuję za pomoc… i wykazanie iście obywatelskiej postawy, panie… - urwał, zdając sobie sprawę z tego, iż mężczyzna nie podał mu swojego nazwiska. Wyciągnął w jego stronę dłoń, uśmiechając się lekko i czekając. Musiał przyznać, iż teraz, gdy wreszcie nie był zajęty wyprawą poszukiwawczą, zaczynała zżerać go ciekawość. Czy poznanie nazwiska pomogłoby odświeżyć mu pamięć albo utwierdzić w przekonaniu, iż nigdy wcześniej się nie spotkali?
|
| | | Wiek : 27 lat Zawód : menadżer 'Vanillove' oraz działacz społeczny Przy sobie : dowód, telefon, prawo jazdy Znaki szczególne : nieobecne spojrzenie, lekko powiększona tarczyca Obrażenia : problemy z tarczycą
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Nie Maj 10, 2015 9:40 pm | |
| uwaga na kupę ;__;
Wydawało mu się, że to popołudnie chyba już niczym nie zdoła go zaskoczyć. Wystarczyło, że odkrył w sobie zadatki na obywatela roku, że odważył się porozmawiać ze Strażnikiem Pokoju (z własnej woli!), a potem jeszcze spotkał kogoś, kto przypomniał mu dawnego przyjaciela. Do pełni szczęścia brakowało jedynie gorącego, czarnego espresso, odznaczającego się kontrastem w białej filiżance oraz zacisznego kąta w swojej kawiarni, gdzie mógłby usiąść, przyjrzeć się klientom, pracownikom, poczuć czas uciekający mu przez palce i rozluźnić spięte mięśnie karku. Na szczęście tę część dnia zawsze można było nadrobić. Z utęsknieniem więc wyglądał już ku pożegnaniu z dziewczynką oraz mężczyzną, tym bardziej po swoim ostatnich słowach, które może i nie stanowiły szczytu nietaktu, ale zostały wypowiedziane pod wpływem szargającego nim zdenerwowania. Co z tego, że ich odbiorca zareagował śmiechem, a potem jeszcze odpowiedział tym beztroskim tonem, jakby na co dzień słyszał podobne pytania? Gdyby wiedział, ile kosztowało Leo wyrzucenie tych zbitków słów, które chyba tylko cudem złożyły się w sensowną wypowiedź, pewnie nie odpowiadałby w taki sposób, lecz Leo nie zamierzał wyprowadzać go z błędu. Dopiero co wyleczył się z irracjonalnego lęku przed patrzeniem na nieznajomego-Victora, nie chciał tak od razu wpędzać się w kolejne nerwy. W końcu nadal, gdzieś tam z boku, towarzyszyła mu myśl, że ten człowiek mógł faktycznie być tym, którego on poszukiwał przez tyle czasu. A nawet jeśli, to dlaczego tak panicznie boisz się mu spojrzeć w oczy? Czy to właśnie nie na wasze ponowne spotkanie tyle czekałeś? Ledwie zauważalnie potrząsnął głową, odtrącając od siebie tę myśl. Oczywiście, że na to czekał, chciał, aby Victor z powrotem wkroczył w jego życie, żeby wszystko znów było takie proste jak kiedyś, ale z drugiej strony obawiał się tego. Po pierwsze nie mógł mieć całkowitej pewności, że przyjaciel nie zmienił się jakoś diametralnie, dalej był tą samą otwartym, przyjaznym człowiekiem, co parę lat temu. Po drugie, i co ważniejsze, w pamięci Leo nadal świeże było ich pożegnanie, a raczej zamieszanie, jakie wprowadziło nie tylko między nich, ale też w jego głowie. Czy jeśli spotkają się po takim czasie, będą to rozpamiętywać? Czy tamten będzie żądał od niego wyjaśnień? I czy on będzie umiał mu ich udzielić? Do tej pory uparcie omijał ten temat szerokim łukiem, spychał go na dno świadomości, nie potrafiąc samemu porazić sobie z odpowiednim naświetleniem sprawy oraz obawiając się tego wyników. A teraz? Teraz to wszystko wracało, domagając się jego uwagi, jakby musiał porzucić inne problemy i znaleźć odpowiedź w tej właśnie chwili. Jak to dobrze, że odnaleźli już rodziców dziecka, przynajmniej w końcu będzie mógł oddalić się od przyczyny swoich problemów i przez parę dni znów o nich zapomnieć. Aż do następnego spotkania, które chyba mogło już wkrótce się przytrafić. Gdy strażnik przedstawił się, Leo nie miał pewności, kto miał gorszą minę: on czy opiekunowie Emily? W ciszy przetrawiał usłyszaną informację, powtarzając usłyszane nazwisko i próbując nie roześmiać się na głos. Nie wierzył własnym uszom. Teraz miał już całkowitą pewność, odpowiednie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce i wiedział. Dobrze, że cały czas byli obecni rodzice dziecka, bo zapewne tylko oni powstrzymywali go przed… ponownym zrobieniem czegoś głupiego. Nie żeby aż do tego stopnia przejmował się opinią innych, właściwie nawet nie skupiał się na wymianie zdań między nimi oraz strażnikiem, stał jedynie oniemiały z błąkającym się na ustach słabym uśmiechem, wyczekując momentu, gdy wreszcie oddalą się i znów nieco swobodniej będzie mógł przyjrzeć się mężczyźnie, po raz kolejny upewnić się, że to naprawdę on. Jedynie przelotnie skinął głową oddalającej się szczęśliwej rodzince, w mig zapominając o ich nieszczęściu i odwracając się już w stronę mężczyzny. Tym razem było trochę inaczej. Może i nie napastował go wzrokiem, ale nie uciekał już tak bardzo przed jego spojrzeniem. Rysy twarzy siedemnastoletniego Victora w końcu nałożyły się na rysy strażnika i faktycznie, dostrzegał spore podobieństwo. Ale dlaczego dopiero teraz? Dlaczego pamięć zawiodła go w kwestii akurat tej osoby? Powoli przeszedł z nim parę kroków na bok, wyraźnie wyczuwając, że ich wspólny czas już dobiegał końca i odruchowo próbując nieco wydłużyć. Niestety w ogóle nie w porę. Nawet jego słowa, które zapewne miały brzmieć miło, zabolały Leo. Zmusił się do jakiegoś tam uśmiechu, ale wypadł dość blado wśród tej podniosłej atmosfery, jaką wprowadziła wypowiedź strażnika… a przynajmniej do momentu, gdy zawahał się przy wymienieniu jego imienia lub nazwiska. Dopiero w tamtej chwili zdał sobie sprawę, że tak naprawdę żadne z nich nie przedstawiło się sobie nawzajem. Nie ścisnął więc jego ręki, ale spojrzał ciekawie na towarzysza. Schował dłonie do kieszeni i zaśmiał się na głos. - No tak, nie pamiętasz mnie, Victorze? Naprawdę tak strasznie się postarzałem? – zapytał ściągając brwi, jakby naprawdę zastanawiał się, czy ma już siwe włosy i zmarszczki wokół oczu. Uśmiechnął się smutno i zerknął na spokojną rzekę, obracając w głowię kostkę z obrazami z przeszłości. Dom, pola zbóż oraz sady, całe morza sadów ciągnące się w każdą stronę, mieniące się wszystkimi barwami owoce oraz ich słodki zapach. – Faktycznie, pewne rzeczy uległy zmianie, żaden z nas nie jest już nastolatkiem z głową w chmurach, planującym przyszłość na najbliższe parę lat, bo ta przyszłość już nadeszła i zreorganizowała wszystkie nasze marzenia. Zostało już tylko samotne wzgórze w Jedenastym Dystrykcie, o którym żaden z nas nigdy nie pomyślał, prawda? Ale nie martw się, nie jestem taki bystry, ja też znam na pamięć parę pięknych frazesów jak „iście obywatelska postawa”. Naprawdę takie rzeczy wkłada się dziś w usta strażnikom pokoju? – zapytał, powracając do niego spojrzeniem i znów się uśmiechając, żeby zaraz potem znowu spoważnieć. – Nie poznałem cię wcześniej, a już szczególnie w tym stroju. Pewnie w dużej mierze dlatego, że z dawnego Leonarda pozostała we mnie ta śmieszna awersja do porządkowych – powiedział, czekając na jego reakcję, będąc gotowym na każdy rodzaj emocji, który przemknie po jego twarzy, a nawet na krótki uścisk, mając nadzieję, że choć odrobinę uda mu się dzięki temu przedłużyć ich spotkanie.
|
| | | Wiek : 27 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, broń palna, magazynek z 15 nabojami, zezwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki Pią Maj 29, 2015 9:31 pm | |
| Blythe nigdy nie zaprzeczał, iż pamięć bywa zawodną. Żył z pełną świadomością tego, iż prędzej czy później niektóre fakty z jego przeszłości zaczną zmieniać swoją formę, pewne informacje będą się zamazywać, przeistaczać, aż w końcu pozostaną jedynie mglistymi obrazami, strzępkami słów unoszącymi się w jego umyśle na fragmentach spalonych kartek, bez większego ładu i składu. Dobrze wiedział, że kiedyś nadzieje taki moment, kiedy patrząc przez okno będzie uśmiechał się do ciepłego uczucia w sercu, które przyniosło my wspominanie dawnych czasów, jednak same wspomnienia nie będą miały większego sensu. Nie będzie ich, pozostanie jedynie bijące mocniej serce, błysk w oczach i kąciki ust uniesione do góry. Tak może być, ale nie musi. Równie dobrze może te wspomnienia pielęgnować, odtwarzać w swojej pamięci każdego dnia na nowo, aby za kilkadziesiąt lat (pod warunkiem, iż w ogóle dożyje tak sędziwego wieku) móc z pełną świadomością opowiadać swoim wnukom o wspaniałych podróżach po dystryktach, rodzicach, których nie wymieniłby za żaden skarb świata czy wspaniałych ludziach, którzy zmienili jego życie na lepsze. Chciałby móc patrzeć w lustro z wyrazem zadowolenia na pooranej zmarszczkami twarzy, wiedząc, iż przeżył swoje życie najlepiej jak potrafił, iż nie zmarnował ani jednej jego sekundy na zamartwianie się błahymi sprawami, że korzystał z okazji, które podsuwał mu Los i że żadna szansa na zmianę choćby drobnego aspektu swojej codzienności nie uciekła mu sprzed nosa, kiedy był zbyt zajęty patrzeniem w szary chodnik pod stopami, skupiając się na żmudnej, ale jakże satysfakcjonującej pracy. Chciały kiedyś powiedzieć, iż na zawsze zmienił wizerunek Strażnika Pokoju w oczach społeczeństwa, wynosząc ten zawód na wyżyny, stawiając go w jasnym świetle, jako ludzi, którzy pilną porządku i są tam dla ludzi, a nie dla rządu, który może manipulować nimi w każdy możliwy sposób. Jako zwykły, przeciętny człowiek, Victor pragnął naprawdę wielu rzeczy. Część z nich była na wyciągnięcie ręki, inne wymagały pracy, czasu i cierpliwości, a jeszcze inne… zdawały się być zupełnie niemożliwe, wyssane z palca, wyciągnięte z kosmosu i najlepszych książek fantastycznych, jakie ktokolwiek mógł kiedykolwiek napisać. Nie mógł nic na to poradzić, ale nie zaprzeczał, iż czasem oddawanie się nierzeczywistym marzeniom było o wiele lepsze, niż przeżywanie szarej rzeczywistości, która i jemu potrafiła dać w kość. Cała sprawa potoczyła się znacznie szybciej niż przypuszczał. Odnaleziona para w rzeczywistości zdawała się być zaniepokojonymi rodzicami małej Emily, która przylgnęła do ich ciał, obejmując ich swoimi drobnymi rączkami, nie musząc już martwić się o to, iż po raz kolejny zostanie narażona na tak wielki stres. Przyglądał się przez chwilę, jak witają się ze swoją córką, ocierając z jej policzków pojedyncze łzy. Sam uśmiechał się lekko, nie wiedząc czemu cała ta sytuacja, mimo początkowego tragizmu, nagle wywołała w jego sercu przyjemne uczucie ciepła, a kąciku ust same wędrowały do góry. Pamiętał, kiedy on i jego siostra byli tak samo mali, tak samo niewinni. I chociaż to ona zawsze była od niego starsza, kiedy odrobinę podrośli zawsze poczuwał się w obowiązku bronić ją przed wszystkim, co złe na świecie. Jako brat, jako mężczyzna (choć wtedy był zaledwie chłopcem), musiał sprawić, aby jej życie nie było zbyt ciężkie, aby pomimo często niezbyt dogodnych warunków było tak, jak być powinno. Oczywiście do czasu, kiedy to on nie potrzebował jej pomocy, kiedy ich relacja chwilowo uległa zmianie, a cisza i milczenie były naprawdę obciążające. Nie winił jej, jakże mógłby ją winić? To on dopuścił się zbrodni, do on popełnił czyn niewybaczalny, karalny, to on, wtedy myślał jeszcze, że nieodwracalnie, zmienił w jej oczach swój wizerunek, stając się kimś, za kogo nigdy nie mogłaby go podejrzewać. Robimy potworne rzeczy dla ludzi, których kochamy powiedziała, kiedy w końcu pokonała ten lęk, kiedy za namową matki usiadła na skraju łóżka i zamknęła jego dłoń w swojej, ciepłej, lekkiej, delikatnej i szczupłej. Po raz drugi od chwili, w której ojciec wprowadził go do przyczepy w ubraniach pokrytych krwią, spojrzała mu w oczy, jednak nie było w nich ani przerażenia, ani zniesmaczenia ani nawet zdziwienia, iż ten kochany, dobry i czuły starszy brat mógł zrobić coś tak potwornego. Kochał ją całym sercem, jak siostrę i przyjaciółkę, powierniczkę jego największych sekretów. A teraz, nie wiedząc czemu patrząc w twarz tej drobnej istoty, która pod żadnym pozorem do Elizabeth podobna nie była, przypomniał sobie każdą ich wspólną chwilę, jej głos obijał się o jego czaszkę i dźwięczał w uszach. I nie mając pojęcia dlaczego, myślał o niej jak o zmarłej, jak o kimś, na kogo odnalezienie nie ma już nadziei. Jak to możliwe, iż ją utracił? W końcu to zawsze on był tym, który wierzył najdłużej, tym, który dążył do celu uparcie, nie poddając się za żadną cenę, walcząc. Tak długo łudził się, iż uda mu się ją znaleźć, że jeszcze kiedyś ją ujrzy i chyba przyszedł ten moment, w którym docierało do niego, iż zbyt wiele czasu minęło, aby to jedno marzenie było jeszcze możliwym do spełnienia. Mówi się, że czas leczy rany. Być może kiedyś tak będzie, może za parę lat pogodzi się z tym, iż Elizabeth Blythe zginęła gdzieś, nie mogąc pożegnać się z własnym bratem, który nie zadbał o to, aby była bezpieczna. Nie wypełnił braterskiego obowiązku wtedy, kiedy był on naprawdę potrzebny. Miał wrażenie, że mógłby tak stać wieczność, śledząc oddalające się sylwetki postaci, szczęśliwych powrotem do życia, która wydawało się być naprawdę dobrym. Wieczność jednak może poczekać, jednak to, co czeka na nas za rogiem, może w każdej chwili uciec, wyślizgnąć się w rąk w momencie, w którym gotowi byliśmy, aby to chwycić. W końcu mógł skupić się na tym, co jeszcze chwilę temu pozostawało jedynie niewyraźnym tłem wydarzeń, w których przyszło mu odegrać dość istotną rolę. Mógł zastanowić się uważniej, przyglądając się twarzy wciąż jeszcze nieznajomego mężczyzny, nad tym, czy jego mózg właśnie zaczyna płatać mu figle, czy może w dalszym stopniu wszystko z nim dobrze, a dziwne uczucie pustki w pamięci podpowiada mu, iż człowiek stojący naprzeciw rzeczywiście ma jakieś znaczenie. Choć, w mniemaniu Victora, wszyscy ludzie mieli jakieś znaczenie, większe lub mniejsze, ale zawsze. Czekał cierpliwie, licząc na jakikolwiek gest, uściśnięcie dłoni i podanie nazwiska, jednak nic się nie wydarzyło. Jego wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu, dziwnie wypełniając dzielącą ich przestrzeń, aż w końcu powoli opadła na powrót wzdłuż jego ciała. W podobnym tempie zniknął też uśmiech. Zaczynał mieć wrażenie, iż szczerzy się jak idiota, na siłę starając się utrzymać przyjazną atmosferę pomiędzy obcymi ludźmi, manifestując dookoła to, jak dobrym i pogodnym jest Strażnikiem. Kolejne dziwne wrażenie, które wypełniło jego umysł, wiązało się z dziwną ciszą, która panowała dookoła, choć przecież otaczał ich tłum. A później usłyszał śmiech, zdający się nie na miejscu, zupełnie nie pasujący do sytuacji i poczuł się głupio. Jak człowiek, który w całej grupie ludzi jest jedynym nierozumiejącym żartu. Następne były słowa. Choć chyba w Biblii, tej religijnej księdze ludzi, którzy żyli na tych ziemiach wiele lat przed nim, to słowo pojawiło się na początku. Może i w tym wypadku było podobnie, ponieważ słowa mężczyzny sprawiły, iż chwilowo wszystko to, co wydarzyło się wcześniej, nie miało większego znaczenia. Nie pozostało mu nic innego jak słuchać i liczyć, że zacznie rozumieć, ponieważ póki co wszystko, co mówił, pozostawało dla niego zagadką. Poza tym, iż mężczyzna skądś go znał. Nigdy nie sądził, iż w wieku 27 lat przyjdzie mu doznać utraty pamięci. Mógł tłumaczyć się upływem czasu, zmianą, która bez wątpienia była nieunikniona. Bo ile to lat minęło, odkąd wiedzieli się po raz ostatni? Nie zamierzał przewrócić się z wrażenia, nie cofnął się ze zdziwienia i strachu, który bez wątpienia mógłby się wystąpić, gdy patrzył w twarz… jego, nie mając pojęcia, co powinien powiedzieć. Przeprosić, że go nie poznał? A może bez słowa uścisnąć, licząc, że to rozwiąże wszystkie problemy, jeśli jakiekolwiek w ogóle między nimi istniały? Chwilę stał, po prostu patrząc. Nakładając wspomnienie, przeszłość, na to, co widział teraz. Na mężczyznę, który jeszcze chwilę temu wydawał się obcy, a teraz… teraz był przyjacielem. Chociaż czy naprawdę miał prawo go takim nazywać? Czy to wszystko, co wydarzyło się kiedyś, miało jeszcze znaczenie, biorąc pod uwagę czas, jaki ich dzielił i fakt, że nie wiedzieli nic o osobach, którymi się stali? Serce chyba rozdzierały mu miliony emocji i przez to wszystko jedyne, co odczuwał, to chwilowa pustka. Niemożność odczucia szczęścia, zdziwienia czy szoku. Jedynie pustka, spokojna cisza i pytania, mnóstwo pytań, które tak bardzo chciał zadać i na które nie mógł się zdobyć. Uśmiechnął się powoli, mając ochotę uczynić tak wiele rzeczy naraz, aby pokazać jak bardzo się cieszy, ponieważ nagle ta cała pustka ustąpiła miejsca dziwnej euforii. Ileż to razy wyobrażał sobie tą chwilę? Ile razy marzył o zobaczeniu go znowu, o spotkaniu przyjaciela, którego brakowało mu w tej kapitolińskiej codzienności? A teraz, kiedy tu był, kiedy stał naprzeciwko niego, tak bliski i daleki zarazem, nie potrafił zdobyć się na żadne pojedyncze słowo, uścisk ręki, mrugnięcie powieką czy ciężkie westchnięcie, wskazujące cokolwiek, jakikolwiek kierunek, który naprowadziłby go naprawdę o tym, jak Victor się czuje. - Leo – powiedział w końcu, mając wrażenie, iż w jego oku pojawił się błysk, kiedy od tak dawna mógł wypowiedzieć to imię nie w pustkę mieszkania, ale w stronę osoby, do którego ono należało – Myślałem o tamtym wzgórzu – powiedział zgodnie z prawdą, patrząc mu prosto w oczy i ciesząc się, iż wreszcie nie ucieka spojrzeniem. Zamrugał szybko, mając świadomość, jak wiele rzeczy wiąże się z tamtym wzgórzem, złotymi polami, kolorowymi sadami, każdą sekundą, którą spędzali w swoim towarzystwie – Masz rację, tych słów nie wkłada się w usta strażników, a przynajmniej nie tych, których ty znasz – powiedział, nie bardzo wiedząc, co zrobić, jak zareagować. Wciąż jeszcze był w szoku i powoli to wszystko zaczynało do niego docierać. Leo jest tutaj. Żywy. Tak blisko. Wahając się chwilę, niepewnie, jakby nie do końca był pewien, czy to, co chce zrobić, jest najlepszym pomysłem, w końcu podszedł do niego i przytulił go, krótko i szybko, zaznaczając jedynie, iż wciąż może mieć w nim przyjaciela, jeżeli dawno temu nie postanowił zrezygnować z tej jednej przyjaźni. Kiedy go puścił, spojrzał na zegarek, mając świadomość, iż przed pójściem do domu powinien jeszcze zajrzeć na posterunek, złożyć raport ze swojego dyżuru i nie spóźniać się przez sprawy osobiste, które według szefostwa mogły przecież poczekać. Wyjął szybko notes i długopis, zapisując na kartce swój numer i bez wahania wpychając ją w dłoń Leo, uśmiechając się przy tym tak, jak zawsze. - Niestety muszę już iść, wciąż jestem w pracy i mam trochę papierkowej roboty – powiedział, patrząc na niego i licząc na to, iż nie uzna jego odejścia za tchórzliwą ucieczkę – Zadzwoń do mnie, albo napisz. Mamy o czym rozmawiać – dodał, robiąc kilka kroków w tył, po czym odwrócił się. Po chwili jednak spojrzał jeszcze przez ramię, jakby chciał się upewnić, iż jego przyjaciel ciągle tam stoi – I Leo – zaczął powoli, nie mogąc tak po prostu odejść, bez jakiegokolwiek znaku, iż wciąż mu zależy, aby ta przyjaźń trwała – Tęskniłem za tobą – uśmiechnął się po raz ostatni, po czym w stanie niecodziennej euforii zniknął w tłumie przechodniów. Ufał mu, że zadzwoni, że nie wrzuci tej kartki do kieszeni płaszcza i nie postanowi tak po prostu zapomnieć. |zt
|
| | |
| Temat: Re: Prawy brzeg rzeki | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|