|
| Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 27 lat Zawód : menadżer 'Vanillove' oraz działacz społeczny Przy sobie : dowód, telefon, prawo jazdy Znaki szczególne : nieobecne spojrzenie, lekko powiększona tarczyca Obrażenia : problemy z tarczycą
| Temat: Leonard Madden Pią Maj 08, 2015 11:33 am | |
| Niewielki, parterowy dom położony na obrzeżach Dzielnicy Wolnych Obywateli na jednej ze spokojniejszych ulic, z wysokimi oknami, garażem, zainstalowanym alarmem i tylko jedną parą drzwi wejściowych. Ze czterech stron otoczony ogrodzeniem oraz drobnymi, równo przyciętymi krzewami (o które Leo dba sam) rozciągającymi się wzdłuż niego oraz niewielkim ogródkiem z tyłu domu (o który zwykle nikt nie dba). Wnętrze budynku podzielone jest na dwie części: gościnną i prywatną. W pierwszej mieści się salon z kuchnią, w których rzadko kiedy panuje porządek, nawet pomimo uczucia czystości spowodowanego kolorami ścian i mebli oraz względnym ułożeniem przedmiotów - wystarczy przyjrzeć się im dokładniej. Obok znajduje się łazienka oraz sypialnia dla gości - zwykle świecące pustkami, ale jednocześnie zachowujące miano jednych z najczystszych pomieszczeń w całym domu. W ostatniej części, nieco w głębi, mieści się sypialnia oraz łazienka należące do Leo - dwa pomieszczenia, w których spędza najwięcej czasu. Sypialnia zwykle zawalona jest stosem porozrzucanych papierów oraz książek leżących zarówno na biurku jak i na podłodze, kubki po kawie często zalegają na półkach, a jej okna zawsze są uchylone, nawet w zimie. Łóżko to jedyne wolne miejsce, lecz nawet tu rzadko kiedy zagląda porządek. Łazienka wygląda nieco lepiej, przynajmniej z pozoru. Jedna z żarówek już dawno się przepaliła, a po wiszących na ścianie obrazkach zostały jedynie dziury w ścianach, nie wspominając o obumarłym kwiatku. |
| | | Wiek : 27 lat Zawód : menadżer 'Vanillove' oraz działacz społeczny Przy sobie : dowód, telefon, prawo jazdy Znaki szczególne : nieobecne spojrzenie, lekko powiększona tarczyca Obrażenia : problemy z tarczycą
| Temat: Re: Leonard Madden Pon Cze 08, 2015 12:32 pm | |
| / zaułek
Odpowiedzialność. To słowo zdawało się ciążyć mu bardziej niż chłopak jeszcze parę minut temu zwieszający się z jego klatki piersiowej. Wsiadając do samochodu, zdał sobie sprawę, że od tej pory musi wziąć ją za nich oboje, a to jednocześnie przerażało i motywowało go. Przez dłuższą chwilę siedział w ciszy w pojeździe, z pomocą lusterka wstecznego próbując przebić wzrokiem ciemność na tylnym siedzeniu. Ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że postąpił dobrze, decydując się pomóc. Jednak co jeśli faktycznie natknęliby się na patrol? Czy kogokolwiek interesowałaby coś tak błahego jak jego dobre chęci? Doskonale znał odpowiedź na to pytanie, ale nie było już ani czasu ani możliwości, aby się wycofać. Zresztą chyba nawet nie chciałby tego. Podjął decyzję już jakiś czas temu, nie do końca zdając sobie z tego sprawę. W końcu uruchomił silnik i powoli wyjechał na ulicę. Był zdenerwowany. Siedział sztywno, wyprostowany z palcami kurczowo zaciśniętymi na kierownicy. Prowadził bardzo ostrożnie, starał się brać zakręty jak najlżej, nie przekraczać prędkości, ale też nie zwalniać niepotrzebnie, a przede wszystkim bardzo uważnie obserwować drogę. Może i nie każdy mijany samochód wywoływał u niego mini atak serca, ale te większe na pewno. Chyba tylko resztki zdrowego rozsądku pozwalały mu nie zahamować gwałtownie, gdy naprawdę zobaczył strażnika pokoju, zapewne wracającego do domu po ciężkim dniu i kompletnie nie zwracającego uwagi na kilka pojedynczych samochodów sunących akurat po jezdni. Musiał się uspokoić. Zerknął ostrożnie do tyłu, a kiedy nie zauważył żadnego ruchu, odezwał się po raz pierwszy od dawna. – Wszystko w porządku? – Miał nadzieję, że tamten jeszcze żyje. Nie odzywał się od dłuższej chwili, choć możliwe, że z tych wszystkich emocji Leo zwyczajnie go nie słyszał. Zatrzymali się na światłach, gdy akurat zdał sobie sprawę, że jeszcze nie miał okazji się przedstawić. Właściwie może to nawet lepiej, w razie czego nie wyjawiłby nikomu jego nazwiska. Z drugiej strony, jeśli jeszcze raz miałby nazwać go „panem” (co oczywiście nie uszło jego uwagi, nie był przecież stary)…- Powiedz, jeśli coś byłoby nie tak. I najlepiej mów mi Leo. Jeden problem mniej. Ledwie zdążył to pomyśleć, na horyzoncie zamajaczyły akurat słabo oświetlone kontury jego domu. Niesamowita ulga wlała się w jego serce. Odetchnął cicho i, teraz już spokojniej, przejechał parę ostatnich metrów, minął bramę i w końcu zaparkował w garażu. Nareszcie bezpieczna przystań wśród bezkresnego morza niebezpieczeństwa. Wysiadł szybko, szukając już kluczy od domu, ale zaraz potem cofnął się i, jak prawdziwy dżentelmen, otworzył drzwi Lenny’emu, a potem, już nieco mniej jak dżentelmen, pomógł chłopakowi wygramolić się na zewnątrz. Oczywiście znowu pozwolił mu oprzeć na sobie swój ciężar ciała, co było bezpośrednio związane z nawiązaniem kontaktu fizycznego… i co Madden nie przyjął zbyt dobrze. Co prawda nie odsunął się, nic nie powiedział, ale poczuł jakiś zimny dreszcz na plecach. Nie był przyzwyczajony do tego rodzaju poufałości, a już szczególnie nie w kontaktach z mężczyznami. Musiał więc zdusić w sobie wszystkie te nieprzyjemne uczucia i w końcu zaprowadzić tamtego do domu. Co okazało się wcale nie takie proste. Zamknął garaż i powoli, z uwieszonym na sobie chłopakiem, przeszedł do wejścia. Czuł się okropnie dziwnie przez tą bliskość – coś pomiędzy złością i bezradnością. Po drodze na nowo rozpoczął żmudny proces przetrząsania kieszeni w poszukiwaniu właściwych kluczy, a kiedy w końcu je znalazł, nie wiadomo czemu wypadły mu z ręki. Zaklął pod nosem, oddychając ciężko. Był już chyba na skraju wyczerpania psychicznego z powodu tych wszystkich stłoczonych w nim emocji. Musiał pomóc poszkodowanemu na chwilę oprzeć się o ścianę budynku, a sam po ciemku szukał zguby wśród trawy. Jak to dobrze, że kosił ją ostatnio, przynajmniej poszukiwania nie zajęły mu zbyt długo. Po chwili otwierał już drzwi i zapalał światło w salonie. Jednak zanim z powrotem pozwolił, aby tamten się na nim oparł, coś zauważył. A konkretnie wszechobecny bałagan. No ładnie. - W razie czego przepraszam, jeśli w środku może panować lekki chaos – rzucił szybko, podchodząc z powrotem do Lenny’ego. LEKKI. Tak, co prawda salon czy kuchnia nie wyróżniały się jakoś szczególnie czystością, jednak nie było aż tak źle. Kurz zalegał jedynie w niedostępnych dla oka ludzkiego miejscach, trochę papierów walało się przy stoliku, razem z kubkami kawy, dywan leżał zwinięty za kanapą, a żarówki w niektórych lampach były poprzepalane. Nic niezwykłego, po prostu mieszkanie kawalera. Leo mimo wszystko miał nadzieję, że tamten nie będzie przejmował się wnętrzem. Jako uciekinier pewnie prowadził o wiele gorsze życie, może bywał w brzydszych, bardziej nieuporządkowanych wnętrzach niż to, co czekało go za progiem.
|
| | | Wiek : 24 lata Zawód : Artysta malarz Przy sobie : nóż ceramiczny, gaz pieprzowy
| Temat: Re: Leonard Madden Wto Cze 30, 2015 11:28 pm | |
| /z zaułka
Wszystko wskazywało na to, że chwile największej grozy miał już za sobą. Chociaż lepiej było nie mówić „hop”, zanim się nie przeskoczy i z prawdziwie głębokim odetchnięciem ulgi wolał jeszcze poczekać. Teoretycznie zagrożenie jeszcze nie minęło i w każdej chwili z każdej strony mógł nadejść jakiś Strażnik, dwóch, ewentualnie cały oddział akurat patrolujący ten teren. Z rozluźnieniem się musi poczekać, aż dotrą do domu przemiłego Wolnego Obywatela, na razie powinien zachować czujność. Co wcale nie było takie łatwe, gdyż rozpraszało go wszystko, co tylko mogło: a to prawie każda komórka ciała, krzycząca, że „TAK BARDZO BOLI”, a to jego własne myśli, podkreślające, jakim wielkim życiowym nieudacznikiem jest (i żyje tylko i wyłącznie dzięki niesamowitemu szczęściu), a to z jednej strony rozkoszne ciepło, bijące od ciała mężczyzny, a z drugiej kłujące zimno prawie-zimowego wieczoru. Ledwo się skupiał na tym, jak stawia kroki, a co tu dopiero mówić o wyglądaniu niebezpieczeństwa. W samochodzie zwinął się w kłębek, postanawiając udawać stertę jakiś starych szmat (choć właściwie zakrwawiona sterta szmat jednak wzbudza zainteresowanie). Jednocześnie doszedł wniosku, że w takiej pozycji rana mniej mu doskwiera. Lecz dalej był to ból ledwo do zniesienia, a to, że jeszcze nie krzyczy w niebogłosy jest jawną oznaką jego niesamowitego męstwa. Doprawdy, chyba mało kto znosi takie obrażenia z takim spokojem. – Umieram – poinformował więc swojego wybawiciela, kiedy tylko dotarł do niego jego głos. Śmierć na tylnym siedzeniu auta jest dość mało chwalebna, ale zawsze to lepiej, a przynajmniej wygodniej, niż śmierć w ponury zaułku. Naprawdę nie był pewny, ile jeszcze wytrzyma, pytanie, czy przeżyje dzisiejszą noc już dawno nie jawiło mu się aż tak wyraźnie… no dobra, jawiło się właściwie nieustannie, cały czas gdzieś nad nim wisiało albo zaglądało mu przez ramię, a ostatnio chyba nawet zaczęło układać jakąś wpadającą w ucho melodię, byleby tylko o nim nie zapomniał. Jednak do tej pory właściwie w każdej zagrażającej życiu sytuacji miał koło siebie kogoś, kogo znał, czy to przyjaciela, czy kolczatkowego towarzysza. Obecny przypadek sporo różnił się więc od poprzednich i chociaż Lenny już zawierzył swój smutny los nieznajomemu mężczyźnie, to tak naprawdę jeszcze mu nie tyle co wierzył, a chciał uwierzyć, że dumnie zwany wolnym obywatel rzeczywiście planuje go uratować, a nie pomóc kopać grób. – Niezmiernie miło jest mi cię poznać, Leo – powiedział najbardziej oficjalnym tonem, na jaki było go w tym momencie stać, żałując, że obecnie nie potrafi nawet z godnością skinąć mu głową. – Ja nazywam się Lennart Bedloe – uznał za stosowne również się przedstawić, decydując się na podanie mu swoich pełnych personaliów. W końcu i tak wiedział, komu pomaga, ukrywanie swojej tożsamości nie miało najmniejszego sensu. – Ale mów mi po prostu Lenny – dodał zaraz, już mniej formalnie, za to starając się brzmieć bardziej przyjaźnie. Jednak mówił z takim wysiłkiem, że fakt, czy Leo odczytał ton jego głosu tak, jakby tego sobie życzył, pozostawał zagadką. Odniósł wrażenie, że jechali całe wieki, podróż okrutnie mu się ciągnęła i w pewnym sensie istotnie była drogą przez mękę. Lenny żywił tylko nadzieję, że jeszcze się nie wykrwawił albo że w ranę nie wdała się żadna paskudna infekcja. Z infekcją miałby dopiero problem, nie był pewien, czy lekarze z Kolczatki byli przygotowani na takie wypadki (choć na logikę powinni być, ale nigdy nic nie wiadomo, szczególnie Lenny nie wiedział, jeszcze nigdy nie miał okazji tam gościć). I czy w ogóle dałby radę do bunkru dojść. Może umarłby w połowie drogi do niego? To właściwie bardzo prawdopodobne, bakterie z rany bardzo szybko dotarłby do serca, bo w sumie daleko by nie miały, a wtedy… no, kaplica. Z takimi ponurymi myślami powoli i bardzo, bardzo ostrożnie wygramolił się z samochodu, przy okazji cicho postękując i jęcząc z bólu. Pomoc Leo przy wychodzeniu była naprawdę nieoceniona, ale nie zdążył wyartykułować żadnych podziękowań, gdyż z chwilą, w której stanął na ziemi, musiał natychmiast złapać się mężczyzny, by nie upaść. Czuł się chyba jeszcze gorzej, niż zanim wsiadł do pojazdu. Może to zimno trzymało go tak trzeźwego, a kiedy pobył trochę w ciepłym wnętrzu samochodu, jego organizm poczuł się bezpieczniej, adrenalina zaczynała drastycznie opadać, przez co ból stał się bardziej wyraźny, niż poprzednio. Chyba naprawdę był na granicy darcia się w niebogłosy. Albo omdlenia. Dlatego do Leo przylgnął jeszcze ciaśniej niż poprzednio, kładąc mu głowę z półprzymkniętymi powiekami na ramieniu. Nie powiedział ani słowa, kiedy mężczyzna dla odmiany oparł go o ścianę, a sam zaczął szukać kluczy. Cierpliwie czekał, stojąc w bezruchu i wyraźnie usiłując wydrapać dziurę w ścianie, gdyż chyba z całej siły wczepiał w nią palce. BO-LA-ŁO. Cholernie bolało. Dlatego na słowa Leo jedynie skinął głową, co chyba miało znaczyć „nie ma sprawy”. W tej chwili bałagan w mieszkaniu jego wybawiciela był rzeczą, która obchodziła go najmniej. Ewentualnie jak poczuje się lepiej, zwróci mu na parę rzeczy uwagę. Obecnie jedynym, na co było go stać, to powolne doczłapanie do najbliższej kanapy i niemalże bezwładne na niej legnięcie. – Umieram – wydusił z siebie już kolejny raz tej nocy, tym razem bardziej dramatycznie, gdyż czuł się naprawdę fatalnie. Cóż, jego los w całości był teraz w rękach Leo i Lenny mógł tylko liczyć na zadeklarowaną chęć pomocy. |
| | | Wiek : 27 lat Zawód : menadżer 'Vanillove' oraz działacz społeczny Przy sobie : dowód, telefon, prawo jazdy Znaki szczególne : nieobecne spojrzenie, lekko powiększona tarczyca Obrażenia : problemy z tarczycą
| Temat: Re: Leonard Madden Sro Lip 08, 2015 1:49 am | |
| Zastanawiało go, jak właściwie się w to wpakował. Jeszcze ponad godzinę temu jechał spokojnie do sklepu z dokładnie sporządzoną listą rzeczy do kupienia – nie chciał niczego zapomnieć, ale jednocześnie nie chciał też kupić za dużo – oraz zamiarem jak najszybszego załatwienia sprawy i powrotu do domu. Nie zamierzał się nigdzie zatrzymywać, odwiedzać znajomych, rozmawiać z innymi klientami czy nawet wdawać w długie, uprzejme pogawędki z kasjerami. Chciał po prostu jak każdy normalny człowiek zrobić zakupy, a potem najzwyczajniej w świecie zaszyć się w swoich czterech ścianach i zasnąć snem sprawiedliwych. Tymczasem jego zakupy, już teraz zapomniane, leżały sobie dalej na przednim fotelu schowanego w garażu samochodu, oczekując, że Leonard kiedyś łaskawie sobie o nich przypomni (pamiętał, może rano też będzie?), a tymczasem na ich miejscu w salonie leżał pokaleczony poszukiwany wyrzucający z siebie kolejny przeraźliwy jęk bólu. Leo zamknął drzwi na klucz i zmierzył swojego gościa uważnym spojrzeniem. Jak to się stało? Dlaczego po raz kolejny na własne życzenie ściągał na siebie kłopoty? - Umierasz od godziny, gdybyś miał się wykrwawić, już dawno byłoby po tobie – wyjaśnił jakże delikatnie, cały czas nie spuszczając wzroku z Lenny’ego. Oczywiście współczuł mu szczerze, wierzył, że naprawdę go boli. Widział rany i, jak na jego gust, były dość poważne, ale chyba nie na tyle, aby się wykrwawić. Albo umrzeć w jakiś inny sposób. Może gdyby tak bardzo nie jęczał, uczucie umierania nie doskwierało by mu tak bardzo? No cóż, nawet jeżeli chłopak nie miał lada moment kopnąć w kalendarz, trzeba było mu pomóc. Skoro już i tak tkwił w tym po łokcie (zarzuty mogli mu postawić – nie powiadomił strażników o miejscu pobytu poszukiwanego), nie miał wiele do stracenia. Nieciekawie byłoby, gdyby obrażenia Bedloe okazały się jednak poważniejsze niż mu się wydawało i naprawdę umarł mu na kanapie. Co on by wtedy zrobił z ciałem? Bo chyba nie zakopał w ogródku, prawda? A te plamy krwi na jego białej kanapie? Czy one kiedykolwiek znikną czy do końca życia będzie wciskał innym, że rozlał mu się sok pomidorowy? Oczami wyobraźni widział już scenę rodem z filmu kryminalnego, gdy zabójca zacięcie usiłuje zmyć ciemnoczerwone plamy z miejsca zbrodni. Jednak tym razem na miejscu zabójcy zobaczył siebie. Szkoda tylko, że wiedział, że to nie on zamordował. Sprzątał bałagan po kimś innym. Na samą tylko myśl cień uśmiechu przemknął przez jego twarz, ale zaraz zmuszony był go opanować. Powinien się jak najszybciej uspokoić. Do głowy przychodziły mu coraz głupsze myśli, a sytuacja była przecież poważna. Usiadł więc na chwilkę na fotelu, opierając ciężką głowę na dłoni i próbując się skupić. Czego potrzebował? Po pierwsze czegoś, żeby oczyścić rany, po drugie opatrunków i zapewne czegoś na uśmierzenie bólu (uspokojenie). Do tego przydałyby się jakieś czyste ubrania, być może ręcznik, a potem pewnie coś do jedzenia. I oczywiście na koniec powinien sprawdzić sypialnię dla gości oraz łazienkę, zmienić pościel. Ewidentnie nie zapowiadało się na krótką wizytę. Nie często miał przyjemność przyjmować gości, a przez to trochę obawiał się, że wszystkie te obowiązki zobowiązane z byciem dobrym gospodarzem mogą go przerosnąć. Właściwie już teraz przerastały. Sam fakt, że w mieszkaniu (w sumie jak zawsze) zastał bałagan, że nie miał właściwie żadnego doświadczenia w opatrywaniu ran, a nawet najmniejszy kontakt fizyczny z Lennartem przyprawiał go o gęsią skórkę nie stanowiły zbyt dobrych prognoz. Jak on miał sobie z tym wszystkim poradzić? Nie widział się w roli pielęgniarki, opiekuna ani nikogo takiego. Był cholernie nieporadny, wręcz niedoświadczony. Znał się na tylu innych rzeczach. Dlaczego nikt nigdy nie może go poprosić o podanie paru strategii w marketingu albo o polecenie najlepszej kawy? Chyba po prostu nie miał szczęścia w życiu. Z tą pesymistyczną myślą wstał wreszcie i skierował kroki w stronę łazienki, gdzie zamierzał znaleźć większość niezbędnych rzeczy. Już wkrótce potem powrócił do salonu z naręczem opatrunków, ręcznikiem, wodą utlenioną, środkiem przeciwbólowym oraz morfaliną w tabletkach. Rozłożył to wszystko na stoliku przed kanapą i kucnął obok. Spojrzał na Lenny’ego, na niewielkie rany na rękach oraz szyi. To chyba one stanowiły jego największe utrapienie i to chyba od nich powinni zacząć. – Plan jest taki: na razie oczyszczę rany i podam ci coś przeciwbólowego – wyjaśnił powoli, sięgając już po wodę utlenioną. – Potem przyniosę coś do zjedzenia i… - Czy ta kolejność w ogóle miała sens? A może najpierw powinien kazać mu pójść do łazienki, a dopiero potem opatrzyć? - … i pójdę spać. A ty zrobisz, co będziesz chciał – powiedział, nie patrząc już na niego, ale ostrożnie chwytając pierwsze przedramię. Właściwie jedynie je podtrzymywał dla stabilności. Uważnie, starając się opanować lekkie drżenie dłoni, rozlewał lek na kolejne zranienia na skórze zaraz potem delikatnie osuszając ją materiałem. Bezbarwny preparat w miejscach zetknięcia z krwią pienił się odrobinę, ale już po chwili było po wszystkim. - Możesz tu zostać tak długo jak potrzebujesz, ale jest parę spraw... Nie możesz pokazywać się sąsiadom, najlepiej w ogóle nie wychodź z domu. Mój pokój oraz łazienka są nieco głębiej i, dla twojego dobra, nie radzę tam zaglądać. – Uśmiechnął się w stronę chłopaka i sięgnął po opatrunki. Nakleił pierwszy tam, gdzie okaleczenie było nieco większe. - I nie sprowadzaj tu nikogo. Nigdy. Ani nie wspominaj, gdzie jesteś czy gdzie byłeś. – Nie prowadził przybytku dla poszukiwanych i nie potrzebował więcej kłopotów. Nawet nie chciał wyobrazić sobie, co by było, gdyby kiedyś ktoś dowiedział się o tym, że pomagał członkowi Kolczatki. Parę kolejnych minut zajęło mu opatrzenie drugiej ręki, choć na tej było zdecydowanie mniej ran. Później miał zająć się urazem na boku, ale zanim to zrobił, poprosił chłopaka o ściągnięcie koszulki, co, w jego stanie, już wkrótce okazało się bardzo trudną czynnością. Przez chwilkę obserwował jak, pojękując dalej, szamocze się z ubraniem aż w końcu niechętnie pomógł mu. Czuł się lekko skrępowany i cały czas uciekał wzrokiem przed spojrzeniem Lennarta, ale po pewnym czasie w końcu udało mu się zakończyć kolejny etap. Ostatnia była szyja, choć ona, niespodziewanie okazała się najbardziej problematyczna. Po pierwsze okaleczenia były trudniejsze do oczyszczenia, a zabawa w przyklejanie plasterków zdecydowanie bardziej czasochłonna… i nerwowa. Przy dość kiepskim oświetleniu, jakie miał w końcu na własne życzenie, musiał nachylać się bardzo nisko, aby cokolwiek zobaczyć, a ta bliskość nie była zbyt komfortowa. Denerwował się jeszcze bardziej, dalej mając też w pamięci uczucie skrępowania sprzed paru minut, a to sprawiało, że wszystko zajmowało więcej czasu, a wydłużający się tak bliski kontakt oraz łaskoczący jego skórę ciepły oddech gościa znów wprawiały go w zakłopotanie i tym właśnie sposobem powstało błędne koło, z którego nie mógł uciec. Wydawało mu się, że nawet w pomieszczeniu temperatura skoczyła o parę stopni. W pewnym momencie musiał zrobić sobie nawet krótką przerwę, napić czegoś zimnego, odetchnąć i uspokoić nieco. Próbował zrozumieć, dlaczego tak dziwnie znosi to wszystko, dlaczego tak bardzo wyolbrzymia rzeczywistość. Nie udało mu się. Gdy wreszcie skończył było grubo po północy. Odetchnął z ulgą, nawet nie chcą patrzeć na dzieło swoich rąk. Pośpiesznie zabrał wszystkie przyniesione medykamenty i już po chwili wrócił ze szklanką wody, którą podał Lenny’emu razem z morfaliną. Przez moment przypadkowo zapatrzył się na swoje buty, które nagle okazały się najciekawszą rzeczą pod słońcem (księżycem). Zapewne dlatego, że z tego wszystkiego nawet ich nie zdjął. Chyba po prostu nie miał już siły na to wszystko. Głowa ciążyła mu coraz bardziej, cienie pod oczami pogłębiły się. Wyglądał na starszego niż był w rzeczywistości i czuł się starzej. - To wszystko? – zapytał w przestrzeń, kompletnie zapominając o tym, że obiecał nakarmić gościa, że miał przygotować sypialnię, a także o całej liście innych rzeczy. Myślami był już w swoim łóżku, a Morfeusz ostrożnie obejmował go swoimi ramionami. |
| | |
| Temat: Re: Leonard Madden | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|