|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 18 Zawód : sprzedaję w Sunflower Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, dowód tożsamości Znaki szczególne : zaawansowane sieroctwo Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Sala obrad Sob Maj 04, 2013 4:36 pm | |
| |
| | | Wiek : 29 lat Zawód : dowódca Strażników Pokoju, oficer szkoleniowy, pilot {starszy oficer} Przy sobie : medalik z małą ampułką cyjanku w środku, scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, broń palna + magazynek, zezwolenie na posiadanie broni, przepustka do KOLCa, telefon komórkowy i, zależnie od sytuacji, pełne umundurowanie
| Temat: Re: Sala obrad Sro Sie 13, 2014 10:10 pm | |
| W związku z atakiem zorganizowanej grupy przestępczej na rządowe komputery... Tup, tup, tup. Ciężkie, wojskowe buty zdradzały nadejście Chris jeszcze nim pojawiła się w czyimkolwiek polu widzenia. Tup, tup, tup. Tup. Zatrzymała się, obciągnęła mundur, dopięła ciaśniej mankiety rękawów. Poprawiła pas, zapięła wymagające zapięcia kieszenie. Tup, tup, tup. Stanęła na progu Sali Obrad. ...zwołuje się nadzwyczajne spotkanie Rządu Nowego Panem. Nie lubiła takich sformułowań, takich słów. Zestawienie nadzwyczajne, Rząd i obrady w jednej linijce nigdy nie zwiastowało niczego dobrego. Jeśli dodać do tego obowiązkowo, wtedy za pewnik można było przyjąć nadchodzącą jesień średniowiecza. Dobrze, że chociaż wyglądała przyzwoicie. Pora niby późna, ale Annesley przecież nawet nie zdążyła zbliżyć się do swego mieszkania... Co zresztą nie było niczym nowym. Chris była tym typem człowieka, który wiedząc, że w czterech ścianach nic na niego nie czeka, woli zostać w robocie. Nie miała męża ani płaczących dzieci. Nie miała psa ani kota. Chomika czy papużki też brak. Miała za to roślinki, ale te całkiem nieźle radziły sobie same. Może dlatego, że większość była tak bardzo tropikalna, że w naturalnych warunkach nie spotkałyby nigdy człowieka. Może dlatego, że to roślinki z terenów suchych i gorących. Może. W każdym razie, bezwarunkowa chęć na powrót do mieszkania nachodziła ją stosunkowo rzadko - i dziś nie był ten dzień, by musiała się z nią zmagać. Przynajmniej dziś na coś się to przyda, nie? Weszła do Sali Obrad pogwizdując cicho, a korzystając z pustki... Postanowiła się rozebrać. Wiecie, czym innym jest wchodzić do wypełnionej już sali roznegliżowanym, a co innego - rozdziewać się wśród pustych siedzeń i w takim stanie już oczekiwać nadchodzących. Dotarła więc do swego miejsca i nim jeszcze usadziła na nim swe zacne cztery litery, przystąpiła do czynienia nagości. No, połowicznej. No, w porządku, może nie. Może nawet nie ćwierć-nagości. Ale poluzowała szeroki pas! I zdjęła górę od munduru, odsłaniając gładką koszulkę na ramiączka. Przewieszając wojskową kurteczkę na oparciu krzesła, opadła z westchnieniem, pomacała kieszenie spodni, wydobyła telefon komórkowy, odkładając go na stół. Przetarła twarz dłońmi, przeczesała nieokiełznaną burzę kłaków palcami i rozparła się na krześle wygodniej, niemal po męsku. Naprawdę nie rozumiała, dlaczego o tej porze nie mogą obradować na leżankach. Czyż to nie byłoby o wiele bardziej przyjazne? |
| | | Wiek : 23 Zawód : Architekt z ramienia rządu i archiwistka w jednym Przy sobie : Dokumenty, telefon, scyzoryk, odtwarzacz mp3, notes Znaki szczególne : długie, rude włosy, siatki blizn na nadgarstkach, ledwo widoczne blizny na nozdrzach
| Temat: Re: Sala obrad Sro Sie 13, 2014 11:22 pm | |
| bilokacja
Dożynki, Dożynki, Dożynki. Jak zwykle, ostatnimi dniami, Viv miała czas na sen i pracę, ale nie na telewizję. Chociaż były to dopiero jej drugie Igrzyska, już poprzednim razem odczuwała lekki stres przy losowaniu trybutów. Tym razem to nie mentorzy losowali, ale zostali postawieni przed faktem dokonanym – maszyna przydzieliła im trybutów. W związku z atakiem zorganizowanej grupy przestępczej na rządowe komputery (w wyniku czego w puli losowania trybutów znaleźli się rebelianci), zwołuje się nadzwyczajne spotkanie Rządu Nowego Panem. Obrady odbędą się 15 czerwca o godzinie 22.00 w Sali Obrad i zakończone zostaną głosowaniem. Obecność jest obowiązkowa. Słowa ciągle pojawiały się przed jej oczyma, gdy wychodziła z mieszkania, zostawiając zwierzyniec, a biorąc ze sobą jedynie notes i coś jeszcze, co bezpiecznie spoczywało w jej torebce. Nie miała ochoty wkraczać do Siedziby Coin, która wciąż zbytnio kojarzyła jej się z mieszkaniem, w którym często przebywała… I z Timem. Sala obrad była duża… i pusta, nie licząc jednej, jedynej osoby. Co oznaczało w teorii, że rudowłosa nie ma żadnych podstaw do tego, by poczuć się z lekka klaustrofobicznie. Vivian rozejrzała się bacznie, ale nie dostrzegła ani Ginsberga, ani Coin. Nie była zdziwiona ich nieobecnością, chociaż rządowcy mieli w zwyczaju pokazywać się wcześniej na tego typu zebraniach. Wybrała miejsce po lewej stronie blondynki i usiadła tuż obok, rzucając nieznajomej lekki uśmiech. Z torebki wyciągnęła swój nieodłączny notes i zaczęła coś szkicować, szybko i bezładnie. Co z tego, najwyżej potem poprawi.
|
| | | Wiek : 31 Zawód : przedstawiciel Dystryktu 7, śledczy w stopniu oficera Przy sobie : paczka papierosów, telefon komórkowy, broń + magazynek (15), Znaki szczególne : kilkudniowy zarost. Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Sala obrad Sro Sie 13, 2014 11:42 pm | |
| Transmisję z Dożynek obejrzał jedynie z czystej ciekawości, ale gdy tylko dobiegła końca cieszył się, że to zrobił. W innym wypadku pewne informacje mogły dotrzeć do niego później, zabierając cenny czas na reakcję, nie zostawiając chwili na niedowierzanie. Dzieciaki z Dzielnicy Rebeliantów zostały wylosowane na trybutów w nadchodzących Igrzyskach Głodowych. Jak to się stało, kto za to odpowiadał? Blaise nawet przez chwilę nie zwątpił w błąd systemu, bo przecież rząd nie byłby na tyle głupi, by posyłać na arenę swoje własne dzieciaki. Przeleciał szybko po nazwiskach i rozpoznał nawet kilka z nich – rodzice tych nastolatków stali po stronie rebelii, popierali Coin, nie mogło być mowy o naumyślnym skazaniu ich na śmierć. Argent wysłał szybką wiadomość Frankowi chcąc upewnić się, czy jego własne dzieci są bezpieczne – chociaż Claire nie wylosowano, ktoś z jej bliskich mógł teraz najadać się strachu. Niepotrzebnego, bo sprawa na pewno zostanie wyjaśniona jak najszybciej. Z tą myślą mężczyzna oswajał się przez resztę dnia, dlatego zebranie na nadzwyczajne spotkanie rządu zdziwiło go. Nie na tyle, oczywiście, by nie był gotowy do wyjścia w przeciągu pół godziny, dlatego w siedzibie pojawił się przed czasem. Koszula, marynarka i krawat wydały mu się zestawem odpowiednim, nie widział sensu w zakładaniu munduru. Jadąc windą obstawiał, kogo zastanie już na miejscu i nie zdziwił się widząc Chris w Sali obrad. Nawet pomimo tego, że obok niej siedziała Vivian Darkbloom, której przecież nie darzył sympatią, wchodząc do pomieszczenia uśmiechnął się lekko i skinął głową w kierunku obu kobiet. - Dobry wieczór – odezwał się przerywając ciszę, w jakiej siedziały obie kobiety. Chociaż sala była prawie pusta, a większość krzeseł wolna, wzrok Blaise’a uciekł w kierunku tego miejsca, które zazwyczaj na obradach zajmował Joseph. Pięść mężczyzny zacisnęła się nieznacznie, ale zanim usiadł obok Christiny, zdążył się otrząsnąć. - Co nowego w wielkim świecie? – zapytał blondynki uprzejmym tonem, całkowicie ignorując pochyloną nad szkicownikiem Darkbloom. Całe to spotkanie było pewnie jedną, wielką formalnością. Anulują udział dzieciaków z Dzielnicy w Igrzyskach, jutro dolosują nowych z Kwartału i po sprawie.
|
| | | Wiek : 38 Zawód : wzgardzony rządowiec, wykładowca ekonomii na uniwersytecie Przy sobie : gaz pieprzowy, laptop, telefon komórkowy, prawo jazdy Znaki szczególne : brak pigmentu w skórze Obrażenia : urażona duma
| Temat: Re: Sala obrad Czw Sie 14, 2014 12:41 am | |
| Chociaż już od kilku dni nastrój Scarlett balansował gdzieś na granicy fascynacji i lekkiej euforii, to dopiero dzisiejsze spotkanie nadzwyczajne dosłownie dodało jej skrzydeł. Widok nazwisk dzieciaków z Dzielnicy Rebeliantów na ekranie telewizora nie wywołał w jej jasnej główce oburzenia; wprost przeciwnie, odczuwając prawie że niezdrową radość, klasnęła w dłonie, podskórnie wyczuwając to, co dopiero miało nadejść, po czym przez cały dzień była w swoim żywiole, zręcznie poruszając się pośród chaosu i ogólnej dezorientacji, dokładając do zamętu swoje trzy grosze. Wbrew treści oficjalnego komunikatu, sprawców zamieszania w rzeczywistości nie zidentyfikowano, jednak Almie Coin wyjątkowo spodobała się propozycja zrzucenia winy na opozycję, którą delikatnie podsunęła jej Scarlett, jak zwykle zapominając wspomnieć, że ten genialny pomysł tak naprawdę pochodził od Steve'a. W sali obrad pojawiła się przed czasem; ubrana w obcisłą, czarną sukienkę i burgundową marynarkę, zastukała przy wejściu butami na wysokich obcasach. Jasne włosy upięła w kok, odsłaniając nienaturalnie jasną skórę na twarzy i pomalowane ciemną szminką usta, wygięte w charakterystycznym dla siebie uśmiechu, który zawsze przerażał wszystkich, którzy mieli coś na sumieniu. W drzwiach zatrzymała się na sekundę, omiatając wzrokiem pomieszczenie. Oczy rozbłysły jej lekko na widok trzech obecnych już osób. Ruszyła w ich kierunku, ignorując na razie stałe dla siebie miejsce obok pustego póki co krzesła Almy Coin. - Blaise. Christine - przywitała się, podciągając wyżej kąciki ust, ale naprawdę szeroko uśmiechnęła się dopiero na widok Vivian; gest, z boku wyglądający na przyjazny, należało w rzeczywistości zawdzięczać bogatej wyobraźni kobiety, która podsuwała jej właśnie realistyczne i pełne szczegółów wizje z rudowłosą i Ginsbergiem w roli głównej. Pamiętała, jak pieszczotliwie nazywał ją popielniczką w trakcie ich ostatniej rozmowy, a doskonały humor, w jaki dzisiaj wpadła, dodatkowo nie pozwalał jej na przejście obojętnie. - Vivian, skarbie, jak idzie ci praca? - zapytała, przysiadając na krawędzi stołu i zerkając kobiecie przez ramię, prosto do szkicownika, doskonale udając zainteresowanie rysunkami, a w międzyczasie dokładnie obserwując twarz rozmówczyni w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak zdenerwowania czy innej reakcji. - Chyba wszyscy jesteśmy ciekawi, co wyczarowałaś w tym roku na arenie. Może uchylisz rąbka tajemnicy? - dodała, puszczając idealnie wyreżyserowane oko i ani na chwilę nie odrywając spojrzenia od swojej ofiary. |
| | | Wiek : 40 lat Zawód : Prywatnie: architekt, oficjalnie: nieczynny zawodowo polityk i żołnierz Przy sobie : pendrive, medalik z małą ampułką cyjanku w środku, paczka papierosów, zapalniczka, laptop
| Temat: Re: Sala obrad Czw Sie 14, 2014 8:25 am | |
| Skąpany w półmroku korytarz ciągnął się kilkanaście jardów w obie strony, a z obu jego końców martwą ciszą zionęły pozamykane na głucho drzwi. Joffery od dobrych kilku chwil trwał nieruchomo jak chimera, wpatrując się w wejście po jego lewej stronie. Przepełnione niemal niezmąconym spokojem oczy nie wyrażały niczego nadzwyczajnego, nawet znużenia podróżą, którą musiał odbyć z Dzielnicy Rebeliantów. Kąciki ust, opadające delikatnie w dół, nadawały twarzy mężczyzny jeszcze bardziej zmęczony wyraz niż zwykle, a mięśnie rąk, splecionych na piersi, były wyraźnie napięte, zupełnie jakby przygotowane do zadania ciosu. Igrzyska. To krótkie słowo przetoczyło się przez jego myśli leniwie jak wody Moon River. Kącik ust Gene’a drgnął nerwowo, gdy oderwał lewą dłoń od ramienia, na którym kurczowo zaciskał palce. Potarł z roztargnieniem podbródek porośnięty dwudniowym zarostem i po chwili wrócił do tej samej pozycji, w jakiej trwał dotychczas. Bogobojne bydło z grzbietem nawykłym do bata. Jego usta rozciągnęły się w gorzkim uśmiechu, gdy ta myśl przedarła się przez inne, wciąż walczące w jego umyśle o odrobinę uwagi. Wykonał jeden, stanowczy krok w stronę Sali Obrad. A bat póki co trzyma pani prezydent. Od wieków w przyrodzie tak było. Zawsze wąska grupa gotowych na wszystko drapieżników terroryzowała milionowe stada trawożernych idiotów. Zawsze małe, zwarte, dobrze zorganizowane gromady lwów szły za bezkresnymi stadami dzikich antylop i zawsze garstka lwów wygrywała z tysiącami kopytnych kretynów. Antylopy mogły tylko patrzeć swoimi wielkimi, szklistymi oczyma, jak lwy zjadają ze smakiem kolejne sztuki z ich stada. I Joffery nie miał wątpliwości, iż zawsze należał do drapieżników, zawsze trzymał z lwami, zawsze zjadał, nigdy nie był zjadany. Więc dlaczego teraz miałoby być inaczej? Dlaczego miałby pozwolić, by było inaczej? W Sali powitał go chłód bezszelestnie działającej klimatyzacji oraz stonowane światło żarówek. Późna godzina nie sprzyjała tłumom ludzi krzątającym się po siedzibie - lecz Gene nie miał złudzeń, iż lada chwila miejsce obrad zamieni się w najbardziej tłocznym… oraz nerwowym punktem w całym Panem. Joffery przesunął wzrokiem po nielicznych osobach zebranych w Sali… i, choć wśród nich znajdowała się Vivian, którą znał najlepiej z zebranego towarzystwa - skinął jedynie głową w geście czegoś, co zapewne miało być powitaniem, rzuconym gdzieś w eter, nie skierowanym do żadnej konkretnej osoby, niemal wymuszonym, jakby Gene wciąż trwał pogrążony we śnie - czemu w pełni przeczyła stanowczość z jaką zajął krzesło jak najbardziej oddalone od strategicznego miejsca u szczytu stołu. Instynkt przetrwania. Atmosfera wokół z każdą uciekającą minutą gęstniała niczym dym. Smog znad pogorzeliska. Paskudny, ciężki swąd zawiedzionych nadziei. Joffery siedział przy dębowym stole w Sali Obrad, starając się nie wyłamywać palców, nie bębnić po blacie, nie bawić się papierowym kubkiem z kawą smakującą jak płyn do mycia naczyń… a szczególnie nie gapić wyczekująco to na drzwi, to na okno, zupełnie jakby spodziewał się pomocy z zewnątrz. Ale świat milczał zawzięcie. Bę-dzie źle stukał w rytm przyspieszonego pulsu złośliwy, uporczywy dzięcioł przeczucia w głowie. Bę-dzie źle. Bę-dzie źle. Źle. Kiedy jesteś samotnym architektem na pustej, zimnej, niegościnnej ziemi, kiedy za towarzystwo masz milczący kubek z kawą i tlące się w piersi uczucie niepokoju, możesz nabrać ochoty, żeby się po prostu upić. I to nie żadnym tam sikaczem, tylko porządną, osiemnastoletnią whisky. Taką, którą potrafi pędzić w chwilach melancholii stary, poczciwy zawodowiec. Złotą jak płomień lata, zjadliwą niczym ironia, złą niby demoniczne serce prezydenta Snowa. Raz w górę, raz w dół. Życie i śmierć. Śmierć i życie, przemknęło mu przez głowę, kiedy uśmiechnął się lekko, zwracając twarz ku zebranym w Sali rządowcom. |
| | | Wiek : 18 Zawód : Doradca ds. technologii Obrażenia : Brak
| Temat: Re: Sala obrad Czw Sie 14, 2014 9:00 am | |
| //nicość
Przysłuchując się komunikatowi Coin w przerwie między karmieniem a zmianą pieluch, nie byłam w stanie powstrzymać się od uniesienia brwi w wyrazie politowania. Atak hakerów? Mogłaby w to uwierzyć tylko osoba, która nigdy w życiu nie przestąpiła bramy Kwartału. Przy pomocy jakiej magicznej sztuczki mieliby oni przełamać szczelne zabezpieczenia rządowych serwerów, gdy główną oś ich codziennych rozważań stanowiło zwykłe przetrwanie? Mimo wszystko - zwykły błąd systemu zdawał się brzmieć równie nierealnie. Takie błędy się nie zdarzają. Coraz mniej nieprawdopodobną zdawała się myśl, że było to celowe działanie Almy, swoisty akt terroru obliczony na przymusowe zachowanie poparcia i zamydlenie wątpiącym poplecznikom oczu. Czy jednak wysłanie dzieci rebeliantów na arenę zamiast zastraszyć pozostałych, nie przepełni po prostu czary goryczy? Niezależnie jednak od przyczyny "błędu", sprawa była na tyle poważna, że zamiast wymawiać się od obowiązku opieką nad dziećmi, zdecydowałam się pozostawić je pod opieką Nolana i udać się na zebranie. Zasady Igrzysk były jasne - losowania nie dało się już cofnąć, ale w głębi duszy naiwnie wierzyłam, że wobec zaistniałych okoliczności zostaną one całkowicie odwołane. Wszystko zależało od stanowiska pozostałych członków rządu, ale dosyć wątpliwa była ich rezygnacja z podobnej rozrywki. W przerażającej części niestety niewiele różnili się od tak przez siebie potępianych zwolenników Snowa. Oddana rozmyślaniom, pośpiesznie przeszłam opustoszałym o tej porze korytarzem, by po chwili znaleźć się w sali obrad. Z lekkim uśmiechem skinęłam głową garstce zebranych, przenosząc wzrok na kolejne twarze, by po chwili usiąść na najbliższym wolnym miejscu w oczekiwaniu na przybycie królowej błaznów i rozpoczęcie całej tej szopki na nowo.
|
| | | Wiek : 20 Zawód : Strażnik Pokoju [dawniej morderca] Przy sobie : Mundur, kamizelka kuloodporna, krótkofalówka, telefon komórkowy. Broń palna, dwa magazynki, paralizator, Znaki szczególne : BIały mundur, długie włosy, słodki uśmiech, zawiązany czarny męski krawat na prawym nadgarstku Obrażenia : -
| Temat: Re: Sala obrad Czw Sie 14, 2014 10:20 am | |
| Pieprzone zebrania. Cat wybiegła z mieszkania, jeszcze na schodach dopijając butelkę wody. Nie miała na nic czasu; porządkowała rzeczy Salingera i szlajała się po mieście, po prostu szukając okazji do bójki. Nie wiedzieć czemu, miała szczególną ochotę wtłuc temu małemu, pieprzonemu malarzynie, którego spotkała w domu, tuż po powrocie z misji. Może on miał coś wspólnego ze śmiercią Salingera, a nawet jeśli nie – nadal nie podobało jej się zachowanie „artysty”. Wbiegła do siedziby i całkiem szybko znalazła się przed salą obrad. Nacisnęła klamkę i weszła do środka, przypatrując się ludziom, znajdującym się już na swoich miejscach. Annesley, Argent, Darkbloom, Gene… Cat uśmiechnęła się lekko do pochylonej nad Darkbloom Scarlett i posłała jej delikatny uśmiech, z rozbawieniem myśląc o tym, że niewątpliwie jej sojuszniczka znalazła sobie małą ofiarę na dziś. No i Chantelle Troy. Cat bez wahania podeszła do dziewczyny, którą zastąpiła na stanowisku mentora (do tej pory nie wiedziała, dlaczego Coin tak łatwo wskazała właśnie ją do tego stanowiska, bo przecież mentorów było wielu, no ale cóż) i usiadła obok. Na jej ustach błąkał się lekki uśmiech. - Jak się czujesz? – zapytała, serdecznie ściskając dłoń Chan. W końcu jedna z normalniejszych osób w rządzie powróciła na swoje stanowisko.
|
| | | Wiek : 23 Zawód : Architekt z ramienia rządu i archiwistka w jednym Przy sobie : Dokumenty, telefon, scyzoryk, odtwarzacz mp3, notes Znaki szczególne : długie, rude włosy, siatki blizn na nadgarstkach, ledwo widoczne blizny na nozdrzach
| Temat: Re: Sala obrad Czw Sie 14, 2014 10:42 am | |
| Gdy pojawił się Blaise, Vivian odruchowo podniosła wzrok i skinęła głową na powitanie. Nie miała ochoty się odzywać, a gdy ją zignorował, poczuła się jeszcze lepiej. Wciąż miała w pamięci tę cholerną rozmowę, za którą chciała go przeprosić, ale to nie była odpowiednia pora. Może kiedy indziej go złapie; niechęć czy nie, w mniemaniu rudowłosej należały mu się przeprosiny. Zajęta rysowaniem, nie słuchała tego, co dzieje się dookoła; jej uszy nie zarejestrowały głosów Blaise’a i Christine, dźwięku otwieranych drzwi i stukających obcasów… Ale tego jedwabistego głosu o przepięknych barwach nie mogła nie usłyszeć. Uniosła głowę i spojrzała wprost na Scarlett, ubraną – jak zawsze – gustownie i elegancko, a mimo to, na pewien sposób seksownie. I ten uśmiech, budzący grozę u wielu osób; uśmiech kata, który chce pobawić się z ofiarą. Oddychaj. Vivian zerknęła na pochyloną nad nią kobietą, która zaglądała do szkicownika, i posłała jej spokojny, delikatny uśmiech. Nie czuła zdenerwowania, jeszcze nie. - Witaj, Scarlett – odpowiedziała grzecznie, chyląc głowę z szacunkiem ku starszej od siebie kobiecie i doradcy prezydent Coin w jednym; fakt, obawiała się jej, ale to nie wykluczało ogromnego szacunku, jaki odczuwała. – Dziękuję, staram się. To wpatrywanie się było aż nadto natarczywe, niepokojące i ostre; mimo uśmiechu, oczy Ashworth pozostawały chłodne i czujne. Jej twarz, tak nieskazitelnie jasna i wyeksponowana, aż prosiła się o portret. Vivian mimowolnie przerzuciła kartkę i zaczęła kolejny szkic, usiłując odwzorować plamki światła, tańczące po tęczówce oka kobiety. - Chętnie pokazałabym Ci wszystkie możliwe szkice, ale nie jestem pewna, co powie na to pani prezydent – odpowiedziała grzecznie. Miała wrażenie, że gdzieś głęboko pod skórą bladolicej tli się jakaś euforia, jakieś zadowolenie, które kryło się za tym zimnym spojrzeniem. – Ale mam nadzieję, że nie będziesz zawiedziona tym, co wymyśliłam. – odparła, uśmiechając się do Scarlett. Mogła się jej bać, mogła uciekać przed tym chłodnym spojrzeniem. Ale dziś wcale nie miała ochoty.
Ostatnio zmieniony przez Vivian Darkbloom dnia Czw Sie 14, 2014 1:11 pm, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Sala obrad Czw Sie 14, 2014 11:10 am | |
| Po raz pierwszy od lat przyszło mu przegapić losowanie, które zawracało głowę wszystkim znajdującym się tutaj. Owszem, dotarło do niego, że dzieciaki z Dzielnicy Rebeliantów stały się mięsem armatnim (podejrzewał, że palce w tym maczała jego umiłowana przyjaciółka) i nawet zdążył odwiedzić Ośrodek Szkoleniowy, zachwycając się budowlą o wiele bardziej niż Areną, która w tym roku wydawała się mu zbyt grzeczna. Na miejscu Darkbloom zadbałby o betonowe ściany, do których podłączyłby prąd tak, by trybuci zaczęli popełniać widowiskowe samobójstwa, oferując wcześniej cały swój dobytek w testamencie Almie. Chętnie sam sprowadziłby na nich bolesną śmierć, ale nie dano mu tej szansy, podkreślając, że może ich jedynie trochę poobijać - obcięcie nóżek byłoby faworyzowaniem, więc postanowił skupić na manipulacji, by zapewnić sobie odpowiednie widowisko przed ekranem telewizora. Kapitol wracał do niego i zapewne w innych okolicznościach mógłby tylko wznosić toasty ze Scarlett, ale tego wieczora został wezwany prosto z pracy. Podczas gdy inni spali bądź oddawali się nierządowi (choć wątpił, że ktoś poleciałby na jego popielniczkę), Ginsberg ponownie prowadził przesłuchania, zdając sobie sprawę z leczniczego działania tortur na jego zmęczony już umysł. Maisie nie pojawiła się i powoli zaczynał wątpić w wersję z porwaniem - jej ucieczka była rażącym przestępstwem, które wymagało powzięcia odpowiednich środków. Ćwiczył więc smaganie batem na więźniach, którzy mieli odpowiedzieć za zabicie jego przyjaciółki (Iris pogrzebała jego winę po raz kolejny) i przypierał do muru jeszcze niezdecydowanych, by zeznawać przeciwko kolejnemu rządowemu, który miał stracić stołek. Mówili, że jest okrutny, cóż, dziś przeszedł samego siebie i mało brakowałoby, a pojawiłby się na spotkaniu w zakrwawionej koszuli. Na szczęście, miał swojego niewolnika, który dostarczył mu odpowiedni (bo kapitoliński) strój, który sprawił, że wyglądał całkiem elegancko i świeżo. Cóż, inni mogli ziewać i przecierać oczy ze zdumienia, Ginsberg wchodził do tej sali na końcu niczym zwycięzca, zdejmując jedwabne rękawiczki i przyglądając się bacznie śmietance towarzyskiej. Nie interesowało go zupełnie, co o nim myślą ani czy znają pogłoski o ranach, które jeszcze czasami przypominały mu o jego śmiertelności. Pogrzebanej w pełnych ruchach - czuł się tu jak u siebie i tak właśnie się zachowywał, kiwając głową tym znaczniejszym (Catrice, Blaise i Chris i dawno niewidziany Jofferey) oraz zajmując miejsce obok Scarlett, którą powitał nazbyt czule, nachylając się do niej. - Co za wyrafinowane dobranie kolorów. Myślę, że sporo krwi rozleje... my - uniósł głowę na widok Vivian, uśmiechając się beztrosko jak chłopiec, którego przyłapano na gorącym uczynku. - Spodziewamy się kogoś jeszcze? - rzucił w eter, obserwując plamkę krwi na mankiecie, który zakrył kremową marynarką. Nie każdy musiał wiedzieć, że właśnie zaczynał nowy etap swojego życia, którego symbolem będzie burgund. Zastanawiał, czy powinien zapytać Blaise'a o to, czy aby nie słyszał o Maisie, ale wydawało mu się to skrajnie nieprofesjonalne, więc zamilkł, obdarzając uśmiechem Joffa, z którym łączyły go serdeczne więzi. |
| | | Wiek : 29 lat Zawód : dowódca Strażników Pokoju, oficer szkoleniowy, pilot {starszy oficer} Przy sobie : medalik z małą ampułką cyjanku w środku, scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, broń palna + magazynek, zezwolenie na posiadanie broni, przepustka do KOLCa, telefon komórkowy i, zależnie od sytuacji, pełne umundurowanie
| Temat: Re: Sala obrad Czw Sie 14, 2014 12:24 pm | |
| Runda powitań. Uśmiech dla tej, którą znała jako architekta rządowego, Darkbloom. Kolejny, szerszy, mniej neutralny - dla Blaise'a. Jeszcze jeden, również zabarwiony pewną dozą sympatii i szacunku, a nie tylko standardowym dobrym wychowaniem, dla Scarlett. Skinienie głowy dla Gene'a, Troy, Tudor. Nieznaczny uśmiech dla Ginsberga. Po tym wszystkim czuła, że sztywnieją jej policzki. Że powstające przy uśmiechach - mniej lub bardziej szczerych - dołeczki nie chcą zniknąć, że cała jej twarz zastyga w masce sztucznego, kulturalnego grymasu. Tak było za każdym razem. Za każdym razem, gdy zmuszona była witać się zbyt często, okazywać radość zbyt często i udawać ją też zbyt często. - Nie wiem nawet, co nowego w moim własnym mieszkaniu, a co dopiero w wielkim świecie - rzuciła z rozbawieniem, obracając się tak, by móc bez problemowo oddać się rozmowie z Argentem. Gdy się poznali, ich wzajemne stosunki wyglądały trochę inaczej. Gdy zaczynasz od rywalizacji o to, kto zasłuży się bardziej, trudno o szczególną sympatię - choć w ich przypadku lodowy mur i tak udało się przełamać prędko. Po zdobyciu Kapitolu spędzili wspólnie trochę - nie, nie we dwójkę, bo przecież w towarzystwie także innych mundurowych - świętując powodzenie rebelii, a potem... Potem żadne z nich nie chciało wracać do poprzedniego uprzedzenia i ostrożnej niechęci. Ostatecznie wyszło na to, że stali się parą oficerów, których spokojnie można wysłać gdzieś razem z pewnością, że doskonale sobie poradzą. To było trochę jak typowa, męska przyjaźń, choć z oczywistych względów stosownie zmodyfikowana. Blaise był Annesley bliski na tyle, na ile mógł być mężczyzna, z którym nie łączyło jej nic poza bliższym koleżeństwem, przy czym nawet to nie chroniło go od piekielnych awantur, które potrafiła mu zrobić w te gorsze dni, gdy zdarzyło mu się przypadkiem zwrócić do niej per Christina. Pojęcia szowinizmu, protekcjonalności i dyskryminacji były wtedy jej podstawową bronią. - Zapytaj mnie, co w koszarach, a przynajmniej będę mogła udzielić odpowiedzi. - Teraz dzień nie był ani zły, ani dobry. Może trochę melancholijny, ciągnący za sobą niechciane chwile zastanowienia nad własnym życiem i przyszłością, ale poza tym nie wyróżniał się niczym szczególnym. Nie niósł żadnych większych planów, nie był uporządkowany co do minuty. Dzień jak dzień. Bez awantur, ale, przynajmniej na ten moment, bez większej chęci do spoufalania się z kimkolwiek. Również z Blaisem. - Jak myślisz, ile to potrwa? - zapytała oficera, wzdychając cicho. Nie, żeby spieszyło jej się do domu. Szczerze mówiąc, w całym tym towarzystwie była pewnie jedyną, która nie miałaby nic przeciw, gdyby obrady trwały do świtu. Przynajmniej miałaby absorbujące zajęcie, po którym byłaby wystarczająco zmęczona, by paść na twarz gdziekolwiek, choćby tutaj i przespać kilka godzin dzielących ją od kolejnego dnia pracy. Tak, to nie był najgorszy plan. Przynajmniej nie wiązał się z koniecznością roztrząsania nurtującej ją ostatnio kwestii, dlaczego wciąż musi wracać do pustych czterech ścian. |
| | | Wiek : 52 Zawód : była prezydent Panem Obrażenia : w śpiączce
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 10:28 am | |
| Alma Coin pojawiła się w sali obrad prawie bezszelestnie; o jej przybyciu poinformowało zebranych jedynie ciche stuknięcie drzwi o framugę, kiedy zamknęły się za nią. Podeszła do krzesła u szczytu stołu, odchrząkując ledwie słyszalnie, kiwając głową w stronę zebranych i cierpliwie czekając, aż miejsca zostaną zajęte, a rozmowy ucichną. W międzyczasie do pomieszczenia wsunęło się jeszcze kilku spóźnionych członków rządu, piastujących ważne i mniej ważne stanowiska. - Myślę, że możemy zaczynać - powiedziała na powitanie kobieta; jej głos zabrzmiał w uśpionej siedzibie dziwnie głośno, mimo że ton był raczej spokojny i wyważony. Objęła wzrokiem salę raz jeszcze i dopiero wtedy usiadła, składając dłonie razem w charakterystycznym dla siebie geście. Z twarzy bez wyrazu trudno było odczytać jakiekolwiek emocje; słowa również wydawały się suche i rzeczowe. - Zapewne orientujecie się już w sytuacji, ale jeśli ktoś potrzebowałby krótkiego podsumowania... - Nacisnęła dyskretnie ukryty przycisk na blacie stołu, ekran za jej plecami rozjaśnił się, ukazując twarze oraz imiona i nazwiska wylosowanych trybutów. Niektóre z nich - Alexandra, Emrysa, Daisy, Pandory, Carly i Mayi - podświetlone były na czerwono. - W trakcie dzisiejszych Dożynek, w puli losowania znalazły się nazwiska wszystkich obywateli Kapitolu w wieku od 14 do 20 lat. Wszystkich. Sześcioro wybranych zawodników pochodzi z Dzielnicy Rebeliantów. Co więcej - w przeważającej większości są to dzieci zasłużonych i cenionych uczestników rebelii, co wydaje się jasno wykluczać zwyczajny błąd w systemie. - Zamilkła na kilka sekund, patrząc po twarzach zebranych. - Uznałam - zaczęła po chwili - że sprawa jest na tyle poważna, iż wymaga wspólnej decyzji wszystkich członków Rządu. Jest też nagląca, stąd późna godzina spotkania. - Wcisnęła przycisk ponownie, ekran poczerniał. - Czekam na wasze sugestie - zakończyła, zaciskając usta tak, że utworzyły cienką kreskę i ponownie przebiegając wzrokiem przez twarze wszystkich obecnych w sali obrad.
Zachęcam do wypowiadania się i dyskusji. Ponieważ jest Was dużo, piszecie bez kolejki. Wchodźcie w interakcje, sprzeczajcie się. Mistrz Gry będzie interweniował, jeśli będzie taka konieczność.
|
| | | Wiek : 38 Zawód : wzgardzony rządowiec, wykładowca ekonomii na uniwersytecie Przy sobie : gaz pieprzowy, laptop, telefon komórkowy, prawo jazdy Znaki szczególne : brak pigmentu w skórze Obrażenia : urażona duma
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 2:12 pm | |
| Niestety, nie było jej dane poznęcać się nad ofiarą prowadzić niezobowiązującej, uroczej konwersacji z Vivian tak długo, jak by chciała; ledwie zdążyła pomyśleć o kolejnym ruchu, gdzieś na krawędzi pola widzenia mignęły jej srebrzyste włosy przełożonej. I pewnie jęknęłaby z żalu i rozczarowania, utęsknionym wzrokiem żegnając możliwość podręczenia nowej zabawki, gdyby nie fakt, że samo zebranie bawiło ją znacznie bardziej. - W takim razie pozwolę ci się zaskoczyć - powiedziała miękko, posyłając rudowłosej jeszcze jeden uśmiech, będący jednocześnie obietnicą i subtelną groźbą. - Przecież żadna z nas nie chce postąpić przeciwko woli pani prezydent - dodała, teraz już z otwartą ironią, zniżając głos do szeptu i konspiracyjnie pochylając się nad uchem kobiety, tak, że jej oddech z pewnością załaskotał jej skórę. Dopiero później wyprostowała się, gładkim ruchem poprawiając marynarkę. - Powodzenia w pracy - mruknęła, prawie sympatycznie i... szczerze? Dlaczego by nie, w końcu śmierć dwudziestu trzech (choć nadal miała nadzieję na dwudziestu czterech) trybutów zasługiwała na odrobinę artystycznej otoczki. Zajęła swoje miejsce prawie u szczytu stołu, z Coin po jednej stronie i Gerardem po drugiej, na krótką chwilę zawieszając spojrzenie na pustym krześle, za którym przystanęła pani prezydent. Prawie pokręciła głową z dezaprobatą; nie powinno stać tam samo, zaburzając symetrię i harmonię; o ile lepiej wyglądałyby na jego miejscu dwa bliźniacze meble? Wystarczyło tak niewiele, maleńka roszada. Uśmiechnęła się słodko w stronę Ginsberga. - Słyszałam, że czerwienie będą modne w tym sezonie. Zwłaszcza szkarłat - odpowiedziała mu szeptem, ledwie otwierając usta, uciszona prawie natychmiast wciąż respektowanym spojrzeniem przełożonej. Wyprostowała się automatycznie, posyłając przyjacielowi znaczący uśmiech i kierując wzrok na kobietę po jej lewej, która właśnie rozpoczynała spotkanie. Standardowo i nudno; nic, co powiedziała, nie stanowiło dla Scarlett nowości, ale jak mogłoby być inaczej? Założyła nogę za nogę, opierając się wygodnie o fotel i obserwując twarze pozostałych członków Rządu, autentycznie ciekawa, jak potoczy się dzisiejsze spotkanie, gotowa w każdej chwili zasiać ziarno niezgody tylko po to, by obserwować, jak później zbiera swoje żniwo. Kiedy więc po ostatnich słowach Coin zapanowała... cisza, prawie pokręciła głową z rozczarowaniem. Prawie; zamiast tego podniosła głowę nieco wyżej, postanawiając jako pierwsza zabrać głos. - Rebelianci są oburzeni. - Proste stwierdzenie, dla wszystkich oczywiste. - Bylibyśmy nierozsądni, gdybyśmy tego nie wykorzystali. - Wyprostowała się nieznacznie. Mówiła cicho i powoli, jakby tłumaczyła grupce przedszkolaków, że słońce wstaje na wschodzie, a po czerwcu nadchodzi lipiec. Przez cały czas po jej twarzy błąkał się lekki uśmiech. - Więc zamiast próbować zdusić ogień w zarodku, skierujmy go na podziemie. - Zawahała się na sekundę, jak gdyby powiedziała coś niewłaściwego. - Bo chyba nie ma sensu już udawać, że ono nie istnieje, nasza kochana Iris zapewne się ze mną zgodzi w tej kwestii. - Czy kąciki ust powinny podskakiwać aż tak wysoko na wspomnienie zamordowanej pani generał? Nieistotne; i tak przechodziła już do sedna. - Pozwólmy trybutom z Dzielnicy wziąć udział w Igrzyskach. Zasłonimy się regułami, możemy to zrobić. A w międzyczasie podreperujmy wizerunek opozycji jako terrorystów - niech ludzie obwiniają ich o śmierć swoich ukochanych dzieci. Może nawet uda się nam nawrócić tych, którzy po cichu zaczynają ich wspierać - dodała, kładąc nacisk na ostatnie zdanie i wbijając świdrujące spojrzenie w obecnych na sali, jakby każdego z nich chciała po kolei prześwietlić. Przez chwilę miała zamiar przedstawić jeszcze niewątpliwe zalety dla samego widowiska (w końcu socjopatyczna Rouse i tajemniczy Amitiel na pewno byli znacznie ciekawsi od wszy z Kwartału), ale w efekcie końcowym zmieniła zdanie, zachowując argument na później. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 3:18 pm | |
| Rzadko spotykali się w pełnym gronie na takich spotkaniach - większość rządowych żyła krótko, choć intensywnie - i pewnie gdyby miał w sobie więcej towarzyskich odruchów, wydartych z dawnego Kapitolu, to zachowywałby się jak lew salonowy, rozsiadając się wygodnie na krześle i konwersując swobodnie z każdym uczestnikiem tej jakże interesującej instytucji, która chwiała się w posadach od czasu losowania. Jednak Ginsberg miał problem z podstawowymi odruchami w kontaktach z innymi ludźmi. Nie mógł przekonać sam siebie, że ktokolwiek z chodzących po ziemi zasługuje na iluzję szacunku. Jeśli go nie czuł - a tak było w dziewięćdziesięciu procentach przypadków - to nie starał się robić niczego, by przekonać społeczeństwo, że jest inaczej. obce były mu kłamliwe odruchy czy dwuznaczności, nienawidził prosto i całkiem otwarcie, okazując sympatię jedynie ludziom, którzy na nią zasłużyli. Doprawdy to nie była jego wina, że większość zgromadzonych tu osób, to byli idioci, których należało potraktować paralizatorem i zamknąć w Kwartale, gdzie mogliby dogorywać się jako kiepski wzór do naśladowania dla Rebeliantów, zapewne szykujących zbrojne powstanie przez to, że ich słodkie dzieci będą padać na Arenie jak muchy, o co zatroszczy się ich trener osobisty. Chętnie dołożyłby oliwy do ognia, wypychając na Igrzyska także mentorów (poza kilkoma przypadkami), ale takie rozmyślania pozostawiał na okres własnych rządów. Które zbliżały się wielkimi krokami. Widział zachłanne spojrzenie Scarlett na krzesło, które miało zostać wypełnione obecnością najważniejszej osoby w państwie i zanim zaczęli dyskutować (a raczej ustalać to, co już dawno zostało przegłosowane) odwzajemnił szczery uśmiech, zaciskając pod blatem palce na jej nadgarstku w ramach cichego sojuszu. Nie wątpił, kto za rok będzie zasiadł u samego szczytu tego stołu i ta myśl podniecała go tak bardzo, że bliski był powtórzenia tamtego (nie)pamiętnego wydarzenia sprzed niecałego roku, kiedy całował ją nieprzytomnie, próbując przemówić sobie do rozsądku. Interesy wymagały analitycznego i chłodnego umysłu - nic dziwnego, że ich związek pozostał cudownie platoniczny, zwłaszcza w tych niespokojnych czasach, kiedy mieli przeforsować coś tak kontrowersyjnego. Nie odpowiedział na jej sugestię modową - czuł, że będzie tego lata nosił się w czerniach, jak przystało na żałobę po córce; ale szanował czas swojej (byłej, musiał porozmawiać z Melanie) teściowej, która właśnie oczekiwała na szybką decyzję z ich strony. Wpatrywał się obojętnie w twarze rządowych - dobrze znał nastroje polityczne, które panowały wśród tego grona - i bawił rękawiczką, próbując przypomnieć sobie, kogo i w jakich okolicznościach torturował tych niewinnym materiałem, wsadzając mu ją w usta, by nie krzyczał. Kiwnął głową, kiedy Scarlett zaczęła mówić - lubił słuchać jej głosu i co najważniejsze, jako jedyna kobieta potrafiła używać ust do czegoś innego niż seks oralny - układając się wygodnie na krześle i nie powstrzymując uśmiechu, kiedy wspomniała o Rochester. - Ashworth ma rację - zaczął cicho, ale dobitnie, rzucając rękawicę jak średniowieczny rycerz wprost na stół, miał nadzieję, że zinterpretują to w odpowiedni sposób. - Nie sposób stwierdzić teraz, że to pomyłka. Rząd zaczął się chwiać, bo zaczęliśmy negocjować z terrorystami. Nie możemy pozwolić sobie, żeby Kolczatka miała na nas jakikolwiek wpływ. Pokażmy im, że to my jesteśmy obrońcami Rebeliantów i zrobimy wszystko, by sprawcy tego losowania zostali surowo ukarani. Jestem gotów - szukał wzroku Almy - przyjąć sprawców u siebie i pokazać im, co robimy z ludźmi, którzy krzywdą nasze dzieci i posyłają je na śmierć - dokończył dość ponuro, jeśli wziąć pod uwagę obrazek, który podsyłał do umysłu swoich kolegów. Ginsberg, więzienie, przesłuchania - powoli zaczynał wierzyć, że w Panem nie było bardziej okrutnych słów i napawało go to megalomańską rozkoszą, na równi z planowaniem śmierci Maisie. Uciekającej z ramion ukochanego ojca. Ciekawe dlaczego. |
| | | Wiek : 31 Zawód : przedstawiciel Dystryktu 7, śledczy w stopniu oficera Przy sobie : paczka papierosów, telefon komórkowy, broń + magazynek (15), Znaki szczególne : kilkudniowy zarost. Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 4:24 pm | |
| Sala zapełniała się powoli, a pojawiające się osoby witały się jedynie skinieniami głowy, czasem mamrotały coś pod nosem, ale od razu zasiadały na swoich miejscach, oczekując na rozpoczęcie obrad. Część z nich zerkała z niepokojem na drzwi, a nieliczni zdecydowali się na krótką wymianę zdań między sobą, dbając oczywiście o odpowiednio przyciszone głosy. Doprawdy, atmosfera iście rządowa. Blaise nie był wyjątkiem; pochylił się w stronę Chris, by kontynuować rozmowę z kobietą. Uśmiechnął się lekko, słysząc jej odpowiedź – pracoholizm był mu bardzo dobrze znany, choć ostatnio starał się znaleźć choć ułamek czasu na życie osobiste, niestety chyba z marnym skutkiem. - Szeregowi dają w kość? – zapytał, autentycznie zainteresowany wieściami z koszar. Poza krótką wizytą na strzelnicy jakiś czas temu, odciął się od wojskowych spraw, skupiając się bardziej na tych politycznych. Misje, przesłuchania, rozpracowywanie spisków i ściganie zdrajców (Larousse nie mógł się już dłużej ukrywać) było jego chlebem powszednim w mijającym miesiącu. Zanim jednak Ainsworth zdążyła odpowiedzieć, drzwi Sali otworzyły się ponownie, ale tym razem pojawiła się w nich pani prezydent we własnej osobie. Blaise skinął głową swojej rozmówczyni, dając jej znać, że dokończą później, a następnie wyprostował się na krześle i skupił swoją uwagę na tym, co Alma Coin ma im wszystkim do powiedzenia. Dawno już nie zbierali się w tak licznym i różnorodnym gronie. Młoda doradczyni do spraw technologii siedziała nieopodal naczelnika więzienia, oficer w stanie spoczynku zajmował miejsce obok rządowej morderczyni – opis zebranych osób mógłby posłużyć za rozpoczęcie niejednego dobrego kawału, a to, co zaproponowano później sprawiło, ze Argent powoli zaczynał uznawać te obrady za jeden, wielki żart. Wysłuchał spokojnie pani prezydent, jednak wypowiedzi Scarlett i Gerarda nie mógł zignorować. Choć zazwyczaj szanował sobie ich zdanie, tym razem nie miał zamiaru ich poprzeć. - Nie możemy wysłać dzieciaków z Dzielnicy na śmierć – oznajmił spokojnym, ale donośnym tonem, gdy Ginsberg zakończył swoją wypowiedź – Ich rodzice zdobywali z nami Kapitol ramię w ramię i jedynymi, których później obwinią, będziemy my. To ruch oporu będzie miał wtedy podłoże do nawracania kogokolwiek, sami je przygotujemy. Od samego początku wiedział, że niektórzy będą próbowali wykorzystać tę naradę do własnych celów, ale prawy i sprawiedliwy Blaise Argent zamierzał dyskutować do samego końca, przekonując kogo trzeba. Być może ktoś bardzo pragnął narazić wizerunek Almy Coin na szwank, ale mężczyzna zamierzał zrobić wszystko, by swoimi argumentami przekonać panią prezydent. - Zmieniliśmy zasady by przenieść granicę wiekową, hipokryzją będzie zasłanianie się nimi w tym przypadku. Niech dzieciaki z Dzielnicy wracają do domu, a jeśli chcemy uderzyć w Kolczatkę, dobierzmy z Kwartału ich własne. Nie musimy zdawać się na los, sami wybierzmy trybutów. Skoro mamy pozować na obrońców rebeliantów, nie możemy wysłać ich dzieci na rzeź – pokręcił głową, jednak póki co był jeszcze spokojny. Zerknął na swoją zwierzchniczkę, nie oczekując jednak, że odezwie się już na tym etapie rozmów. Na razie wystarczyło mu tylko skinienie głową bądź grymas, by wybadać, co pani prezydent sądzi o tym wszystkim. |
| | | Wiek : 40 lat Zawód : Prywatnie: architekt, oficjalnie: nieczynny zawodowo polityk i żołnierz Przy sobie : pendrive, medalik z małą ampułką cyjanku w środku, paczka papierosów, zapalniczka, laptop
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 4:44 pm | |
| Gene doskonale wiedział, że najważniejsza osoba w państwie musi wykazywać się bezwzględnością. Kiedy dostrzega zagrożenie - swojej osoby czy autorytetu - musi działać szybko, stłumiwszy w sobie głos żalu. Gdy prezydent Snow czuł się osaczony robił to, co podpowiadała mu pustka ziejąca w miejscu, gdzie każdy człowiek zwykł posiadać sumienie - kiedy tylko zaczął podejrzewać swego współpracownika o żywienie pretensji do władzy, kazał go natychmiast zgładzić, żonę i dzieci udusić, zaś posiadłość zrównać z ziemią. I wszystko bez najmniejszego cienia dowodu. Tak… było to przesadne i brutalne działanie, ale lepiej działać ze zbyt wielką siłą niż ze zbyt słabą. Lepiej wzbudzać strach niż pogardę. Gene o tym wiedział. I doskonale pamiętał, że w polityce nie ma miejsca na sentymenty. Joffery kątem oka wychwycił pojawienie się Gerarda. Jakaś część świadomości architekta - nie balansująca na granicy półsnu i znużenia - nakazała odwzajemnić uśmiech Ginsberga, po czym powróciła do kubka z kawą, który spokojnie tańczył między palcami, zupełnie jak moneta w dłoniach kuglarza. Panującą w sali stagnację zdołało przerwać dopiero pojawienie się Almy Coin - po wkroczeniu do pomieszczenia pani prezydent nawet Gene musiał zrezygnować ze swego zajęcia, skupiając wzrok na kobiecie. Już od dawna czuł, że pasuje tu niczym pięść do nosa - jego epoka odeszła w przeszłość, zginęła. I Joffery o tym wie. Wie, choć stara się wciąż trwać, jak wielkie, na wpół uschłe drzewo, które choć prawie martwe, rzuca ogromny cień na okolicę… O tak, cień. Mrok. Ciemność. W każdym razie nie dobro. Nie, z pewnością nic dobrego… - Odnoszę dziwne wrażenie, że jedynie Argent nie zapominał o najważniejszym aspekcie… - palce Gene’a zamarły na papierowym kubku wypełnionym niemal po sam brzeg zimną już kawą, gdy sam Joffery zmarszczył lekko brwi, kierując wzroku ku pani prezydent - tylko i wyłącznie ku niej. Alma Coin jak zwykle sprawiała wrażenie kobiety, w której nie było nic niepotrzebnego, zbędnego. Wydawała się podobna jakiemuś zmyślnie skonstruowanemu przedmiotowi mechanicznemu. Broni. Najpewniej broni. Prostej, bez ozdób, całkowicie funkcjonalnej, jak dobra kusza. Pociągła twarz, jasne włosy i przenikliwe, nieruchome oczy drapieżcy. Kiedy uśmiecha się lekko - co robi rzadko, prawie nigdy - wygląda to jak pęknięcie, jakaś szrama, a nie cokolwiek ludzkiego, przypominającego choćby z pozoru normalny grymas. - Rebelianci, którzy zamieszkują Dzielnicę, nie są naiwnym motłochem gotowym uwierzyć we wszystko, co zaserwują im środki masowego przekazu. - podjął spokojnie Joffery, spychając własne wątpliwości na sam brzeg umysłu. - Nie są zeżartymi przez propagandę Kapitolińczykami z którymi mieliśmy do czynienia podczas rebelii. To ludzie, którzy walczyli za własną wolność, ludzie, którzy nie wahali się przed sięgnięciem po broń, gdy nadarzyła się ku temu okazja. Krwawili, cierpieli, czołgali się w błocie Siódemki, patrzyli na śmierć bliskich… a wszystko po to, by ich dzieci nigdy więcej nie musiały obawiać się dnia Dożynek. By nie musiały obserwować, jak ich siostra, brat, kuzyn, najlepszy przyjaciel ginie na arenie. - kąciki ust Joffery’ego opadły nieznacznie w dół, gdy kiwnął lekko głową. Podjął decyzję i, co dziwniejsze, nie zrobił tego odgórnie. Każda chwila spędzona w sali była chwilą, podczas której Gene wciąż rozważał wszystkie „za” oraz „przeciw”. Starał się spojrzeć na sprawę pod różnymi kątami, ocenić jej wagę w odmiennych skalach. Wciąż zadawał w myślach te same pytania: czy Alma tak czy inaczej nie wysłuchałaby ich zdania? Czy jest do tego zdolna? Ty masz tylko jedno zadanie, Joffery. Ufać. To takie trudne? Tak. Śmiertelnie trudne. - Wątpliwości to kornik w ramie obrazu lepszego jutra, jak powiedział kiedyś pewien mądry człowiek nim odstrzelili mu łeb w Siódmym Dystrykcie. Jeśli wyślemy dzieci rebeliantów na arenę, ci, którzy mają coś za kołnierzem… nie będą myśleli o nawróceniu się. - Gene splótł ze sobą palce dłoni, nachylając się nieznacznie nad wypolerowanym blatem stołu. - Co więcej, jestem niemal pewien, iż nawrócenie będzie znajdować się na ostatniej pozycji listy „jak ukarać ludzi odpowiedzialnych za śmierć mojego dziecka”. - Joffery zmrużył lekko oczy, kręcąc kciukami spokojne, niemal symetryczne kółka. - Niesmak po losowaniu jest w stanie zmyć jedynie krew. Poza zwolnieniem dzieci rebeliantów z udziału w Igrzyskach należy ukarać terrorystów, o których mowa była w komunikacie. Publicznie ukarać. Tak będzie prawidłowo, właściwie. Nie chodzi o to, żeby powiedzieć o decyzji wycofania naszych dzieciaków z Igrzysk „dobry uczynek”. Prędzej „przezorność” lub „powinność”. - Gene wyprostował się energicznie, rozkładając ręce w niemal bezradnym geście. - Powinność. Jesteśmy winni rebeliantom to, o co walczyli. Zawsze możemy ubrać decyzję w jeszcze inne słowa - „usankcjonowana okolicznościami egzekucja poddanego sabotażowi losowania”. Choć to określenie nie przypada Joffery’emu do gustu. Jest za brutalne, kojarzy się z krwią i przemocą. A przecież nie obejdzie się bez krwi. Z pewnością nie bez krwi. |
| | | Wiek : 18 Zawód : Doradca ds. technologii Obrażenia : Brak
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 5:10 pm | |
| Na widok wchodzącej do sali Cat odetchnęłam z pewną ulgą. Może nie będzie aż tak tragicznie, skoro proporcje trzeźwo myślących ludzi i małpiatek Coin powoli się wyrównywały? - Czuję się świetnie, dziękuję za troskę. - odparłam z lekkim uśmiechem odwzajemniając uścisk, po czym zniżając głos dodałam - Przynajmniej dopóki jakiś oszołom nie zabierze głosu. Posłałam w stronę Gerarda znaczące spojrzenie, dając Cat do zrozumienia, że to jego chorych pomysłów obawiam się najbardziej. Jak miało się okazać, nie musiałam na nie długo czekać. Po krótkim wstępie Coin rozpoczął się teatrzyk dwóch aktorów, którzy co gorsza mieli szansę zyskać poparcie. Przysłuchiwałam się ich monologom z pełnym powątpiewania wzrokiem, wędrującym od jednej twarzy do drugiej, a gdy wreszcie skończyli, zdecydowałam się zabrać głos. Może i byłam dwukrotnie młodsza, ale śmiem twierdzić, że ani trochę nie głupsza. Zanim jednak otworzyłam usta, odezwał się Blaise, a następnie Joff. Wreszcie ktoś mówiący z sensem. - Zgadzam się z przedmówcami i właściwie niewiele mam już do dodania, poza może jednym pytaniem. Czy któreś z Waszej dwójki ma chociaż nikłe pojęcie, o czym mówi? - zwróciłam się do Scarlett i Gerarda, gdy już udało mi się zabrać głos. - Byliście w samym środku Igrzyskowego piekła? Śmiem wątpić, w bogatym Kapitolu z pewnością wygodnie oglądało się walki przed telewizorem, to nie Wy przez 6 lat żyliście w strachu przed wylosowaniem. Tak jak zauważyli moi poprzednicy, nie mamy prawa skazywać dzieci wiernych rebelianckim ideom ludzi na śmierć. Po co? Dla zachowania zasad? Czasem trzeba je łamać. Wysyłając rebeliantów na arenę tylko pokażemy terrorystom, że uginamy się pod ich życzeniami, że mają nad nami władzę, że nie warto nam ufać, skoro zabijamy własnych sojuszników. Proponuję całkowite unieważnienie poprzedniego losowania ze względu na okoliczności i organizację kolejnego. Plus, powinniśmy się zastanowić, kto dopomógł terrorystom. Bo chyba nikt z nas nie ma wątpliwości, że Kwartał nie może być w posiadaniu sprzętu umożliwiającego kontrolę nad rządowymi serwerami, a może się mylę? Rozejrzałam się po zgromadzonych w sali osobach, oczekując ich reakcji, chociaż bardziej od poklasku spodziewałam się zakrzyczenia przez dwójkę pupilków Coin. |
| | | Wiek : 29 lat Zawód : dowódca Strażników Pokoju, oficer szkoleniowy, pilot {starszy oficer} Przy sobie : medalik z małą ampułką cyjanku w środku, scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, broń palna + magazynek, zezwolenie na posiadanie broni, przepustka do KOLCa, telefon komórkowy i, zależnie od sytuacji, pełne umundurowanie
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 6:14 pm | |
| Na pytanie Argenta mogła tylko wzruszyć ramionami. Szeregowi... Oni nigdy nie byli szczególnym problemem. Wystarczyło odpowiednio ich ustawić, a zyskiwało się potulne zwierzaki bojące się wyjść przed szereg - czyli dokładnie takie stworzenia, którymi powinni być na początku swe kariery. Nie, rekruci nigdy nie byli problemem. - Nie bardziej niż zazwyczaj - stwierdziła więc, bez szczególnego zainteresowania zerkając na kolejnych pojawiających się. Na podstawie czasów dzielących następne przybycia łatwo było wnioskować, że zebranie zapewne niebawem się zacznie, nie dając przy tym nacieszyć się towarzystwem przyjaciela, z którym nie widziała się od... Od kiedy? Od dawna. Każde z nich wpadło w wir własnych obowiązków, które ostatnimi czasy nieszczególnie się pokrywały. Uświadomienie sobie, że w swych domysłach się nie pomyliła, nie przyniosło jej satysfakcji. Przybycie Coin zobowiązywało do jako-takiej powagi i zaangażowania w obrady, co z kolei uniemożliwiało dalszą, beztroską rozmowę. - Masz na noc jakieś cywilizowane plany? - mruknęła więc tylko cicho, w tych ostatnich chwilach, gdy zebrani dopiero uświadamiali sobie, że czas wejść w swą zawodową rolę. - Wracasz do kobiety, do znajomych, do własnych czterech ścian? Bo jeśli przypadkiem nie miałbyś się gdzie podziać, to wpadnij do mnie. Zdaje się, że moja wiedza na temat twojego życia zatrzymała się na etapie ostatniej wspólnej akcji, jaką prowadziliśmy. - Nie musiała uściślać, o co dokładnie chodziło, by oboje wiedzieli, jak dawno miało to miejsce. Tymczasem odchyliła się wreszcie do bardziej stosownej pozycji i zaczęła... słuchać. Milczała długo, zapoznając się z możliwościami prezentowanymi przez kolejnych rządowców, by, gdy nadeszła jej własna kolej, ostrożnie dobrać kilka własnych słów. - Zwolnienie dzieciaków Dzielnicy wywoła zamieszki na taką skalę, na jaką nie jesteśmy w tej chwili gotowi - stwierdziła wprost, nie zamierzając osładzać rzeczywistości. Po destabilizacji Strażników Pokoju nie byli przygotowani na takie rozruchy, jakie niewątpliwie rozpoczęłyby się w KOLCu po zwolnieniu rebeliantów z uczestnictwa w Igrzyskach. Może obecni tutaj nie zdawali sobie z tego sprawy, a może po prostu chcieli wierzyć w to, że ostatnie zamieszanie w niczym im nie zaszkodziło, ale prawda była taka, że rząd się chwiał. - Z kolei niezwolnienie ich będzie pokazem słabości, wyraźnym dowodem na to, jak łatwo nami manipulować. W gruncie rzeczy powędrowalibyśmy przecież po sznurku, który rozwinęła nam Kolczatka. Natomiast trzecie rozwiązanie... - zamyśliła się. Unieważnienie losowania? To też pokaz słabości, ale tylko wtedy, gdy nie przeprowadzi się tego odpowiednio. Gdy nie sięgnie się po właściwe słowa, nie zagra na odpowiednich nutach. A oni przecież umieli uderzyć w te odpowiednie tony. Jeszcze to potrafili. - Powtórzenie losowania zdaje się być najrozsądniejszym wyjściem, jeśli tylko dodać mu odpowiednią otoczkę. Rządy Snowa kojarzą się ze skrajnym despotyzmem, skontrujmy to więc z człowieczeństwem. Przyznanie się do błędu, jakim w tym przypadku było nieodpowiednie zabezpieczenie przebiegu losowania, nie zawsze jest porażką. To broń obosieczna, ale sądzę, że w tej chwili jesteśmy w stanie siebie nią nie zranić. Dajmy ludziom to, czego się nie spodziewajmy. Wytrąćmy im z rąk wszelkie argumenty przeciw nam, jednocześnie wbijając własną szpilkę. - Poprawiła się na krześle, spoglądając teoretycznie na wszystkich, praktycznie głównie na Coin, bo była prezydentem, i Ashworth, która była jej promotorką, jej poparciem. - Przyznajmy więc, że wskutek nieprzewidzianych okoliczności losowanie nie przebiegło tak, jak powinno. Sami sobie odbierzmy prawo do podtrzymania jego słuszności, przyznając, że podobny zabieg byłby z naszej strony powrotem do tego, przeciw czemu walczyliśmy. Odeślijmy dzieci do domów, zyskując poparcie ich rodzin i wylosujmy nowe, tracąc lojalność tych nowych. Wprowadźmy konflikt w i tak już napięte relacje, radość jednych zestawiając z łzami drugich. Niech staną przeciw sobie, niech jedno ocalone życie będzie zadrą w oku tych, którym żywot będzie odebrany. Zmrużyła lekko oczy, przypominając sobie jeszcze słowa poprzedników. Pokazówka, właśnie. Jeszcze tę kwestię uznała za stosowne poruszyć. - I jeszcze publiczna kara, z tej faktycznie nie powinniśmy rezygnować, tylko że... Musimy mieć pewność, kogo sądzimy. Musimy ukarać faktycznie tych, którzy zawinili, a nie kogoś przypadkowego. To bardziej istotne, niż może się wydawać. Ludzie dobrze wiedzą, kiedy robimy scenę dla sceny, nie będąc pewnymi swych poczynań, a kiedy faktycznie posługujemy się literą prawa. Teraz bardziej niż kiedykolwiek ważne jest, byśmy nie potknęli się na własnej urażonej dumie i ambicji. |
| | | Wiek : 38 Zawód : wzgardzony rządowiec, wykładowca ekonomii na uniwersytecie Przy sobie : gaz pieprzowy, laptop, telefon komórkowy, prawo jazdy Znaki szczególne : brak pigmentu w skórze Obrażenia : urażona duma
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 6:28 pm | |
| Choć rozmowa z minuty na minutę stawała się coraz bardziej burzliwa, Scarlett nawet nie starała się ukrywać znudzenia. Z obojętnym wyrazem twarzy wpatrywała się to w Argenta, to z Gene'a; słuchając wypowiedzi Troy, jedynie uśmiechnęła się drwiąco. Gdyby nie miała na uwadze własnego interesu, zgodziłaby się zapewne z Christine, ale tym razem sprawiedliwość nie była jej po drodze. Generalnie jednak żadne z przedmówców nie zaskoczyło jej nawet w minimalnym stopniu - gdyby ktoś poprosił ją wcześniej o przewidzenie charakteru ich wypowiedzi, nie pomyliłaby się zbytnio nawet w doborze słów. Żałosnych; podniosłe, wyświechtane frazesy były może i modne rok temu, kiedy rebelianci zdobywali władzę, ale w momencie, w którym już ją dzierżyli, należało odesłać je jak najdalej i na zawsze o nich zapomnieć. Jednakże prawie nikt z obecnych w pomieszczeniu zdawał się tego nie zauważać. Mentalnie tkwili wciąż w rebelii i gdyby pozostawić im podejmowanie decyzji, zapewne szybko tę rebelię dostaliby z powrotem - a na to nie miała zamiaru pozwolić. Wystarczająco długo zajęło jej dotarcie na śliski szczyt i zajęcie miejsca zaraz obok Coin, żeby podzielić jej ewentualny upadek; w tej chwili jedyną osobą, która mogła strącić panią prezydent ze złotej drabiny, była sama Ashworth. - Wzruszające - mruknęła, wykorzystując chwilową ciszę, która zapadła po słowach Chrsitine. Co prawda grzeczność nakazywała przekazanie prawa głosu Vivian i Catrice, ale w tym wypadku konieczność przerwania nagłego potoku moralności i patriotycznych uczuć przeważyła nad zbędną kurtuazją. - Jestem pewna, że każde z was napisałoby świetną mowę z okazji Dnia Wyzwolenia, chociaż zapewne nie zdążyłoby jej wygłosić przed zaliczeniem kuli między oczy. - Oparła się swobodnie o fotel, porzucając wyprostowaną pozycję. Nie podobał jej się kierunek, w jakim zmierzała dyskusja i tylko zaciśnięte na jej nadgarstku palce Gerarda powstrzymały ją przed uderzeniem otwartą dłonią w blat stołu i pomogły zachować stoicki spokój. - Ale pozwólcie, że ja, dla równowagi, odpuszczę sobie barwne epitety oraz cytowanie anonimowych bohaterów i posłużę się statystyką. - Oderwała spojrzenie od swoich słownych (i nie tylko) przeciwników, leniwie przenosząc je na sufit. Nie wyciągnęła z kieszeni żadnej kartki, nie potrzebowała ściąg; uciekanie się do notatek uważała za nieprofesjonalne, a przecież jasne było, że nie przyszła na obrady nieprzygotowana. - Populacja Panem wynosi w tej chwili około dwustu pięćdziesięciu tysięcy. Sto trzydzieści to mieszkańcy dystryktów, którzy są zbyt zajęci lizaniem ran po rebelii i odbudowywaniem własnych domów, żeby stanowić jakiekolwiek realne zagrożenie lub wsparcie. Przed zajęciem Kapitolu, żyło w nim sto dwadzieścia tysięcy ludzi. Osiemdziesiąt tysięcy przebywa obecnie na terenie Kwartału, pozostali nie żyją, przeszli na naszą stronę albo - w większości - udali, że to zrobili i ukrywają się pośród nas. - Urwała na dłuższą chwilę. Pozornie dla zaczerpnięcia oddechu; w rzeczywistości - potrzebowała kilku sekund na opanowanie nagłego rozbawienia, wywołanego subtelnie płynącą z jej słów hipokryzją. Zerknęła na Gerarda, pewna, że także odnalazł swoje miejsce w jednej z trzech wymienionych przez nią grup. - Myślę, że wszyscy tu obecni opanowali matematykę na tyle, żeby już teraz widzieć wnioski - Kwartał przewyższa nas liczebnie o połowę. O ile więc nie zakładamy całkowitego ich unicestwienia - zabawne, Scarlett dokładnie to zakładała - to musimy się z nimi liczyć. Bunt w getcie jest dla nas w tej chwili o wiele groźniejszy niż bunt w Dzielnicy Rebeliantów, który, nie oszukujmy się, nie nastąpi. - Wyprostowała się, jej chłodne i wyważone spojrzenie powróciło na twarze pozostałych obecnych. Mimo że wyraźnie odpierała argumenty innych, jej głos nie drgnął ani razu; mówiła tak, jakby wyliczała oczywiste fakty. - Kolczatka uderzyła jako pierwsza. Odpowiedzieliśmy Igrzyskami. W odwecie dostaliśmy naszych własnych obywateli jako trybutów. Teraz pora na nasz ruch i musimy dokładnie go przemyśleć. Co się stanie, jeśli anulujemy losowanie i wybierzemy zawodników jedynie spośród Kwartału? Kapitolińczycy chcą równości. Teraz zapewne świętują, ale całościowo są na skraju buntu. Kiedy obierzemy im ten kawałek iluzji, przelejemy czarę i będziemy zmagać się z nowym powstaniem, na które, jak przed chwilą usłyszeliście, nie możemy sobie pozwolić. - Zacisnęła usta, przerywając na chwilę, jakby sama perspektywa pozbawiła ją głosu. Zerknęła przelotnie na Christinę, w myślach dziękując jej za nakreślenie sytuacji wojskowej, nawet jeśli pozostała część wypowiedzi zupełnie jej nie leżała. - Kolczatka w nas uderzyła? Ukarzmy Kolczatkę. W tym punkcie zgadzam się zarówno z Gerardem, jak i z Jofferym. Publiczna egzekucja będzie idealnym rozwiązaniem. Ale nie celujmy w całe getto, bo kontruderzenia możemy nie przetrzymać. - Wzięła głęboki oddech, unosząc wyżej głowę. - Co zaś się tyczy posyłania na śmierć dzieci - moment, jak to było? - Przekrzywiła głowę lekko na bok, udając, że się zastanawia. - Ach, tak. Krwawiących i cierpiących rebeliantów. - Posłała słodki uśmiech Jofferemu. - Cóż, szkoda, że nie wszyscy odrobili zadanie domowe, przed przyjściem na spotkanie. Ale rozumiem, że ze względu na nagły charakter nie było na to czasu. - Pokręciła głową, jakby upominała gromadkę niesfornych przedszkolaków. - Gdybyście jednak przyjrzeli się chwilę dłużej tym zasłużonym rebeliantom i ich dzieciom, zorientowalibyście się, że czworo z sześciu przyszło na świat w Kapitolu, a jedyną ich zasługą było to, że w odpowiednim momencie odwrócili się do miasta plecami - dodała, wypowiadając swój ostatni na chwilę obecną argument i ponownie miękko opadając na oparcie fotela. Wolną dłonią sięgnęła do szklanki z wodą, by po chwili pozostawić na kryształowo czystym naczyniu ciemnoczerwony ślad szminki. |
| | | Wiek : 18 Zawód : Doradca ds. technologii Obrażenia : Brak
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 7:35 pm | |
| Nieznacznie pokiwałam głową na słowa Meredith - nie ze względu na podchwycenie przez nią mojego pomysłu, lecz przez fakt, że miała rację. Rząd już poślizgnął się na lodzie, od podjętej dzisiejszego wieczoru decyzji miało zależeć, jak długo na nim pozostanie i czy po tym wszystkim będzie w stanie z godnością się otrzepać. Jednak czy możliwe było podjęcie rozsądnej decyzji, gdy każda z nich zdawała się prowadzić donikąd? I czy można było jednocześnie zapobiec niepotrzebnemu przelewowi krwi? Słowa Scarlett zgodnie z przewidywaniami wywołały u mnie wściekłość. Zawsze zastanawiałam się, jak można z taką łatwością zapominać o własnym pochodzeniu i usiłować mydlić innym oczy poprzez wyraźne odcinanie się od własnej historii. Trudno było nie wątpić, że Ashworth sprzedałaby własne dziecko (ba, nawet by dopłaciła!), byleby tylko uzyskać doczesne korzyści po stronie zwycięzców. Równie przerażające było psychopatyczne zacięcie Scarlett - zacięcie, które plasowało ją na liście osób gotowych na strzelanie komukolwiek między oczy nawet przed tajemniczymi i jakże groźnymi "terrorystami" - Skoro tak chętnie operujesz liczbami, pozwól proszę, że podchwycę wątek. Wylosowano 6 osób z Dzielnicy Rebeliantów Wylosowano ich bez takiego zamiaru ze strony rządu. Na arenę wciąż trafi 18 trybutów z Kwartału. Czy naprawdę mamy naiwnie sądzić, że tamte rodziny zadowolą się śmiercią garstki przypadkowo wylosowanych dzieci z rebelianckiej strony? Być może są to dzieci zdrajców Starego Kapitolu, ale nadal są to tylko dzieci. Nie miały wpływu na swoje pochodzenie, na decyzję o przyłączeniu się do rebeliantów podjętą przez ich rodziców. Dlaczego kogokolwiek z Kwartału miałaby cieszyć ich śmierć? - przerwałam na moment i upiłam nieco wody ze szklanki, by po chwili ponownie przystąpić do ofensywy. - Ale racja, z pewnością o wiele lepsze od nienawiści mieszkańców Kwartału będzie zyskanie także jawnej niechęci rebeliantów. W ten sposób zagwarantujemy sobie tylko, że w razie buntu wszyscy bez wahania przyłączą się do KOLCa. Po co się ograniczać, już dzisiaj ustawmy wszystkich mieszkańców Kwartału i Dzielnicy po obu stronach muru i rozstrzelajmy, to niezawodny sposób na uniknięcie powstania. Nawiasem, rozczula mnie Twoja hipokryzja. Pragnę przypomnieć, panno Ashworth, że Ty również znajdujesz się w tej sali, bo odwróciłaś się od swych sąsiadów w odpowiednim momencie. Czyżbyś sama chciała dołączyć do grona trybutów? Po wypowiedzeniu ostatniego zdania posłałam Scarlett ujmująco niewinny uśmieszek i oparłam brodę na złożonych w koszyczek dłoniach, skupiając się wyłącznie na rozmowie z irytującą oponentką. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 8:47 pm | |
| Spodziewał się od samego początku, że dyskusje zaczną przebiegać w nerwowej atmosferze i że nagle okaże się, że na dziesięć osób siedzących w tej sali (matematyka stała się dominantą tej nocy) tylko dwójka z nich posiada rozum, który nie jest przesycony litością do biednych dzieciątek z Dzielnicy Rebeliantów. Doprawdy powoli zaczynał wątpić w słuszność zebrań, na których decyzje miały przebiegać w sposób demokratyczny, bo większość przedstawicieli władzy zaczynała bredzić, jeśli tylko chodziło o krew niewinnych. Nie wiedział więc co robią w rządzie, który wprawdzie miał za zadanie chronić obywateli, ale rzadko używał do tego cywilizowanych metod. Kapitolińczycy w Kwartale byli zwierzętami i trzeba było ich traktować podobnie, zresztą Ginsberg wcale nie zamierzał uchodzić za obrońcę uciśnionych. Tę rolę godnie reprezentował Argent i Gene, którzy nagle poczuli się jak herosi. Wzruszające, słodkie, mdłe, niemal zaklaskał dłońmi na to przedstawienie, w których kukiełki przesuwały się w ekspresowym tempie, mówiąc o zemście ze strony Rebeliantów. Pozwolił na te przemowy, wręcz karmił się nimi, usiłując dowiedzieć się czegoś więcej o swoich oponentach - czyżby Kolczatka miała werbować nowych członków (?) - i zachowując tę informacje na później. Nie miał powodu do natychmiastowej zemsty, w końcu ci ludzie byli szanowanymi obywatelami swojego kraju i wymagali poklasku. Chyba dlatego robili z siebie bandę matołów, przedstawiając wizje natychmiastowej wojny w wyniku kolejnego losowania. Nie wiedział, gdzie Coin zbierała tych popleczników i ilu z nich realnie zdawało sobie sprawę z zagrożenia płynącego z opozycji, ale słuchanie tego na trzeźwo stało się tak nieznośne, że wstał zaraz po przemowie Joffa - absolutnie wspaniałej, dlatego jej nie zlekceważył - i ruszył przed siebie, nie oglądając się już na Scarlett, która zaczęła przedstawiać liczby i mówić rozsądnie. Na tyle, że chętnie padłby przed nią na kolana i jej się oświadczył, gdyby nie to, że już miał narzeczoną i teraz wykorzystywał to w stu procentach, stawiając przed Almą Coin szklankę z wodę (musiał się troszczyć o pierwszą kobietę w państwie), którą nalewał podczas trwania obrad. Burzliwych, wymagających gwałtownego przekrzykiwania się, ale nie był entuzjastą używania ust w ten sposób. Ta rozmowa zaczynała go śmiertelnie nudzić, więc spojrzał na nich z góry (bardzo dwuznaczne) i uśmiechnął się szeroko. - Ależ oczywiście, że sprawcy zapłacą za to krwią. Dopilnuję tego - zabrał swoją szklankę i oparł się o ścianę. - Przekazywałem Pani Prezydent - podkreślił te słowa - raporty o działalności opozycji. Większość z was uważa, że dzieło Kwartału, bo nie macie pojęcia o Kapitolińczykach - omiótł ich wzrokiem, obliczając w myślach, z kim ma do czynienia. - Otóż ja - spojrzenie na Chan zwiastowało jej śmierć w męczarniach, choć nie... Wolał po kolei urywać rączki jej dzieciom - jestem osobą, która wychowała się w tym mieście. Nie jestem z tego dumny - ktoś niegdyś doradził mu o uczynieniu swoich słabości potęgą - ale mam świadomość tego, z kim przyszło mi walczyć, kiedy pracowałem w pocie czoła w Jedenastce i stawałem pierwsze kroki w Trzynastym Dystrykcie. To nie ci ludzie odpowiadają za zamach, którego sprawcę osobiście wypatroszę ze względu na ukochaną Iris - tak bardzo pilnował się, żeby się nie roześmiać - i Sallingera, na którym własnoręcznie musiałem dokonać eutanazji, czego sobie życzył - otarł łzę, która plątała się gdzieś w jego oku (sam jej nigdy nie zlokalizował). - Jestem przekonany, że sprawcy tego przedstawienia pochodzą z Dzielnicy Rebeliantów. Podbici mieszkańcy Kapitolu są zbyt słabi, by poradzić sobie z organizowaniem podziemia. Komuś nie podobają się nasze rządy i postanowił zaburzyć równowagę państwa od zewnątrz, dobierając do tego coraz gorsze środki. Igrzyska muszą się odbyć, kosztem dzieci z Trzynastki - zadrwił, uśmiechając się do Scarlett i do jej danych dotyczących czwórki z szóstki obywateli Panem, którzy zostali wylosowani. - Nie możemy pozwolić sobie na słabość i na przyznanie się do błędu. Sądzę, że kilka zsyłek do Kwartału nie zaszkodziłoby, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach - zakończył, nadal nie opadając na krzesło, a popijając wodę, zniesmaczony faktem, że musiał rozmawiać o oczywistościach. Nie zamierzał przecież nikogo nie popierać, był tylko skromnym naczelnikiem więzienia, który opiekował się swoją przyszłą matką i już planował tortury, które sprawiały, że uśmiechał się szerzej, mimo że serce mu krwawiło za zmarłymi przyjaciółmi. Cały Ginsberg, przedstawienie wszak musiało trwać. |
| | | Wiek : 20 Zawód : Strażnik Pokoju [dawniej morderca] Przy sobie : Mundur, kamizelka kuloodporna, krótkofalówka, telefon komórkowy. Broń palna, dwa magazynki, paralizator, Znaki szczególne : BIały mundur, długie włosy, słodki uśmiech, zawiązany czarny męski krawat na prawym nadgarstku Obrażenia : -
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 10:01 pm | |
| Siedząc obok Chantelle, Catrice obserwowała uczestników dyskusji z rosnącym zainteresowaniem. W szczególności koncentrowała się na tonacji ich wypowiedzi, rzadziej spoglądała na Almę Coin. Prawda była taka, że panna Tudor całą tę sprawę miała wybitnie w zapomnieniu; nie obchodził jej los dzieci, to prawda, była na to zbyt nieczuła. Świadoma tego, że mieści się w puli potencjalnych trybutów – przeklęte dziewiętnaście lat, szkoda, że tak mało – nie poświęciła ani chwili myśli o tym, iż była potencjalną trybutką. Zresztą, nie miała nawet pewności, czy jej nazwisko faktycznie było w tej puli. Nawet jeśli, to powinno być tam też nazwisko tej kretynki, Ruen, a gdyby obie trafiły na arenę… Cóż, Reiven mogła dorwać łuk, ale Catrice zawsze mogła szybko zapewnić jej piękny zgon. Kto wie, może jeśli Gerard lub Scarlett (a najlepiej oboje naraz, to byłoby piękne) się do niej wreszcie dobiorą, pozwolą Cat na kilka chwil sam na sam? - Opowiadam się za tym, co mówią Scarlett i Gerard. Uśmiechnęła się słodko, nieco obłudnie, sama do siebie, na myśl o tym, jak chętnie podarowałaby Ruen parę cięć. Bolesnych. - Skierowanie tej szóstki do Igrzysk może być ciekawą zasłoną dymną dla działań w kierunku tej całej podziemnej opozycji, która zaczęła za dużo szczekać. – rzuciła obojętnie. – Osobiście uważam, że ich działania należy ukrócić jak najszybciej, a te kundle trzymać na krótkiej smyczy. Jeśli jednak większość zebranych tutaj opowie się za ponownym głosowaniem, należy je przeprowadzić… Niekoniecznie za pomocą systemu, jaki zastosowano teraz. Usiadła wygodniej, posyłając ku Scarlett i Gerardowi lekki uśmiech. Naprawdę, miała te Igrzyska w dupie. Dosłownie.
|
| | | Wiek : 23 Zawód : Architekt z ramienia rządu i archiwistka w jednym Przy sobie : Dokumenty, telefon, scyzoryk, odtwarzacz mp3, notes Znaki szczególne : długie, rude włosy, siatki blizn na nadgarstkach, ledwo widoczne blizny na nozdrzach
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 10:42 pm | |
| Przez cały czas, gdy Scarlett nachylała się nad nią, a jej oddech delikatnie łaskotał rudowłosą, zastanawiała się, jakież to tortury może mieć w zanadrzu ta blondynka. Była śliczna, cholernie seksowna i jeszcze bardziej niebezpieczna. Mimo to, i mimo pewnych usłyszanych w siedzibie pogłosek, Vivian nadal uważała bladolicą za idealną modelkę do rysunku. Cyzelowała właśnie zarys tęczówki oka Scarlett, co rusz zerkając w oczy kobiety, gdy pojawił się Gerard. Viv posłała mu lekki, zdawkowy uśmiech, przerywając pracę nad szkicem w momencie, w którym Alma Coin pojawiła się w pomieszczeniu. - Zawsze chętnie wysłucham Twoich sugestii odnośnie areny, Scarlett – rzuciła lekko, porównując szkic z tym, co widziała. Wyszło dobrze, a właściwie świetnie, więc mogła ze stoickim spokojem posłać w stronę Ashworth uśmiech. Nie miała na myśli nic złego – wiedziała o blondynce mało, ale dość, by spostrzec jej naturę. Arena narysowana na jej rozkaz byłaby naprawdę niepowtarzalna. Ashworth i Ginsberg. Byłaby z nich niezła para, oboje ambitni, nieprzewidywalni i tacy… Intrygujący. Rozmowy w sali obrad trwały, przyprawiając Vivian o znajomy, silny ból głowy, który pojawiał się zawsze tuż przed… No właśnie. Jej nozdrza wypełnił metaliczny zapach, trącący lekką nutą soli. Chwilę potem czuła już krew, która spływała ku jej ustom. Westchnęła cicho i otarła lekko okolice nosa chusteczką, mając kompletnie w nosie, czy ktoś widzi tę krew. Korzystając z tego, że jej usta przez moment były zasłonięte, oblizała je. Gdy przemówiła, jej głos był spokojny, choć nieco obojętny; nie miała bowiem zamiaru pozwolić sobie, by ktoś pokroju Blaise’a Dupka Argenta wlazł jej na głowę; poza tym… Jak dziwnie zabrzmi stwierdzenie, że naprawdę zaczynały jej się podobać poglądy Ginsberga? - Każdy przedstawił swój punkt widzenia, jak widać, w większości zupełnie różny. – oparła dłonie na blacie. – Zgodzę się z kwestią egzekucji, powinna być ona publiczna, ale i poprzedzona odpowiednią ilością przesłuchań, które pomogą nam wychwycić rzeczywistego sprawcę, a nie jakąś pomniejszą marionetkę przeciwników. – przy okazji, Ginsberg zyska parę nowych zabawek do potorturowania, zapewne ku uciesze Scarlett. - Jeśli dopuścimy trybutów z Dzielnicy do Igrzysk, możemy zarówno zasłonić się regułami, jak i wpłynąć na sposób, w jaki będą postrzegani ludzie z Kwartału – wystarczy jedno morderstwo dziecka rebeliantów, by winić opozycję za śmierć niewinnych. Kim była Vivian Darkbloom, która w tej chwili otwarcie wyrażała poparcie dwóch osób, których panicznie się bała i co stało się z tamtą Vivian…? Ta obecna rzuciła właśnie lekkie spojrzenie ku wyraziście podkreślonym ustom Scarlett i uśmiechnęła się lekko. - Scarlett i Gerard mają rację. Jeśli nie założymy zagłady Kwartału i jego mieszkańców, nie mamy innego wyjścia, niż tylko liczyć się z nimi. Nikt spośród tutaj zgromadzonych nie chce buntu Kapitolińczyków, jak mniemam. Kolejna kropla krwi zaczerwieniła się na chusteczce. - Nie bawmy się w żadne powtórne losowania. Chyba, że chcemy przyznać się do tego, że nie jesteśmy w stanie ochronić zarówno tego systemu, jak i każdego następnego, który będziemy chcieli wykorzystać. Nie powiedziała tego, na co miała ochotę. Gdyby Kapitolińczycy zaczęli skakać za wysoko, ich nóżki można było uciąć pogorszeniem sytuacji na arenie. Proste, łatwe i przyjemne... Zwłaszcza dla architekta. |
| | | Wiek : 31 Zawód : przedstawiciel Dystryktu 7, śledczy w stopniu oficera Przy sobie : paczka papierosów, telefon komórkowy, broń + magazynek (15), Znaki szczególne : kilkudniowy zarost. Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Sala obrad Pią Sie 15, 2014 11:52 pm | |
| Słysząc propozycję Chris, uśmiechnął się lekko pod nosem. Faktycznie, dawno nie spędzali razem czasu, a przecież w swoim towarzystwie czuli się naprawdę dobrze. To, co rozpoczęło się od rywalizacji, na całe szczęście skończyło się przyjaźnią w męskim stylu, nawet pomimo pewnych oczywistości. - Chętnie. Coś czuję, że i tak będziemy się musieli po tym wszystkim nieźle znieczulić – rzucił jeszcze, nim uwaga wszystkich wokoło skupiła się na głównym temacie narady. Takie zbiorowisko charakterów nie mogło wróżyć spokojnej dyskusji. Argent był w stanie zrozumieć wiele, nie przeszkadzały mu wypowiedzi, które ociekały ironią, nie reagował, gdy niektórzy zaczęli przywoływać życiorysy oponentów, by wytknąć im błędy. Taka była polityka, wszystkie chwyty dozwolone. Mężczyzna nie mógł jednak pojąć, dlaczego niektórzy zdawali się zapominać, dlaczego tak naprawdę pojawili się w Sali. Debata na temat Igrzysk zamieniła się w targowisko próżności, w którym każdy chciał udowodnić reszcie, ze jest ponad nimi. Fałszywe uśmieszki, pozornie nic nieznaczące gesty… cała ta otoczka sprawiała, że Blaise’owi robiło się po prostu słabo. Zdawał sobie sprawę, że być może nie nadaje się do polityki, że jest zbyt miękki, ale nie mógł odpuścić, choćby nawet jego sprawa z góry skazana była na przegraną. - Publiczna egzekucja jest doskonałym rozwiązaniem i po serii wnikliwych śledztw bardzo chętnie doprowadzę Ci każdego podejrzanego, choćby osobiście – zwrócił się do Gerarda, bo akurat ten postulat mężczyzny popierał w stu procentach – Moje zdanie na temat Kwartału znacie, równie dobrze moglibyśmy już jutro zacząć likwidację. Ale nie o tym mamy teraz rozmawiać, priorytetem są dzieci. Nie liczby, nie statystyki, nie pionki, a szóstka bezbronnych dzieciaków. Nie interesuje mnie, kto zachowuje się jak chorągiewka na wietrze, chcę po prostu, by ten wiatr nie wiał nam w oczy. Pochylił się nad stołem, opierając na nim jedną rękę, drugą utrzymując w powietrzu, gotową do żywej gestykulacji. Przewrócił oczami słysząc, jak Darkbloom próbuje podlizać się Scarlett, a następnie sam zwrócił się bezpośrednio do pani prezydent pragnąc, by skupiła na nim całą swoją uwagę. - W tej chwili mamy do czynienia ze wzburzonym Kwartałem i niespokojną Dzielnicą. Odsyłając szóstkę dzieci do domu uspokoimy nastroje po naszej stronie miasta. Jak dobrze zauważyła Scarlett, na pewno wszyscy tu obecni opanowali matematykę na tyle by wiedzieć, że jeden wróg, choćby miał liczebną przewagę, jest zawsze lepszy od dwójki. Zezwalając na uczestnictwo tych dzieciaków, połączymy getto i rebeliantów wspólnym celem. Nie będą chcieli zemścić się na Kolczatce, to na nas podniosą głos. I zapewne nie tylko, bo skoro dysponują sprzętem, który pozwala im kontrolować nasze serwery, broń zapewne też posiadają nie byle jaką . Blaise zastanawiał się, czy niektórzy z tu obecnych byli opłaceni, by milczeć bądź poprzeć tego, kto da więcej. Nie mógł uwierzyć, ze niektóre osoby opowiedziały się po tej, a nie innej stronie. Starał się tym nie przejmować, ale każde słowo z ust Vivian przyprawiało go o ból głowy. Na Catrice nawet nie spojrzał, uznając od razu, że jest zbyt młoda, by zrozumieć pewne rzeczy, choć jeszcze nie tak dawno to Reiven Ruen nazywała niedojrzałą. Pozytywne wrażenie wywarła na nim młoda Troy, zanotował nawet w pamięci, by spróbować się z nią później skontaktować. Nie oparł się już z powrotem na krześle, śledził tę jakże pasjonującą wymianę zdań wyprostowany, spięty i coraz bardziej zniesmaczony. Gdyby ta sytuacja bawiła go tak, jak Ashworth i Ginsberga, być może dorzuciłby jeszcze kilka słów, wytykając całkowity brak konsekwencji w wypowiedzi niektórych lub otwarcie nazywając idiotami innych. Nie miał jednak siły ta taką zabawę. Teraz cała nadzieja leżała w Almie Coin i jej decyzji. |
| | | Wiek : 18 Zawód : Doradca ds. technologii Obrażenia : Brak
| Temat: Re: Sala obrad Sob Sie 16, 2014 6:30 am | |
| Ktoś kiedyś powiedział, że sprawiedliwość i uczciwość są stałymi uciekinierami z obozu zwycięzców. Obserwując rosnące sadystyczne zacietrzewienie pary Ginsberg-Ashworth, w myślach musiałam przyznać autorowi cytatu zupełną rację. Do tej pory wyłącznie Christina podała rozwiązanie będące w stanie umocnić chwiejący się w swych posadach rząd, tamta dwójka przypominała raczej wściekłe psy, tęsknie wyczekujące spuszczenia ze smyczy, by zagryźć wszelkie żywe istoty napotkane na swej drodze. Czy o taką rebelię walczyłam dla swojej rodziny? Gdzie w tym wszystkim podziało się człowieczeństwo, zachowanie chociażby szczątkowej przyzwoitości? Czy wraz ze zdobyciem władzy przez Coin sprawiedliwość na zawsze miała stać się tylko hasłem w słowniku? Być może wciąż przepełniała mnie młodzieńcza naiwność (chociaż we własnej opinii byłam ostatnią osobą, którą bym o taką posądzała), ale nie miałam zamiaru dopuścić, by teatrzyk tyranów, decydujących o ludzkim życiu z wygodnego fotela mógł trwać. Sama jednak nie byłam w stanie zmienić świata, dlatego cieszyłam się, że nie jestem jako jedyna opozycją dla zimnego (w jej opinii zapewne zdrowego) rozsądku Scarlett. Wciąż beznamiętnie wpatrując się w twarz blondynki, najspokojniej w świecie zignorowałam dochodzące z boku brzęczenie, będące najprawdopodobniej przepełnionym jadem i głupotą głosem Ginsberga, po czym na krótką chwilę przeniosłam wzrok na znajdujący się za Coin ekran ze zdjęciami wylosowanych trybutów. Chociaż kątem oka śledziłam relację z ostatnich Dożynek, nie do końca zarejestrowałam ich nazwiska, nadeszła więc pora na odrobienie zaległej pracy domowej, jak sugerowała Scarlett. Everhart. Amitiel. Rouse. Griffin. Daignault. Przy nazwisku naburmuszonej blondynki zmarszczyłam brwi, jakbym próbowała sobie coś przypomnieć. Mgliście kojarzyłam twarze ich wszystkich, jednak wspomnienie imienia Daisy było zbyt wyraźne i świeże, by uznać to za przypadek. Pomyślę nad tym po obradach. - stwierdziłam, odrywając wzrok od ekranu i przenosząc go na przymierzającą się do zabrania głosu Catrice. Uśmiechnęłam się do dziewczyny, niemalże pewna, że stanie po mojej stronie, jednak gdy zaczęła mówić niewiele brakowało, by jedna z podtrzymujących twarz dłoni opadła mi bezwładnie na blat stołu. W ostatniej chwili powstrzymałam się, pewna, że jakakolwiek oznaka rozczarowania zostanie wykorzystana jako schodek do triumfu przez pupilków Coin. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Catrice w tym momencie srodze mnie zawiodła. W niczym nie przypominała osoby znanej mi do tej pory, zarówno ze względu na poparcie Gerarda i Scarlett, jak też ogólny sposób wyrażania się o mieszkańcach Kwartału. Cóż, pora zacisnąć zęby i walczyć dalej, a przede wszystkim na przyszłość przewartościować sposób doboru znajomych. Ciekawe tylko, co powiedziałaby Cordelia na wieść, że jej zastępcza mentorka wyraża się z taką pieszczotliwością o dawnych przyjaciołach Snowówny. Cordelia. Nieco zbyt gwałtownie wyprostowałam się na siedzeniu, uświadamiając sobie skąd znam Daisy Daignault. Zacisnęłam wargi, wpatrując się przez chwilę w bliżej nieokreślony punkt na stole, po czym uśmiechnęłam się do Coin, dotychczas biernie przysłuchującej się naszej małej wojnie. Jedno musiałam jej przyznać - była skończoną s***, ale eliminowała swoich przeciwników w mistrzowski wręcz sposób. Za jednym zamachem mogła dać ludziom rozrywkę, umocnić ich w niechęci do Kwartału i usadzić w miejscu niepokornych, gotowych kroczyć za wiodącą ich na barykady Cordelią. Łamiąc przywódcę, przynajmniej w teorii była w stanie złamać wszystkich. Pani prezydent nie przewidziała tylko jednego: Cordelii daleko było do tresowanego pudla, wykonującego sztuczki i podającemu łapkę na komendę Coin, potulnie zaś kulącego się w sobie na podniesiony głos właścicielki. Nie, przy całej swej irytującej otoczce panna Snow posiadała jedną ogromną zaletę - nie pozwalała się nikomu wodzić na łańcuszku, nawet z najszczerszego złota. Była raczej gotową do ataku kobrą, a Coin wysyłając jej kuzynkę na arenę, rzemień po rzemieniu ukręcała bicz na własne plecy. W innej sytuacji byłabym wręcz wniebowzięta mogąc obserwować upadek Almy, ale to jeszcze nie był ten czas. Sentymenty w polityce nie powinny mieć żadnego znaczenia, mimo wszystko nie byłam w stanie lekką ręką skazać zarówno Daisy, jak i pozostałych trybutów na śmierć. Nie byłabym wtedy ani odrobinę lepsza od dawnych kapitolińskich tyranów, dla których losowanie trybutów było zaledwie niewinną rozrywką. - Nie możemy zmywać z dłoni rebelianckiej krwi przelanej na Igrzyskach, kiedy sami te dłonie do tego przyłożymy. Teraz jest moment, w którym możemy zadecydować o odesłaniu tych trybutów do ich rodzin, jeśli tego nie zrobimy, nie mamy prawa wymawiać się wyłącznie winą terrorystów. - odparłam Vivian podirytowanym głosem. Jej słowa przyjęłam z równym niedowierzaniem jak te wypowiedziane przed momentem przez Cat, ale chociaż nie.do końca mi się to udawało, wolałam skupić się na dyskusji, zamiast na zranionych w pewien sposób uczuciach. Ponownie upiłam kilka łyków wody i zwróciłam twarz w stronę przemawiającego obecnie Argenta, który ku mojemu delikatnemu zawodowi właściwie tylko podsumował to, co zostało dotychczas powiedziane. Uśmiechnęłam się jednak do mężczyzny, dochodząc do wniosku, że ludziom pokroju Scarlett to raczej nie zaszkodzi. Właściwie nawet może pomóc, skoro najwyraźniej nie była w stanie przyswoić argumentów, zasłaniając się hipotetycznym buntem, liczbami i pokrętną logiką. Z wolna zaczynało mnie ogarniać znużenie, spowodowane zarówno pogańską godziną, jak i bezcelowością odbywających się właśnie obrad. Z dużą dozą prawdopodobieństwa los trybutów był przesądzony, a Alma zebrała nas tutaj tylko po to, by z radością móc obserwować wzajemne wydrapywanie sobie oczu pod płaszczykiem demokratycznego głosowania. Chyba po raz pierwszy w życiu tak bardzo chciałam się mylić co do sensu całej rebelii i istnienia zoo szumnie zwanego rządem. Przeniosłam zmęczony wzrok na Joffery'ego i Christinę, jakby licząc na komentarz z ich strony i postanowiłam w milczeniu czekać na wsparcie lub w mniej optymistycznym przypadku kontrofensywę. |
| | |
| Temat: Re: Sala obrad | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|