|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Poczekalnia rydwanów Sob Sie 16, 2014 1:20 pm | |
| |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 11:17 am | |
| Od godziny dziewiętnastej trybuci zaczynają zbierać się w poczekalni rydwanów, a za ich doprowadzenie na miejsce odpowiedzialni są Strażnicy Pokoju, którzy tego dnia zajmują się także ochroną obiektu. Pomieszczenie jest przestronnym, podziemnym hangarem, prowadzącym prosto na ulicę przed Ośrodkiem Szkoleniowym, gdzie odbędzie się parada. Na końcu ulicy znajduje się podwyższenie, z którego podczas Ceremonii Otwarcia przemówi prezydent Alma Coin. Dwanaście rydwanów i dwadzieścia cztery zaprzężone do nich konie oczekują na trybutów, przebranych w wymyślne kostiumy i mających za zadanie zjednanie sobie sponsorów już podczas pierwszego wystąpienia.
Możecie wdawać się w interakcje. Nie możecie sami ruszyć w rydwanach. Multilokacja jest dozwolona, aktywność wskazana. Kolejny post Mistrza Gry pojawi się późnym popołudniem. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : złodziej, przemytnik Przy sobie : nóż ceramiczny, trochę owoców, miska z sałatką, kilka kawałków ciasta, widelczyk do ciasta, łyżka, szkatułka, 6 tabletek do uzdatniania wody, plecak nr 3: jabłko, paralizator, śpiwór, zestaw plastrów i bandaży, leki przeciwbólowe; (kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na skuteczną obronę, zwiększenie szans na powodzenie podczas walki wręcz) Obrażenia : siniak na lewej skroni, powierzchowna rana na prawym ramieniu (zaklejona plastrem)
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 11:54 am | |
| /po spotkaniu z Daisy
A więc to już, tak? Już teraz mają zacząć podążać po sznurku, który przed nimi rozciągnięto, prowadząc jak zwierzaki na ubój. Podczas, gdy spotkania z mentorami dawały jeszcze poczucie jako-takiej swobody i wolnej woli, tak teraz, wobec napiętego grafiku, wszystko to pryskało jak mydlana bańka. Poczynając od czasu spędzonego na zbieraniu miary do strojów, poprzez zabiegi w SPA aż do dzisiejszego wciskania się w wymyślne stroje, wszystko było zaplanowane i żadne z trybutów nie miało nic do powiedzenia. Mieli iść tam, gdzie im kazano, robić to, co im kazano i najlepiej - nie myśleć zbyt wiele. Zgodnie z tymi wytycznymi, Bastian dał się więc nie tylko obejrzeć ze wszystkich stron, czy prezentuje się wystarczająco godnie, ale również zaprowadzić odpowiednio wcześnie do projektantów, by tam wprowadzić ostatnie poprawki w jego stroju, który pod swą normalnością był najdziwniejszym wynalazkiem, jaki Lyberg widział. Oczywiście, prawdopodobieństwo, że nie będzie prezentował się tak oryginalnie, jak mógłby lub jak będą inni, było bardzo, bardzo duże. A jednak Bastian musiał przyznać, że koncepcja była interesująca. Nie powiedział o sobie zbyt wiele, a projektant i tak coś z tych szczątkowych informacji wycisnął. Fajnie! Skończyło się więc na tym, że miał... biały garnitur. Odpowiednio elegancki, czyściutki, pachnący świeżością. Miękki i, o dziwo, stosunkowo wygodny jak na ten krój. Do tego biała koszula i równie jaśniutki krawat. To wszystko jednak nie było dziwne - co najwyżej niepraktyczne, biorąc pod uwagę, jak szybko się to ubrudzi. Ty, co miało wyróżniać strój były jego... utajone właściwości. Projektanci zaprezentowali mu je jeszcze w swojej pracowni i później także za zamkniętymi drzwiami jego sypialni. Początkowo niewiele zauważył, dopiero później, gdy zwrócili mu uwagę... Przesuwali garniturem tak, by zaprezentować go na różnym tle, a Bastian patrzył i nie wierzył. To nie tak, że marynarka zmieniała kolor czy transformowały się spodnie. Jedna z projektantek próbowała mu wyjaśnić, jak to działa, ale gdy dotarło do niej, że Lyberg i tak nic nie zrozumie, dała temu spokój i pozwoliła mu w spokoju cieszyć oczy. A było czym, bo garnitur zachowywał się jak... kameleon. Nie było to tak nachalne, by stapiał się z tłem gdziekolwiek stanął, ale wystarczające, by zauważyć barwy przepływające przez pozornie prosty, jednolity materiał. Bastian określił to w pewnym momencie czymś w rodzaju wybiórczej przezroczystości, które to określenie niezwykle spodobało się pracującej przy stroju ekipie. Zapewniając go, że podczas Ceremonii efekt będzie widoczny znacznie bardziej, teraz czym prędzej rzucili się w wir tłumaczeń, skąd w ogóle pomysł taki, a nie inny. Oczywiście, wszystko wzięło się ze specyfiki życia Sebastiana. Garnitur, bo biznesmen. Wprawdzie ten element chłopak mógł skwitować jedynie cichym parsknięciem, ale słysząc entuzjastyczne zapewnienia, że to po prostu najlepsze określenie i najlepszy outfit, jaki mógłby go charakteryzować, postanowił nie wyprowadzać projektantów z błędu. Zwłaszcza, że kolejne argumenty były już bardziej rozsądne. Podczas opowiadania o sobie przyznał się przecież, że lubi i potrafi się ukrywać. Że jeśli może, unika walki, ponad nią ceniąc możliwość stopienia się z tłem i obserwowania (z rozbawieniem wymalowanym na twarzy) swych potencjalnych prześladowców i konkurentów, zupełnie nieświadomych, jak blisko niego się znaleźli. Lyberg, co jasne, był niemal pewien, że jego opowieść nie została potraktowana wystarczająco poważnie, ale teraz, widząc, jak zastosowali ją projektanci, był gotów im ją darować. Stał więc teraz przy swym rydwanie, poprawiając mankiety rękawów i uśmiechał się leniwie, jak gdyby Ceremonia miała być tylko eleganckim pokazem, a nie początkiem Igrzysk. Tu, w poczekalni, jego strój wydawał się bardziej niż normalnym, choć wyczulone już oko Bastiana wyłapywało specyficzną grę cieni na materiale - cieni, których źródłem nie był sam strój, a otoczenie, do którego garnitur się dopasowywał. Cienie... Podczas prezentacji stroju, Lyberg zapytał, czy ubiór byłby w stanie całkowicie go "zniknąć". Zamiast odpowiedzi, zaprowadzono go do magazynu przylegającego do pracowni. Zgaszono większość świateł, pozostawiając subtelny półmrok i... czekano. A gdy wreszcie to się stało, chłopak mógł tylko wciągnąć powietrze gwałtownie, bezgranicznie zdumiony. Materiał jak gdyby wchłonął cienie magazynu, stając się jednym z nich. Wciąż był biały. Wciąż był tym samym kompletem, co wcześniej, ale iluzja była niewiarygodna. Był, ale tak jakby go nie było. Teraz nie mógł być pewien, jakie wrażenie zrobi, ale przynajmniej miał świadomość, że projektanci naprawdę się postarali. Nie miał powodu, by nie wierzyć w ich kunszt. |
| | |
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 12:29 pm | |
| |Daisy na 30 lokacjach; przedparadowo w pięknej kiecce, która potem dokładniej opiszę
Czas w Ośrodku mijał tak szybko, że Daisy mogłaby zapomnieć o paradzie. Tak, panienka rozkochana w imprezach i pokazach mody mogłaby przegapić najważniejszy outfitowy moment swojego kończącego się życia. Wszystko przez kompletne rozleniwienie w gorącej kąpieli. Pomimo wszystko wzięła sobie do serca słowa przystojnego Sebastiana i po powrocie do swojego apartamentu wskoczyła do wanny, wybierając też na chybił trafił jakieś rozgrzewające sole mineralne. To była trzecia chwila relaksu Daignault tego dnia (po saunie, SPA, masażach i innych upiększaczach) i chyba dopiero spokój przestronnej łazienki i cisza, przerywana chlupotem wody, była w stanie skłonić Di do jakiejś sensowniejszej refleksji. Nie, nie posypywała głowy popiołem ani nie zamierzała błagać Finnicka na kolanach o łaskę. Potrzebowała jednak jego pomocy, ba, Los jej świadkiem, że potrzebowała każdej pomocy na świecie, żeby wyjść z Areny cało. Nawet przez sekundę nie zastanawiała się nad bojkotem czy samobójstwem: tak postępowali ludzie honorowi i prawi, a przestraszonej Daisy bliżej było do wojowniczego kociaka rzucającego się z pazurami na wielkiego dobermana. Także bezsensowna walka, przynajmniej jednak bardziej aktywna niż podpalenie się bądź zeskoczenie z platformy przed zakończeniem odliczania. Oczywiście nie skupiała się na wizji walki i krwi; raczej na tym, co może zrobić w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin. Nie mogła wyrżnąć trybutów we śnie, bo nie potrafiła; postanowiła więc skoncentrować się na tym, co wychodziło jej najlepiej. Na wyglądaniu i wzbudzaniu zachwytu. Pomógł jej w tym sztab projektantów, skaczących wokół niej i zachwycających się perfekcyjnymi proporcjami, złocistą skórą i długimi włosami, spływającymi jej do bioder. Na taki materiale mogli pracować i...robili to potwornie długo, jednak Di nie marudziła, nawet jeśli zmęczenie dawało się jej we znaki. Stała cierpliwie i kiedy - po kilku godzinach! rekord! - pozwolono jej przejrzeć się w lustrze...Cóż, pewnie mogłaby pomyśleć nie poznaję siebie!, ale to byłoby kłamstwem. Poznawała dawną siebie, w drogich ciuchach, z fantazyjnie pofalowanymi kosmykami i na niebotycznie wysokich obcasach. Taka pojawiała się na salonach przed laty; wtedy jednak nie była obdarzona zapowiedzią kobiecych kształtów. Ze zdziwieniem przyjęła wcięcie w talii i pełne piersi, powiększone nieco czarnym gorsetem. Nie mogła swobodnie odetchnąć - taka cena za piękno, nie przeszkadzało jej to zupełnie i uśmiechnęła się do swojego odbicia, gotowa rozpłakać się ze szczęścia. To nic, że kiecka będzie pasowała do trumny - Daisy wycięła ten przykry aspekt, promieniując dziką radością. Trwającą niezwykle długo i wyczuwalną nawet po kolejnym kwadransie, kiedy to w towarzystwie czterech Strażników (chyba obawiano się kolejnego ataku furii i bójki) pojawiała się w hangarze. Mundurowa świta przyglądała się jej uważnie i mogłoby ją to zirytować, ale tylko obdarzyła ich łaskawym uśmiechem i machnięciem ręką. Dziś była królowa a nie nieopierzoną nastolatką, rzucającą się na podłogę z piąstkami. Przewyższała ich intelektualnie, moralnie, estetycznie...i też tak czysto dosłownie. Już bez obcasów przekraczała metr osiemdziesiąt a teraz, w zadziwiająco wygodnych butach, spokojnie mogła konkurować z wysokimi mężczyznami. Wyglądając - rzecz jasna i oczywista - od nich o niebo lepiej. Rozpuszczone, długie włosy opadały jej na ramiona a złota skóra połyskiwała przy każdym ruchu. Nie miała na twarzy żadnego makijażu; nie chciała wyglądać na wyfiokowaną lalkę z sztucznymi rzęsami. Których nie potrzebowała; w pełni naturalne piękno z lekkimi naleciałościami czarnej wdowy. Widziała głowy odwracające się w jej stronę, ale na razie nie zamierzała biegać od trybuta do trybuta i obdarzać każdego całuskami. Najpierw musiała załatwić jedną, palącą potrzebę emocjonalną. Nie musiała długo szukać - ponad głowami wszystkich szybko zauważyła charakterystyczny profil Alexandra. Ruszyła w jego kierunku przez tłum pomocników i trybutów, kątem oka wyłapując z tej podekscytowanej masy nowego znajomego. Posłała Sebastianowi szeroki uśmiech i pomachała mu ręką, odwracając się jednak zgrabnie i już bez przerw podążając do Amitiela. Równego jej wzrostem, ba, może nawet odrobinę przewyższała go w tej chwili, ale wyjątkowo nie zwracała na to uwagi, wyciągając do niego rękę. I zachowując bezpieczny dystans - nie chciała wylądować na kolanach i zepsuć tajemniczej sukienki. - Nie chcę cię zabijać - powiedziała niezwykle łaskawie, jak na królową przystało, zaciskając złote usta i starając się nie dopuścić do siebie myśli o tym, że Alex w garniturze wygląda jak młody bóg a nie jak chłystek, kopiący ją i wyzywający. - I nie chcę też, żebyś zgnił. I żeby twój mózg...no wiesz...importował. - kontynuowała, mając na myśli implodowanie. Albo inne trudne słowo; nieco rozkojarzyła ją ta elegancja i prychające nieopodal konie, od których odsunęła się jeszcze bardziej, przytrzymując czarny materiał sukni. Tak ciemnej, że nie odbijała światła a wręcz je pochłaniała, co przy kontraście z jej złotą skórą bardzo przyciągało wzrok. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : naczelny pechowiec Przy sobie : ŚWIECZNIK, zestaw zatrutych strzałek (zostały 3). jodyna, latarka, ręcznik, przyprawy,pusta butelka, zwój liny, antybiotyk, połówka chleba, trzy mandarynki, dwa pączki, wieprzowina ze stołu, pół bochenka chleba,2 banany, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz (kości) Znaki szczególne : brak Obrażenia : fizycznie trzyma się nieźle
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 1:05 pm | |
| W ciągu tego dnia... wyspał się za wszystkie czasy, ignorując polecenia swojej łaskawej mentorki, żeby ruszyć się w poszukiwaniu swojej drugiej walecznej połówki, z którą będą zawierać śluby wsparcia poprzez krew i mózgi innych trybutów. Całkiem komiksowe wizje, które pozostawały mu w głowie od kilkunastu lat zabójczego dorastania. Które wypierał potęgą umysłu tak długo, jak tylko było to możliwe. Dlatego zwinął się w kłębek i zasnął w tym luksusowym apartamencie, będąc przekonanym, że śmierć wcale nie będzie taka zła. To prawie jak zasypianie, ale szybsze - tak, Harry Potter łaził mu po głowie razem z Kapitanem Ameryką i innymi zbytkami kultury, która została pogrzebana na rzecz barbarzyńskich rydwanów. Pamiętał, że jako dziecko interesował się wyścigami na hipodromie i potrafił wskazać dokładnie, kto i dlaczego zginął oraz to, czemu frakcja Niebieskich kilka tysięcy lat temu doprowadziła do powstania w starożytnym Rzymie, ale byłby debilem do kwadratu, gdyby zaczął się podniecać jak nastolatek tym, że właśnie zostanie pokazany sponsorom i zacznie uprawiać mentalną prostytucję. Pewnie dlatego nie wyszło mu szykowanie się do tego święta wcale. Niech będzie, poszedł za dobrą radą swojej mentorki i dał się przywdziać w pierwszą lepszą szmatę (projektant zapewniał go, że ten garnitur jest unikatowy) i dał sobie ułożyć włosy, które zwykle były gniazdem dla kosogłosa, ale nie zamierzał być pedałem, który spędza w spa całe godziny, szykując się do przejazdu, który miał zapewnić mu sponsorów. Sorry, on umiera na Arenie, taka sytuacja. Nie mógł powstrzymać dziwnego ucisku w żołądku na myśl o Claire i swojej siostrze, ale nie zamierzał też dać się wmanewrować w to, przed czym uciekał tak usilnie za czasów kariery swojej matki. Śpiewającej dla Snowa wielokrotnie. Nic dziwnego, że dostawał histerii na widok dziewczynek, które po raz kolejny zapomniały o tym, że już za parę dni zostaną z nich tylko kości i że śmierć niedługo rozpieprzy w drobny mak te drogie sukieneczki. Właściwie powinien spojrzeć na siebie w lustro, ale na to też zabrakło czasu i odwagi, bo sam prezentował się dość... po kapitolińsku, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Według niego miało być skromnie i z klasą, więc projektant kiwnął tylko głową, szykując mu czarny garnitur i zawadiacką chustkę bandyty, którą nakazał mu zawiązać na twarzy. Ponoć Rebelianci kochali intertekstualność czy awangardę - nie dopytywał, co to znaczy - wiec dał sobą pokierować, czując się faktycznie jak ładna świnia, która zostaje prowadzona na rzeź. I jeszcze na tym świniobiciu mieli znaleźć się inni... Prychnął cicho na widok Sebastiana, który paradował w białym garniturze ślubnym - pewnie po wszystkim zostanie zatrudniony jako lizodupa Lowella - i ruszył przed siebie, stając przed końmi. Dosłownie, pierwszy raz widział na żywo te zwierzęta i nic, absolutnie nic nie mogło zburzyć tego wrażenia. Nawet to, że zaraz każą mu wsiąść do rydwanu i poczuje wiatr we włosach i pewnie przyśpieszy, omijając zasady BHP i zacietrzewiając się w walce, która już z góry jest przegrana. Alexander już dawno uświadomił sobie, że nie umie sprawiać jakiekolwiek wrażenia i że w czarnym garniturze wygląda, jakby szykował się na pogrzeb (bo się szykował), a nie na celebrację tego wzniosłego dnia, który zaraz przemieni się w bunt narodowy. Postanowił więc zrezygnować i pogłaskać konia, który zaraz okazał się... pierdolonym chustożercą, który porywał mu jedyną ozdobę stroju. - Oddawaj, samico! myślisz, że jesteś taka mądra... - i zanim zdołał się zorientować, już koń dławił się kawałkiem materiału, który usiłował wyjmować mu prosto z gardła, trzęsąc się niesamowicie. Nie nadawał się na triumfatora, mógł już pakować walizki i wracać do Claire w przyszłym życiu. Właśnie uwierzył w reinkarnację i pragnął wypróbować ją na własnej skórze, dlatego szarpnął za chustkę (dziury, zaśliniony materiał, UROCZO) i zawiązał ja sobie u twarzy, czując koński odór i postanawiając, że jeśli dożyje... (bardzo wątpliwie) to przerobi tego potwora na szynkę i pójdzie poczęstować Almę. Wraz ze swoją pięścią. Która teraz rozprostowała się gwałtownie - ot, reakcja ludzkiego ciała, które spinało inne członki na widok królewsko pięknej, byłej (nie bądź debilem!) dziewczyny, która właśnie zmierzała w jego stronę. Dorośli, Daisy urosła tu i tam, a zwłaszcza tam, gdzie jego bezczelny wzrok sięgał bezustannie, próbując zachować się wyniośle, by nie paść jej do kolan. Nie z powodu miłości, sympatii czy innych nastoletnich, ale intensywnych odczuć - po prostu chciał spróbować wbić jej nóż w nogę, to zawsze spędzało mu sen z powiek. - Dzięki? - odezwał się jednak dość chłodno na jej słowa, wreszcie unosząc wzrok i patrząc w jej oczy, cała była makijażem, nie wiedział, czy inni mężczyźni zareagują na nią tak, jak i reagował on, ale ktoś tu chyba lepiej odrobił lekcję o pozyskiwaniu sponsorów. - Wyglądasz.... zjawiskowo - przyznał, nie tłumacząc jej, że tak samo mydlił oczy matce, kiedy pytała, czy dobrze wygląda. Chyba wolał ją importowaną ze szpitala, ale ta dziewczynka już dawno zniknęła z jego pola widzenia. - Też nie chcę, żeby cię pożarł zmiech. Miałby czkawkę po tej ilości plastiku - wytknął jej nieco bezczelnie, ale z pogodnym uśmiechem. W końcu, była jego pierwszą i ostatnią miłością życia. Zabrzmiało to tak dramatycznie, że zdjął podartą chustkę. - Nie lubię koni, a ty? - zagadnął, zastanawiając się, czy pokazywanie blond obiektowi pożądania przedartej chustki jest wyrazem towarzyskiego samobójstwa czy aktem wołania o pomoc. Jedno i drugie.
|
| | |
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 1:32 pm | |
| Obserwowanie zmagań Alexandra z koniem dość mocno wybiło Daisy z rytmu poważnej królewskości. Powinna tylko prychnąć z pogardą na takie plebejskie rozrywki i na kontakt z jakimś śmierdzącym zwierzęciem, jednak pod maską i ubraniem luksusowej kobiety rządzącej całym światem kryła się dalej zwykła piętnastolatka (od tygodnia!), nie mogąca powstrzymać wesołego chichotu. I wzdrygnięcia się z lekkim obrzydzeniem, kiedy Amitiel wyrwał z paszczęki dzikiego stwora swoją chustkę...zawiązując ją na twarzy. Tym razem zatrzęsła się już zewnętrznie, wyobrażając sobie setki odzwierzęcych chorób wędrujących po jego policzku. Uh, ohyda; musiała jednak zwalczyć takie typowo kobiece odruchy. Przyszła przecież do niego z misją pokojową a nie z nadzieją na kolejną porcję wrzasków i dziecięcych rękoczynów. Na to nie było miejsca w tej chwili i w tym miejscu, wypełnionym wonią luksusowych perfum, determinacji i strachu. Nieco odurzająca mieszanka. Daisy zachowywała jednak trzeźwość umysłu. Nie chciała robić sobie wrogów a już na pewno nie widziała w roli mszczącego się mordercy Alexandra. Pamiętała jego chłopięcą buzię, kiedy jako jedyny odwiedził ją w szpitalu i chyba ta wizja, wywołana aromatyczną kąpielą, sprawiła, że zamknęła swoją dumę do pudełka i teraz wyciągała do niego rękę. Na zgodę. Łaskawie i z świętą cierpliwością; chyba obydwoje wiedzieli, że gdyby wzgardził tą szansą to skończyłby z połamanym nosem jeszcze przed igrzyskowym gongiem. Kto wie, może nawet przywiązałaby go do swojego rydwanu i wywlokłaby jego bezwładne ciało...Całkiem interesująca wizja, ale na całe szczęście Alex szybko uścisnął jej palce, przesuwając wzrokiem po jej ciele. Wręcz niewinnie, co na sekundę rozczuliło ją bardzo. Opanowała szybko te słabość i pokiwała tylko głową na słodki komplement. Przywykła do swojej zjawiskowości i teraz teatralnym ruchem odrzuciła długie włosy z jednego ramienia, uznając kolejne słowa za komplement odnoszący się do jej nóg a nie mózgowego pustostanu. - Czyli...rozejm? - zapytała, odwracając się do niego profilem i wpatrując się w grzebiące w podłożu kopyta konia. Mogłaby roześmiać się w głos z tego słodkiego obrazka - dwójka dzieciaków przebranych w poważne stroje, rozpoczynających gadkę o sympatii do zwierzaków - ale w ogóle nie rozpatrywała tego w takich kategoriach, czując wyraźną ulgę. Naiwną; zakończyli wojenkę tutaj a nie na Arenie. - To na pewno nie są prawdziwe konie tylko zmiechy. Przysięgam, tamten ma pysk jak mój nauczyciel matematyki - powiedziała, nagle dziwnie spokojna, jakby obecność eleganckiego Alexa wyciszyła jej ADHD. Przynajmniej na chwilę; raz po raz zerkała na niego z ukosa, po raz pierwszy przytłoczona zapadającą między nimi ciszą. Mało królewską. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : naczelny pechowiec Przy sobie : ŚWIECZNIK, zestaw zatrutych strzałek (zostały 3). jodyna, latarka, ręcznik, przyprawy,pusta butelka, zwój liny, antybiotyk, połówka chleba, trzy mandarynki, dwa pączki, wieprzowina ze stołu, pół bochenka chleba,2 banany, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz (kości) Znaki szczególne : brak Obrażenia : fizycznie trzyma się nieźle
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 1:48 pm | |
| Dobrze wiedział (a przynajmniej tak szeptał mu do ucha prawdziwy mężczyzna, który miał niegdyś rozgościć się w jego myślach na dobre), że toczenie wojenek podjazdowych na chwilę przed regularną bitwą - dalej widział to w tonacjach gry komputerowej - może okazać się nierozsądne. Pewnie i taki argument spełzłby na niczym, ale pyskówka z Daisy mogłaby uświadomić jej, że nadal jest dla niego ważna, a to już było coś, na co Amitiel nie mógł sobie pozwolić. Nieważne, czy przyjdzie jej go posiekać czy może sam będzie obserwował popisową śmierć i te długie nogi, które rozciągną się po Arenie, nie zamierzał dawać jej kolejny raz do zrozumienia, że była najważniejszą osobą w jego jakże skromnym i bardzo krótkim życiu. Nie teraz, kiedy nie należała do niego, a ptaszki donosiły mu, że się puszcza za sojusze z kim popadnie. Mógł nawet odczuwać chorobliwą zazdrość (udawał, że wcale nie wpisywał sobie Sebastiana na listę osób do zabicia w pierwszej kolejności), ale wciąż pozostawał spokojny i nic nie mogło sprawić, że zboczy z tego zdrowego toru wzajemnego szacunku (powiedzmy) i sympatii, która sprawiła, że dotknął przelotnie jej dłoni. Dreszcze, prąd elektryczny, sporo magii - nic takiego się nie działo i pewnie powinien pogratulować sobie wyleczenia się z pierdolca na punkcie tej zjawiskowej blond mary, która uwielbiała traktować go jak śmiecia, ale zamiast ulgi czuł jakiś dziwny niepokój, który sprawił, że zabierał rękę prędko, jakby faktycznie go parzyła i zamiast skupić się na jej słowach, myślał bezwiednie o tym, że zdradza Claire. W myślach i w uczynkach, choć dziś wyjątkowo został wyprany z fizycznego aspektu tej znajomości, która sprawiła, że musiał się bardzo po męsku... wyładować. - Niech ci będzie - odwrócił natychmiast od niej wzrok, nadal nie ufał swoim odruchom, zaśmiewając się cicho na jej słowa o nauczycielu matematyki. Mało subtelne powiadomienie go o jej wieku, który niegdyś byłby przeszkodą nie do pokonania - te restrykcyjne przepisy Panem - ale teraz i tak mogli skończyć najwyżej przyłapani przez mentorów i zawleczeni na treningi. Mógł grać z nią na całego, ale po raz pierwszy od dawna bał się zrobić ten pierwszy krok, korzystając pełnymi garściami z przyjaźni, która właśnie zakiełkowała na krótko. Przecież znał ją za dobrze i mógł tylko podejrzewać, co dla niej oznacza rozejm. Pewnie ktoś ją zaliczył i zrezygnował ze sojuszu, wzruszył ramionami, odsuwając się od konia i jej zwodniczego ciała. - Masz sojusz z tym pedałem w białym garniturze? - zagadnął więc strategicznie i wcale nie zazdrośnie, choć przysięgał sobie, że ten goguś skończy wbity w pal. O ile już ją tknął, choćby palcem. Traktował ją przecież jak młodszą siostrzyczkę i dbał o jej reputację. Znikomą, wieści (niestety) rozchodziły się zbyt prędko. |
| | |
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 2:11 pm | |
| To nie była łatwa decyzja. Niechęć, jaką pałała do Alexa znajdowała się dość wysoko na liście niemiłych odczuć Daisy (chociaż pierwsze miejsce okupował ktoś inny) i musiała stoczyć ze sobą długą, kąpielową batalię. Zwycięską dla pokojowych intencji; naprawdę czuła się o wiele lepiej teraz niż dnia poprzedniego, kiedy rzucała w niego batonikami i pluła krwią (i gniewem). Z perspektywy czasu - naprawdę długiego, kilkanaście godzin - rozumiała swoje nieco dziecinne zachowanie. Wyciągała nawet z niego wnioski i dlatego teraz stała tuż obok niego, mało inteligentnie wpatrzona w wielkie bydlę, parskające i zachowujące się jak jej nauczyciel. Wolała skupiać wzrok na zwierzęciu a nie na Alexandrze; coś podpowiadało jej, że kiedy ona odwracała głowę to on obdarzał ją urywanymi spojrzeniami. Dziecięce podchody, ciuciubabka, na której nie chciała zostać złapana, przestała więc kręcić się nerwowo i wyprostowała się spokojnie, przestępując z nogi na nogę. Buty jednak nie były aż tak wygodne i nieco zapadały się w podłoże, poruszała się jednak z gracją, przechodząc do kolejnego koniozmiecha i poklepując go po chrapach. Jak psa, nie jak konia; nie znała się na tych dzikich stworach, jednak bez strachu przyjęła krótkie rżenie. Nie skomentowała w żaden sposób jego zgody na rozejm; spodziewała się kpiącego komentarza, ale na szczęście Amitiel ograniczył się do kulturalnego przytaknięcia. Zalała ją kolejna fala wdzięczności - z koleżankami takie afery ciągnęłyby się latami - stłumiona bardzo szybko przez kolejne zagadnięcie chłopaka. Już mniej sensowne. Zerknęła na niego przez ramię, obrzucając go krytycznym spojrzeniem. To, że ślubowali sobie dozgonną przyjaźń (oj, głupiutka Daisy!) nie oznaczało, że ma przymykać oko na jego obraźliwe teksty. - Uważam, że słowo pedał jest niezwykle obraźliwe - wygłosiła tonem obrończyni uciśnionych. Jako Kapitolinka z krwi, złota i kości uważała homoseksualizm za coś najnormalniejszego na świecie i to pogardliwe pytanko mocno ubodło jej tolerancyjność. Pokręciła więc karcąco głową i po raz ostatni poklepała konia, podchodząc znów do Alexandra, jakby ćwicząc spacer po wybiegu. - Nie, Sebastian nie jest gejem, jest za to niezwykle sympatycznym, młodym człowiekiem, który uratował mi wczoraj życie ofiarowując mi nikotynę - zaczęła z chłodno, z królewską powagą, której nie mogła utrzymać jednak ani sekundy dłużej. Zaśmiała się lekko ze swojego tonu i powróciła do normalnego, dejziowego, słodko-miękkiego głosu. - A jeśli sądzisz, że opowiem ci o moich licznych - nieistniejących jeszcze, ups - sojuszach to uważasz mnie za szalenie naiwną osobę - dokończyła pogodnie i spokojnie, dalej z stokrotkowym uśmiechem, mimo wszystko nie zamierzając zdradzać Alexandrowi swoich sekretów. Przynajmniej na razie, wolała zrobić jeszcze jeden krok i poprawić mu krawat, muskając palcami jego szyję. Drugie pokojowe zetknięcie się ich ciał - bez siniaków, ugryzień i kopania się po nogach. Sukces. - Boisz się? - spytała nagle, cicho, dość niespodziewanie, nie patrząc mu w oczy tylko majstrując przy materiale koszuli. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : naczelny pechowiec Przy sobie : ŚWIECZNIK, zestaw zatrutych strzałek (zostały 3). jodyna, latarka, ręcznik, przyprawy,pusta butelka, zwój liny, antybiotyk, połówka chleba, trzy mandarynki, dwa pączki, wieprzowina ze stołu, pół bochenka chleba,2 banany, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz (kości) Znaki szczególne : brak Obrażenia : fizycznie trzyma się nieźle
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 2:32 pm | |
| Czasami zastanawiał się, w jaki sposób rozwinęłaby się ich przyjaźń, gdyby nie to śmieszne wydarzenie ze szpitala, które sprawiło, że Daisy z dziewczynki, którą obdarzał pierwszym chłopięcym i ślepym zakochaniem stała się złotowłosą wiedźmą, którą w myślach zabijał tysiąc razy, nie omieszkując dorzucić szybkich życzeń o zarażeniu się przez nią kiłą, rzeżączką i innymi chorobami przenoszonymi drogą płciową od tych ładnych chłopców, których tak uwielbiała. Może i za często myślał o przeszłości, ale wbrew pozorom, był jej szalenie wdzięczny za to odrzucenie, które sprawiło, że stał się odporny na próby uwiedzenia przez istoty podobnego sortu. Nie pozostawiające wartości i robiące z mózgu sieczkę, jeśli dopuściło się je za blisko. Pewnie dlatego zajmował się unikaniem jej wzroku i grał z nią w dziecięce przepychanki tak długo, że przestał zdawać sobie sprawę, dlaczego był na nią zły. Może i był w tym pokręconym układzie mądrzejszy i dojrzalszy (nie budziło to wątpliwości), ale był też dziewiętnastolatkiem, który głupiał na widok ładnej dziewczyny. Zwłaszcza takiej, która wyciągała do niego rękę w prośbie o rozejm. Nie dopytywał, czy tak poradził jej duchowy przewodnik, mentor czy może ładna kuzynka (zaliczyć przed śmiercią), która zapewne widziałaby ich razem na Arenie. To pozostawało dla niego nieistotne, kiedy miał przed sobą perspektywę walki kogutów, która już rozpoczynała się w jego umyśle. Całkiem wypranych z uczuć do Daisy, ale najwyraźniej duma to była inna przypadłość. Męska i bardzo jaskrawa, więc zachowywał się podobnie, popisowo wykręcając oczami na jego słowa. - Brzmisz jak oni, ci z Kwartału, więc radzę się nie wychylać - odgryzł się, wzruszając ramionami. Nie musiał jej udowadniać swojego poziomu tolerancji, który mierzył w bokserkach swojego ukochanego chłopca sprzed Rebelii. Wolał obserwować proces klepania konia (morze skojarzeń, które sprawiło, że na jego przystojnym obliczu zajaśniał uśmiech) i podchodzenie do niego jak do dzikiego zwierzątka, które trzeba oswoić. Ewentualnie obdarzyć go równym zainteresowaniem, co pieska, który czeka na wyciągnięcie łapki. Chyba go to obrażało i uwierało, ale zupełnie nie rozumiał dlaczego. Może z powodu komplementów, które w jej ustach zostały skierowane do osobnika tej samej płci, a może z powodu jej bliskości, która sprawiała, że miał ochotę przegryźć jej tętnicę. Nie mogła z nim tego robić, nie zamierzał się na to godzić, więc złapał ją za nadgarstki, dalej trzymając ją za blisko i niegodziwie (Claire), ale przecież rozmawiali o sprawach ostatecznych. Dlatego przesunął palcami pod jej złoty podbródek, unosząc jej główkę tak, by spojrzała na niego. - Daisy, Daisy... - pokręcił głową, chłód w jego błękitnych oczach zapewne byłby bardziej odczuwalny, gdyby nie to drżenie palców. - Nie jestem jednym z nich, nie musisz mnie kokietować i dotykać, żebym cię nie zabił. Nie musisz się przymilać, przecież mnie nienawidzisz - szepnął prosto w jej usta z odległości kilku milimetrów, to było jak pocałunek, tym razem już dojrzały, nic z tych drobnych muskań jej warg przed laty, kiedy jeszcze próbował jej udowodnić, że się przyjaźnią i że lubi ją dla niej samej. Nie wyszło, więc odpłacał się pięknym za nadobne, nie puszczając jej dalej i powoli kiwając głową. Nie tłumaczył, że boi się najbardziej tego, że po jej śmierci Arena straci dla niego sens, ona to doskonale wiedziała i pogrywała z nim, prowokując go do czystej i nieuzasadnionej złości, z jaką najchętniej rozpierdoliłby tę paradę w drobny mak. Miał dość, nie rozumiał więc dlaczego nadal ją trzyma. |
| | | Wiek : 19 lat Przy sobie : Znaki szczególne : krótsze włosy (tak do ramion), ciemnobrązowe soczewki kontaktowe
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 3:05 pm | |
| |po spotkaniu z Mathiasem Więc nadszedł ten moment? Ładna sukienka, wyrafinowany makijaż i rydwany, które miały ich wywieźć na pokaz wszystkim mieszkańcom Kapitolu i, co najważniejsze, samej pani Prezydent. Czy oznaczało to, że nie ma już innego wyjścia? Musi tam wyjść, walczyć, przeżyć lub zginąć? Ciekawiło ją, jak w tym momencie czuje się Tyler, co robi. Siedzi w domu i czeka, aż pojawią się na wizji. Ubrani w wyszukane stroje, piękni i młodzi, choć nie gotowi na to, aby stoczyć bój o własne życie. Spotkanie ze sprzątaczem poprawiło jej odrobinę nastrój, jednak nie pomogło zapomnieć o tym, co ją czeka. Przez zdecydowanie za długi czas szykowana przez stylistów, ubierana i malowana, czuła się jak lalka, którą zaraz wystawi się na pokaz. Miała ładnie wyglądać, czarować strojem i uśmiechem, przypodobać się sponsorom. Bo to była droga do zwycięstwa, droga do domu, bilet powrotny. Gdy tylko Strażnicy wprowadzili ją do poczekalni, jej oczom ukazało się 12 rydwanów z 24 końmi i grupka trybutów. Nie byli to jeszcze wszyscy, choć ona i tak czuła się niezbyt swobodnie. Wodziła wzrokiem po ich twarzach i strojach, zastanawiając się, czy nie jest ubrana za skromnie. Nie chciała jednak wyglądać jak zabawka, jak klaun, dlatego nie zgodziła się na wymyślne pomysły stylistów. Na strój przyjdzie jeszcze odpowiednia pora, teraz musiała skupić się na tym, aby nie stracić poczucia samej siebie, wśród przyszłych morderców. Każdy z nich, chłopak czy dziewczyna, młodszy czy starszy, mógł zadać jej śmiertelny cios. A ona musiała być szybsza i sprytniejsza. I przyjazna, jeśli chciała, aby ktokolwiek zechciał ją sponsorować. Nie bardzo wiedząc, co powinna ze sobą zrobić (jej partnera nigdzie nie widziała, a nawet jeśli prawdopodobnie i tak nie zamierzałaby z nim rozmawiać) podeszła do rydwanu, który według obliczeń powinien być jej, i delikatnym ruchem dłoni pogładziła ciemnego konia po pysku, przyglądając się jego czarnym oczom. Miała mętlik w głowie, wszystkie uczucia i myśli mieszały się ze sobą sprawiając, że było jej naprawdę słabo. Powtarzała sobie, że da radę, udźwignie ciężar, który spoczął na jej barkach. Zapewniała samą siebie, że jest silna i podoła wyzwaniu, które musiała przyjąć wbrew swojej woli. Nie była bliska załamania, nie czuła, aby popadała w depresję. Po prostu się bała i chociaż była to jak najbardziej ludzka rzecz, nie potrafiła sobie z nią poradzić ani się z nią pogodzić. Tak samo jak z wciąż rosnącym uczuciem do Tylera. Mogła już niemal wprost powiedzieć, że chyba go kocha, ale dalej nie miała pewności, czy to słowo miało jakąkolwiek moc. Pragnęła poczuć jeszcze raz to, co poczuła u siebie w mieszkaniu sądząc, że to pomoże jej zrozumieć. I odkryć tego prawdziwą naturę. Wodziła lekko dłonią po grzbiecie konia, zanurzając palce w jego grzywie i nabierając pełne hausty powietrza do płuc. Chciała spokoju, chciała zakopać się w pościel i przespać najgorsze. Chciała, aby ten dzień się skończył, aby zgasły światła, które już wkrótce oświetlą ich sylwetki, jednocześnie rozpoczynając najgorszą i prawdopodobnie najkrótszą drogę w ich życiu. |
| | |
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 3:42 pm | |
| Zaśmiała się na jego słowa o Kwartale, widząc w oczach Alexa lekkie rozbawienie. Nie powiązała ich ze swoim kontaktem z koniem udającym zmiecha (albo zmiechem udającym konia; w świecie tych przebieranek nic nie było tak jasne jak się podejrzewało), raczej z tym, jak wyglądała. Radośnie, nieco mrocznie; brakowało tylko żyletek wpiętych w uszy i jakiejś smętnej piosenki w tle. Wtedy chyba zwariowałaby; nigdy nie była typem smutnego dziecka. Rozsyłała uśmiechy od najmłodszych lat, teraz też tak się działo, chociaż po raz pierwszy kontaktowała się z Amitielem bez wrzasku i płaczu. Przyjemna odmiana. Nie rozmyślała zbyt wiele o ich przeszłości. Wolała nie rozpamiętywać bólu odciętych kończyn, długiego pobytu w szpitalu i widoku nóg odseparowanych od ciała. Pewnie zmielili je i spalili; na szczęście na swoje urodziny zrobiono jej pełny pedicure, nie musiała więc martwić się o swoje obdarte paznokcie. I kolana. I łydki, uda; żywe, czujące, posiniaczone, z krwią przepływającą pod skórą. Nagle poczuła fantomowy ból w miejscu w którym protezy spajały się z jej biodrami i aż skrzywiła się na sekundę, zaskoczona. Rehabilitacja się udała, okres potwornego cierpienia przy każdym kroku minął, ale widocznie w chwilach kryzysu (jak to? przecież wszystko było idealnie!) jej ciało buntowało się przeciwko chirurgicznym machinacjom. Nie miała jednak czasu na wygięcie buzi w podkówkę, bo Alex złapał ją mocno za nadgarstki. Zachwiała się lekko i obcas jednego buta nieprzyjemnie zazgrzytał o podłoże; szybko złapała jednak równowagę, rzucając Amitielowi wręcz urażone spojrzenie. - Mieliśmy się lubić a nie szarpać - skrytykowała go jeszcze zanim się odezwał i musnął palcem jej brodę. Nie musiała zadzierać głowy; stojąc była nawet odrobinę wyższa i nagle ta nieznośna bliskość wydała się jej bardzo nie na miejscu. Nie, nie bała się jej: wręcz przeciwnie, skóra Amitiela pachniała naprawdę przyjemnie i jego rzęsy z tej odległości wydawały się prawie kuszące, jednak...coś zgrzytało w moralnej Daisy. Bańka mydlana pękła jednak szybko, zaraz po jego szepcie. Odebranym dość negatywnie, aż zagryzła pełne wargi, wzmacniając tylko obrażone spojrzenie, wbite w jego oczy. - Nikogo nie dotykam z nadzieją, że oszczędzi mnie przy Rogu - wytłumaczyła siląc się na wielki spokój, chociaż w jej tęczówki rozogniły się niebezpiecznymi błyskami. Ostrzegawczymi, tak przy okazji. - I jeśli zwykłą uprzejmość - twój krawat wygląda potwornie - uznajesz za przymilanie się, to równie dobrze możesz mnie teraz puścić - dodała już kompletnie chłodno, zsuwając wzrok na jego ręce, dalej ściskające jej nadgarstki. Tyle, jeśli chodzi o początki rozejmu, roztrzaskanego o dziwne odruchy Alexa, bełkoczącego coś o nienawiści. Nie komentowała nawet tego ostatniego zdania, unosząc tylko wysoko brwi w grymasie kompletnego zdumienia i wręcz zniesmaczenia jego dziwną reakcją. Oferowała mu rozejm, wyciągała rękę i pomagała w przywróceniu do stanu używalności kołnierzyka koszuli a w zamian dostawała kolejne siniaki na nadgarstkach i zawoalowane puszczalskie insynuacje. Bardzo się jej to nie spodobało, dlatego zamilkła, urażona i znów dotknięta do żywego, wykazując się jednak wielką dorosłością - żadnego szlochu, obelg i kopniaków. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : naczelny pechowiec Przy sobie : ŚWIECZNIK, zestaw zatrutych strzałek (zostały 3). jodyna, latarka, ręcznik, przyprawy,pusta butelka, zwój liny, antybiotyk, połówka chleba, trzy mandarynki, dwa pączki, wieprzowina ze stołu, pół bochenka chleba,2 banany, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz (kości) Znaki szczególne : brak Obrażenia : fizycznie trzyma się nieźle
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 4:03 pm | |
| Uważał się całkiem za inteligentnego człowieka. Być może brakowało mu jeszcze tej rozwagi, która sprawiałaby, że nie rzucałby się pierwszy do bójki (wielokrotnie budził się w szpitalu) i przestałby prowokować wszystkich swoją bezczelnością, ale poza tym był całkiem sprytny i wybitny, znajdując sporo upokarzających materiałów, które miały przynieść kompromitację Rebeliantom. Może dlatego nie musiał wdzięczyć się przed lustrem, próbując wyglądać na tej paradzie jeszcze lepiej (to możliwe?) niż zazwyczaj i dlatego również nie rozumiał kompletnie siebie - reagującego impulsywnie na każdy kontakt Daisy z płcią przeciwną. Nie, to nie było braterskie uczucie, którym obdarzał ją już za czasów Kapitolu, kiedy dowiadywał się o straszliwym wypadku i rwał sobie włosy z głowy, próbując dostać się do szpitala, by upewnić się, że wszystko w porządku; tamta relacja została wyparta przez coś znacznie silniejszego, co prowokowało go do najgłupszych zachowań roku. Pewnie po całej paradzie pogratuluje sobie robienia kretyna z siebie w jej oczach, ale na myśl, że ktoś ją dotykał i ktoś ją miał, dostawał niepokojącej gorączki, która mogła się skończyć popisowym samobójstwem na Arenie. Pięknie zwyciężał, równie dobrze już mógłby podłożyć się pod konia i poprosić o stratowanie siebie złotymi kopytami pod kolor jego sztandaru, bo przecież walczył o cnotę swojej damy dworu. Bardzo rycersko, miękko i nie w jego stylu, więc pokręcił głową z niedowierzaniem dla samego siebie, próbując zachować jeszcze zimną krew. - Przecież ty mnie nie lubisz - dodał bezsensownie, zbyt długo wpatrując się w jej usta i zastanawiając się, czy nie powinien zaprzęgnąć jednak serca do tej walki z rozumem, która nakazywała mu odrzucenie tej dziewczyny. Dla dobra ogółu, zginie zapewne przy Rogu i nie będzie musiał się nią przejmować nigdy więcej, więc dlaczego bolało to tak szalenie mocno i rozpalało w nim echa powstania, w którym postanowił wziąć udział. Nie z przekory, naprawdę miał gdzieś, czy Rebelianci zauważą go podczas tej parady, kiedy jego skromny garnitur zamieni się w jeszcze gorszy strój z Trzynastki (ludzie naprawdę coś takiego nosili?), ale miał cichą nadzieję, że odtransportują ich do domu i znowu będą mogli szarpać się o batoniki przy każdym kolejnym spotkaniu. Nie puszczał jej nadal, dobrze było mieć ją bliską, nawet jeśli to było egoistyczne i całkiem nie w porządku po słowach, które między nimi padły. Po raz kolejny, nie rozumiał, czy jest tak bezbrzeżnie głupia, że naprawdę nie rozumie jego żalu czy tylko udaje, bo chce odzyskać kogoś, kto był gotów dla niej na wszystko. Obie te wersje wydawały mu się całkiem możliwe i gdyby był nadal tym zakochanym Romeo (nie ta Julia), to zapewne ucieszyłby go taki zwrot akcji, ale teraz patrzył na to wszystko dojrzale i pragmatycznie. Odsunął się, wydobywając z kieszeni paczkę papierosów i zapalając jednego. Nie musiał jej ratować propozycją zapalenia, od tego miała Sebastiana, któremu urwie za to głowę przy najbliższej okazji. - Wtedy... - powracał niespokojnie do najgorszego okresu również w jego życiu. - Nikt mi nie kazał do ciebie przyjść. To ja ich poprosiłem, żeby mnie wpuścili. Nie chcieli, mówili, że mi tak zrobisz, ale ja... Chciałem cię zobaczyć - wyznał po latach milczenia i niedomówień, które należało wyjaśnić w ostatniej chwili przed śmiercią. Żeby im ziemia lekką była i rosły na niej kurwa te jebane stokrotki. Spojrzał na nią, usiłując nie wydmuchiwać dymu w jej stronę. |
| | | Wiek : 18 Zawód : chodzący kłopot (?) Przy sobie : nóż ceramiczny, butelka z wodą Znaki szczególne : ciąża i bijąca-z-twarzy-cholernie-świetlistym-światłem pogarda do świata, z którą to dumnie obnosi się panna Morgan Obrażenia : blizna na lewej dłoni, drobne blizny poparzeniowe na ciele i... psychiczne? Hohoho.
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 4:20 pm | |
| /jakiś czas po spotkaniu z Amandą
A więc tak to właśnie wszystko wyglądało. O ile jeszcze z początku pozwalała się sobie okłamywać i łudzić, że mimo wszystko Igrzyska nie będą w stanie zniszczyć tego, na czym jej w jakiś przedziwny sposób zależało. Gdy wreszcie jednak zrozumiała, jak bardzo się myliła, jak bardzo ślepa była w swojej wierze w, przyznajmy to już szczerze, cuda… Cóż, było już stanowczo za późno, by mogła coś z tym zrobić. Więc jakoś z tym sobie radziła. Co innego miała niby począć? Chwila załamania, podczas którego miała ochotę zwinąć się w kulkę i ryczeć aż do swojej zakichanej śmierci, już dawno minęła, bowiem do Deli bardzo szybko doszło to, że nie pomagało jej to nawet w najmniejszym stopniu, a na dodatek robiło z niej życiową sierotę. Którą przecież nigdy nie była i w żadnym razie nie zamierzała się stawać. Poradziła sobie samotnie w początkowych etapach pobytu w KOLCu, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej. Nie była słabiutką panieneczką, nie była też płochliwą sarenką uciekającą przed straszakami. Skoro już nie pierwszy raz przychodziło jej radzić sobie w samotności z masą problemów za dużą nawet jak na dwie osoby, teraz też musiała wierzyć w to, że jakoś to będzie. Nie zamierzała błagać o zainteresowanie czy uwagę. O ile jeszcze trochę wcześniej oddałaby wszystko za tę rozmowę, o którą też zresztą prosiła na świstku papieru wsuniętym pod drzwi odpowiedniego apartamentu, o tyle teraz sama grała w grę podjętą przez Lyberga. Grę w usilne unikanie i udawanie, że kompletnie nie zna się drugiej strony. Może i tak właśnie było lepiej? Zaczęła się zbyt mocno przywiązywać, a na Arenie zdecydowanie nie było miejsca na żałosne uczucia, które mogły nadzwyczaj szybko doprowadzić do śmierci osób w nie zamieszanych. Już w KOLCu wiedziała, że należało unikać wszystkiego, co mogłoby pozwolić na powstanie jednej z największych człowieczych słabości. Przeklętych odruchów niby mających znaczenie duchowe, ale też i z pewnością fizyczne. A te ostatnie nadzwyczaj szybko mogły wprowadzić w życie zbędne komplikacje. Zwłaszcza przy wizji, w której jedno nieuchronnie miało stać przed wyborem między zabiciem siebie a osoby, do której się przywiązało. Wcześniejsze unikanie było w tym przypadku kluczem do braku wyrzutów sumienia, gdy przychodziło zrobić to, co uważało się za słuszne. Nie taką starą prawdą było to, że niepodsycane uczucia w końcu wypalały się całkowicie, a przyszłe igrzyskowe walki były tutaj tylko dodatkowym kubłem lodowatej wody. Tak czy inaczej, bez słowa nawet, podejmowała grę w unikanie. Zauważając nawet to, że z każdą chwilą była ona znacznie łatwiejsza. Z pewnością miały w to swój wkład przygotowywania do Parady Trybutów, w które postanowiła wkładać nadzwyczaj dużo uwagi, choć prawdę mówiąc – nie zależało jaj na nich zbytnio, by niepotrzebnie nie myśleć o problemach. Zarówno przeszłych, jak i obecnych czy też mających z pewnością wyniknąć w przyszłości. To zdecydowanie spełniało swą rolę, odciągając jej uwagę od istotniejszych spraw, którymi mogła się przecież zająć później. W nadzwyczaj krótkim czasie ustaliła z odpowiednimi osobami kilka rzeczy dotyczących jej obecnego ubioru, który może i nie oszałamiał swym bogactwem, ale zdecydowanie jej pasował. Długa sukienka do kostek, bez zupełnie żadnych ozdób, w śnieżnobiałym kolorze, jaki ostatnio atakował ją praktycznie zewsząd, ale jakoś tym razem jej pasował. Z dodatków też nie miała zbyt wiele. Właściwie to tylko naszyjnik z jednym kamieniem o barwie głębokiego burgundu w delikatnej oprawie ze złota. I choć w tej chwili nijak pasował do prostoty sukienki i złotawych sandałów na szpilce na jej nogach, w odrobinę późniejszym czasie z pewnością miał wręcz idealnie dopasować się do drobnego podrasowania, przed tym największym – oczywiście, jej stroju. Podrasowania, którym miały być wyraźne stróżki krwi, nawet nie sztucznej – zwierzęcej, w pewnym momencie zaczynające spływać po prostym materiale, by pod koniec normalnej części prawie całkowicie zmienić barwę jej sukienki. Drobne, ale z pewnością ją satysfakcjonujące. Choć teraz jeszcze paradowała w śnieżnobiałym kolorze, prowadzona przez Strażników Pokoju na miejsce, które nie zrobiło na niej zbytniego wrażenia. Zignorowała wzrokiem Lyberga w jego, najwyraźniej kameleonowym, garniturku, udając się praktycznie natychmiast w całkowicie innym kierunku. Unikanie na najbezpieczniejszym poziomie. Rozglądając się po poczekalni i trybutach znajdujących się w niej, zauważyła coś, co przyciągnęło jej uwagę. Coś, a właściwie kogoś. Kogo zupełnie nie spodziewała się tutaj zobaczyć. Cóż, nie śledziła informacji o trybutach zbyt uważnie, a i nazwisk większości z nich nie znała. Co okazało się dosyć sporym błędem, ale pomińmy to. Powoli podeszła do osoby o wyjątkowo znajomej twarzy. Maya… - Z deszczu pod rynnę, hę? – Odezwała się, unosząc lekko brzegi sukienki i stając przy koniu z rydwanu najwyraźniej należącego do dziewczyny. Swoimi słowami nawiązywała do okoliczności, w jakich przyszło im się poznać. Szczerze ciekawiło ją to czy ona też pamiętała tamten dzień. No i to, co sądziła o tym złośliwym zbiegu okoliczności. |
| | | Wiek : skończona osiemnastka. Zawód : rzeźnik, zajmuje się też szmuglowaniem. Przy sobie : kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz oraz zwiększenie szansy na skuteczną obronę. Obrażenia : psychiczne? Za mało miejsca.
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 5:01 pm | |
| /po rozmowie z Daisy/ Albowiem powiadam Wam – nastał dzień Irvingowego wkurwu. Częstotliwość, z jaką zdarzyło mu się dzisiaj zakląć, przekraczała definitywnie ogólnie przyjętą normę. Ale to nie jego wina, że w składzie sztabu przygotowującego go do defilady znalazły się dwie osoby, które zdawały się czcić projekty jego ojca i całą jego popieprzoną osobę (to, że, hm, zabił swoją żonę dodaje tylko jego historii szczyptę pikanterii i mroku, prawda?). Musiał więc przez większość dłużących się niemiłosiernie godzin, które spędził na przygotowaniach, odpowiadać im półsłówkami i tak lakonicznie, jak tylko się dało. Przeżył chwilowe załamanie nerwowe, gdy jedna z tych otumanionych czarem wizji Laurenta istot zaproponowała Evenowi, iż jego strój powinien być bardzo wyszukany, wyrafinowany i udziwniony (tutaj dopisz resztę synonimów). I że ko-nie-cznie musi przypominać męskie kreacje dawnego bożyszcza Kapitolu. Po tych słowach, wypowiedzianych przesadnie entuzjastycznym tonem, nastała długa cisza. Z rodzaju tych wyjątkowo ciężkich. Irving najzwyczajniej w świecie opuścił pomieszczenie, trzaskając drzwiami tak mocno, jak tylko się dało i subtelnie dając znać ekipie, że pomysł jest bardziej niż chujowy. Nikt nie mówił, że praca z rozkapryszonym gówniarzem będzie łatwa, prawda? Wrócił kilka dłuższych chwil później, do ostatniej podszewki przesiąknięty dymem papierosowym. Spokojnym tonem powiedział im, że zdecydowanie powinni zacząć od nowa. Najlepiej od wywiadu środowiskowego i zadania mu kilku pytań, by poznali jego. A nie o jego ojca. I tak cały cyrk zaczął się od nowa. Musiał opowiedzieć im o sobie. Choć trochę. Czuł się jak na fotelu w psychiatryku. Brakowało tylko, żeby przykuli jego ręce i nogi skórzanymi paskami, by nie mógł stąd uciec. Nie uszło jego uwadze, że w momencie, gdy zaczął znowu za bardzo kręcić nosem, wygłaszając tyradę na temat własnej prywatności podwyższonym głosem, jakiś mężczyzna podszedł do drzwi, zamykając je kodem. Jakby Even miał zamiar znowu wstać i odmaszerować z godnością. Trzeba przyznać, że podobało mu się poniżanie tych mało istotnych pionków. Nie mógł jednak przesadzić. W końcu naprawdę nie miał głowy do takich bzdur jak stroje i potrzebował kogoś, kto wpadnie na jakiś genialny pomysł i odwali całą robotę. Gdy w końcu tysiąc obmacujących go rąk przyodziało go w finalny strój, przekrzywił niepewnie głowę, starając się doszukać w nim czegoś więcej. No dobra. Fajnie, że usłyszeli podkreślany przez Evena milion razy fakt, iż adoruje czerń i widzi się w czymś takim, ale... Poważnie? Obrócił się, przyglądając się w lustrzanej tafli, jak wyglądają jego pośladki w mocno przylegającym do ciała, czarnym materiale. (Definitywnie zajebiście, jeśli już pytacie.) Od stóp do głów niekończąca się czerń, opinająca jego ciało w każdym miejscu. Ubranie wyglądało tak, jakby nie miało żadnych szwów, a stworzone zostało z jakiegoś dziwnego rodzaju materiału. Długie rękawy, elastyczny golf, idealnie skrojone (trudno się dziwić, w końcu szyli to na miarę), kończące się na wysokości kostek. I najzwyklejsze, również czarne, buty. Główny projektant roześmiał się tylko (brawa za cierpliwość dla tego pana – po całym dniu z Evenem był jeszcze w stanie naprawdę się starać i w stu procentach wykonywać swoją robotę? Szacuneczek!), gdy zdał sobie sprawę, że całość wygląda dość marnie i pospolicie. Ot, zwykły strój sportowy, jak dla atlety. Do czasu, gdy nie zacznie się małe przedstawienie. Oczy Irvinga rozszerzyły się mocno, gdy nagle, nieostrzeżenie... Strój po prostu ożył. Tak jakby tworzyło go miliony pikseli, emitujące światło podobne do tego, które wydzielają hologramy. A potem... Potem zaczęło się jedno z najbardziej niezwykłych widowisk, jakie miał okazję zobaczyć. I to wszystko na nim samym. Obrazy oszołomiły Evena do tego stopnia, że nie wiedział, w które miejsce ma najpierw patrzyć. Wreszcie to zrozumiał. Cały zamysł. Miał być trybutem całego Panem. Uwielbianym przez wszystkich zgromadzonych przed telewizorami, niezależnie od pochodzenia. Projektant Irvinga słuchał uważnie chłopaka, który ożywiał się dopiero wtedy, gdy wracał myślami do chwil spędzonych w różnych dystryktach z dala od cywilizacji i opowiadał o tym, co podobało mu się najbardziej w każdym z nich. Czas zatrzymał się, ustępując nostalgii. Even znów biegał po zdających się nie mieć kresu polach w Jedenastce, wspinał się na szczyty gór w pobliżu Dwójki, jeździł konno w Dziewiątce, uczył się pływać nad morzem w Czwórce, by chwilę później przemierzać lasów Siódemki... Symbole; krótkie, malownicze kadry zastygły w końcu, a piksele na ubraniu znowu sczerniały. Jedynie na piersi chłopaka utworzył się krwistoczerwony napis – "PANEM", który zniknął dopiero po jakimś czasie. Nie wiedział, czy widzom spodoba się coś takiego. Czy ten strój zapewni mu sponsorów. Ale był nim autentycznie urzeczony. Podał swojemu styliście, Teanowi, rękę, po raz pierwszy spoglądając na niego z uznaniem. Już nie jak na sługę czy kolejną marionetkę. Przeszło mu przez gardło również zwykłe dziękuję nim opuścił pomieszczenie i udał się do poczekalni. Skierował się od razu na sam przód – do pierwszego rydwanu, nie zaprzątając sobie głowy rozmową z innymi trybutami. Miał teraz za dobry humor, by w jakikolwiek sposób go sobie psuć. Wiedziony impulsem podszedł do karego konia, dając mu czas na oswojenie się ze sobą i pogłaskał go delikatnie, zatapiając rękę w bujnej grzywie. Niewinny gest nie wystarczył. Irving rozejrzał się wokół siebie, jakby upewniając się, że mało kto zwraca na niego uwagę (cóż, nie miał takiego wejścia i piersi jak, żeby daleko nie szukać, Daisy, więc trudno się dziwić). Po czym oparł się o grzbiet konia i podskoczył, przerzucając prawą nogę na drugi bok zwierzęcia. Uspokajająco poklepał go po karku, przylegając całym ciałem do klaczy. Hm, to akurat mogło przyciągnąć czyjąś uwagę, ale było warto. Tak dawno tego nie robił.
Ostatnio zmieniony przez Even Irving dnia Nie Sie 17, 2014 6:14 pm, w całości zmieniany 1 raz |
| | |
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 5:04 pm | |
| /z apartamentu, w którym i tak nic się nie działo.
Jasonowi nie w głowie było strojenie się czy wymyślne fryzury i manicure – czyli rzeczy, którym zapewne oddawali się inni trybuci. Nie zirytowało go nawet to, że trybutka, z którą dzielił apartament, nie pojawiła się wcale – jak i ich mentorka, słynna Hope Flickerman, która wygrała poprzednie Głodowe Igrzyska. No cóż, po tym wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich dniach – obchody z okazji Dnia Wyzwolenia, morderstwo wysoko postawionej w rządzie osoby, napięcie w KOLC-u, wszędobylscy Strażnicy, w końcu ogłoszenie Igrzysk i Dożynki – miał chociaż cień nadziei na to, że jego mentorka się nim zainteresuje i wpadnie, żeby udzielić jakichkolwiek wskazówek odnośnie uczestnictwa w Igrzyskach. Fakt, oglądał je niejeden raz jako dziecko, ale co innego siedzieć wygodnie przed telewizorem z michą przekąsek, a co innego – brać udział w tym wariatkowie. Dlatego też, po krótkiej drzemce, posilił się i wziął prysznic, po którym spotkał się ze stylistą w sprawie swojego kostiumu. Mgliście pamiętał, że zazwyczaj parada ma miejsce tuż po Dożynkach, gdy trybuci pojawiają się w Kapitolu. Tym sprzed rebelii było lepiej – po prostu wsiadali do pociągu w swoim dystrykcie i spędzali całą podróż na rozmowach ze swoimi mentorami, obmyślając jakąś strategię. Pewnie najlepiej mieli ci z Dwunastki, bo ich podróż trwa najdłużej. Co i tak przekładało się na to, że szybko umierali, w końcu przez te 74 lata doczekali się aż dwójki Zwycięzców. Jeden gryzł ziemię od dawna, a Haymitch Abernathy zapijał się Los wie gdzie… O ile jeszcze żył. Parada Trybutów od zawsze kojarzyła się Jasonowi z przepychem. Tak naprawdę, był to miniaturowy bal przebierańców, z dwudziestką czwórką dzieciaków ubranych w najróżniejsze stroje. Wiadomo, że ci pochodzący z dystryktów, w których szkolono Zawodowców, mieli lepsze stroje i lepsze szanse na przetrwanie. McGann czuł się jak trybut z Dwunastki, który lada moment wskoczy w byle jaki strój górniczy i wlezie na rydwan, by potem szybko zginąć. Zresztą, co za różnica. Jego strój był prosty. Czarne spodnie, wyprasowane tak, by kanty były wręcz idealne, zakrywały częściowo idealnie wypastowane, czarne półbuty z miękkiej skóry. Jasna, wzorowana na piracką koszula z lekką falbaną i sznurowaniem na torsie, uszyta była z miękkiego, śnieżnobiałego batystu o mocnym splocie. Do tego marynarka, pasująca do spodni. Nie miał zamiaru bawić się w żadne udziwniające dodatki, które sprawiłyby, że Jason wyglądałby jak skończony debil. Chciał prostoty i tę prostotę osiągnął. Wyglądanie ładnie miał zamiar zostawić całej reszcie, w końcu było ich poza nim aż dwadzieścia trzy sztuki. Pojawił się w poczekalni, po czym, nie oglądając się na boki, podszedł do swojego rydwanu. Jego współlokatorki, rzecz jasna, nie było, i zaczął myśleć nawet, że będzie wyglądał jak skończony debil sam w tym rydwanie. Gdzieś na samym przodzie widział chłopaka, który wskoczył na koński grzbiet i przytulił się do zwierzęcia, co wywołało jego uśmiech. Bo czy można nie kochać tak cudownych istot, jakimi są konie? Sam chętnie poszedłby w ślady tego chłopaka... Na razie jednak stał spokojnie obok karego i głaskał go delikatnie po boku, żałując, że nie ma przy sobie choćby kawałka jabłka. |
| | |
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 5:39 pm | |
| To słodkie, dziecinne stwierdzenie o nielubieniu wywołało na twarzy Daisy wręcz litościwy uśmieszek. Znajdowali się w emocjonalnym przedszkolu, tego była cudownie pewna, jednak nie zamierzała robić nic, by przenieść ich relację na doroślejszy poziom. Mogłaby zaproponować sojusz albo wymianę informacjami o słabych stronach trybutów; mogłaby też wyszeptać mu do ucha perfekcyjny plan ucieczki (w końcu tej całej Sabriel się udało), ale zamiast tego wolała wdawać się w towarzyskie szarpanki. Kocha, nie kocha; płatki stokrotek sypałyby się u jej stóp jak ślubne konfetti...gdyby tylko wiedziała. Nie, to nie była perfidna gra w serca do wynajęcia i kłamstwa rodem z telenoweli. Di mentalnie dalej pozostawała dzieckiem, niekochanym dzieckiem sztywnych rodziców, i nie rozpoznałaby zakochania nawet gdyby wybranek serca zrzucił na niej pięciotonowy pierścionek z brylantem. Nikt nie nauczył jej normalnych emocji, stawiała więc pierwsze chwiejne kroki w nastoletniej burzy hormonów całkiem sama. Polegając wyłącznie na fizyczności - zachwyt i pożądanie w oczach mężczyzn traktowała jak najczulsze komplementy, będąc kompletnie ślepą na nieśmiałe próby zaproszenia ją na randki przez miłych chłopców. Pewnie dlatego mogła stwarzać wrażenie podłej suki i lolitki, ignorującej prawdziwe wyznania. Nie mieszczące się w ramach nieogarniętego postrzegania świata przez Daisy. Ludzie kochali ją, owszem, ale za wygląd, za równe ząbki, za idealne ciało, za dźwięczny śmiech. Szanowali ją, uwielbiali i obdarzali sympatią też tylko w takich kategoriach, dlatego... Dlatego własnie przed laty zachowała się tak podle, wyrzucając stokrotki na podłogę i Alexa za drzwi. Słownie. Była przekonana, że to rodzice przekupili go i zmusili do pojawienia się w szpitalu a sam Amitiel miał w głowie głośne przekleństwa i patrzył na nią z obrzydzeniem. Jak bardzo zrozpaczona i zaślepiona lekami musiała być, skoro pomyliła niepokój i czułość z pogardą i niechęcią? Po jego słowach wszystko stawało się odrobinę jaśniejsze; nawet nie spostrzegła, kiedy w końcu ją puścił; rozcierała tylko mimowolnie nadgarstki, wpatrując się w jego usta, jakby nie dowiedziała przekazywanym przez nie treściom. Chciał? Po co chciał zobaczyć jej okrwawione kikuty, żyły poryte wenflonami i ją samą w obrzydliwej piżamie pobrudzonej płynami ustrojowymi? Każda normalna dziewczynka szybko połączyłaby fakty i zaniosła się histerycznym szlochem, rzucając mu się na szyję i całując, ale Di stała przed nim z mało inteligentnym (rzadki obraz) wyrazem twarzy. Bojąc się kolejnych słów bardziej niż całej tej Areny. Pokręciła powoli głową - najpierw powoli, z niedowierzaniem, potem coraz intensywniej, aż złote loki zaczęły powiewać wokół jej twarzy. - Nie, nie nie, Alex, nie mówmy o tym - powiedziała niemal błagalnie, cicho, gotowa zatkać mu usta, gdyby tylko uchylił je na moment, wspominając o zamierzchłych wydarzeniach ze szpitala. Nie chciała o tym słyszeć, bo...bała się, że to, co zaczynało roić się w jej głowie przybierze na sile; że rozpadnie się na kawałki wspominając siebie bez nóg; że ktokolwiek usłyszy o chwili słabości; że...ta słodka iluzja uczucia, które widziała w jego oczach nagle zniknie. Wolała nie mieć złudzeń i nie mieć pewności, słodkie zdezorientowanie, wyginające jej na chwilę usta w podkówkę, jak kiedyś. To był zły moment, bardzo zły moment. Zaraz miała pokazać się jako królowa a nie jak rozdygotana emocjonalnie nastolatka, z mozołem układająca puzzle z twarzą dwunastoletniego Alexa. - Proszę - dodała szeptem, nerwowo poprawiając materiał sukni i drapiącą część koronki, okrywającą jej złote ciało. Odwróciła się do Amitiela bokiem, jakby nie mogąc znieść tego napięcia i spojrzała w kierunku wdrapującego się na konia Evena, krzywiąc się lekko. Zdecydowanie wolała udawać, że nagle zainteresowały ją cyrkowe wybryki Irvinga niż wpatrywać się w identycznie niebieskie oczy Alexandra z fałszywą nadzieją. |
| | | Wiek : 20 Zawód : słodki nożownik Przy sobie : plecak, jodyna, noże do rzucania, latarka, paczka z jedzeniem Obrażenia : poszerzony uśmiech, epicki nóż między żebrami
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 5:40 pm | |
| Amanda... Cóż, chyba zdążyła już wszystkich zaskoczyć swym obyciem i pozytywnym nastawieniem do całych Igrzysk. Czy to brało się pod uwagę dzień Dożynek, podróż pociągiem, pierwszą rozmowę z mentorem, spotkaniem Delilah na basenie, SPA, jej zastanawiające się oblicze przy automacie do napojów, gdziekolwiek i jakąkolwiek jej czynność, ta olśniewała uśmiechem i emanowała radością na każdym kroku. Większość wprowadzało to w zastanowienie, czy ta aby była przy zdrowych zmysłach, bo cuchnęła im wariatką... Cuchnęła, a raczej pachniała pięknymi różanymi perfumami, które kazała dla siebie sprowadzić, a które niegdyś zawsze towarzyszyły jej na bankietach. Skoro upierała się przy perfumach, to łatwo też można było sobie wyobrazić jej wizytę u stylistów, którzy nie mieli z nią zbyt... Krótko mówiąc, nie współpracowała z nimi, a odgrywała przed nimi wielce bogatą panią, która to ma swoje upragnione wizje, które chce spełnić, a nie grać tak, jak jej zagrają, upychając w jakiś worek! Co to, to nie! Nigdy w życiu! Amandzia miała swój pomysł na olśniewanie na rydwanie i chciała go wykorzystać, a oni wszyscy mieli jej w tym pomóc. Tak też po kilku ciężkich godzinach mogła podziwiać swą zacną kreację w lustrze. Cieszyła się, że sprostano jej wymaganiom. Biała, długa i prosta sukienka wedle jej życzenia powiewała delikatnie, jakby była na wietrze, mimo że powietrze w pomieszczeniu stało w miejscu. Czuła, jak pieszczotliwie muska jej skórę, dając znać o swojej obecności, którą świetnie widziała, przeglądając się w lustrze. Ach... Te kryształowe szpilki świetnie do niej pasowały, jak jasnoróżowe kwiatki, które tworzyły na jej głowie drugą aureolę. Pierwsza wisiała nad jej głową, utrzymywana przez siły, których nie potrafiła mądrze i naukowo wytłumaczyć. Ważne, że lewitowała, jak to sobie Mandy wymarzyła. To jej wystarczało. Nie musiała wiedzieć, jak i dlaczego. Nie te drobne szczegóły jednak sprawiały, że zapierało jej dech w piersiach. Skrzydła! Białe, upierzone, lśniące czystością i subtelnością. Ich piórka były takie mięciutkie w dotyku, że miała ochotę je po wszystkim zabrać i na nich właśnie spać. W dodatku potrafiła je rozkładać za pomocą myśli. Niestety, polecieć na nich nie mogła, bo nie posiadały takowej opcji, będąc stworzonymi jedynie do celów ozdobnych. Jednakże i tak były niesamowite! Wyglądała jak prawdziwy anioł! A wraz z tą niewinnością, miała szanse podbić serca wielu ludzi... Bo nie tylko kreację podziwiała w lustrze, a również też siebie. Miała niesamowitą mimikę twarzy, której nie pozwoliła nikomu zniszczyć. Nie pozwoliła nakładać na siebie kilogramowego makijażu. Miała piękną i bladą cerę od siedzenia w kolcowym domu, dlatego też nie pozwoliła jej tykać. Jedynie jej usta ozdobił delikatny róż, zaś rzęsy zostały nieco wydłużone. Nie mogła się niestety pochwalić zniewalająco długi rzęskami, więc trochę musiała nałożyć tuszu. Jednakże nic poza tym... W podskokach wyszła z pokoju w towarzystwie dwóch przystojnych strażników. Wyobrażała sobie, jak musiała wyglądać w ich oczach. Jak anioł! Hihihi! Słodki aniołek, który spadł im przed chwilą z nieba, a którego mieli dzielnie chronić i odprowadzić do rydwanu, w którym to miała pojechać, by podziwiały ją tłumy! Całe Panem zauroczone jej anielską urodą... Ciekawe, czy Tabitha będzie ją oglądała i ciekawe, co powie na jej ubiór. Nie był przesadnie barwny, nie był nawet barwny, więc raczej miał jej się spodobać. Bardzo na to liczyła. Szła szybciutkim kroczkiem, mimo szpilek i gdy w poczekalni dojrzała Delilah... Pisnęła zaraz, zrywając się do całkiem stabilnego biegu. Mogłaby biec w maratonie na szpilkach! Była szalona, ale też najwidoczniej dosyć umiejętna w poruszaniu się na tak niestabilnym obuwiu. I też była szalona po raz drugi, bo Delilah! Ona też była ubrana w biel, choć bardziej jej było do Panny Młodej niż do anioła... Ale była biała! Znaczy ubrana na biało! Eeej! Zaraz! Mogła być Aniołkiem Stróżem Panny Młodej! Ich stroje tak świetnie się łączyły! Bieeel i one dwieee! - MOOOOOOOOOOOORGAAAAAAAAAAAANAAAAAAAAAAA! – Prawie że leciała, wykrzykując wyszczerzona nazwiskowy pseudonim przyjaciółki, za którą oczywiście miała swoją dawną łóżkową siostrę. Zamilkła dopiero wtedy, gdy wskoczyła na barana zaskoczonej dziewczynie. Cmoknęła ją też zaraz w szyjkę, śmiejąc się niezwykle szczęśliwa. – Deliś! Jesteś Panną Młodą! A ja twoim Aniołem! Mogę być twoim Aniołem Stróżem?! Moooogę? – Mówiła głośno, przez co mogli ją usłyszeć prawdopodobnie wszyscy zebrani, wraz z zaskoczonymi Strażnikami, którzy zadowoleni, że nie mają problemów z tymczasową podopieczną, usunęli się na bok do innych towarzyszy. Nie przejmowała się jednak nimi, bo miała zostać osobistym aniołem Delilah, który chroniłby ją i jej małe dziecią... Dziecko! Oczywiście zaraz ogarnęła się, zeskakując z Panny Młodej. Na jej twarzyczce malowało się przerażenie, a w geście dramatyzmu rozwinęła też swe skrzydełka. - O NIE! CHYBA NIE USZKODZIŁAM MAŁEGO MORGAŃCA?! DZIECKO ŻYJE?! POWIEDZ, ŻE ŻYJE! – Zapytała z niemałą paniką, a w jej oczkach zaczęły się zbierać łzy. Dobrze, że wybrała tusz wodoodporny, bo rozmazany nie pasowałby do jej stroju aniołka. – Nic ci nie jest, prawda? Powiedz, że nie ci nie jest – powtórzyła zrozpaczona, dotykając bardzo delikatnie brzuszka Delilah i schylając się, by coś do niego powiedzieć. Przy okazji też złożyła skrzydełka, by nie uderzyć nimi Delilah, ani stojącej obok dziewczyny, a w ręce chwyciła na razie swoją aureolę numer jeden. - Nic ci nie jest, prawda? Ciocia Mandzia nie chciała... Tylko zapomniała i bardzo, ale to bardzo, cię kocha. Mocniej niż swoje pierzaste skrzydełka. Musisz je kiedyś zobaczyć. Obiecaj, że obejrzysz Igrzyska z udziałem cioci Amandy – powiedziała i wyprostowała się. Już gościł na niej uśmiech, bo widziała i słyszała, że wszystko z nimi w porządku. – Jesteśmy niesamowite! – Pisnęła, podziwiając białą kreację Delilah. – Wyglądasz przepięknie, Morgano. |
| | | Wiek : 19 lat Przy sobie : Znaki szczególne : krótsze włosy (tak do ramion), ciemnobrązowe soczewki kontaktowe
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 5:56 pm | |
| Czas, po raz kolejny w czasie pobytu w Ośrodku, dłużył jej się niemiłosiernie.Zastanawiała się, ile jeszcze będzie musiała czekać na chwilę spokoju. Dookoła siebie słyszała przytłumione głosy i inne znane bądź nie dźwięki, jednak żaden z nich nie zwiastował rozpoczęcia parady. Wciąż skupiona wyłącznie na pysku pięknego konia (zaczynała żałować, że nigdy nie miała okazji na nich pojeździć), oczekiwała na jakikolwiek sygnał. Co czeka ją tam, na drodze? Oklaski, gwizdy, błysk świateł, kamery. Plecy proste, pierś do przodu, głowa w górę, a na ustach delikatny uśmiech. Jednak oczy, skrywane pod wenecką maską z delikatnymi czerwono-pomarańczowymi piórkami wciąż pozostaną smutne i nieobecne, jakby duchem znajdowała się zupełnie gdzie indziej. I rzeczywiście pewnie tak będzie - choć zewnętrzna powłoka będzie zdawała się jak najbardziej zadowolona i pogodna, jej wnętrze będzie krzyczało w niebo głosy. Czy to naprawdę musi się tak skończyć? Historia, która rozpoczęła się zaledwie 19 lat temu będzie miała swój koniec w przeciągu kilku, może kilkunastu dni. I choć można by sądzić, że w swoim życiu zdążyła doświadczyć wszystkiego (naprawdę wszystkiego), tak naprawdę nie poznała niczego, co byłoby ważne.Gdy pojawiała się okazja, delikatny promyk, który poprowadziłby ją w stronę lepszego życia, u boku kogoś, kto znaczył dla niej naprawdę wiele, wszystko zaczynało spadać ku dołowi, ciągnąc ją ze sobą w stronę ciemnej otchłani. Nigdy nie była sentymentalna i nie sądziła, że tak bardzo zabraknie jej normalnego życia. Choć wciąż jeszcze miała trochę czasu odnosiła wrażenie, że jej czas już się skończył. Zegar się zatrzymał, wszystko ucichło, do czasu, aż wybuchła bomba. A może to ona była tą bombą? Nagle zupełnie się tego nie spodziewając, usłyszała dziewczęcy głos dobiegający ze znacznie bliższej odległości, niż mogłaby się tego spodziewać. Obróciła głowę, wciąż trzymając dłoń na pysku zwierzaka. Ujrzała twarz blondynki o jasnej cerze i błękitnych oczach, która zaczynała wydawać jej się znajoma. Przez chwilę po prostu stała, analizując każdy fragment jej sylwetki - od prostej, białej sukienki aż po naszyjnik na jej szyi, a później przez rysy jej twarzy do oczu, w głowie zaczynały pojawiać się wspomnienia. Kwartał Ochrony Ludności Cywilnej, dawne ulubione miejsce spacerów Mayi. Pełne dawnych znajomych, kapitolińczyków, którzy lata świetności mieli już dawno za sobą, podobno jak ich miasto, dawniej nazywane domem. Choć spotkanie z dziewczyną, której imię jeszcze spało w umyśle brunetki, widziała teraz dość wyraźnie, czuła się dziwnie patrząc jej w twarz. Czy to przez fakt, że zawdzięczała jej swoje życie, a teraz stały naprzeciwko siebie, jako dwie rywalki, z których tylko jedna może przeżyć. Albo żadna. - Delilah - powiedziała Maya, obserwując ją uważnie. Co miała powiedzieć? Że przykro jest spotkać ją w tym miejscu, że nie spodziewała się, że ich kolejne spotkanie odbędzie się w takich okolicznościach? - Chciałabym powiedzieć, że miło Cię widzieć. Ale chyba nie jest to adekwatne do całej tej... sytuacji - odezwała się po dłuższej chwili lekko bezbarwnym tonem, nie chcąc jeszcze bardziej przedłużać ciszy, która wkrótce mogłaby stać się krępująca - Szkoda, że spotykamy się w takich okolicznościach - dodała, nie odrywając od niej wzroku. Nie uśmiechała się, nie robiła tego dopóki nie będzie musiała, a maska na tyle skutecznie przysłaniała jej oczy, aby nie można było odczytać bólu i rozgoryczenia, które towarzyszyło jej od dłuższego czasu. Nie mówiła już nic więcej, odrywając rękę od konia i pozwalając, aby ten trącał ją pyskiem w ramię, domagając się więcej pieszczot. W końcu i tak powróciła do dawnej czynności, która w pewien sposób ją uspokajała. A tego właśnie potrzebowała najbardziej. |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : naczelny pechowiec Przy sobie : ŚWIECZNIK, zestaw zatrutych strzałek (zostały 3). jodyna, latarka, ręcznik, przyprawy,pusta butelka, zwój liny, antybiotyk, połówka chleba, trzy mandarynki, dwa pączki, wieprzowina ze stołu, pół bochenka chleba,2 banany, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz (kości) Znaki szczególne : brak Obrażenia : fizycznie trzyma się nieźle
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 6:10 pm | |
| Emocjonalne szarpanki były konieczne, przynajmniej mógł nie myśleć o tym, co nastąpi za kilka dni, kiedy wyjdzie na Arenę, żegnając się z niedojrzałością sztyletem w gardle pierwszego napastnika. Wiedział doskonale, że nie będzie już mowy o wzlotach i upadkach oraz że trzeba będzie jasno i zdecydowanie określić, kto jest jego przyjacielem, a kto wrogiem. Dlatego korzystał z ostatnich chwil dusznego lata nastolatków, choć koszula zaczynała go gryźć i najchętniej uciekłby z tej parady już zaraz. A jednak stał obok niej, czując się znowu jak ten głupi piętnastolatek, który zamawia w kwiaciarni bukiet najpiękniejszych stokrotek i szuka jedynej czystej koszulki ze Spidermanem, żeby przypadkiem nie pomyślała, że wpadał tam ze spotkania z kolegami. Starał się tak bardzo, że niemal teraz czuł fantomowo każdą łzę, która wówczas spłynęła po jego policzku raz z deszczem, który i tak zburzył jego fryzurę i zamazał okulary. Nic szczególnego, inteligent odrzucony przez piękną nastolatkę - historia stara jak świat, mógł wyciągnąć z niej wnioski, a i tak po raz kolejny narażał się na uderzenie, jakby tamto wydarzyło się tylko w jego wyobraźni i rozgrywali to na nowo. Nie powinni, już raz cierpiał i zapewne nie zniósłby kolejnego odrzucenia, więc próbował zamilknąć od samego początku swojej mało klarownej odpowiedzi. Która powinna skutkować czymkolwiek innym niż próbą zamknięcia mu ust. Chyba że pocałunkiem, ale takie rzeczy zdarzały się tylko w bajkach, w które przestał wierzyć już dawno temu. Dlatego teraz palił papierosa za papierosem, nie dając się przekonać jej słowom albo będąc na nie absolutnie głuchym, bo serce ponownie wyleciałoby mu z piersi - właściwie powinien zastanowić się, czy to jeszcze możliwe - i opadłoby u jej stóp. Faktycznie była królową i na tyle okrutną, że właśnie po raz kolejny łamała mu wszystkie emocjonalne nerwy, próbując pokazać mu dobitnie, że nie jest zainteresowana. Nie było płaczu czy histerycznej reakcji - po raz kolejny wstał, strzepując dym wprost na jej drogą sukienkę - i patrzył na nią tylko przez sekundę tym zamglonym spojrzeniem chłopca, który kiedyś kochał bardzo piękną, acz próżną dziewczynę. Zero zmian na twarzy, jedynie pobladł niesamowicie, kiedy łapał ją za rękę i nie odpowiadał ani słowem na jej prośbę, która teraz wydawała się ochroną przed bardzo niechcianym wyznaniem uczuć. Czego się spodziewał? Even (którego dostrzegł) zapewne miał jej do zaoferowania więcej, choć nawet nie umiał go w tej chwili nienawidzić, zresztą jej też nie - nienawidził siebie, że znowu dał się wciągnąć w to samo bagno, z którego próbował się wydostać od kilku lat. Zamiast jednak uciekać czy wciskać jej do dłoni papierosy, uśmiechnął się smutno, podejmując decyzję, która miała zaważyć na ich przyszłym życiu - jak szumnie to brzmiało, skoro mieli tylko kilka dni na unikanie się nawzajem. - Znowu to zrobiłaś. Znowu je złamałaś - przesunął ich ręce na swoje serce, które biło niesamowicie szybko, to pewnie przez te emocje i te łzy, które nie mogły zostać wylane. Nie dziś, kiedy wydoroślał ostatecznie, myśląc o sojuszach (Rousse i Irving) i uciekając bardzo prędko od tej dziewczyny. - Więc nie chcę cię widzieć. Nie przepraszaj mnie, nie szukaj, na Arenie zabij, ale już nigdy nie pokazuj mi się na oczy - wyjaśnił bardzo dobitnie i krótko, odwracając się od niej i puszczając już ją na dobre. Mogła patrzeć na kogo tylko chciała, najwyraźniej pomylił się w osądzie, biorąc ją za kogoś, kim nigdy była.
Ostatnio zmieniony przez Alexander Amitiel dnia Nie Sie 17, 2014 6:28 pm, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : złodziej, przemytnik Przy sobie : nóż ceramiczny, trochę owoców, miska z sałatką, kilka kawałków ciasta, widelczyk do ciasta, łyżka, szkatułka, 6 tabletek do uzdatniania wody, plecak nr 3: jabłko, paralizator, śpiwór, zestaw plastrów i bandaży, leki przeciwbólowe; (kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na skuteczną obronę, zwiększenie szans na powodzenie podczas walki wręcz) Obrażenia : siniak na lewej skroni, powierzchowna rana na prawym ramieniu (zaklejona plastrem)
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 6:13 pm | |
| Uśmiech. Uśmiech, uśmiech, uśmiech. Szczery, udawany, wymuszony, naturalny. I cisza. Nie zamierzał uczestniczyć w gwarze rozmów. Wolał patrzeć, obserwować - jak zawsze. Pojawiła się Daisy, więc skinął jej głową. Pojawiła się Delilah, więc wciągnął głęboko powietrze, wbijając wzrok w ciemną sierść gładzonego po boku konia zaprzęgniętego do jego rydwanu. Pojawili się inni, których nie kojarzył, a których śledził wzrokiem przez kilka krótkich chwil, jak gdyby cokolwiek mogło to dać. Nie dało, oczywiście. Ale poudawajmy, że coś przez ten czas się dowiedział, że wyprzedził ich o krok, że... cokolwiek. Tak naprawdę jednak - nic. Nic nie zyskał, nic nie stracił, nic się nie zmieniło. Końska sierść była tak samo gładka i tak samo żałobna w barwie, suknie trybutek było tak samo urokliwe jak kilka chwil przedtem, gdy wisiały jeszcze na manekinach, wypolerowane rydwany nie lśniły bardziej, niż przed momentem. Trochę tak, jakby czas zwolnił, nie? Gdzieś ktoś rozmawiał, gdzieś ktoś milczał i wszystko trwało w upiornym zawieszeniu, zmuszając do myślenia. A myślenie było w tej chwili ostatnią czynnością, której powinno się poddawać. - Deliś! Jesteś Panną Młodą! A ja... - Słowa przelatywało obok niego, niewiele poświęcał im uwagi. Ktoś parsknął śmiechem, ktoś przerwał monolog w połowie w ewidentnym zdumieniu. A Bastian jak to Bastian, stał w spokoju, gładził wierzchowca i uważał, by skraj marynarki nie dostał się w końskie zęby. I myślał, trochę jednak musiał. Pozostawiona w Kwartale rodzina nie wracała może do niego w snach, ale przecież kwestią czasu było, gdy do tego dojdzie, kiedy tęsknić zacznie nawet za swym wrzaskliwym, rozwydrzonym rodzeństwem ciotecznym. Póki co wcale nie było mu ich brak, ba! wręcz cieszył się tym odizolowaniem, ale nie był na tyle głupi by wierzyć, że entuzjazm dopisze mu też na Arenie. Wiedział, że tak nie będzie. Wiedział, że te okruchy ewentualnego zadowolenia, które teraz mu towarzyszyły, pogubi już w trakcie szkolenia, lub jeszcze wcześniej, kończąc pętlę w rydwanie. Ale teraz jeszcze nie tęsknił. Teraz nic mu nie brakowało. No, może poza... - ...MORGAŃCA?! DZIECKO ŻYJE?! POWIEDZ... Nigdy nie dostał obuchem w łeb, ale podejrzewał, że czułby się bardzo podobnie, jak teraz. Byłoby inaczej, gdyby wywrzaskujący te słowa głosik nie skierowany był dotąd do Delilah. Byłoby inaczej, gdyby nie te dziwne słowotwórstwo uskuteczniane z nazwiska Deli. W kilku długich krokach zbliżył się do znajdującej się teraz w centrum zainteresowania pary - trójki, właściwie, biorąc pod uwagę, że obok stało jeszcze jedno dziewczę - i już, nie bacząc na zainteresowanie, złapał krzykliwą niewiastę za ramię. - Odsuń się - warknął. W ogóle, co to miał być za strój? Jeśli dobrze pamiętał, nie wystawiali tu Jasełek od... od nigdy? - No, już. Robiąc sobie miejsce obok Delilah, bezceremonialnie chwycił ją za brodę, zmuszając do uniesienia twarzyczki tak, by mógł spojrzeć w jej wróżkowe oczy. I wcale nie było tak, jak zazwyczaj w Chacie. Wcale nie tak, że czule, że przyjemnie, że po przyjacielsku. Tym razem jego dodatkowo podbarwione soczewkami tęczówki krzesały iskry. Jesteś idiotą, Lyberg. - Jakie dziecko? - zapytał chrapliwie, mając jednak dość rozsądku, by nie wydzierać się w niebogłosy jak jeszcze przed chwilą to nieboskie stworzenie obok. Och, swoją drogą, czy to nie była ta, która w pociągu zajęła tak ostentacyjnie strategiczne miejsce umożliwiające obserwowanie całej sali? Cóż, zdaje się, że bardzo ją wtedy przecenił. - Jakie, do kurwy nędzy, dziecko? - Stał bliżej, niż powinien. Oczywiście, nie raz znajdowali się jeszcze bliżej, ale teraz... Teraz to jednak co innego. I trzymał ją chyba też za mocno.
|
| | | Wiek : 14 Zawód : mała miss Przy sobie : krótki mieczyk, mały zestaw bandaży i plastrów, tabletki do uzdatniania wody, paczka z jedzeniem, kompas, trzy noże i super-widelec z zastawy, pieczeń i parę owoców, świeczka x2 Obrażenia : siniak z tyłu głowy, naderwana małżowina
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 6:26 pm | |
| po spotkaniu z Cypri i Mattem. c:
Szpilki. Setki szpilek z główkami we wszystkich kolorach tęczy od rana prześlizgiwały się przez materiał sukienki i zostawiały jasne zadrapania na mojej skórze. Przez kilka cudownych godzin stałam na środku pokoju, na niewysokim podeście, który miał nadrabiać za mój godny pożałowania wzrost i ułatwić pracę projektantowi. Prawie co równe trzydzieści minut sztab stylistów pozwalał wykonać mi piękny półobrót dookoła własnej osi, aby zobaczyć jak sukienka układa się niesiona przez podmuch powietrza; albo opuścić ręce, kiedy krew zdawała się buntować, a moje ciało chciało zacząć odcinać jej dopływ do palców. Pomyśleć, że jeszcze parę dni temu uwielbiałam stroić się przed lustrem i zmieniać sukienki nawet parę razy dziennie. Teraz za to kręciłam nosem, wzdychałam i marudziłam, dostrzegając setki niewidocznych zagnieceń na białym materiale - chociaż pierwotny projekt urzekł mnie od pierwszego wejrzenia. Nijak nie potrafiłam wzbudzić w sobie wystarczających pokładów łaski, aby ułatwić pracę swoim poddanym, chociaż jedyne czego najbardziej pragnęłam, to trzasnąć w końcu drzwiami. Nie obarczałabym jednak swoich nieuprzejmych myśli własnym, zepsutym charakterem. Stresowałam się. Przy każdym podciągnięciu sukienki, skracaniu trenu, albo zjawiskowym obrocie; czułam na sobie świdrujące spojrzenia sztabu stylistów i z ledwością powstrzymując się od przewrócenia oczami, obserwowałam krzywe miny, kiedy ich wzrok zatrzymywał się na przyozdabiających uda siniakach, na których zazwyczaj moja przybrana rodzicielka wyładowywała swoją frustrację. Po serii niedyskretnych odchrząknięć i westchnięć odparowałam wreszcie, że najzwyczajniej w świecie się przewróciłam i prawie zawarczałam na otaczających mnie natrętów, zapominając o mojej życiowej roli kochanej dziewczynki. Nawet ich mierne wypłaty mogły się na coś przydać. Kiedy główny projektant zlitował się nareszcie nad moją biedną duszyczką zeskoczyłam z podestu i tak jak planowałam trzasnęłam z hukiem drzwiami, burcząc coś pod nosem o ich całkowitym braku kompetencji. Dopiero wbiegając do windy, mającej zaprowadzić mnie do poczekalni rydwanów, skusiłam się na prześwietlenie wzrokiem swojego odbicia. Sukienka, która jeszcze przed chwilą plątała się pomiędzy moimi nogami, teraz opływała moją sylwetkę, jak morskie fale Wenus. Zresztą o to chodziło, prawie, wątek z mitologi się zgadzał. Kiedy usłyszałam pierwsze słowa stylisty jedynie lekceważąco podciągnęłam brwi do góry i nie trudziłam się nawet, aby ugryźć się w język - nie lubiłam banałów, ani oczywistości; ale podsunięty w końcu na dużym arkuszu projekt wyglądał całkiem zachęcająco, moje serce biło dla mitologii, a wciśnięta na odchodnym złota szkatułeczka przypieczętowała mój cyrograf. Byłam gotowa zaprzedać swoją duszę i otworzyć puszkę Pandory. Zganiłam jeszcze wzrokiem płaskie sandałki, które chociaż podobały mi się w swojej prostocie, to nie dodawały mi żadnych centymetrów. Czerwone usta były zbyt wulgarne jak na moje upodobania, ale potrzebowałam czegoś, co odcinałoby się od wszechobecnego złota i bieli, więc w końcu dałam za wygraną. Donośny brzdęk windy sprawił, że podskoczyłam lekko, ale odruchowo na moją twarz wpłynął kpiący uśmieszek i powędrowałam prosto do poczekalni, podążając za dźwiękiem przebieranych kopyt i gubiących się w tle rozmów. Przełknęłam głośno ślinę, stojąc w progu, skupiając się na ukryciu podenerwowania. Nie przepadałam za aż tak dużą widownią, a zaraz nasza grupa miała powiększyć się o całą populację Kapitolu. Zacisnęłam zbyt roztrzęsione palce na swojej szkatułeczce i zmierzyłam pozostałych wzrokiem. Tęskniłam za czasami, kiedy każdy strój był podporządkowany pod jakiś temat, teraz w pomieszczeniu panował chaos i nic nie trzymało się kupy. Na dodatek, czułam się rozczarowana, obserwując pozbawione charakterów kreacje, z których żadna nie przyciągała wystarczająco mojego wzroku, żebym mogła obudzić w sobie głęboko ukryte pokłady sympatii, dla przyszłego sojusznika. Zacisnęłam usta w pożałowaniu i postawiłam parę pełnych gracji kroków, do mojego rydwanu. Oparłam się o chłodny metal zaprzęgu i zlustrowałam wzrokiem piszczącą niedaleko dziewczynę, w stroju aniołka, czy innego mitycznego stworzenia. - Ja pierdolę, jaki cyrk - odburknęłam sama do siebie powoli zapominając o podstawach kultury. Jedną dłonią przesłaniając oczy, abym nie musiała patrzeć na tą żałosną szopkę. Jeżeli dalej tak pójdzie, to moje problemy ze złością wymkną się spod kontroli i nie będę potrzebowała żadnego sojuszu. Ludzie to zakała. Dlaczego w ogóle myślałam, że będę się dobrze bawić? |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 6:40 pm | |
| Dosyć nieoczekiwanie, pośród trybutów pojawiają się Strażnicy Pokoju i każdemu z nich wstrzykują pod skórę lokalizator - taki sam, jaki już niebawem otrzymają przed trafieniem na Arenę. Parada trybutów podczas poprzedniej edycji Igrzysk wymknęła się spod kontroli, dlatego rząd zadbał o to, by tym razem nikogo nie zgubić. Lokalizatory zostaną usunięte po zameldowaniu się trybutów w swoich apartamentach.
W momencie, w którym zaczyna się ściemniać, wrota poczekalni otwierają się, a pierwszy z rydwanów rusza powoli w kierunku placu przed Ośrodkiem Szkoleniowym. Dopiero wtedy trybuci mogą zobaczyć, że wzdłuż niego ustawiono wysokie trybuny, na których zgromadził się tłum wyciągających z ciekawości szyje ludzi. Na końcu utworzonej w ten sposób alei, pozostawiono spory kawałek wolnej przestrzeni w kształcie półkola, na którym zatrzymają się powozy. Nad nim umieszczono olbrzymi telebim, w tej chwili wyświetlający symbol Panem.Zapraszamy wszystkich trybutów do tego tematu. Rydwany wyruszają w kolejności zgodnej z tym spisem. ALE OCZYWIŚCIE KOLEJNOŚĆ DODAWANIA POSTÓW JEST DOWOLNA. Od teraz do ogłoszenia rozpoczęcia treningów (najprawdopodobniej ranek 18.08) macie czas na opisanie przejazdu rydwanem. Post ma obejmować okres od wyjechania na zewnątrz do zatrzymania się po drugiej stronie placu. Zwróćcie szczególną uwagę na detale: to, jak postać jest ubrana, jak się zachowuje, na gesty, mimikę - bo od tego będzie zależała liczba punktów, jaka zostanie przyznana na koniec pierwszej części pobytu w Ośrodku Szkoleniowym. Paradę zakończy przemówienie prezydent Panem, Almy Coin, które zostanie dodane jutro rano. Multilokacja pozostaje włączona, możecie kończyć swoje gry w tematach, w których przygotowywaliście się do parady (także w tym z poczekalnią).
Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Nie Sie 17, 2014 7:02 pm, w całości zmieniany 5 razy |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : prostytutka/kwiaciarka Przy sobie : W plecaku: proca, latarka, zwój liny, zapałki, pusta butelka, nóż, widelec, latarka, kompas, paczka z jedzeniem; w ręku: pistolet Obrażenia : lekko obite plecy, rana na łydce po ugryzieniu szczura
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 6:43 pm | |
| Czy to niesamowite? Czy to nie wspaniałe? Nie była na tyle głupiutka, żeby bać się o tym pomyśleć, wcale nie, wcale a wcale, bo przecież oni... nie podsłuchują, prawda? Nie, nie, nie, oczywiście, że nie, żadne z nich, nawet ci podejrzanie wyglądający, ci ubrani na czarno lub biało, jak kto woli, żadne z nich nie podsłucha. Stres dla jednych działa orzeźwiająco, Lucy natomiast (halo, Lucy?) przez kilka jeszcze minut chodziła w miejscu, sięgała dłońmi do buzi, jakby to w odruchu pogryzienia paznokci, ale nic takiego nie planowała, jakżeby mogła skrzywdzić swoje piękne i długie palce pianisty? Głosik ten także odzywał się wtedy i z zawstydzeniem prostowała się, rozglądała momentami, czy ktoś nie zauważył faux pas, którego niechlubnie się dopuściła. Spuszczała dłonie wzdłuż ciała i spacerowała, nadal w tym samym miejscu, co stała, jakby bała się wyruszyć w podróż między pojazdami i trafić na kogoś, kto miałby co najmniej złe zamiary wobec niej. A wiedziała, AŻ TAKĄ IDIOTKĄ NIE BYŁA, że tacy ludzie krążą po pomieszczeniu i szukają swojej kolejnej ofiary. I wiedziała też, ojej, że była łatwym celem, zwłaszcza że oprócz niej na biało, całkowicie biało, ubrana była tylko jedna osoba. A przynajmniej ją dostrzegła. Chłopak, miał śnieżny garnitur, był wysoki i widziała go już... ...na Dożynkach. To ją przerażało najbardziej, że wielu z nich kojarzyła, niektórych widywała już wcześniej i potrafiła rozróżnić głosy, które unosiły się w powietrzu i doń docierały. Dlatego czuła się trochę niezręcznie, po prostu czuła się tak źle, że najchętniej uciekłaby w popłochu do swojej komnatoklatki i schowała się pod kołdrą, policzyła do dziesięciu z zamkniętymi oczami i liczyła na to, że gdy je otworzy, obudzi się w Violatorze. Może to nie jest piękna perspektywa, może to zła wizja, powinna życzyć sobie czegoś o wiele lepszego, ale teraz to zdecydowanie by jej wystarczyło. Wcale nie uśmiechała jej się wizja śmierci, oj nie, wolała przeżyć, zdecydowania. Jak zamierzała to zrobić? Był na to prosty sposób - płakać tak głośno i długo, aż ten koszmar się skończy. Albo nie płakać w ogóle i czekać dalej. Ona naprawdę wierzyła, że się uda. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : Leży i pachnie na pół etatu. Przy sobie : Trzy banany, łyżka, antybiotyk, ząbkowany nóż, zapałki, igła z nitką Obrażenia : Obtarte kolana, poparzone, ale opatrzone łapki, skręcona kostka, a poza tym to nadal jej cycki nie urosły.
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 7:05 pm | |
| /po spotkaniu w apartamencie z fajniusim mentorem i ciulem z rynsztoka + tu macie strój Carls, klik
Dużo osób mówi, że czas leczy rany. Może dlatego jakoś oswoiłam się z faktem, że nie ma już odwrotu. Czułam się trochę bezosobowo; czasem po prostu nie wiedziałam gdzie jestem, ale mimo to, ale na myśl o prawdopodobnej śmierci strach nie paraliżował mnie. Dreszczem przepływał przez moje ciało tak wiele razy, że zdążyłam się z nim oswoić i potraktowałam go jako nieodłączną część siebie. Gdyby zniknął poczułabym się jeszcze gorzej, nie wiedziałabym czy jestem już martwa czy to może moje uczucia zniknęły. Cicho mruczałam do siebie, że będzie dobrze i że jestem dzielna, ale to mi niezbyt pomagało. Prawdę mówiąc, czasem nawet pogarszało sprawę, kiedy zdawałam sobie sprawę, że próbuję uwierzyć w kłamstwa. Swoje własne. Od samego rana siedziałam w pokoju stylisty i nawet nie czułam, że bolą mnie nogi od ciągłego stania. Nie odezwałam się do niego ani razu, nie pamiętam jak wyglądał, ani jak miał na imię. Stopniowo zaczęłam wymazywać z pamięci wszystkie osoby, z którymi się spotkałam, żeby potem nie wspominać i nie tęsknić. Mój mózg już spisał mnie na straty, bo inne myśli nie zaprzątały mojej głowy. Wlekące się za mną widmo smutku maskowała różnokolorowa sukienka upstrzona w kwiaty, których kolory wydawały się być tak jasne, że mogłyby świecić w ciemności. Nie wiem czy to była nędzna próba ukazania mojej barwnej osobowości, która teraz jakby gdzieś wyparowała. Powłócząc nogami weszłam do poczekalni i zaszyłam się przy swoim, ostatnim rydwanie. Pierwszy raz w życiu widziałam konie, ale moje ciekawskie oczy nie zwróciły się w ich kierunku. Byłam tylko ja i moja pstrokata sukienka, której kolory zaczęły mi dawać po oczach. Ale nie odwróciłam od niej wzorku. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : uliczna śpiewaczka
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów Nie Sie 17, 2014 7:22 pm | |
| Czas na rydwany. Koniec z samowolką. Rydwany były niewinne, ale jednocześnie były symbolem czegoś ostatecznego. Konsekwentnie zamykały trybutów w harmonogramie. Byli ściśnięci między paradą a krwawym wyłonieniem zwycięskiego mordercy. Margaritka rzuciła okiem na swoje paznokcie. Styliści musieli użyć swoich szamańskich sztuczek, bo te wyglądały zupełnie normalnie. Dla pewności zbliżyła dłoń do oczu, jednak nie doszukała się niczego nadzwyczajnego. W ostatnich dniach Marg niespecjalnie siliła się na dawanie konkretnych znaków życia. Tonęła w parze gorących kąpieli, wsłuchiwała się we własny oddech i nerwowo zdrapywała własną skórę na palcach z pustym spojrzeniem wlepionym przed siebie. Do dzisiaj jej paznokcie były otoczone oderwanymi i zwisającymi płatkami skóry. Teraz jednak wszystko wyglądało perfekcyjnie. Na twarz różowej trybutki wstąpił ledwo dostrzegalny grymas. Cały czas próbowała utrzymać chłód godny greckiego popiersia. Najpierw wyrzuciła z siebie ciężki oddech, a następnie wszystkie emocje. To był mały rytuał, którego cykliczne powtarzanie dawało swego rodzaju poczucie stabilności. Wszystkie emocje. Te miłe, bliskie spokoju i nadziei, które odczuła, gdy pierwszy raz po przybyciu do Ośrodka jej oko dostrzegło trzepoczące skrzydełka motyle, i te autodestrukcyjne, gdy miała ochotę wydrapać w swojej skórze „zabiję”, bez dopowiadania kogo. Trybutów? Coin? Siebie? Teraz już nie zajmowała tym głowy. Nie czuła nienawiści, nie czuła nadziei. Czuła złowrogo piękne, puste nic. Miała nadzieję, że w swoim stroju będzie czuła, że frunie nad głowami innych trybutów. Jakby wyfruwała z Ośrodka, prosto do swojej Kapitolińskiej szklarni. Ale szklarnia przecież już nie istniała. A jej kroki nie były ani ciężkie, ani lekkie. Jakby ich w ogóle nie było. Jakby jej nie było. Fala spokoju związana z brakiem poczucia obecności, umiliła jej drogę do swojego pierwszego rydwanu. Nawet się nie potknęła, co nie było takie oczywiste z racji, że dół jej sukienki, wyglądającej jak wodospad delikatnych, grających ze sobą, koronkowo-tiulowych warstw, połyskujących w misternych aplikacjach, miękko opadał i ciągnął się po ziemi. Weszła powoli na rydwan. Jej palce natknęły się na zimny metal. Gdyby zamknęła oczy, może wyobraziłaby sobie, że to zimna konstrukcja jej motylej szklarni? Nie, dźwięki, zapachy, to niepokojące uczucie urywającej się przyszłości. Nic nie grało. Ale przecież nie musiało, bo gdy tylko zamknęła oczy, mogła udawać, że jej tu nie ma. Że nie ma żadnej Margaritki. |
| | |
| Temat: Re: Poczekalnia rydwanów | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|