|
| Autor | Wiadomość |
---|
Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Taras na dachu Pon Sie 18, 2014 11:01 am | |
| |
| | | Wiek : 20 Zawód : słodki nożownik Przy sobie : plecak, jodyna, noże do rzucania, latarka, paczka z jedzeniem Obrażenia : poszerzony uśmiech, epicki nóż między żebrami
| Temat: Re: Taras na dachu Sro Sie 20, 2014 6:42 pm | |
| //po paradzie
Amanda miała ochotę niszczyć. Och, taaak! Miała ochotę niszczyć, gryźć, burzyć i wszystko, co tylko lubił tak zacny pan jak Hulk, którego miała okazję kiedyś poznać... Poprzez telewizję, oczywiście. Nie poznała go osobiście i raczej nie miała mieć okazji. Był prawdopodobnie postacią fikcyjną i nic nie miał wspólnego z realizmem, prócz spodni... Może nie powinna schodzić w tym temacie do poziomu spodni? W jej przypadku to nigdy nie wróżyło niczego dobrego. Choć ciekawe, jak tam się miały jego... ekhem... Interesy. Jego interesy w sumie mogłyby być tematem do rozmyślań w wolnej chwili i nawet świetną chwilą byłaby aktualna, gdyby... Wspominała, że była wściekła? Wspominała. Chyba nawet już lustro w łazience miało dość jej krzyków, wyzwisk, całkiem bogatej łaciny, grymasów. Chyba też bało się o swoje życie, bo wisiało ono na włosku. Świetnie zdążyło usłyszeć od Amandy o jej znajomości z Hulkiem i fakcie, że podzielała teraz jego główne hobby. Drżało o swą lustrowatość. Drżało, póki Amanda w końcu nie opadła na podłogę, rycząc i wzywając przeróżnych bogów, o których niegdyś miała okazję poczytać, by naprawili jej życie. Pewnie nie byłby to tak wielkie dramaty, gdyby jej bolączkami był jedynie strój, który zamienił się w jakiś przebrzydły worek. Wylądował już dawno w koszu, tak przy okazji mówiąc. Pozbyła się go najszybciej jak możliwie mogła. Zaraz po tym, gdy wróciła do apartamentu. A wróciła do niego zaraz po tym, gdy... Nawet nie pozwolono jej z nią porozmawiać! Nie pozwolono i odepchnięto ją ponownie!, zabierając Delilah gdzieś indziej, nie do jej własnego pokoju! Martwiła się, cholernie wręcz i chciała ją przytulić, pocieszyć i wypytać jeszcze o dziecko i ojca, bo to przecież nie mogło się tak skończyć. Nie mogła go oddać obcym ludziom! I gdzie ona była...? Gdzie była Delilah?! Co z nią robili? Czemu odeszła ze Strażnikami z tą pozostałą dwójką, a nie pozwolono jej wrócić z innymi? Chciała się do niej przytulić i przeprosić raz jeszcze za wykrzyczenie głośno tego, że jest w ciąży i za fakt, że nie potrafiła jej obronić przed tym typkiem, który może i wydałby jej się w tym stroju uroczy... Wydałby. Męki Amandy... Cóż, trwało to krótko, wściekle, a po chwili łzawo, póki znów nie wrócił jej dobry humor i pragnienie walki o to, co Mandzia kochała najbardziej! Te jej nagłe skoki humoru! Ale prawdą było, że zamierzała walczyć o to, co kochała najbardziej! Nie, nie chodziło o róż, ani perłowe sukienki, perły też nie! Chodziło o... miłość! Hah! Kochała Tabithę i chciała walczyć nadal o jej miłość z Valeriusem i ich spokojne życie poza KOLCem. Jednakże teraz dochodziła do tego też Delilah, jej dziecko i ojciec dziecka, o którym nie miała pojęcia, a którym prawdopodobnie był ten chłopak, który ją tak brutalnie potraktował... A ona w sumie jego, ale mógł nie być takim nieuprzejmym dupkiem. Amandy się nie odpychało. Mógł być ojcem, skoro po tym, jak nieco głośno wygadała się o tym, że Delcia jest w ciąży, postanowił okazać się tak brutalny i zaciekły. Nie zamierzała mu tego wybaczyć. Prawdopodobnie nigdy. Teraz musiała jedynie złapać Delilah i z niej wszystko wyciągnąć. Gdyby tylko była w swoim pokoju po amandowym rozpaczaniu... Nie było jej nigdzie, więc zrezygnowana poszła na taras, na który w sumie same poniosły ją nogi. Nie miała w planach szukać takowego miejsca, ale gdy już na nie wpadła... Wydało jej się urocze. I świetne do myślenia, a miała o czym myśleć. Między innymi o tym, jak wygrać może Igrzyska więcej niż jedna osoba. To ułatwiłoby jej sprawę. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : złodziej, przemytnik Przy sobie : nóż ceramiczny, trochę owoców, miska z sałatką, kilka kawałków ciasta, widelczyk do ciasta, łyżka, szkatułka, 6 tabletek do uzdatniania wody, plecak nr 3: jabłko, paralizator, śpiwór, zestaw plastrów i bandaży, leki przeciwbólowe; (kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na skuteczną obronę, zwiększenie szans na powodzenie podczas walki wręcz) Obrażenia : siniak na lewej skroni, powierzchowna rana na prawym ramieniu (zaklejona plastrem)
| Temat: Re: Taras na dachu Sro Sie 20, 2014 7:15 pm | |
| Gwałtowne pragnienie zaszycia się gdzieś, z dala od ludzi, z dala od widzów, z dala od Coin, od Delilah i jej krzykliwej koleżanki dopadło go wraz z zejściem z rydwanu. Czuł się... Niby jak miał się czuć? Radosny i szczęśliwy? Otoczony aurą popularności, pławiący się w ludzkim uwielbieniu? No chyba nie. Zamiast tego niemal ociekał obrzydzeniem dla samego siebie. Wszedł w tę grę, w to ostentacyjne lizidupstwo stosowane wobec rozentuzjazmowanej widowni a teraz nie miał pojęcia, w jak bardzo stężonym kwasie musiałby się wykąpać, by zmyć z siebie cały ten syf, który się do niego przylepił. I jeszcze to dziecko. Od razu ustalmy - nie żałował swych słów. Jedyne, co może był gotów przyznać, to że mogło to wyglądać inaczej. Mniej żałośnie. I że Delilah mogła być mniej głupia, mniej ślepa na zasady rządzące życiem. Wtedy, w poczekalni, gdy próbował jej wyjaśnić, dlaczego jej unikał, naprawdę miał dobre zamiary. Naprawdę szczerze wierzył, że nawet, jeśli początkowo tego nie rozumiała, to teraz pojmie, w czym rzecz. Na pewno nie spodziewał się z jej strony takiej skrajnej naiwności. Jej słowa - jak one szły? Naprawdę sądzisz, że jesteś tak ważny, by zabito mnie przez rozmowy z tobą? Nie, nie poczuł się tym urażony, ale i tak odniósł wrażenie, że pieprznięto go maczugą. Znowu. Ona naprawdę nie rozumiała, co? Nie rozumiała, że tu już nie chodzi o to, kto jest ważny, kto nie. Na dobrą sprawę każde z nich było w tym momencie ważne, bo póki żyło, oddzielało kogoś innego od lepszego i teoretycznie bezpieczniejszego życia. To, kim się było, nie miało znaczenia. Na dobrą sprawę liczyły się tylko twoje płuca i serce. Nieważnym staniesz się dopiero, gdy je stracisz. I co jeszcze powiedziała? Coś o fikcji, tak? Zupełnie przeinaczając jego słowa, postawiła się w roli męczennicy, którą on miał tak bardzo zranić. On! Nieba by jej przychylił, urządził włam na Olimp, wyprowadził najlepszy alkohol z barku Coin, a ona... A teraz nawet nie mógł z nią porozmawiać, bo gdzieś ją wyprowadzili, sprawiając, że dygotał z niepokoju. Zrezygnował z windy na rzecz schodów. Na nich może nikogo nie spotka, zresztą odrobina wysiłku to skuteczny środek na własne frustracje. Zazwyczaj. Tego dnia, wspinając się na kolejne piętra, Bastian odnosił wrażenie, że zamiast faktycznego medykamentu ktoś podsunął mu placebo. Słodkie, wyglądające tak samo, ale nie bardziej skuteczne niż zwykły cukier. Gdy dotarł na samą górę, nawet nie czuł się zmęczony, nie mówiąc już o tym, by jakkolwiek ochłonął. Szczerze mówiąc, roznosiło go chyba jeszcze bardziej niż tam na dole, gdy opuszczał rydwan. Mijane roślinki doniczkowe wyśpiewywały swe ostatnie lamenty, dywany niemal zwijały się z wrażenia, barierka schodów uzmysłowiła sobie, że cierpi na padaczkę a gdzieś na świecie zginął właśnie jednorożec rażony negatywną aurą, jaką ociekał Bastian. Aurą, która musiała znaleźć ujście. I znalazła. Wystarczyło, że spostrzegł znajomą - niestety - postać. - Co, w niebie też mieli już dość twojej histerii? - rzucił od progu tarasu a w jego słowach trudno byłoby nie zauważyć uszczypliwej aluzji do stroju, w jakim dziewczyna prezentowała się na paradzie. Stroju, który zresztą... Cóż, Bastian nie miał pojęcia, czy kiecka histeryczki też zmieniła się w uniform Trzynastki. Podczas Ceremonii nieszczególnie zwracał uwagę na jednostki, szarość nowych strojów postrzegając jako jedną plamę rozlaną przed podwyższeniem Coin. Jedynym, co wiedział, to że ta tutaj nie miała już swoich śmiesznych skrzydełek i że on sam także nie paradował w tym, w czym ukazywał się widzom. Prosty strój roboczy, w jaki przeistoczył się jego garnitur, spoczywał teraz rzucony niedbale na łóżko w apartamencie, gdzie Bastian go zostawił z ulgą wracając do swoich własnych, pamiętających lepsze czasy ciuchów. Ani myśląc wracać do budynku tylko dlatego, że napotkał tu tę dziewuchę niespełna rozumu, ostentacyjnie przeszedł jeszcze kilka kroków i padł na jeden z wolnych foteli. W końcu zamierzał wypalić papierosa, a takiego planu nie zmieniłby nawet kolejny atak blondyneczki - czemu zresztą dał wyraz, wyciągając jednego szluga, zapalając go i chwilę później racząc się już porcją nikotyny. |
| | | Wiek : 20 Zawód : słodki nożownik Przy sobie : plecak, jodyna, noże do rzucania, latarka, paczka z jedzeniem Obrażenia : poszerzony uśmiech, epicki nóż między żebrami
| Temat: Re: Taras na dachu Sro Sie 20, 2014 8:08 pm | |
| Chooolera, kto mógł jej zrobić takie paskudztwo?! To musieli być ci przebrzydli projektanci! Pewnie wkurzyli się, bo odrzuciła ich własne projekty i o! Postanowili się mścić na jej cudownym stroju aniołka. Nie dość, że straciła pióra, to jej aureolę zabiła spinka! To było okropne, podłe i okrutne! Jak mogli wymyślić coś tak paskudnego? Mimo że był ze złota, to był taki malutki, latał wesoło wokół jej główki, a potem... Ciach i spadł, znikając jej z oczu. To było takie smutne. Straszne! Ogólnie śmierć była smutna, dlatego nie jarał ją fakt, że tak cudowne osoby miały stracić życie na arenie. Dotarło do niej, że może wygrać tylko jedno i tylko to jedno zyskać wieczną sławę. Reszta miała zginąć i zostać zabrana. Tak miała się skończyć przygoda prawie wszystkich trybutów, z którą nie chciała się zgodzić. O nie! Ta historia powinna zakończyć się szczęśliwie, a zwłaszcza dla Delilah. Musiała coś wymyślić, by uratować ją i jej dziecko, przy czym też powstrzymać przed jej dalszymi planami. Sama nie mogła wychować swoich dzieci i mimo że miała Alvertusa, to ciężko jej było się z tym pogodzić przez pierwsze tygodnie po każdej ciąży... A to była Delilah, jej kochana Morgana! Nie, zdecydowanie nie zamierzała przejść obok tego obojętnie. A jeszcze niech się dowie, że ten podły typ, którego zwała, z wielką niechęcią teraz, Panem Młodym, okazałby się być ojcem dziecka i wielką miłością życia Delilah... Oczywiście, że byłaby zazdrosna, ale to uczucie bardziej wypierałby fakt, że na arenie szykowała się śmierć prawdziwych kochanków, na którą chyba jeszcze bardziej nie mogła pozwolić. Wspominała, że płakała przy filmach z takimi właśnie wątkami głównych bohaterów? Nie potrafiła patrzeć na nieszczęśliwą miłość, nie uroniwszy łzy i... Mimo że nie przepadała i zamierzała nie przepadać za typkiem, to, choleracholeracholera, też chciała go całego po Igrzyskach, bo mógł być kluczem do szczęśliwego zakończenia książki pod tytułem „Delilah Morgan”. Co zrobić, by nie spotkał jej los Tristana i Izoldy, czy Rome... Wyszczerzyła się w szerokim uśmiechu, siedząc ze skrzyżowanymi rączkami na piersi i mrużąc przebiegle oczka do pustyki. Miała plan, ale by zadbać o zdrówko dziecka Delilah, sama musiała się otruć. I musiała mieć kogoś na statku, który miał zabierać trupy z areny. Cóż, ze sławy mogła zrezygnować, a pieniądze próbować zdobyć w inny sposób. Teraz miała ważniejsze sprawy na głowie. Musiała zdobyć odpowiednią truciznę i odpowiednie wtyki, a do tego... Cholera, pewnie potrzebowała pieniędzy. Pieniądze... PIENIĄDZE! Może ktoś chciałby zapłaty w naturze? Nie znała zbyt wielu panów, którzy mogli mieć znajomości i chcieć drobnej przygody, ale może Malcolm? Nie miała pojęcia o jego życiu prywatnym, gustach i obyciu, ale gotowa była mu się oddać, jeśli załatwiłby jej kilka drobnych rzeczy. No, dobrze!, sporych rzeczy. To zdecy... Drgnęła przestraszona, unosząc wzrok na nowoprzybyłego. Zaraz też teatralnie wywróciła oczami. - Widzę, że w piekle też cię mieli dość. Choć, zaraz, ty te z byłeś z nieba, panie od białego garnituru – zauważyła równie uszczypliwie w towarzystwie równie uszczypliwego uśmieszku. Gestem ręki zaprosiła go do rozmowy, wskazując na kanapę naprzeciwko siebie. – Nienawidzę cię, ale muszę z tobą pogadać. Miałam nieskromne wrażenie, że świetnie znasz Delilah... Chyba aż za świetnie – dodała z nutką zazdrości w głosie. – Muszę się czegoś dowiedzieć. Dla jej dobra, więc jestem gotowa na zawieszenie broni, ostatecznie, przy dobrych wiatrach, na rozejm. Z czego nie jestem zadowolona, bo nie podoba mi się twoje zachowanie względem dam – przyznała poważnie, opierając ręce na kanapie, a na rączkach brodę. Nie spuszczając z niego wzroku, czekała, aż w końcu zechce do niej przywlec te swoje litery. Może będzie miała okazję je ocenić? W końcu to żaden grzeszek wiedzieć, w jakich tyłkach gustuje jej przyjaciółka. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : złodziej, przemytnik Przy sobie : nóż ceramiczny, trochę owoców, miska z sałatką, kilka kawałków ciasta, widelczyk do ciasta, łyżka, szkatułka, 6 tabletek do uzdatniania wody, plecak nr 3: jabłko, paralizator, śpiwór, zestaw plastrów i bandaży, leki przeciwbólowe; (kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na skuteczną obronę, zwiększenie szans na powodzenie podczas walki wręcz) Obrażenia : siniak na lewej skroni, powierzchowna rana na prawym ramieniu (zaklejona plastrem)
| Temat: Re: Taras na dachu Sro Sie 20, 2014 8:37 pm | |
| Podczas, gdy w głowie eks-aniołka kotłowało się całe stado mniej lub bardziej rozsądnych myśli, pod kopułą Bastiana owszem, wrzało, ale nie sprecyzowanymi słowami. Nic nie planował, nic nie zamierzał, za to cały się gotował od nieubranych w żadne przyzwoite zdania myśli... W nieprzyzwoite zresztą też nie. W żadne. I właśnie w ten kocioł nieubranych, całkiem nagich myśli wcięło się blondwłose stworzenie - tym razem, o dziwo, nie wrzeszcząc, nie histeryzując i nie drąc szat. Co nie znaczyło, że dzięki temu miał spojrzeć na nią przychylniej. Nie to, żeby był nietolerancyjny wobec szajb... Wróć, wobec niestabilnych emocjonalnie, ale ta tutaj działała mu na nerwy szczególnie. Może dlatego, że tak bezceremonialnie wyrwała się z informacją, którą powinien usłyszeć od Delilah w zupełnie innych okolicznościach (po paradzie tknęło go, by sprawdzić zmemłaną karteluszkę, której przedtem nie przeczytał i w tym momencie mógł tylko dokładać własną głupotę do trawiącego go ognia). A może za ten popis przedszkolnego stanu umysłu, przez który nie mógł z Di porozmawiać w spokoju. Nie to, żeby w innej sytuacji poczekalnia stała się miejscem idealnym do podobnych rozmów, ale... Zresztą, co to za różnica? Drażniła go i tyle. A teraz chciała rozmawiać. Zabawne - ona umiała normalnie się wysławiać? Bo po pierwszym wrażeniu był gotów zaklasyfikować ją jako tę, z którą nie porozumiesz się inaczej, jak przez pozbawione sensu gaworzenie przeplatane wydzieraniem się o uwagę starszych, bardziej ogarniętych ludzi. Ale nie, jednak mówiła. I to całkiem zrozumiale. Dziwne, bardzo dziwne. To, że ostatecznie faktycznie ruszył cztery litery, by bez pośpiechu przemieścić się w kierunku wskazanej przez dziewczynę, nie wynikało wcale z jego pragnienia ugody, ale raczej masochistycznej ciekawości, co też to żalu godne stworzenie może chcieć uzgadniać. Że co, dla dobra Delilah mieliby sobie spijać z dzióbków, szeptać słodkie słówka? Albo może obydwoje powinni paradować w tych pożal się Boże skrzydełkach, w radosnych podskokach przynosząc Deli jedzenie do łóżka, byle tylko się nie denerwowała? Tak, zdecydowanie był ciekaw na jaki genialny pomysł mogła wpaść histeryczka. - Za świetnie? - parsknął cicho, strząchając odrobinę popiołu z papierosa do ustawionej tu zapobiegawczo popielniczki. - Jeśli chodzi ci o to, czy widziałem ją nagą, to tak. Zresztą, nie tylko widziałem. - Wzruszył ramionami. Naprawdę nie był dziś w nastroju na przebieranie w słowach. Ostatecznie blondynka nie była jego siostrą (nawet intelektualnie, przy czym w takim zestawieniu to Annika byłaby tą wygraną), przy której ZAWSZE uważał. - Och, tak. - Nie krył rozbawienia, gdy dłuższą chwilę poświęcił na zaciągnięcie się papierosowym dymem, posmakowanie go i wreszcie niespieszne wypuszczenie na bok. W końcu nie był chamem, by okadzać blondaska. - Więc pytaj. Może odpowiem. - Nie, wcale nie uśmiechał mu się jakikolwiek układ z dziewczyną. Ale to mogło być zabawne, obserwować ją, jak będzie tu snuła swoje śliczne i na pewno bardzo ambitne plany, z których on będzie potrafił się jedynie śmiać. Dokładnie tak jak z niej samej. Boże, jak ona go bawiła. Gdyby był w lepszym nastroju, zwyczajnie parsknąłby teraz śmiechem. |
| | | Wiek : 20 Zawód : słodki nożownik Przy sobie : plecak, jodyna, noże do rzucania, latarka, paczka z jedzeniem Obrażenia : poszerzony uśmiech, epicki nóż między żebrami
| Temat: Re: Taras na dachu Sro Sie 20, 2014 10:38 pm | |
| Z ciekawością śledziła jego trasę od wejścia aż do kanapy, przyglądając się każdemu jego ruchowi. Postawę miał niczego sobie, charakter prawdopodobnie paskudny, obycie również, zaś tyłek... Huhuhu... Sama mogłaby z takim grzeszyć, choć musiała stwierdzić, że Valerius wygrywał z tą chudzinką. Ten tabithowy miał boskie mięśnie, a ten tu to kurczak. Przynajmniej wcześniej nie zauważyła, by coś tam było. Ani nie wyczuła, wieszając się na nim. Teraz też za bardzo nie wyglądał jej na pakującego, choć ubiór i wcześniejsza adrenalina mogła ją oszukać. Valeriusa w sumie widziała półnagiego. Jedzonko podane na patelni do stołu! Ech, chyba miała zbyt wielką słabość do mężczyzn. Gdziekolwiek byli, wychodziła na straszną osóbkę, a zwłaszcza w swojej głowie. W sumie straszna zbereźnica z niej była! To był facet Delilah. I facet Tabithy! Nie powinna myśleć o prawie zajętych facetach... - Nie nooo... Ty też? Czy wszyscy muszą palić to świństwo?! – Spytała, narzekając w myślach na dym, jego zapach i matkę, która go rodziła. Ojca też. – I wcale nie musiałeś być tak... bezpośredni. A może musiałeś? Nieważne, przynajmniej już wiem, że też z nią sypiałeś. No, i teraz jest większe prawdopodobieństwo, że mały Morganek jest twój. O ile Delilah nie sypia z kim popadnie... Od dawna jej nie widywałam, więc nie wiem. Może ty... Chyba znacie się jakoś bliżej, co nie? Może wiesz, czy jesteś ojcem dziecka ty, czy ktoś inny? I jak ktoś inny, to kto? Potrzebuję to wiedzieć, by ocalić małego Morganka! - Wiesz, co ona chce zrobić?! Chce popełnić największy błąd w swoim życiu i mam przy tym nadzieję, że nie będzie tak uparta jak moja siostra, bo ta to już w ogóle! Oślica! Z tych najbardziej osiołkowatych osłów! – Przekręciła oczkami, siadając wygodniej na kanapie i przeczesując swoje włosy palcami. – Nie mogę jej na to pozwolić, więc muszę wiedzieć kto. Może ten ktoś jej przemówi do rozsądku...Cholera, nie wiem, ile mogę ci powiedzieć, więc będę szalona i ci zaufam w pełni. Jesteś... – pomachała palcem, wskazując na niego i rysując w powietrzu jakieś zygzaki – ...jaki jesteś, ale... Albo nie. Może nie powinnam? W sumie tylko z nią sypiałeś. Nawet nie mogę być tego pewna, czy faktycznie do czegoś między wami doszło, prócz tego, żeś względem niej bardzoś wybuchowy i agresywny! I ufaj tu ludziom! – Poskarżyła się, przygryzając wargę. Nie miała pojęcia, co mogła mówić, a czego nie mogła. Już dziś jedną głupotę zrobiła, wypowiadając pewne słowa na głos. Musiała go bardziej poznać. Rozmiar penisa? Ooops... Nie te strony, Mandy! Uśmiechnęła się pod nosem, zaczynając od początku ich znajomość? Spotkanie? Czy cokolwiek się dało? Z nim! - Amanda Gautier, dla znajomych jak znajomi wolą. Zazwyczaj Mandy – powiedziała z szerokim uśmiechem, wstając i wyciągając w jego kierunku dłoń. Szeroki uśmiech bardziej towarzyszył jej przez wcześniejszą zbereźną myśl, niż sympatię do tego młodego człowieka. Ciekawe, czy był w jej wieku... Pewnie młodszy. – Skąd tak w ogóle i jak bardzo znasz Delcię? Nie chcę, by nagle się okazało, że wygadam jej sekrety jakiemuś jej zboczonemu bratu, który ją gwałci po nocach. Albo kolejna wersja Alvertusa... Dobra, kochałam tego idiotę, ale przeginał – stwierdziła i można było powiedzieć, że skończyła. Okazało się, że jednak nie. – Wydajesz mi się być arogancki względem mojej osoby. Czy ja mam napisane na czole debilka, typiara lub idiotka? – Spytała, pocierając czoło. – Może czasem zachowuję się szalenie, a czasem nawet często, ale to poprawia humor. Spróbuj czasem, bo wapniakiem być wcale nie jest spoko. Dobra, opowiadaj – ucięła, zamykając buźkę na kłódkę, choć pewnie i tak będzie przeszkadzała. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : złodziej, przemytnik Przy sobie : nóż ceramiczny, trochę owoców, miska z sałatką, kilka kawałków ciasta, widelczyk do ciasta, łyżka, szkatułka, 6 tabletek do uzdatniania wody, plecak nr 3: jabłko, paralizator, śpiwór, zestaw plastrów i bandaży, leki przeciwbólowe; (kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na skuteczną obronę, zwiększenie szans na powodzenie podczas walki wręcz) Obrażenia : siniak na lewej skroni, powierzchowna rana na prawym ramieniu (zaklejona plastrem)
| Temat: Re: Taras na dachu Czw Sie 21, 2014 11:13 am | |
| Przetrwanie monologu blondaska nie było łatwe, jeszcze trudniejszym zadaniem było jednak zrozumienie czegokolwiek z jej potoku słów. Ze dwa razy próbował się wciąć w tę szaleńczą gonitwę, ze dwa razy próbował podzielić chaotyczną przemowę Amandy na łatwiej przyswajalne rozdziały, ale... Nie. Bardzo nie. To nie było możliwe. To byłoby tak, jakby wyszedł na środek ruchliwej autostrady. Samobójstwo i to w tym najmniej eleganckim stylu. Wolał więc pozostać człowiekiem siedzącym na poboczu i czekającym na zmiłowanie - w tym przypadku na chwilę, kiedy dziewczynie zwyczajnie zabraknie oddechu. Bo kiedyś zabraknie, prawda? Zabrakło. Rzeczywiście zabrakło. Jaka szkoda, że dopiero w chwili, gdy nie pamiętał już połowy tego, co usłyszał, i całą przemowę musiał przewinąć sobie ze trzy razy w pamięci, by być w stanie udzielić jakiejkolwiek odpowiedzi. Oczywiście, mógł niby odmówić, powiedzieć, że wszystko ślicznie - ale po co to wszystko? Że nie ma ochoty z nią rozmawiać i tak dalej. Ale nie, wcale nie miał zamiaru tego robić, bo raz, że chodziło o Delilah, dwa, że w grę wchodziło też dziecko (nawet, jeśli nie jego, to na miłość boską - było dzieckiem jego przyjaciółki!) i trzy... Cóż, Amanda była znacznie sympatyczniejszą, kiedy nie wydzierała się histerycznie. Wciąż śmieszną, ale w ten nieco bardziej uroczy sposób - więc chyba raczej zabawną. Odetchnął cicho, w duchu spojrzał w górę, na szczyt, który przyszło mu się wspinać i przystąpił do składania w miarę satysfakcjonujących - jak sądził - odpowiedzi. - Nie mam pojęcia, z kim sypia Delilah. - Pierwszy temat i całkiem szczera odpowiedź. W końcu faktycznie nie wiedział, nie? Nie byli oficjalną parą, by mógł wymagać od niej wstrzemięźliwości seksualnej uchylanej tylko i wyłącznie dla niego. Dawał jej wolną rękę i taką samą swobodę zachowywał dla siebie. Bo mieli ten... niezobowiązujący układ. Fikcyjny, jak określił go Bastian, ale fikcyjny nie dlatego, że nigdy tak naprawdę nie istniejący, a dlatego, że tak naprawdę nigdy nie był niezobowiązującym, co chłopak wreszcie sobie uświadomił. - Nie przypuszczam, by bzykała się z kim popadnie, ale nie mam podstaw sądzić, że ograniczała się do mnie. - Wzruszył lekko ramionami. - Więc nie, nie wiem też, czy ten... Morganek? Nie wiem, czy jest mój. Nie mam testu genetycznego w oczach. W porządku, pierwszy wątek za nim. Teraz kolejny, czyli, zdaje się, ten największy błąd, jaki to podobno miała popełnić Deli. - Jak błąd? - zapytał krótko, pozostałej części tegoż rozdziału w przemowie Amandy postanawiając nie komentować. Skoro nie zamierzał się przed dziewczyną tłumaczyć - a nie zamierzał - lepiej było od razu przejść do sedna. - Zaczęłaś mówić, to skończ. Przemawianie do rozsądku Deli i tak będzie wystarczająco trudne, by komplikować je dodatkowo znajomością jedynie półsłówek. - Uniósł znacząco brwi. Dobrze, kolejny temat. Trudniejszy. Na tyle trudny, że musiał się nad nim zastanowić - przecież nigdy dotąd tego nie robił. Nie potrzebował jasnej odpowiedzi na to, kim był dla Delilah. Zaciągnął się niespiesznie papierosem, składając myśli w jedną całość. - Pracujemy... pracowaliśmy razem. To znaczy, robiłem jej za zaopatrzenie. - Wzruszył lekko ramionami. Czas przeszły był tu konieczny, bo przecież nic nie miało być już tak, jak dawniej. - Przyjaźnimy się, przynajmniej tak było przed Dożynkami. Teraz pewnie powinienem uważać, by nie dostać od niej w twarz. Odetchnął cicho, opadając na oparcie kanapy. Nie ulegało wątpliwości, że po rozmowie z Amandą czeka go jeszcze jedna rozmowa... Jeśli w ogóle do niej dojdzie. Ale musiał przynajmniej spróbować. Ostatecznie gotów był stać pod drzwiami apartamentu Deli tak długo, aż dla świętego spokoju otworzy mu wreszcie drzwi. I jeszcze jeden, ostatni temat. Bardzo prosty. - Skoro już pytasz tak szczerze, to rzeczywiście, coś w ten deseń. - Parsknął cichym śmiechem, spoglądając na nią z nieskrywanym rozbawieniem. |
| | | Wiek : 20 Zawód : słodki nożownik Przy sobie : plecak, jodyna, noże do rzucania, latarka, paczka z jedzeniem Obrażenia : poszerzony uśmiech, epicki nóż między żebrami
| Temat: Re: Taras na dachu Czw Sie 21, 2014 4:42 pm | |
| Amanda myślała. Tak na poważnie, intensywnie i prawie że nieprzerwanie na jeden temat. I to jej się udawało! Serio. Cud, co nie? Cud nad cudy zapewne, ale nie trwało to za długo... Myślała, bo miała ważną rzecz do opracowania, przy czym musiała nieźle się skupić i zorganizować, jeśli chciała to wszystko osiągnąć w ciągu kilku dni. W ciągu kilku dni, póki nie wyślą ich na arenę, na której może wygrać tylko JEDNO i to JEDNO teoretycznie zejść z areny żywe. Jak się orientowała z własnych obserwacji, miało wygrać co najmniej trzech, ewentualnie czterech, bo Emrysowi najwidoczniej też nie widziało się uczestniczenie w Igrzyskach. Mogła być miła i przy okazji go też z tego wyciągnąć, o ile jej plan nie był przekoloryzowany i nadawał się do realizacji. Wydawał się jej być sensowny. W dodatku pozostawała kwestia przekonania Delilah, w czym mógł jej pomóc ten oto tu... Pan Młody jej Panny Młodej, rzekomy przyjaciel jej przyjaciółki, z którym ona też... I prawdopodobnie nie jedyny, ale nie chciała myśleć, ilu ich mogło być. Miała nadzieję, że Sebastian ją naprawdę świetnie zna i stwierdzenie „nie bzykała się z kim popadnie” miało odzwierciedlenie w rzeczywistości. Wtedy by jej ulżyło, ale czy powinno cokolwiek jej ciążyć? Umarła dla niej, rozstały się dawno temu i nawet nic sobie nie obiecywały! Ich przygody należały do przeszłości i mogły być jedynie wspomnieniami, które pewnie dawno wyblakły. Teraz zapewne czuła się w jej towarzystwie nieswojo i jedynie z uprzejmości Morgana była dla niej miła. Czego nie można było powiedzieć o jej aktualnym towarzyszu... - Mogłeś zatrzymać tę szczerą informację dla siebie. Przemilczenie by cię nie zabiło, a ja byłabym szczęśliwsza, bo nadal żyłabym w przekonaniu, że wszyscy mnie kochają, a nie mają za jakąś blond typiarkę! Nie, no... Ja nie mogę być dla kogokolwiek taką... To straszne! Nie... Co, jeśli nie zaimponowałam ludziom w stroju tego uroczego aniołka, a wydałam im się jakąś pustą lalą! Jeszcze może taką z tapetą, odpicowaną i nieźle wyposażoną dmuchaną lalą! Fuuuj. To okropne! Muszę coś zmienić w swoim wizerunku... Może powinnam przemalować włosy? – Spytała, nieco histeryzując, a może nieco bardzo histeryzując. Nawet złapała za pukiel swoich włosków, przeglądając go w świetle i stwierdzając, że kocha ten kolor. Towarzyszył jej od zawsze, o ile nie liczyć epizodycznych różowych pasemek. Nie chciała ich przemalowywać. W pewien sposób kochała je... też najbardziej. - Nieistotne to na razie. Mój wizerunek możemy obgadać później... – Stwierdziła, odkładając delikatnie pukiel na swoją pierś. Kochała go i nie chciała się go pozbywać. Mamusia zadba, by jej włoskom nic się nie stało! O! Nic ani nikt ich nie tknie. – A Delilah... Dobrze, że jesteś jej przyjacielem. Ja jestem je przyjaciółką. We dwoje uda nam się szybciej ją przekonać do tego, by nie usuwała dziecka... Znaczy nie usuwała, znaczy usuwała ze swojego życia, ale też porzucała. Chciała je oddać obcym! Mały Morganiec u obcych ludzi! Ja tego nie biorę pod uwagę. - I będziesz musiał ze mną wypić truciznę, bo mam plan. Nie możemy jej pozwolić w tym stanie niczego podejrzanego pić, ale możemy pomóc jej wygrać. Już trudno, zrezygnuję z wygranej, pieniędzy i sławy, jednakże musimy ją przekonać, by nie oddawała dziecka, a potem wyjść z tej areny cało i ją przypilnować, bo to Delilah... Chyba jest uparta, a ja znam pewną upartą osobę. Wspominałam ci o mojej oślej siostrze... – Wyrzuciła z siebie, podniecona podrywając się z szaleńczym wyszczerzem z kanapy. To miało sens! Miało go! Wszystko skończy się happy endem! Była genialna! Geeeeeeeeeeeeeeeeenialna! Ona! Hahahah! - Świetnie! Wszystko skończy się szczęśliwie! Czyż to niesamowite? Szkoda tylko, że nie skończę jako zwycięzca, ale teraz ważniejsza Delcia i jej dziecko... Bożesze, kocham szczęśliwe zakończenia! Kochamkochamkocham! – Stwierdziła z piskiem, by zaraz opaść ciężko na kanapę. Nadal towarzyszył jej szampański humor. Ba!, w tej chwili otaczała ją cholerna aureola radości! - Znasz kogoś, kto mógłby załatwić nam odpowiednią truciznę i wtyki na statku dla truposzów? Nie mam forsy, ale mam ciało i nie, nie jestem dziwką! Jeszcze nie pieprzyłam się dla kasy ani innych zysków... Jedynie z mężem. I chyba ojcem, choć tego nie jestem pewna... Miałam dziwny okres – stwierdziła, zastanawiając się, jak to w końcu było z jej papą. Pamiętała jego głos... Ale nie była pewna. Raczej by jej nie wykorzystał... – Znaczy nie taki okres, jak myślisz. Nie kokietowałam! Po prostu... Nie, raczej mi się to śniło. Zapomnij. Nieistotne, lepiej powiedz, czy znasz kogoś? Musisz znać! Mandy będzie zachwycona! Znasz? – Spytała. Miała wielką ochotę działać! Już! Teraz! W tej chwili! Czuła te dreszcze gotowości... Miała łamać prawo! |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : złodziej, przemytnik Przy sobie : nóż ceramiczny, trochę owoców, miska z sałatką, kilka kawałków ciasta, widelczyk do ciasta, łyżka, szkatułka, 6 tabletek do uzdatniania wody, plecak nr 3: jabłko, paralizator, śpiwór, zestaw plastrów i bandaży, leki przeciwbólowe; (kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na skuteczną obronę, zwiększenie szans na powodzenie podczas walki wręcz) Obrażenia : siniak na lewej skroni, powierzchowna rana na prawym ramieniu (zaklejona plastrem)
| Temat: Re: Taras na dachu Czw Sie 21, 2014 6:32 pm | |
| Ze względu na specyfikę posta, poniżej znajduje się stosunkowo DUŻO WULGARYZMÓW. Jak komuś wyciekają oczy na nadmiar potocznej łaciny, to dobrze radzę - nie czytać! I znów - chwila nieuwagi poskutkowałaby tym, że nie wiedziałby zupełnie, co się do niego mówi. Od histerii przez błąd Delilah aż po chorobliwy entuzjazm, naprawdę łatwo było się zgubić. Bastian jednak bardzo starał się nadążać za Amandą, bo najgorszym, co mogłoby go spotkać, to konieczność poproszenia dziewczyny, by cokolwiek powtórzyła. Podczas, gdy teraz jeszcze jako tako to znosił, podwójnej dawki dziewczęcej nadaktywności zwyczajnie by nie zdzierżył. W stosunku do poprzedniego monologu poczynił jednak postępy i tym razem nie pozwolił blondynce mówić non stop. Znów musiałby układać sobie w głowie całą przemowę, znów musiałby się bardzo starać, by nic mu nie umknęło... Mimo wszystko łatwiej było jej przerywać i odpowiadać na bieżąco. Rozmawiać, a nie tylko słuchać, rekompensując się potem podobnym, choć zdecydowanie mniej histerycznym monologiem. Zresztą, tym razem postanowił też pominąć jeszcze więcej, niż poprzednio - dla dobra ich obojga. Nie był wprawdzie pewien, czy to w ogóle możliwe, ale intuicja podpowiadała mu, że to nie jest jeszcze szczytowa forma Amandy jeśli chodzi o gadatliwość. I jeśli nie chciał sprawdzić, jak w takim razie wyglądają wyżyny jej elokwencji - a zdecydowanie nie chciał! - to rozsądnym wyjściem było chwytanie się tylko tych tematów, które faktycznie coś znaczyły, inne puszczając mimo uszu. Cały napad dotyczący jej wizerunku przemilczał więc znacząco, wcinając się dopiero, gdy znów zeszli na jedyny łączący ich temat. - Co? - Gwałtownie wciągnął powietrze. Jakie usuwała? Jakie, do cholery, usuwała? W porządku, może ta ciąża była nie na rękę i w zupełnie nieodpowiednim momencie, ale... Potrzebował dobrej chwili by uzmysłowić sobie, że niefortunnie użyte sformułowanie oznaczało w tym przypadku zupełnie co innego, znacznie mniej drastycznego i... Chyba nie bardzo możliwego do zrealizowania. Bo w końcu - jakie oddać, skoro, zdaje się, nikt nie odwołał Igrzysk? No, chyba, że po paradzie zabrali Deli po to, by powiedzieć jej, że zwalniają ją z rozgrywek. Czy jednak ktokolwiek w to wierzył? I już, już miał coś powiedzieć, już składał komentarz, gdy cały plan inteligentnej rozmowy jak z dorosłym człowiekiem wziął w łeb. - Jezu, ty naprawę jesteś NIENORMALNA - wykrztusił, nie wiedząc, czy bardziej jest zaskoczony, czy przerażony tam, jak daleko sięgać może ludzka głupota. A Amanda próbowała mu wmówić, że nie jest zdrowo pieprznięta! W każdym razie, w obecnej sytuacji był na przegranej pozycji jeśli chodzi o przerywanie słowotoku Mandy. Dziewczyna wpadła w trans i potrzeba by było cudu, by ją z niego wyrwać. A Bastian przecież cudotwórcą nie był. Dziecioróbcą - może, jeśli faktycznie okazałoby się, że to z nim Deli jest w ciąży, ale to mimo wszystko nie było cudem, tylko naturalnym skutkiem ich poczynań. Przeczekał więc, choć znów zaczął się wewnętrznie gotować. - Matka musiała cię upuścić w dzieciństwie na beton - skomentował jeszcze względnie spokojnie i to byłoby na tyle, jeśli chodzi o opanowanie. - Trucizna, romantyzm, Romeo i Julia, wszystko fajnie, ale... CZY TY MASZ TAM COŚ POZA TROCINAMI? - Puknął ją palcem w czoło, bo, nie wiedzieć kiedy, też znalazł się już na nogach i maszerował teraz w tę i z powrotem targany ślepą furią. - Jakiś zalążek mózgu, cokolwiek? Bo odnoszę wrażenie, że nie, że właściwie wcale nie. Jedno wielkie echo a nie natłok myśli, ja pierdolę.Rzucił papierosa pod nogi, depcząc go i dogaszając przy kolejnym kroku. Odetchnął powoli. Bardzo, bardzo powoli. Jestem oazą spokoju... - Czy możesz na chwilę spojrzeć trochę dalej, założyć, że twój genialny plan by się powiódł i wyobrazić sobie, co byłoby potem? - Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. ...kwiatem lotosu na zajebiście spokojnej tafli jeziora...- Co, strzelimy sobie po szocie, padniemy pozornym trupem, może nawet uda nam się dotrzeć do Ośrodka bez wzbudzania podejrzeń...Jestem wręcz jak jebany wagon...- ...I co, zdobędziemy sponsorów, wydobędziemy z Areny Deli i będziemy żyli długo i szczęśliwie?...pełen pierdolonych...- Nie, wcale tak nie będzie. Powiem ci za to, co by się działo. Po zabraniu nas z Areny najpierw przepłukaliby nam żołądki w najmniej przyjemny sposób, wsadzając pewnie jakąś obrzydliwą sondę i urządzając tsunami stulecia, po którym będziemy rzygać i robić różne inne mało estetyczne rzeczy przez kolejny tydzień....kurewsko spokojnych...- Potem, żeby nie było nam za dobrze, wpierdolą nam tak, że właśni rodzice nas nie poznają. Tak, nas obojga. Twoja anielska twarzyczka nie będzie żadnym argumentem przeciw przydupasom Coin. Ale wiesz, co będzie najgorsze? Że jak już będziemy w stanie tylko wyć jak zwierzęta, błagając o skręcenie nam karków, wyrwanie serc czy wyprucie płuc z piersi, że właśnie wtedy......medytujących mnichów tybetańskich!- ...przyprowadzą Delilah i na naszych oczach wyrwą jej tego dzieciaka jak nadmiarową kończynę, jak pieprzony, zbędny organ. Rzucą go nam pod nogi, uśmiechną się słodko i zostawią, byśmy zgnili we własnym towarzystwie, własnej krwi, własnych rzygach.Przetarł twarz dłonią, nie wierząc, że Amanda naprawdę wpadła na tak idiotyczny pomysł, szczerze przy tym wierząc, że wszystko się powiedzie, że lekarze z ramienia rządu nie zorientują się, co i jak, że to wszystko będzie tak łatwe. Nie wierzył. Naprawdę nie wierzył, że do tego doszło. - WIĘC NIE, KURWA, NIE ZNAM NIKOGO, KTO COKOLWIEK DLA CIEBIE ZDOBĘDZIE, KTO ZORGANIZUJE CI SPONSORA, KTO ZAŁATWI JAKIEKOLWIEK KONTAKTY - KTO PRZYŁOŻY RĘKĘ DO TWOJEGO DEBILNEGO PLANU - ryknął wreszcie, doprowadzony do granic. Żeby to chodziło tylko o niego, tylko o Amandę, machnąłby ręką, może nawet by się zgodził. Łyknąłby trutkę na szczury bez drżenia o to, czy jeszcze się obudzi - bo w sumie jeśli nie, to przynajmniej miałby z głowy dalsze problemy. Ale tu nie chodziło o niego. Nie chodziło o Amandę. Chodziło o Delilah. A to zmieniało całą postać rzeczy. |
| | | Wiek : 20 Zawód : słodki nożownik Przy sobie : plecak, jodyna, noże do rzucania, latarka, paczka z jedzeniem Obrażenia : poszerzony uśmiech, epicki nóż między żebrami
| Temat: Re: Taras na dachu Czw Sie 21, 2014 8:30 pm | |
| Niewierny Tomasz mówił, że cierpliwość i spokój są cnotą! Czymś, co człowiek powinien w sobie odkrywać, doskonalić i dbać o to, by nie zaginęło w chmarze zbędnych uczuć, które zaśmiecały ludzkie ciałka. Niewierny Tomasz wierzył, że by osiągnąć najwyższy stopień szczęścia, należało zachowywać cierpliwość wraz ze spokojem i stąpać przez życie, nie wydzierając się, nie unosząc ręki, ani nawet nie skarżąc się na innych. Niewierny Tomasz mówił, mówił i mówił, powtarzał to na każdym kroku, każdemu uchu i każdemu kamykowi. Chodził, oddychał i żył dla tych słów. Nawet wtedy, gdy zniecierpliwiony hałasującą dwójką dzieci, wstał od stołu, od tej paskudnej zimnej zupy i zabił. Wpierw młodszego synka Anamykaliego, potem starszego Bonifacego, starą i przygłuchą babcię Mafaldę i żonę, kurwę, która nawet obiadu ciepłego nie potrafiła podać do stołu. Na imię jej było Alicinda... A w sumie zabiłby ich wszystkich wraz z całą wsią, w której mieszkał, gdyby kiedykolwiek istniał. Nie istniał, był wymysłem Amandy, która nie zamierzała słuchać krzyków Sebastiana. W zamian wymyśliła sobie historyjkę o cierpliwości i spokoju oraz nowego przyjaciela, który zwał się Niewiernym Tomaszem, który nie wierzył w swoje słowa. Stąd niewierny. Zapewne wymyśliłaby jeszcze jedną barwną, zakrapianą krwią i nauką historyjkę, gdyby Lyberg nie wpadł w jej klimaty, czyli... HISTORYJKI ZAKRAPIANE KRWIĄ! I brutalnością... Choć szkoda, że w jego wizji wszyscy oni byli torturowani. Wolałaby patrzeć z boku, a nie sama rzygać, wyć i inne takie. Nie nadawała się do tego, by jej ciało w jakikolwiek sposób gwał... Może nie gwałcono, bo gwałcona przecież już była. Nie chciała, by ją dotykano w sposób jeszcze bardziej brutalny od gwałtu, bo wspomniana wizja była zdecydowanie gorsza od gwałtu, wizja, której słuchała z otwartymi ustami, nie wiedząc, co powiedzieć. Po zamknięciu się Lyberga nadal nie wiedziała, co mogła by powiedzieć, póki Niewierny Tomasz nie zwrócił jej uwagi na swą pełną cierpliwości i spokoju postać. - I to ja jestem nienormalna? – Spytała spokojnie, unosząc jedną brew w górę. Po chwili jednak włączyła bardziej ostry ton. Bardziej kłótliwy, którego nie używała za często. Pełen wyrzutów. – Ja? To co mam powiedzieć o tobie, o człowieku, który nie chce walczyć o to, co kocha, bo ma chore wizje! Chorsze... Bardziej chore wizje od moich własnych, a ja potrafię mieć naprawdę paskudną patologię w swoich myślach! Bogowie! Pojebało cię?! – Spytała oskarżycielsko, choć z każdym swoim słowem traciła wiarę w siebie i swój plan. Nie, zdecydowanie nie chciała, by wyrwali Delilah dziecko z brzuszka i rzucili im pod nogi. Nie chciała, by coś takiego miało miejsce... Chciała ochronić Delilah, małego Morgańca, siebie, Emrysa, Sebastiana też. Nie mogła tego zrobić. Nie... Oni... Mogło jedno. Tylko jedno... Opadła załamana na kanapę, a w kącikach jej oczu zaczęły się zbierać pierwsze łzy. Nie chciała umierać, by jej cokolwiek wciskano do żołądka, by robiono jej bolesne zabiegi, bito, niszczono jej urodę, twarzyczkę i ciało, by zabito... Morganiec. Pokochała to dziecko, mimo że jeszcze nie zdążyła go poznać i w sumie nie miała mieć okazji. Wszyscy zginą! Wszyscy i ona też. Wygra jedno, a tym jednym z pewnością nie będzie ona. Nie nadawała się do niczego, a zwłaszcza do walki! Co sobie myślała wcześniej?! No co?! Była kretynką! - Ja naprawdę jestem nienormalna... – Jęknęła, podkulając nogi i obejmując cieniutkimi rączkami nóżki. Teraz to już zaczęła na serio płakać i po chwili też zaciągać nosem. – Zginiemy... My naprawdę zginiemy... – Mówiła, z każdym słowem jeszcze bardziej wybuchając płaczem. – Miałam wygrać dla Tabithy, by nie była zła i by mogła zamieszkać w lepszym domu, ale nie wygram, Delilah nie urodzi i nawet nie będzie miała okazji porzucić Mor... Bogowie! Ty nie będziesz już mnie nigdy irytował swoim obyciem i nikt już nigdy więcej mnie nie przytuli, bo na czole mam napisane, że jestem skazana na śmierć... My wszyscy... Tylko jedno przeżyje... A może żadne! Może wszyscy umrzemy... – Mówiła, za bardzo nie patrząc na słowa i ich sens. Przed oczami miała wizję małego i zakrwawionego dzieciaczka pod jej nogami, gdy sama klęczała nieopodal, nie mogąc bezboleśnie oddychać, będąc brzydką, zakrwawioną i nie do poznania. - Delilah by umarła, gdyby jej wyrwano z brzuszka dziecko, prawda? I ono też by umarło... Oboje by się wykr... Krew! Krew wszędzie! Cały świat pokryty polem makowym... Calutki w makach. Maki mnie zabiorą ze sobą. Na zawsze. Tabitha nie będzie zadowolona... Nie będzie... Będzie zła, że przyjechałam – mówiła szeptem o głupotkach, póki nie ocknęła się tak jakby z tego transu. Zaciągnęła nosem, wytarła załzawione policzki w rękawy sweterka i spojrzała na Sebastiana. Jej twarzyczka przedstawiała w tej chwili bardzo zranione dziecko. Jakby nie było, Mandzi zabrano lizaka, którym się cieszyła. Po chwili pojawił się na niej grymas nienawiści i wściekłości. Niewierny Tomasz klaskał jakąś melodię. - Nienawidzę cię! Zniszczyłeś wszystko! Moje szczęście, szaleństwo i wiarę! Cholerny sukinsyn! Musiałeś?! MUSIAŁEŚ?! BO CO, BO SAM BYWASZ WIELCE DEPRESYJNY I PESYMISTYCZNY, TO TERAZ KAŻDY MUSI?! KAŻDY?! Po co?! Czemu to wszystko?! Czemu?! Czemu są te cholerne Igrzyska?! Czemu ty musisz uprzykrzać mi życie przed samą śmiercią?! Miałam wygrać, ewentualnie umrzeć szczęśliwa, ale nie! Kurwa, nienawidzę facetów! Wszystko niszczycie! Wszystko! I nie mówię jedynie o dziewictwie dwunastoletniej dziewczynki... Wszystko! Cholerne gnojki! – Warknęła, łapiąc za wazon ze stolika i ciskając nim na podłogę, a przy okazji też odskakując wściekła z dala od Sebastiana. Złapała też kwiaty i zaczęła je drzeć z nerwów, powtarzając, że nienawidzi tych sukinsynów, facetów, gnojków przebrzydłych, o tym, że umrą i że ma dość, że chce do swojej wieży, że kochała Alvertusa, że on też był gnojkiem. jak oni wszyscy... Monologi wściekłej i zagubionej Amandy nie mogły mieć ładu i składu. Słowa wylatywały z jej ust kompletnie nieuporządkowane, poplątane i nie zawsze zrozumiałe, a kwiaty były nadal we wielkim wścieku amandwoym niszczone. To też tyczyło się jej delikatnych dłoni. |
| | | Wiek : 17 lat Zawód : złodziej, przemytnik Przy sobie : nóż ceramiczny, trochę owoców, miska z sałatką, kilka kawałków ciasta, widelczyk do ciasta, łyżka, szkatułka, 6 tabletek do uzdatniania wody, plecak nr 3: jabłko, paralizator, śpiwór, zestaw plastrów i bandaży, leki przeciwbólowe; (kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na skuteczną obronę, zwiększenie szans na powodzenie podczas walki wręcz) Obrażenia : siniak na lewej skroni, powierzchowna rana na prawym ramieniu (zaklejona plastrem)
| Temat: Re: Taras na dachu Czw Sie 21, 2014 9:02 pm | |
| Jeszcze gorzej. Jeszcze tak-bardzo-kurewsko gorzej. Tak źle, że Bastian już nawet nie szukał odpowiednich słów. Zaciskał tylko zęby, mordował w myślach kolejne owce, które przeskakiwały płotek (a podobno ich liczenie miało uspokajać...) i jedyne, o czym marzył, to rzucić się z dachu i mieć to wszystko w dupie. Chociaż raz zostać tchórzem, taką wyśmiewaną, dygoczącą ze strachu pierdołą, która nad wszystkimi innymi ma tę przewagę, że gdy już rozmaże się na chodniku kilka pięter poniżej, wtedy nic jej już nie interesuje. Idzie do światła albo nie, ale przede wszystkim gwiżdże na to całe życie, z którym pozostali muszą się użerać. - Nie chcę walczyć o to, co kocham, bo nie jestem idealistą, a realistą - wywarczał właściwie bardziej niż powiedział, bo normalne mówienie jest niezwykle trudne, gdy tłumisz w sobie eksplozję Yellowstone i zaciskasz zęby, by nie zacząć dymić jak parowóz. - To nie jest żadna wizja, żadne wyobrażenie. Nie wiem, kto ci naopowiadał, że jakiekolwiek starcia z Coin kończą się dobrze, ale niezależnie, kto by to był, nawciskał ci do głowy bajek - prychnął cicho. Nie bajek. Idiotyzmów, idiotyzmów najgorszego sortu. Nie nazwał tego jednak w ten sposób, bo nie potrzebował Amandy w stanie najwyższej histerii... Chociaż i tak ją dostał. Zapłakaną, zasmarkaną, generalnie - w rozsypce. Chyba nawet zrobiło mu się żal. Trochę. Niewystarczająco, by podjął jakikolwiek wysiłek w celu uspokojenia dziewczyny. Miał jej dość, naprawdę, po czubek nosa, po kokardę. I nawet, jeśli na co dzień reagował jakoś na kobiece łzy, jeśli pozwalał im wsiąkać w swoją koszulę, jeśli ocierał wilgotne policzki, tak teraz to nie było na jego nerwy. Każdy ma jakieś swoje granice, do których zazwyczaj nie dociera. Bastian dotarł. I to naprawdę nie było miłe uczucie, pewnie porównywalnie sympatyczne co kolonoskopia. Nawet jednak bez takich porównań było wystarczająco nieprzyjemne, by w jednej chwili pozbawić go jakichkolwiek ludzkich uczuć. Niby słyszał te wszystkie szlochy i ubolewania, niby był tym samotnym świadkiem histerii, ale niezbyt to do niego docierało. Widział, słyszał, nie reagował. Dopiero ostatni atak Amandy - ostatni, bo na więcej nie zamierzał jej przecież pozwolić - jak gdyby go obudził. Po ostatnich słowach dziewczyny Bastian skrzywił się więc w gorzkim grymasie. - Wiesz, dlaczego? Dlatego, byś w swej głupocie nie próbowała mi odebrać tego, co się dla mnie liczy, co jest dla mnie ważne. Gówno mnie obchodzi, czy przypadkiem dla ciebie ważne jest to samo, chociaż w momencie, w którym zaczynasz iść w kierunku destrukcji, wątpię, czy faktycznie tak jest. - W kilku krokach znalazł się przy wyjściu z tarasu i zatrzymał się. Przez parę chwil blokując drzwi własnym ciałem, zwrócony tyłem ku rozhisteryzowanej dziewczynie, obejrzał się wreszcie przez ramię. - Im szybciej zrozumiesz, że światem nie rządzi miłosierdzie, tym lepiej. Ślepa wiara w nieistniejącą dobroć i wyrozumiałość nikomu nie przyniosła nic dobrego. Gdy zaczęła pastwić się nad biedną roślinką, Bastiana nie było, by mógł to obserwować. Nie analizował już słów Amandy i nie widział, jak drobne dłonie spływają pierwszymi karmazynowymi kroplami krwi będącymi skutkiem nadmiernej brutalności wobec kwiatów. Po jego obecności pozostał właściwie tylko głuchy odgłos oddalających się kroków, a i ten ucichł po kilku chwilach, pozostawiając Amandę samą z jej frustracjami.
zt |
| | | Wiek : 20 Zawód : słodki nożownik Przy sobie : plecak, jodyna, noże do rzucania, latarka, paczka z jedzeniem Obrażenia : poszerzony uśmiech, epicki nóż między żebrami
| Temat: Re: Taras na dachu Czw Sie 21, 2014 9:39 pm | |
| Myślała już, że po paradzie i numerze, który odstawiono z jej strojem, reszta dnia będzie już nudna i spokojna. Myślała, że będzie szczęśliwa i beztroska, nie przejmująca się tą przemianą, ludźmi i wszystkim, co czyniło, że jej świat się kruszył. Myślała... Myślenie i życie jednak jej nie sprzyjało. Los jej nie sprzyjał i niszczył ostatnie okruchy radości, których tak bardzo się trzymała. Jakiś czas po tym, gdy Sebastian ją opuścił, darła kwiaty, zadając im ból, ale też zadając go sobie. Chciała cierpieć w inny sposób, nie w ten, który teraz trawił jej wnętrzności, sprawiając, że to wszystko, w co dotąd wierzyła, nie istniało. Ba!, rozmowa z Lybergiem sprawiła, że to, w co wierzyła, nie miało sensu istnieć. Było jej chorą fikcją... Była chora – jak to powiedziała Tabitha i była nienormalna – jak to powiedział Pan Młody, który z Panem Młodym nie miał niczego wspólnego. Była chora i nienormalna, a świat nie słał jej dróg różami. Ta sama podłoga była wszędzie! Nieważne, czy szła po niej ona, czy ktoś inny. Nie zmieniała się, nie sprawiała, że jej nogi mniej się męczyły niż nogi innych. Była taka sama, świat był taki sam jak zawsze. Nie ciepły i miły, pełen ludzi gotowych kochać, a chłodny i wstrętny, pełen ludzi, którzy gotowi byli ją ranić. Puściła kwiaty, patrząc na swoje zakrwawione dłonie. Zielone od liści, czerwone od krwi. Niewielkie ranki, a bolały i to bardzo bolały. Musiała je opatrzyć i owinąć bandażem. W swoim pokoju. Weźmie długą i gorącą kąpiel, wypachni się, wskoczy w piękną koszulę nocną, opatrzy rany i się położy do łóżeczka. Łóżko miało ją ochronić przed tym złym światem. Przytuli do podusi główkę, zamknie swoje niebieskie oczka i zaśnie, przenosząc się do swojego świata, do swojej wieży i zapomni o wszystkim. Tam nic nie mogło jej zranić. Tam wszystko ją chroniło i opiekowało się nią. Z tą myślą zrobiła pierwsze kroki, ogarniając się jako tako, by nie wyjść na jakąś ryczliwą wariatkę też przed innymi. Udając, że to nie ona jest winna temu bałaganowi, nie odwracając wzroku ani na chwilę, ruszyła do wyjścia. Nie chciała ostatni raz zobaczyć tego bałaganu. Byłby realny, a tak pozostawał wyimaginowanym wspomnieniem. [z/t] |
| | | Wiek : 19 Zawód : Prywatny ochroniarz Przy sobie : Komórka, nóż ceramiczny, dowód tożsamości, klucze do mieszkania Obrażenia : Implant w prawej nodze, częściowa amnezja - obrażenie trwałe.
| Temat: Re: Taras na dachu Czw Wrz 11, 2014 4:48 pm | |
| /znikąd a fabularnie z Pierwszego Dystryktu.
Powrót do Kapitolu był dla mnie jak powrót do piekła, do więzienia, w którym każdy dzień był torturą. A może właśnie takie było prawdziwe życie, a mój pobyt w Jedynce był jedynie snem, kilkoma dniami przepustki od życia jakie przyszło mi żyć? Choć powód dla którego tam pojechałam nie sprzyjał dobremu humorowi, to i tak czułam się tam szczęśliwsza niż przez ostatnie pół roku. Byłam wolna, choć wiedziałam, że to tylko pozory wolności. Wyświetlacz telewizji praktycznie przez cały czas włączony, pokazywał to paradę trybutów, to relacje z przygotowań, z pokazów indywidualnych, wywiady z trybutami. Nie oglądałam tego. Może popełniałam największe wykroczenie w Panem, ale po raz pierwszy od kiedy wiedziałam czym są Igrzyska, mogłam je zignorować. Nie powinnam była, ale mogłam. Jako dziecko oglądałam je by się przygotować i by się uczyć. Potem sama wzięłam w nich udział. A potem byłam skazana na mentorowanie, jakby mało było zwycięzców z Pierwszego Dystryktu. Dystrykty nie żył już tak Igrzyskami jak dawniej. Nie stanowiły one zagrożenia dla ich dzieci, dla poczucia bezpieczeństwa. Z czystej ciekawości nikt ich tu nie oglądał. Igrzyska były złem koniecznym, teraz mieszkańcy Panem, poza Kapitolem, byli od nich wolni. Nikt mnie tu nie traktował jak byłej szefowej strażników pokoju, jak zwycięzcy, jak mentora, mimo iż Pierwszy Dystrykt był dystryktem zawodowców i zwycięzców. Byłam tu po prostu Reiven Ruen, dziewczyną która pomogła wyzwolić Panem spod władzy Snowa, której rodzice zginęli w imię walki o wolność, której dziadek był jednym z najlepszych jubilerów. Na pogrzeb mojego ojca przyszło wiele ludzi. Nikt już go nie nazywał tchórzem dlatego, że się nie zgłosił do Igrzysk. Nazywali go bohaterem i ojcem bohaterki. Di też przyjęli z otwartymi ramionami. Miałam ochotę tu zostać. A przynajmniej zostawić tu Di, pod opieką zaufanych osób. Tu nie mogła jej dostać Melanie ani nikt inny, kto chciałby ją skrzywdzić, lub przez jej krzywdę, skrzywdzić mnie. Płakałyśmy obie wyjeżdżając pociągiem z Pierwszego Dystryktu. Kapitol przywitał nas swoimi surowymi murami, strażnikami pokoju i kolejnymi "newsami" z Igrzysk. Przynajmniej jeden problem miałam mniej, nie musiałam dowodzić już strażnikami. Ponoć długo nie szukali mojego zastępcy. Może to błąd, ale nie interesowałam się losami strażników, poza tymi, którzy byli bliscy mojemu sercu. I tak miałam zamiar wcielić ich do mojego oddziału. Wolałam, żeby byli zwykłymi żołnierzami i nosili wojskowe mundury, niż mundury strażników. Czułam palący wstyd za to, że przez moment byłam jednym z nich, jednym ze strażników pokoju, jedynym z tych, którzy nie mieli najmniejszych oporów, przed stosowaniem przemocy wobec cywilów, kobiet i dzieci. Nienawidziłam ich całą sobą, a zgodziłam się być jedną z nich. Obiecałam sobie, że już nigdy nie pozwolę by strach skusił mnie bym zrobiła coś wbrew sobie. Nie bałam się już Coin. Byłam gotowa na walkę jak nigdy dotąd. Potrzebowałam jedynie sojuszników.
Przed wyjściem z domu przejrzała codzienną gazetę i zrobiła kubek gorącej czekolady dla Di. Upewniła się, że wszyscy mieszkańcy jej domu są bezpieczni, patrz Sabriel i Di, i wyszła by ruszyć w stronę Ośrodka Szkoleniowego. Nie miała na to ochoty, ale nadal była mentorką. Urlop, jeśli można tak to określić, jaki dostała, by móc pochować ojca, kończył się dziś. Musiała się zameldować, pobrać z powrotem swoją przepustkę. Chciała też sprawdzić co u Mayi. Zgodnie z tym co sobie obiecała, nie przywiązała się do niej w takim stopniu, jak przywiązana była na przykład do Blue, Daniela czy Glimmer. Maya była po prostu trybutką której miała pomóc. Radziła sobie dobrze, nawet bardzo. Zdobywała punkty i z tego co Rei zdążyła się zorientować, nawet jakoś radziła sobie na treningach. Zapewne jej determinacja wynikająca z tego, że nie powinna była być wylosowana, sprawiała, że była silniejsza. Tym lepiej dla niej. Nie podobał jej się ten nowy Ośrodek, wolałaby, żeby go nie było. Ale skoro już był... Dach to było takie miejsce jej i Finnicka. Zawsze się spotykali na dachu kiedy trwały Igrzyska. Zapewne dlatego tu przyszła. Z sentymentu. Nie szukała Finna, choć chciała się z nim zobaczyć. Była ciekaw jak zareaguje na jej nową fryzurę... pierwszy raz w życiu miała krótkie włosy. Krótkie do ramion, ale w porównaniu ze starą długością, to były bardzo krótkie. Nie mogła już ich związać w warkocz. Michael też ich jeszcze nie widział, ale spotkanie z nim było o wiele większym wyzwaniem (chyba, że zaimprowizuję, że Michael był w pierwszym dystrykcie...). Michaelowi się podobały. Miała wrażenie, że trochę mu czegoś brakuje w niej, ale patrzył na nią z tym swoim błyskiem w oku. Spotkali się raz w tym czasie, kiedy Reiven była w domu... w domu rodzinnym. W dniu pogrzebu. Przyjechał. Tak przebrany, że prawie go nie poznała. Ale wiedziała, że to on. Był tam z nią. Choć spędzili ze sobą może dwie godziny, to było to niemal jak spełnienie największego z jej marzeń, on i ona, w domu w Pierwszym Dystrykcie, patrzący jak ich dziecko biega i zbiera kwiaty na łące. Tyle tylko, że Di nie była dzieckiem ani jej ani Michaela. I nawet nie wiedziała kim Michael jest. Wróciła myślami do tu i teraz. Puściła kosmyk włosów którym się do tej pory bawiła i oparła głowę o kolumnę podpierającą sufit tarasu. Powrót do Kapitolu oznaczał powrót do rzeczywistości ze wszystkimi jej mankamentami. A to znaczyło, że znów musiała być przygotowana na ciągłą walkę. Być może to były jej ostatnie spokojne chwile. |
| | | Wiek : 23 lata Zawód : technik w hotelu Przy sobie : telefon, klucze, fałszywe dokumenty (Frederic Ravendille) Znaki szczególne : często okulary-zerówki, skórzana kurtka, krótsze włosy
| Temat: Re: Taras na dachu Sob Wrz 27, 2014 10:36 pm | |
| stanowisko kamuflażu i innych takich
Jak to możliwe, że mijał już tydzień? Od Dożynek dni uciekały mu w zastraszającym tempie, niczym gorący piasek przesypujący się między palcami. Mimo że tak naprawdę nie robił nic konkretnego, czas płynął szybko, coraz bardziej zbliżając go do chwili, w której na arenie rozlegnie się gong, a Igrzyska wystartują na dobre. Nienawidził tego pośpiechu, świadomości zbliżającego się końca, ale jeszcze bardziej nie znosił bezradności, na którą został skazany. Podczas, gdy to wszystko się rozpocznie, on będzie mógł tylko patrzeć, trzymać kciuki, ewentualnie sponsorować lub szukać sponsorów, co tak naprawdę było niczym. Równie dobrze mógłby olać sprawę i zająć się swoim życiem. Szkoda tylko, że w ciągu ostatnich kilku dni ktoś wywrócił je do góry nogami, a teraz tak po prostu musiał z niego zniknąć. Jednak dzisiaj nie chciał o tym myśleć. Mieli spędzić ze sobą ostatni wieczór. Nie przewidział w planie użalania się, słuchania smętnych piosenek, zjedzenia całego opakowania lodów, wspominania przeszłości czy udawania, że nic się nie dzieje, a życie toczy się dalej. Kluczem było znalezienie równowagi pomiędzy smutkiem a przesadzonym uśmiechem. Można więc powiedzieć, że poprzednie działania, w pewien sposób, miały na celu nadanie wyjątkowego charakteru kolejnej części spotkania, rozluźnić atmosferę, ale też bez przesady. Dzięki temu obydwoje wracali z lekkimi sercami, lecz w głowach pozostały im twarze ludzi ze zdjęć oraz świadomość, przez kogo zginęli. Przez to, kiedy przechodzili na coraz wyższe poziomy, towarzyszyła im cisza, ale nie ta przytłaczająca, powodującą skrępowanie czy beznadziejnie próby podtrzymania rozmowy. To było zgodne milczenie, kiedy obydwoje mogli spokojnie zatopić się w myślach z poczuciem, że druga osoba jest obok i robi to samo. Nie musiał jej dotykać, aby w pełni czuć obecność, tym razem wystarczyło to, że po prostu była, wypełniając wczorajszą pustkę i sprawiając, iż nie opuszczał go dobry nastrój. Idąc w górę, nie zatrzymywali się już wcale. Tyler zdawał sobie sprawę, że o tej porze powinien być poza terenem Ośrodka, dlatego nie chciał kusić losu i marnować czasu na niepotrzebne postoje czy ryzykować spotkaniem Strażnika. Trzymali się z dala od ich pokoju, trochę nadkładając drogi, ale dzięki temu udało się im bezpiecznie dotrzeć do drzwi prowadzących na taras. Jednak za nim przekroczyli ich próg, Dawson przypomniał sobie o czymś. Zatrzymał się i omiótł wzrokiem odsłonięte przedramiona Mayi, niemalże słysząc w głowie odgłos rozbijających się kropel deszczu. Otworzył usta, żeby zaproponować powrót po jakąś bluzę, ale po chwili je zamknął. Znów musieliby przejść przez te wszystkie korytarze, a potem znowu tutaj, straciliby kolejne minuty i wyszłoby, że mają dla siebie ledwie chwilę. Westchnął cicho, przerzucając spojrzenie na drzwi. W sumie wiele by się nie wydarzyło, ale chyba nie chciał ryzykować czyimś zdrowiem. Tym bardziej, że lada moment miała udać się na arenę. Postanowił, że na początek sprawdzi, jak ma się sytuacja na zewnątrz. Uchylił wrota, przez chwilę nasłuchując, a gdy już upewnił się, że wcale nie wygląda to źle, minął próg. Co prawda odrobinę jeszcze kropiło, ale lepsze to niż ulewa, prawda? Uśmiechnął się do dziewczyny, dając jej sygnał, że wszystko w porządku. Wówczas zdał sobie sprawę, że nie odezwał się od czasu wyjścia z sali treningowej. – Mój genialny plan nie przewidział tylko jednego – przyznał dziwnie wesoło, nadal nie spuszczając z niej wzroku. – Deszcz. - Dopiero, gdy i ona spojrzała na niego, odwrócił się i podszedł bliżej stolika. Położył na nim swoją walizkę, znów otwierając ją na oścież. – Chociaż z drugiej strony… To ty się nie dopasowałaś – stwierdził z udawanym wyrzutem, przeglądając się po ciemku wnętrzu otwartej rzeczy. -Trzeba było się ubrać adekwatnie do sytuacji. Myślisz, że skoro jest czerwiec to musi być gorąco? To teraz sobie marznij – rzucił jakby miała to być jakaś kara dla trybutki. Sam jednak uśmiechał się pod nosem, wyciągając po kolei butelkę szampana, otwieracz oraz dwa kieliszki zawinięte w ręcznik. Położył to wszystko przed sobą, kiedy jego wzrok przyciągnął jakiś ciemny materiał w środku. Wyciągnął go, rozłożył, a potem rzucił w stronę Mayi. – Proszę. – Uśmiechnął się do niej. – Żebyś nie pomyślała, że jestem okrutny. - Sięgnął po alkohol i razem z pomocą otwieracza zabrał się za otwieranie trunku. Nie zapytał się dziewczyny o zdanie, zakładając, że nie odmówi i będzie świętować razem z nim. Nie za bardzo chciało mu się bawić we wszystkie te romantyczne gesty. Zresztą chyba to do nich nie pasowało. Znacznie łatwiej i szybciej było, kiedy zachowywali się jak przyjaciele.
|
| | | Wiek : 19 lat Przy sobie : Znaki szczególne : krótsze włosy (tak do ramion), ciemnobrązowe soczewki kontaktowe
| Temat: Re: Taras na dachu Pon Wrz 29, 2014 11:33 pm | |
| |stanowisko kamuflażu blablabla Spacerowanie cichymi korytarzami Ośrodka było naprawdę przyjemne. A powodów, z których Maya czerpała teraz przyjemność było naprawdę wiele. I nie chodziło tylko i wyłącznie o fakt, iż była tam z Tylerem. Oczywiście, napawała się jego obecnością, choć szli w pewnej obecności od siebie. Wciąż jednak miała świadomość tego, iż jest tam z nią. Ciało przy ciele, serce przy sercu i tak wiele różnych myśli, z których niektóre zapewne splatały się ze sobą. Wiele z nich było wspólne. Ich ścieżki życiowe nie biegły już obok siebie. Od jakiegoś czasu pokrywały się, podtrzymywały nawzajem, tylko po to, aby wkrótce znów się rozdzielić, pobiec w dwie zupełnie różne strony i być może już nie wrócić. Maya nie chciała o tym myśleć. Nie po tym, jak przyczyniła się do choćby cząstkowego upokorzenia Almy Coin. I choć mogło to być niewiele, odczuwała satysfakcję z tego, co zrobili. I wdzięczność, że to dla niej zaplanował. Korytarze, które przemierzali, były niezwykle spokojne. I chociaż nie rozmawiali ze sobą, jej naprawdę to nie przeszkadzało. Mogłaby spędzić godziny w ciszy, ciesząc się samą jego obecnością, odgłosem bijącego serca, uśmiechem i spojrzeniem brązowych oczu. Jeśli szczęście byłoby namacalne, w tamtej chwili byłby nim właśnie Tyler. Nie przejmowała się tym, że mogą zostać złapani. Miała wrażenie, że ta noc należy do nich i nikt nie jest w stanie im w tym przeszkodzić. Była zbyt szczęśliwa, zamyślona. Nie myślała jednak o Igrzyskach. W tej krótkiej chwili wydawały się one odległe o lata świetlne. Nie dotyczyły jej, nie miały nic wspólnego z jej życiem. Czuła się tak, jakby ono toczyło się dalej, niezależnie od Areny, od tego, że za jeden dzień wszystko to, co znała, zostanie pogrzebane pod gruzami. Można powiedzieć, że jej umysł przeszedł w stan spoczynku. Wreszcie, po kilku dniach wizualizowania śmierci na tysiące sposobów i zamartwianiem się brakiem konkretnej taktyki mogła odsunąć od siebie ten temat, pozwalając, aby wszystko to, co zamieszkiwało dotychczas w jej umyśle, dryfowało gdzieś w przestrzeni, dając jej jednocześnie chwilowe ukojenie. Gdy dotarli przed taras do uszu dziewczyny dotarło ciche uderzanie kropel o dach. Uśmiechnęła się na ten dźwięk, sama nie wiedząc czemu. Wizja spędzenia wieczoru w deszczu nie każdemu mogła wydawać się zachwycająca, jednak dla niej była idealna. Odnosiła wrażenie, iż krople wody spadające z nieba mogłyby zmyć z niej wszystkie zmartwienia. Oczyścić ją. Przez dużą część swojego życia miała wrażenie, że żyła we śnie. Początkowo była to piękna bajka, z której nie chciała się obudzić. Później jednak zamieniła się w koszmar, a otwarcie oczu zaczęło stanowić naprawdę poważny problem. A kiedy nie mogła sobie z tym poradzić, musiała się przystosować. Zacząć żyć w świecie, który zupełnie jej nie odpowiadał i robić to, czego od niej wymagał. Musiała wtopić się w tło, choć chyba nie wyszło jej to za dobrze. Zupełnie zignorowała spojrzenie chłopaka, które omiatało jej nagie ramiona. Był czerwiec, nawet delikatny deszcz nie mógł sprawić, aby było jej zimno. Poczekała jednak, aż pierwszy wyjrzy na zewnątrz (nie wiedziała, co miał na celu, bo ona i tak zamierzała się tam udać). Minęła go bez słowa, wchodząc na taras i niemal od razu czując na sobie delikatne, chłodne kropelki. Właściwie nie było zimno, a deszcz przyjemnie chłodził jej twarz. Był jednak lekki i czuła się odrobinę zawiedziona, licząc na większe krople, które w kilka sekund zmoczyłyby całe jej ubrania. Stanęła przy stoliku obserwując jego ruchy, gdy otwierał walizkę i wyciągał z niej bluzę. Wciąż jednak się nie odzywała, słuchając jedynie, jak z udawaną obrazą w głosie czyni jej wyrzuty na temat jej stroju. Oczywiście wiedziała, że nie mówi tego na poważnie, jednak jej osobiście nie przeszkadzały delikatne krople osiadające na jej ciele. Wręcz przeciwnie, było to naprawdę przyjemne uczucie i za nic w świecie nie chciała, aby dobiegło końca. Maya nie miała pojęcia, dlaczego odkąd opuścili salę nie odezwała się ani słowem. Może nie robiła tego z tego samego powodu, dla którego on jeszcze ani razu jej nie dotknął? Albo po prostu nie mogła znaleźć słów, które byłyby odpowiednie i pozwoliłyby nie przerwać jej toku myślenia. Czuła, jak jej gardło staje się suchsze z każdą chwilą, ale coś blokowało ją przed otwarciem ust i powiedzeniem czegokolwiek. Szczerze powiedziawszy, nawet się nie uśmiechała. Po prostu stała, śledząc jego ruchy, wodząc wzrokiem po jego twarzy. Przez sekundę, szybką i ulotną jak powiew wiatru, przez myśl przeszło jej, czy może znów nie wracają do schematu sprzed Igrzysk. Nie chciała tego, ale coś blokowało ją przed podejściem do chłopaka i po prostu przytuleniem się do niego czy zrobieniem czegokolwiek innego, co miałoby na celu okazanie jakichkolwiek uczuć. Kiedy rzucił jej bluzę złapała ją odruchowo, jednak zamiast nałożyć na siebie po prostu trzymała w dłoniach, gładząc dłonią materiał. Rzuciła na nią krótkie spojrzenie, po czym otworzyła usta. Później je zamknęła, aby za chwilę znów je otworzyć, jednocześnie kładąc ubranie na stolik obok butelki szampana i dwóch kieliszków. - Łaski bez – rzuciła, na wpół bezbarwnym na wpół obruszonym tonem. Chciała zażartować, jednak już w momencie, gdy pierwsze słowo wypełzło na światło dzienne wiedziała, że jej nie wyszło. Odwróciła się do niego plecami i podeszła do barierki, przejeżdżając po niej dłonią i strząsając krople deszczu, które tam osiadły. Jej humor zmienił się tak nagle, jak nigdy by nie podejrzewała. W jednej chwili cieszyła się z zagrania na nosie Almie Coin, aby zaraz potem popaść w melancholię. Obserwowała światła Kapitolu pod nią, pogrążone w nocy, która przetaczała się po mieście zdecydowanie zbyt szybko. Miała wrażenie, że upływ czasu jest aż namacalny, że przybrał cielesną formę, a mimo to ona nie może go zatrzymać. Może właśnie stąd wziął się jej podły nastrój – z czystego pragnienia czegoś, czego potrzebowała, ale nie mogła mieć. Chciałaby zatrzymać czas, załapać go w dłonie i przytrzymać. Ale nie potrafiła, nie miała takiej mocy. Dobrze wiedziała, że nie potraktowała Tylera za miło. Starała się, naprawdę próbowała, zachowywać się tak, jak robiłaby to każda zakochana po uszy dziewczyna jednak nie potrafiła i zaczynała tracić pewność, czy oby takową jest. Kochała go, w jakiś dziwny, absurdalny i paradoksalny sposób jej serce dopuściło do siebie tą świadomość i możliwość. Ona sama jednak nie była zdolna do typowych zachować, chociaż nie ukrywała, że te nieliczne pocałunki, których zdążyła doświadczyć, sprawiały jej niemałą przyjemność. Była rozdarta, z jednej strony pragnąc schować się w jego ramionach i ukryć przed całym światem, a z drugiej chcąc pozostać samotną i niezależną. Potrzebowała uczucia, że wiele dla niego znaczy w takiej samej mierze, w jakiej potrzebowała powietrza. Dawało jej to pewność, że na Arenie będzie miała siłę, aby walczyć. Nie miała wątpliwości co do swoich uczuć, a jednak przez chwilę czuła się dziwnie. Może po prostu potrzebowała szczerej rozmowy? A może znów wracała myślami do śmierci? Czy więc była to ta chwila, w której pierwszy raz w życiu otwiera się przed kimkolwiek, wyciągając na tacy całe swoje kruche wnętrze, bez twardej skorupy, którą udało jej się wytworzyć z biegiem czasu?
|
| | | Wiek : 23 lata Zawód : technik w hotelu Przy sobie : telefon, klucze, fałszywe dokumenty (Frederic Ravendille) Znaki szczególne : często okulary-zerówki, skórzana kurtka, krótsze włosy
| Temat: Re: Taras na dachu Sro Paź 01, 2014 9:03 am | |
| Do tej pory Tylerowi wydawało się, że w pełni panuje nad sytuacją. Najpierw bez problemu wyłączył kamery, następnie błyskawicznie rozwiesił czarno-białe zdjęcia, a potem sprawnie i szybko dostał się na taras. Przeszkody, jak na złość, zaczęły piętrzyć się dopiero teraz - na ostatnim etapie, który miał być zwieńczeniem ciężkiego dnia, uczczeniem ich wspólnej wygranej oraz chwilą wytchnienia w jednym. Najwyraźniej rzeczywistość miała inne plany. Od początku brał pod uwagę, że nie wszystko może pójść po jego myśli, ale nie przewidział, że coś zacznie się psuć akurat w chwili, kiedy najgorsze mieli już za sobą. Wydawało mu się, że będzie to najprzyjemniejsza część - zwykły wieczór, który spędzą na rozmowie i piciu szampana, że w pewnym sensie będzie przypominał te wieczory z przeszłości, kiedy wystarczała im sama obecność drugiej osoby, ciepły uśmiech i spojrzenie, a całe nieszczęście i ból na moment ulatywały z tego świata. Zapomniał jednak (albo zwyczajnie znów nie wziął pod uwagę), że życie bywa przewrotne, a do tego jego towarzyszka nazywała się Maya Griffin, a jej nastroje mogły się zmieniać nawet kilkanaście razy w ciągu dnia. Niestety zwykle na gorsze. Nie twierdził, że dziwna atmosfera, która zapanowała między nimi wraz z jej słowami, była jej winą, choć wcześniej zdarzało się, że swoimi fochami potrafiła zniszczyć ich najlepsze momenty. Prędzej powiedziałby, że sam do tego doprowadził, planując poprzednią akcję, a tym samym znów doprowadzając trybutkę na dno, choć oczywiście była to nieprawda i on doskonale o tym wiedział. Przecież nie zrobił tego, aby ją zdołować, ale - wręcz przeciwnie - wzmocnić psychicznie i poprawić nastrój przed zbliżającymi się Igrzyskami. Nie żałował niczego, co zrobił i nie zamierzał pozwolić pochłonąć się czarnym myślom i zepsuć tego wszystkiego. Nie dzisiaj. Jak zawsze w takiej sytuacji zignorował jej słowa i ton. Obojętność stała się jego pierwszą linią obrony, kiedy uwagi bliskich dotykały go bardziej niż by tego chciał. Milczał, przelewając całą złość na kruchą butelkę alkoholu, na której coraz bardziej zaciskały się jego palce. Nie czuł też, że korkociąg coraz mocniej wbija mu się w dłoń. Myślał tylko o tym, że znów coś nie gra, a on za nic nie ma pojęcia, o co chodzi. jak typowa dziewczyna najwyraźniej nie zamierzała mu wyjawić, co takiego siedzi w jej głowie. Na szczęście przez te parę miesięcy zdążył zorientować się, że jeśli wpadała w podobny nastrój, chciała, aby on a)pomęczył się, próbując ją pocieszyć b)sam zaczął wypytywać o przyczyny c) zwyczajnie się nie wtrącać, i o ile odpowiedź c) mógł odrzucić od razu, o tyle nie miał ochoty sprawdzać dwóch pozostałych. O wiele łatwiej byłoby, gdyby darowała sobie te humory albo chociaż spróbowała je przed nim ukryć. Dyskretnie przewrócił oczami, gdy w końcu udało mu się zdjąć korek wieńczący szyjkę butelki i rozlać trunek do dwóch wysokich kieliszków. Nie wiedzieć czemu przypomniał mu się dzień poprzedzający Dożynki, kiedy zachowanie Mayi drażniło go bardziej niż zwykle i w końcu jej wygarnął. Oczywiście nie był to pierwszy raz (i pewnie nie ostatni), ale po raz pierwszy napięcie między nimi osiągnęło taką moc. Później, kiedy wracał samotnie do warsztatu, myślał, że to już koniec. Ile można znosić czyjeś fochy, ignorancje i docinki? No i pozostawał fakt, że cały czas utrzymywała, że tak naprawdę go nie potrzebuje. Postanowił, że w końcu da jej to, czego tak bardzo chciała. Koniec końców sytuacja i tak wróciła do normy, bo po raz pierwszy przyznała się do błędu i było jej autentycznie przykro. Jednak gdyby teraz znów zaczął robić jej wyrzuty z powodu fochów, oczekując, że lada moment uśmiech powróci na usta dziewczyny, wykazałby się egoizmem i brakiem empatii. Niestety miała aż za dużo powodów by teraz ślęczeć ze zbolałą miną, próbując przebić wzrokiem ciemność, a on po prostu nie chciał znajdować kolejnych powodów do kłótni. Zabrał obydwa kieliszki i stanął obok Mayi, podając jej jeden z nich. Uniósł swój i zaczekał aż ona zrobi to samo: - To co? Pijemy za zdrowie Almy czy może nasze? Mamy sporo powodów: jesteśmy piękni, młodzi, bogaci i szczęśliwi – powiedział nonszalancko, posyłając Mayi delikatny uśmiech. Oczywiście nie miał na myśli tego, że są idealni. Tylko jedno z nich mogło być piękne albo bogate… – A Coin… Wydaje mi się, że powinna cieszyć się zdrowiem dopóki je ma. Przykro byłoby, gdyby nagle coś jej się stało – rzucił, wykrzywiając złośliwie usta. Zaczekał aż Griffin sama dokona wyboru odnośnie toastu, potem tylko zetknął swój kieliszek z jej i napił się szampana. Przyjemne ciepło rozlało się po jego wnętrzu. Do pełni zadowolenia brakowało tylko odliczania, fajerwerków i zgodnego okrzyku „Szczęśliwego Nowego Roku!”. Szkoda, że nie był to pierwszy styczeń. Kiedy poziom euforii znów zszedł na dno, poszedł za jej przykładem i również oparł się o barierkę. Przez chwilę bawił się kieliszkiem, przekładając go między palcami i obserwując, jak jasna ciecz rozlewa się po wnętrzu. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Czuł się jakoś nieswojo, nie potrafił skierować spotkania na odpowiedni tor. Jedyne, co przychodziło mu do głowy to to, że czas ucieka, a oni nadal uparcie milczą. – Wiem, że może nie jestem żadnym wybitnym psychologiem, nie mam papierów, które wskazywałyby na to, że potrafię wyleczyć kogoś z problemów, ale umiem słuchać – zaczął, kierując spojrzenie na nią. Swoją wolną dłoń położył na jej, ściskając ją lekko. Krótki gest, który miał naładować ją energią lub przynajmniej chęcią wylania swoich żalów. No i wzmocnić jego. Przez chwilę po prostu przykrywał tę drobną pięść, a gdy nic się nie wydarzyło, delikatnym, ale zdecydowanym ruchem ujął całą dłoń. Odwrócił się przodem do Mayi, robiąc jeden krok do przodu. Zbliżył jej rękę do swojej twarzy, wargami muskając powoli chłodną skórę na wierzchu. Znów od środka rozpierało go uczucie, które sprawiało, że z każdą chwilą i zbliżeniem jego serce biło coraz mocniej. Zamknął oczy, próbując się uspokoić, ale uderzeń tylko przybywało. Kiedyś pewnie wystraszyłby się, że ona zaraz je usłyszy, ale w tej chwili nie grało to już roli. Był z nią – Maya i Tyler, dwa ciała pozostawione obok siebie, ale jednocześnie połączone w jednego, wspólnego ducha. Razem ich indywidualność znikała, pozostawała jedność, złączone serca i umysły. - Jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam, ale podobno ci, co mają twardy tyłek, mają też miękkie serce – powiedział, już się nie uśmiechając. Chciał podkreślić, że sprawa jest poważna i na chwilę zrezygnował ze swojej namiastki wesołości, zamieniając ją na opanowanie oraz zmęczenie. Miał tylko nadzieję, że będzie warto. – Więc Ty też potrzebujesz od czasu do czasu porozmawiać z kimś o swoich uczuciach. Wiesz doskonale, że ja… - zawahał się na moment, zdając sobie sprawę, jak dennie to brzmi. Westchnął, jednocześnie wypuszczając jej, teraz już ciepłą, dłoń. Otworzył oczy, odnalazł spojrzenie Mayi i przytrzymał je przez chwilę. -…zawsze chętnie Cię wysłucham. Kiedy skończył mówić jakiś ogromny kamień spadł mu z serca. Mimo że czuł się jak w jakimś podrzędnym serialu dla nastolatek. Teraz tylko pozostawało zaczekać na jej reakcję. Rzadko kiedy mówiła o sobie, więc szanse, że zrobi to akurat teraz były niewielkie, ale były. Zresztą próbował, miał dobre chęci to też się liczy. Prawda? Dopił swój kieliszek szampana, a potem odłożył go na ziemię. Gdyby to wszystko było łatwiejsze... |
| | | Wiek : 19 lat Przy sobie : Znaki szczególne : krótsze włosy (tak do ramion), ciemnobrązowe soczewki kontaktowe
| Temat: Re: Taras na dachu Nie Paź 19, 2014 12:29 am | |
| Nie upiła swojego szampana. Miała wrażenie, że brzdęk kieliszka o kieliszek, szkła o szkło, jest zdecydowanie zbyt głośny niż powinien. A może to cisza była tak przenikliwa, że nawet najdrobniejszy odgłos zdawał się rozdzierać ją na miliony kawałeczków niczym krzyk dobywający się z samego dna gardła? Niewiedza sprawiała, że czuła się wściekła, a wspomnienia, które zaczęły ją nachodzić, gdy patrzyła na oświetlone budynki i ulice wprowadzały ją w bardzo posępny nastrój. Słowa do niej nie docierały. Nie potrafiła się skupić na tym, co mówi, bo najzwyczajniej było to nieważne. Nie liczyło się nic poza nią i tym, co czuła w tamtej chwili. A właściwie to, czego nie czuła i czego nie rozumiała. Była egocentryczką. Cholerną egoistką, która nie potrafiła skupić się na uczuciach innych. Potrafiła wypowiedzieć słowa, które dotarłyby do najgłębszych zakamarków duszy, raniąc. I wiedziała to dobrze, była zbyt świadoma, a mimo to ta świadomość jej nie przeszkadzała. Lubiła to, nawet jeśli miało to sprawić, iż umrze w samotności. Miała ochotę upuścić kieliszek na ziemię. Obserwować powolną trajektorię lotu, widzieć, jak płyn rozlewa się po posadzce, a szkło rozsypuje się na drobniutkie odłamki, wywołując przy tym dźwięk, który wcale nie raniłby jej uszu. Byłby bliski, tak bliski, jakim stał się ostatnio Tyler. Nie potrafiła tego przyznać, nawet przed samą sobą, ale podświadomość zdecydowanie zbyt głośno szeptała jej, iż nie jest dla niej obojętny. Zbyt dużo rzeczy się zmieniało, a choć zazwyczaj była dobra w ich przyswajaniu, tym razem było o wiele trudniej. Albo inaczej, po prostu inaczej. Nie upuściła jednak kieliszka. Trzymała go w dłoniach, wysuniętych poza krawędź barierki. Gdyby poluźniła uścisk spadłby na ziemię, pozostawił po sobie chwilowy ślad, po czym znikłby kompletnie, rozmywając się wraz z czasem. I może tylko ona pamiętałaby o tym, że kiedyś tam był. Oczywiście tak długo, jak długo sama pozostałaby stała, nie rozpadając się jak on. Ziemia nie odniosłaby ran, ona być może pozostawiłaby po sobie ukłucia, które kogoś bolałyby o wiele bardziej. Może właśnie była jak to szkło... Z jednej strony delikatna, z drugiej mogąca wyrządzić śmiertelną krzywdę. Dobrze wiedziała, którą siebie lubiła bardziej. Milczała. Cisza była tym, czego potrzebowała w tamtej chwili najbardziej i w myślach błagała chłopaka, aby jej nie przerywał. Jeśliby się odezwał, gdyby przerwał tą nić, ona by spadła. Cisza była jej oparciem i choć jego mogła męczyć, dla Mayi była jak najpiękniejsza na świecie pieśń. Nie była sentymentalna. Być może przez to, że tak naprawdę nie miała wspomnień, do których mogłaby się przywiązać. Mimo wszystko pamiętała, jak kiedyś matka zapisała ją na lekcje gry na pianinie. Pewnie znowu, jak w przypadku tańca, miała dość jej obecności, dość pytań, które przerywały jej pracę. Dziewczyna nie czuła jednak powołania, choć nie zaprzeczała, że widok nauczyciela pozwalającego, aby to melodia przejmowała kontrolę nad jego ciałem, był hipnotyzująca. Mogła więc stać z boku obserwując, jak mężczyzna wodzi palcami po pianinie. Przymyka oczy, odchyla głowę do tyłu, a dłonie same prowadzą klawisze. Wtedy jeszcze była tą małą, niewinną dziewczynką, która zwracała uwagę na takie szczegóły. Sentymentalną, z wielkim sercem i... marzeniami. Tak, kiedyś miała marzenia, ale i one już dawno rozpłynęły się w przestrzeni. Zdmuchnięte przez wiatr, roztrzaskanie przez zbyt twarde pięści, zamazane przez łzy. Pamiętała też wyjątkową melodię, tak wyjątkową, że choć nie lubiła grać, zapragnęła nauczyć się jej i tylko jej. Matka musiała być zadowolona, gdy wracała do domu nocami z obolałymi pięściami i łzami frustracji po choćby jednym fałszu. Spędzała każdą wolną chwilę w tej jednej sali, przy czarnym instrumencie i z każdą chwilą czuła, że jest częścią czegoś ważnego. Melodia była naprawdę cudowna, zaczynała się powoli, jak nieśmiałe kroki, delikatne pocałunki i przypadkowe zetknięcia dłoni. Brnęła tak, aż zaczynała nabierać tempa. Z nuty na nutę stawała się szybsza i śmielsza, podążała dalej w ścieżkę, zamieniając się w szaleńczy bieg. Ucieczkę przed czymś niewidzialny, zdecydowanie szybszym niż zwykły śmiertelnik. Poczuła to. Właśnie w tamtej chwili, słysząc w uszach melodie jej życia, poczuła, że czasem tęskni za tymi drobnymi rzeczami. Przymknęła delikatnie oczy, przechylając głowę lekko na lewo. Czuła się wyjątkowo swobodnie, przyjemnie, gdy niesłyszalna melodia wdzierała się do jej żył, a obrazy z tej prawie pustej sali przemykały przed oczyma. Była w transie, oddzielona od całego świata. A później poczuła coś, co wyrwało ją z otępienia zbyt gwałtownie, jakby sobie tego życzyła. Niemalże zapomniała o tym, gdzie się znajduje. Nie czuła chłodu, który de facto ją otaczał. Nie zwracała uwagi na niczym innym poza tym skrawkiem swojej ciemnej przeszłości, o której nigdy nie pomyślałaby, że jeszcze sobie przypomni. Był to jednak fragment wyrwany z życia, którym pozwoliła sobie się nacieszyć. Ułamek tego, co zbudowało ją taką, jaka była. W końcu ta noc należała do wyjątkowych, więc i myśli mogły być wyjątkowe. Gdy poczuła, jak jego dłoń zaciska się delikatnie na jej, jej ciało przeszedł dreszcz, ale o dziwo nie był z rodzaju tych przyjemnych. Zacisnęła szczękę powstrzymując się od zabrania dłoni. Wysłuchała go w spokoju, chcąc po prostu pozwolić jego słowom rozpłynąć się w przestrzeni między nimi. On jednak, najwyraźniej bardzo zdesperowany, aby wydobyć z niej zawartość jej duszy. Czuła na spodzie dłoni jego skórę i wargi, jednak nie podnosiła wzroku, wciąż patrząc na miasto. Była zimna. Nie czuła w tamtej chwili kompletnie nic poza dziwnym uczuciem pustki. To było złe, dobrze to wiedziała, jednak nie umiała tego zmienić. W reakcji na następne słowa jedynie parsknęła śmiechem, który potoczył się echem nad Kapitol. Wiedziała, że nikt poza ich dwójką tego nie usłyszy, nawet tego nie chciała. Niektóre rzeczy powinny pozostać niedostępne dla innych. Miękkie serce... Mogła już zacząć nazywać go głupcem, skoro wierzył, że ona naprawdę je posiada? Zaczynała szczerze wątpić w to, czy naprawdę coś poczuła. Nie mogła jednak temu zaprzeczyć. Może chciała chronić... siebie. Wmawiając sobie, że nic nie czuje. Że wszystko to nie miało większego znaczenia, jak wszystkie inne noce, upojne lecz bezwartościowe noce spędzone z mężczyznami, których imion nie mogła nawet spamiętać. Wiedziała, że o to chodzi. On chciał, aby mówiła. Zależało mu na niej, na tym, aby ukoić jej ból... którego nie było. Nie czuła go, nie czuła nic. Zmusiła się, aby na niego spojrzeć, zaraz potem czując ulgę, gdy wypuścił jej dłoń. Chciałaby powiedzieć, że jej nie potrzebowała, jednak tak naprawdę nie była tego pewna. Może to ona była głupia wierząc, że mogłaby go pokochać? Ale przecież kochała, nie mogło jej się wydawać. Widziała jednak już tak wiele, życie nie było na tyle łatwe, aby wszystko przychodziło od razu. Patrzenie w jego oczy nie bolało, nie uśmiechała się, zaciskając dłoń na kieliszku. Miała wrażenie, że zaraz rozpadnie się w jej dłoni. Chciała tego, chyba właśnie ku temu zmierzała. Musiała poczuć cokolwiek, żeby dowiedzieć się, że wciąż jest człowiekiem. Westchnęła cicho, odsuwając się kilka kroków w tył i opierając, tym razem plecami, o barierkę. Przetarła twarz wolną dłonią, z której wciąż biło jego ciepło. Próbowała zrozumieć, odnaleźć się w labiryncie, do którego wprowadził ją po omacku. Zamknęła oczy, czuła się wtedy pewniej. Zamierzała dać mu to, czego najwyraźniej pragnął, jednak nie wiedziała, od czego zacząć. Snucie opowieści, której pewnie jeszcze nie słyszał. - Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek do tego dojdzie - rzuciła kpiącym głosem - Masz satysfakcję z tego, że będziesz pierwszą osobą, która usłyszy ode mnie cokolwiek poza ciągłymi kpinami? - dodała, bawiąc się kieliszkiem. Co miała mu właściwie powiedzieć? O nocach spędzonych na dachu wraz z ojcem? O nauczycielu, który jakiś czas później zbiegiem okoliczności został jedynym z tych, który poznał ją z zupełnie innej strony? Takich rzeczy się nie mówi. One pozostają głęboko, zakopane i zakurzone. - Pamiętasz, jak wiele razy powtarzałam ci, że moja przeszłość jest zupełnie bezwartościowa? Cóż, możesz być pewny, że w tej jednej rzeczy cię nie okłamałam - zaczęła, wciąż mając oczy zamknięte. Niech ma po niej choć jedno dobre wspomnienie. Skoro już wkrótce ma umrzeć... - Moja przeszłość w istocie nie ma większego znaczenia, bo osoba, którą byłam kiedyś, zupełne różni się od tej, którą jestem teraz - znów pauza. Podniosła kieliszek do ust, wypijając jego zawartość jednym haustem. Następnie otworzyła oczy i podeszła do stolika nalewając płyn tak, aby wypełnił kieliszek do samego końca. Smakował dobrze, niestety dwa kieliszki nie mogły jej upić tak, aby mówienie było łatwiejsze. Mimo wszystko powtórzyła czynność dwa razy, przez cały ten czas milcząc. Nic jej to nie dało, tak jak przypuszczała. Ta niewielka ilość nie sprawiła, że język jej się rozplątał. Uśmiechnęła się do niego, jednak zdecydowanie nie był to dobry znak. - Wiesz co, mniejsza z tym. Tak naprawdę nie ma o czym mówić. Nie ma potrzeby, abyś mnie słuchał. Nie ma czego - powiedziała, śmiejąc się głośno i gorzko. Na pewno jednak nie cieszyła się tak, jak to okazywała. Podeszła do niego, stając zdecydowanie bliżej niż wcześniej. Poluźniła uścisk dłoni, a kieliszek potoczył się powoli w dół, rozbijając się z trzaskiem o posadzkę. Ona też coś rozbijała, coś innego i nienamacalnego. Złapała jego dłonie, kładąc delikatnie na swojej talii, pozwalając, aby ją objął. Swoimi delikatnie oplotła jego szyję - Uwierz, że osoba, która przed tobą stoi, nie skrywa więcej, niż sam zdążyłeś zobaczyć - szepnęła, po czym pocałowała go powoli i przeciągle, mając wrażenie, że wreszcie udało jej się odnaleźć odpowiedź. Choć było to sprzeczne ze wszystkim, w co wierzyła, pokochała go. Był wyjątkiem od wszystkich reguł, które przyjęła, ale wyjątki potwierdzają regułę. Czuła też, że może to być ostatni raz, kiedy są tak blisko - Dziękuję za ten wieczór - powiedziała, kiedy powoli odsuwała się od niego, żeby spojrzeć choćby jeszcze jeden raz w tą dobrze znajomą twarz. I chociaż wciąż czuła się zimna, melodia w jej uszach rozbrzmiewała głośniej, niż bicie serca. A może to właśnie serce wybijało ten rytm? - Jestem zmęczona. Chyba pójdę się wyspać. W końcu jutro czeka mnie wielki dzień - powiedziała, powrotem wracając do tego bezbarwnego tonu. Skoro chciała, aby widział ją prawdziwą, musiała dać mu taką szansę - Dobranoc, Tyler - rzuciła, po czym odeszła w stronę drzwi, czując pod stopami chrzęst gniecionego szkła. Ona też się rozsypała. Czuła to dokładnie, ale co z tego? Niektórzy ludzie rodzą się rozbici, a Maya chyba była jedną z nich. |zt x2 |
| | |
| Temat: Re: Taras na dachu | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|