|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| | | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Cattleya Star Wto Lis 04, 2014 8:12 pm | |
| /naprawdę chciałabym wiedzieć, który to już raz zaginam czasoprzestrzeń
Praca. Rutyna, która była o tyle dobra, że w dziwny sposób przypominała o mijającym czasie. O rzeczywistości, od której tak łatwo się odciąć, po prostu zapomnieć, jakby nie istniała. Bo w głębi duszy chciało się, by odeszła w zapomnienie, zniknęła sprzed oczu jak złe wspomnienie. Ale ona nadal tu była, zbyt bolesna i zbyt prawdziwa, by tak po prostu stanąć z nią twarzą w twarz i stawić czoła temu, co ze sobą niesie. Z każdym oddechem czuło się, że to nie jest to, czego każdy pragnie, złudne uczucie wolności piekło w płuca, aż miało się ochotę przestać oddychać. Raz na zawsze, by zniknąć tak, jak świat w naszej wyobraźni. Ale nadzieja, że może kiedyś będzie lepiej nie pozwalała zupełnie odpłynąć, nie chciała, by martwica ogarnęła zmęczone ciało skrzywdzonego człowieka, który nie pragnie niczego innego oprócz ulgi. Pchała nas w społeczeństwo i wysyłała podświadome sygnały, by szukać złotego środka, który odwiedzie nas od zupełnej znieczulicy. Dla Rose właśnie tym był szpital . Nie lubiła ludzi, kontaktów z nimi, ich dziwnych zachowań. Ich brudnych dłoni, przypadkowych potrąceń, spojrzeń oceniających cię od stóp do głów, a nawet i na wylot. Nie znosiła ich wścibskości, wtykania nosa w nieswoje sprawy, rozpowszechniania krzywdzących plotek. Wiedziała, że są osoby, które nie zgadzają się z powyższym opisem, ale dla niej to były tylko i wyłącznie wyjątki potwierdzające regułę. Była spaczona, miała zdeformowaną opinię o społeczeństwie i nie potrafiła nikomu zaufać, mimo iż nie raz chciała. Nie umiała się otworzyć, bo osoby, dla których stała się otwartą księgą postanowiły ją opuścić. A teraz jedna z nich malowała się przed jej oczyma. Wpadła tu po kawę, by w końcu się obudzić. Nocny dyżur? W porządku. Ale nocny dyżur + kolejny zaraz po nim? No już nie bardzo. Była zmęczona życiem, pracą i oglądaniem tych, którym chętnie wybiłaby oczy przy najbliższej sposobności. Nie lubiła kawy, ale to wydawało jej się jedynym ratunkiem. Podeszła cicho do jego stolika. Nie wiedziała po co i czemu. Zdrowy rozsądek przegrał przy zmęczeniu, ściskanie w żołądku oznaczające niezręczne uczucia, których powinna się pozbyć, wygrało. Ścisnęła mocniej kubek z kawą w ręce, mając wrażenie, że jeszcze moment, a wieczko potoczy się po podłodze, po czym wrzący napój poleje się po jej palcach, skapując prosto na jego papiery. Chyba była troszkę zdenerwowana. - James. - powiedziała zachrypniętym głosem, po czym odchrząknęła. Dziwnie było użyć jego pełnego imienia, w dzieciństwie wolała zdrabniać jego imię. Ale oni już nie byli dziećmi. - Przeszkadzam ci? - zapytała, spoglądając zmęczonym wzrokiem spod ciemnych rzęs. Cichy głosik w jej głowie mruczał, że lepiej byłoby, gdyby był zajęty. Mogłaby wyjść i tłumaczyć się, że przynajmniej spróbowała poukładać choć jeden rozdział w swoim życiu i to nie jej wina, że tym razem także nie wyszło. Ale dobrze wiedziała, że tak łatwo z tego nie wybrnie. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Adwokat
| Temat: Re: Cattleya Star Sro Lis 05, 2014 2:04 pm | |
| Praca nie zawsze musiała być rutyną. Wszystko zależało od tego w jaki sposób się do niej podchodziło i jak ktoś zamierzał się w nią angażować. Starkey nigdy jakoś szczególnie na swoją robotę nie narzekał, pomimo tego, że ta absorbowała mu praktycznie większą część dnia i rzadko kiedy miał czas na spotkania ze znajomymi. Uwielbiał jednak to siedzenie nad papierzyskami, kombinowanie nad rozwiązaniami i pomaganie swoim klientom. To był żywioł, w którym odnajdywał się najlepiej. Była to też droga, którą pomogła obrać mu jego ukochana matka, więc nie zamierzał z niej nigdy rezygnować. Zresztą po co, skoro była przyjemna i dobrze płatna? Niektórzy chcieliby być na jego miejscu, a niestety nie mają okazji. Teraz jednak siedział nad kolejną sprawą przy filiżance dobrej, ciepłej, a przede wszystkim niezmiernie słodkiej herbaty i talerzyku ze słodkim, francuskim ciastem. Co prawda wielokrotnie mówiono mu, że przy aktach nie powinno siedzieć się z posiłkiem, ale co z tego? Przecież Starkey jest osobą uważną i nic z nimi nie zrobi. O inne osoby zgromadzone w kawiarence też nie miał się co martwić. W końcu za to kochał Cattleya Star - ciche, spokojne i niezwykle kameralne. Tutaj nikt mu nie przeszkadzał, nikt nie narzucał się ponad potrzebę, a przede wszystkim znał tutaj każdego. Poczynając od kasjerki, idąc przez stałych bywalców, a na sporadycznie przychodzących tutaj osobach kończąc. Ten niewielki budynek był jego schronieniem przed światem, gdzie mógł sobie pozwolić na opuszczenie gardy. Teraz jednak stało się coś, czego Starkey nielubi najbardziej. Mężczyzna ten nie przepadał za niespodziankami, bowiem zawsze zwiastowały one coś złego. Nieważne czy znajdował się właśnie na rozprawie, czy niespodzianka miała dotyczyć jego życia prywatnego. Było to coś, czego skutków nie dało się przewidzieć, więc oczywistym jest, że nie zamierzał się cieszyć dopóki nie zobaczy rezultatów. W tym przypadku był to znajomy głos, który dotarł do jego uszu. Jednak pomimo tego, że doskonale go kojarzył, to nie był pewien czy aby na pewno chce go słyszeć. Właśnie dlatego kiedy tylko Garroway się odezwała, on odstawił swoją filiżankę na stół i westchnął cicho. - Przecież to miejsce publiczne i możesz stać gdzie chcesz, Rose. - odpowiedział, z typowym dla siebie, prawniczym pojmowaniem świata. Nie mógł jej zakazać przebywania tutaj nawet jeśli bardzo tego chciał. A uwierzcie mi, że naprawdę tego pragnął. Oto przed nim stała jego ukochana siostrzyczka, która dla zarobienia paru świstków papieru i monet zabijała bezlitośnie wszystkie dzieci na arenie. Upadła do tego stopnia, żeby wziąć udział w tych barbarzyńskich, niehumanitarnych igrzyskach, które dawno temu powinny były zostać zamknięte, a wszystkie osoby mające z nimi związek winny wylądować w pierdlu. Bez żadnego procesu, bez roztrząsania o istnieniu winy, bądź tez jej braku. Całkiem proste, nie? - Oczywiście dopóki nie zabijesz obsługi mojej ulubionej kawiarenki, to nie mam nic przeciwko Twojej obecności. - dodał jeszcze z delikatnym przekąsem, bo bez tego zwyczajnie nie byłby sobą. Nadal nie wybaczył siostrze tego, że tak zwyczajnie go zignorowała. Byli przecież najlepszymi przyjaciółmi, wiedzieli o sobie praktycznie wszystko, znali każda tajemnicę, a mimo to ona wolała się w jednym momencie od niego odwrócić. Przecież jakoś by jej pomógł, zdobył te pieniądze. Wcale nie musiała sięgać po tak drastyczne środki, a jednak to zrobiła. Dla niego był to wystarczający sygnał, że zwyczajnie nie ufała mu nigdy bezgranicznie. - Siadasz? - mimo wszystko gdzieś w głębi duszy malutka cząstka Jamesa cieszyła się, że jego siostra jest nadal cała i zdrowa. W końcu nieważne co takiego by zrobiła i tak będzie jego małą siostrzyczką, którą powinien chronić. Co prawda w ostatnich latach ta chęć obrony jej gwałtownie zmalała, ale nadal tlił się malutki płomyczek. Zresztą wymiana kilku zdań jeszcze nikomu nie zaszkodziła i właśnie dlatego zdjął teraz swoje okulary z nosa, a akta zamknął, przenosząc wzrok na Rosemary. Dojrzała, to pewne. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Cattleya Star Sro Lis 05, 2014 10:03 pm | |
| Nie musiała być monotonna, ale to właśnie ta rutyna była czymś znajomym. Choć czasem bywała męcząca, była przewidywalna, co Rose ceniła w niej najbardziej. Miała dość wyzwań, niespodzianek i nagłych zwrotów akcji, które tylko przysparzały jej problemów. Zmęczyła ją ciągła walka o byt, która i tak nie miała celu. Nie chciała się angażować, bo oprócz pieniędzy nie dostawała niczego w zamian. Nie odczuwała satysfakcji z wczesnego wstawania lub zarywania nocy, kontaktów z ludźmi, którzy potrafili doprowadzić ją do szału samą obecnością. Na siłę doszukiwała się w nich wad, które mogłyby wytłumaczyć nienawiść płynącą prosto z jej serca. Kochała swoją pracę. Ale tylko wtedy, kiedy pacjent leżał przed nią uśpiony i nikt nie brzęczał jej nad uchem. Wtedy mogła robić to, co lubiła, wykorzystywać talent odziedziczony po swoich rodzicach. Zdolność do ratowania ludzkiego życia. Bo umiejętność odbierania go nabyła własnoręcznie. Wiedziała, że nie jest bez winy. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nigdy nie zmyje krwi ze swoich drżących od zmęczenia rąk. Nigdy nie zapomni tego, co zrobiła, nigdy nie będzie tego świętować. Ale też wcale nie żałowała. Ani raz przez myśl jej nie przeszło, że jest komukolwiek winna przeprosiny za te dzieciaki, które pozbawiła życia bez mrugnięcia okiem. Nikt, kto nie przeżył tego co ona, nie mógł zarzucić jej, że postąpiła karygodnie. Ludzie w obliczu niebezpieczeństwa robią różne rzeczy. Adrenalina przysłania ścieżki ewakuacji, odsłaniając przed człowiekiem tylko jedną, najczęściej tę najbardziej nierozważną. Jednak jeżeli coś jest głupie, ale działa, to znaczy, że nie jest głupie. Tłumaczyła sobie, że jeżeli nie ona, to ktoś inny by je zabił. W głowie dzwoniła jej tylko jedna fraza, złota zasada wpajana zawodowcom. Zabij, nim zabiją ciebie. Wykonaj ruch pierwsza, musisz przewidzieć, co zrobi przeciwnik. Jesteś lepsza, szybsza i mądrzejsza. Ludzie umierają, to nic strasznego. Na początku jest przykro, kiedy zabierasz komuś jego ostatnie tchnienie. Ale czas leczy rany, z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy. Ale tylko od ciebie zależy, kiedy to nastąpi. Te słowa nie raz prześladowały ją po nocach, będąc ścieżką dźwiękową koszmaru, który rozgrywał się pod jej powiekami podczas niespokojnych nocy. W czasie igrzysk żyła tymi słowami, zwłaszcza kiedy zaczęły się sprawdzać. Ufała ludziom. Wierzyła nauczycielom z akademii, którzy wyszkolili ją na zwycięzcę, nim jeszcze weszła na arenę. Teraz nie ufa już nawet sobie. - Nie pytałam czy mogę sobie tutaj stanąć. Zapytałam czy ci przeszkadzam. - odpowiedziała spokojnie, powstrzymując odruch zaciśnięcia zębów. Nie chciała palić za sobą mostów, zamykać drzwi, które ledwie się uchyliły po tylu latach. Wiedziała, że wygląda teraz jak syn marnotrawny, a raczej siostra marnotrawna. Zastanawiało ją, ile znaczyła dla Jamesa teraz. Czy skreślił ją na zawsze, skazał na spłonięcie w piekle? Czy może czuł żal, który może zniknąć, jeśli Rosemary odpowiednio się zachowa? Stąpała po bardzo kruchym lodzie, słyszała jak trzaska pod jej stopami. Cienka linia pękała z każdym przejawem jej dumy. Pycha nie przynosiła ze sobą nic dobrego. - Jedyne, co teraz zabija, to twój wzrok. - odparła, nadal starając się bronić, trzymać gardę i nie odsłaniać swoich słabości. Szkoda, że ona sama była chodzącą słabością i już dawno zgubiła tarczę, którą utkała ze swojej pewności siebie. - Nie jestem zwierzęciem. - dodała szeptem, nie patrząc mu w oczy. Nie potrafiła kłamać Jamesowi w twarz. Ani kiedyś, ani teraz. Teraz niestety było jeszcze gorzej, bo to nie były niewinne kłamstewka, które czasem wyrywały się z jej ust, gdy jeszcze ledwo sięgała głową ponad stół. Nic nie było takie samo, czuła się jakby rozmawiała z obcą osobą. I była pewna, że on ma to samo wrażenie. Ostrożnie odstawiła kubek na stół. Równie cicho odsunęła krzesło, po czym opadła na nie. Bez gracji, ale z ogromną lekkością, zupełnie tak, jakby z każdym dniem coraz bardziej znikała z tego świata. Przysunęła się, krzywiąc się lekko, gdy mebel głośno przejechały po podłodze. Oparła łokcie na blacie, a w dłoniach schowała usta i próbowała przestać je przygryzać. Przelotnie spojrzała na brata, jednak nie zdobyła się na dłuższy kontakt wzrokowy. Zmienił się. Diametralnie. Może dlatego zupełnie nie wiedziała, co ma mu powiedzieć? Nie chodziło tu o jej wyrzuty sumienia - śmiało twierdziła, że nie posiada sumienia, że pozbyła się go jak dodatkowej, niepotrzebnej kończyny. Nie potrafiła złożyć składnego zdania, wszystko co chciała powiedzieć, zmieniło się w ogromną plątaninę wyrazów. Ale wśród tego mętliku znalazło się słowo, które nigdy nie potrafiło przejść jej przez gardło. Więzło tam, gdy tylko chciała, by ktoś je usłyszał. Przegrywało z dumą, która nie posiadała go w swoim słowniku. Ale teraz poczuła się zobowiązana, by James je usłyszał. Jeden wyraz, w którego prawdziwość wcale nie musi uwierzyć. Bo nigdy nie była godna zaufania. - Przepraszam. - powiedziała cicho, wręcz wyszeptała, w końcu podnosząc wzrok i patrząc mu w oczy. Gdy tylko usłyszała dźwięk swojego głosu, miała ochotę poderwać się z siedzenia i wybiec, by nigdy więcej nie musieć spoglądać Jamesowi w twarz. Przełknęła ślinę, jakby chciała pozbyć się całego stresu, który rósł w jej gardle. Wiedziała, że jedno przepraszam nic tu nie zmieni. Ale od czegoś trzeba zacząć. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Adwokat
| Temat: Re: Cattleya Star Czw Lis 06, 2014 10:02 pm | |
| Sprawa jest jednak inna. Tamte dzieci były zmuszone do wzięcia udziału w Igrzyskach, a Rose ruszyła na nie sama. Miała świadomość tego, co będzie musiała tam wyprawiać, a pomimo tego nadal poszła. Była świadoma tego co robi się na arenie, z czym trzeba żyć, a pomimo tego nadal wzięła udział w tym barbarzyństwie. Właśnie dlatego James miał jej to za złe. Dla garstki pieniędzy i przywilejów zdecydowała się na zabieranie innym ludziom życia, którego nie da się kupić za żadne bogactwa świata. Owszem, nikt nie mógł jej zarzucić tego, że postąpiła w tej sytuacji karygodnie, ale mógł zarzucić to, ze doprowadziła do tej sytuacji dobrowolnie. Sama zdecydowała, że pójdzie zabijać dla pieniędzy i innych korzyści. Na to już nie ma żadnego usprawiedliwienia i Garroway powinna zdawać sobie z tego sprawę. - Ale ja doskonale wiem o co pytałaś, Rose. Dla rodziny zawsze mam czas. - odpowiedział, chociaż może jego słowa nie wyraziły wszystkiego. Specjalnie nie odpowiedział dosłownie, bowiem uważał, że jego siostrzyczka mu teraz przeszkadza. Nie wiedział czego od niego chce, ale pojawienie się po tylu latach marnotrawnej Garroway wydawał się mu co najmniej dziwny. Po prostu podeszła sobie do niego i chciała porozmawiać. Pogoda może i była ładna, ale czy to był odpowiedni temat? Zwyczajnie nie był pewien czy chce kojarzyć od tej pory kawiarenkę z miejscem, gdzie może spotkać Rosemary. Jeszcze przestanie tutaj przychodzić, a prawdę mówiąc, to spodobała mu się kasjerka. Całkiem ładna. - Najwidoczniej Twój ojciec przekazał nam coś wspólnego w genach. - burknął na zabijanie wzrokiem. W końcu Rosemary doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak ojciec podchodził do swojego syna. Z pewnością nie był dzieckiem tatusia, o ile w ogóle kiedykolwiek go widywał. Właśnie dlatego też James uznał, że Thomas jest dla niego praktycznie obcym człowiekiem. A co do części o zwierzęciu, Starkey zwyczajnie się nie wypowiedział. Oczywiście nie uważał swojej siostry za jakąś bestię, ale na pewno nie była też do końca człowiekiem. Teraz zwyczajnie przewracał długopis pomiędzy swoimi palcami i cicho wpatrywał się w sylwetkę drugiej, najważniejszej osoby w jego życiu, zaraz po nieżyjącej matce. Paradoksalnie Rosemary wysunęła się na pierwsza pozycję pomimo tego, że od tylu lat ze sobą nie rozmawiali, dzieliło ich tyle spraw i zapatrywań na różne sprawy. Mimo tego Starkey nadal myślał o niej jak o nastolatce, która trochę zagubiona, ale jednak stoi przy jego boku i mają z tego powodu świetny ubaw. Teraz jednak naprawdę ciekawiło go to po co ma miejsce to całe spotkanie, dlaczego próbują rozmawiać tak, jakby nigdy nic się nie stało i najważniejsze - czego oczekuje od niego Rosemary. Nagle zebrało jej się na wyrzuty sumienia? A może to po prostu zapach kawy pobudził jej komórki mózgowe, które nagle zachciały zobaczyć się z ukochanym braciszkiem. - Przepraszasz? - zapytał cichym, niemalże niesłyszalnym głosem - Mnie? - dodał zaraz trochę śmielej, po czym odłożył definitywnie długopis na blat stolika. Teraz obiema rękoma przetarł swoją twarz, aby następnie oprzeć się o stół łokciami i z niedowierzaniem wpatrywać się w siostrę - A czy przeprosiłaś ojców, matki i rodzeństwo wszystkich trybutów, których zarżnęłaś dla pieniędzy? Mnie co najwyżej najzwyczajniej w świecie olałaś, ale innym zabrałaś to, co było dla nich najważniejsze. Nie zwróciłaś się nawet o pomoc, Rose. - zaczął swój wykład, wyraźnie podnosząc ton głosu, jednak nie na tyle, żeby krzyczeć. Nie rozumiał naprawdę wielu rzeczy, a to wszystko przez to, że wtedy byli młodzi. Nie potrafili dojśc do porozumienia, wytłumaczyć sobie wzajemnie własnych stanowisk, a przede wszystkim żadne z nich nie chciało słuchać. Właśnie dlatego James nie zważając teraz na swoją siostrę wychylił się nad blatem stołu i chwycił jej dłoń w swoją, mocno ją ściskając. - Dlaczego? Ta Rose, którą widziałem w telewizji nie była moją młodszą, słodką siostrą. Dlaczego? - powtórzył dwa razy jedno pytanie, ale musiał wiedzieć o co dokładnie chodzi. Może raz na zawsze sobie wszystko wytłumaczą, a dopiero później zaczną się żreć? Przecież to wcale nie jest takie trudne, jakby mogło się wydawać. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Cattleya Star Pią Lis 07, 2014 7:56 pm | |
| Była tylko dzieckiem przypartym do muru, które było zbyt dumne by wołać o pomoc. Za bardzo pewne swojej siły, wsparte adrenaliną budzącą się w chwili zagrożenia. Święcie przekonane, że nieważne jaka trudność czeka na nie w przyszłości, dzięki dobrej samoocenie będzie zdolne je przezwyciężyć. Naprawdę wierzyła, że wiara przenosi góry. Wydawało jej się, że igrzyska otworzą przed nią nowy, łatwiejszy świat, w którym nikomu niczego nie brakuje. Zupełnie tak, jakby chciała sobie zrekompensować wszystkie krzywdy, które spotkały ją w życiu. Nie chodziło już o same pieniądze, choć trzeba przyznać, że i ten cel jej przyświecał. Chciała odbudować straconą wiarę w lepsze jutro, dziecięcą ufność, że kiedyś wszystko się poukłada, a po burzy wyjdzie słońce. Teraz doskonale wiedziała, że to był najgłupszy pomysł jej w życiu. Ale wtedy wydawało się to takie piękne, idealistyczne. Utopia malująca się w ramach jej wyobraźni przysłaniała jej rzeczywistość, a przygrywała jej w tym młodzieńcza naiwność, że marzenia się spełniają. Sama wskoczyła na głęboką wodę. Sama była sobie winna. Ale też sama nauczyła się pływać. - Zapewne żałujesz, że rodziny się nie wybiera, prawda? - zapytała z przekąsem, bo jego odpowiedź wydała jej się bezczelna. Zawsze ma czas? Więc gdzie, do cholery, był przez te wszystkie lata? Gdzie był za każdym razem, gdy chciała ze sobą skończyć, żałując, że jej życie w ogóle się zaczęło? Gdzie był, kiedy po raz kolejny pociągnęła za spust? Co robił, gdy w nieprzespane noce dławiła się własnymi łzami? Nadal tłumaczył się, że nie posłuchała go raz, więc nie posłucha i drugi? Był święcie przekonany o jej winie, a nawet nie pomyślał, że gdyby włożył odrobinę więcej wysiłku, spróbował zrozumieć, teraz mogło być zupełnie inaczej. Człowiek widzi drzazgę w czyimś oku, a nie zauważa kłody w swoim. Nie był sędzią, ale zamierzał ją osądzać. Jeśli tak, to niech ją skaże. Na inne życie. - To jest również twój ojciec. A raczej nim był. - na wspomnienie o swoim ojcu coś drgnęło w jej sercu, poczuła dziwne ukłucie, zupełnie tak, jakby nadal ją to bolało. Pogodziła się z jego śmiercią. Szybciej niż komukolwiek mogło się wydawać. Nigdy nie sądziła, że śmierć jest czymś, czego powinna się bać. Zresztą, strach bywa twórczy. Napędza wyobraźnię, mobilizuje ducha. Jest lepszy niż instynkt, który pomimo wzbudzania nadludzkich sił, zupełnie blokuje myśli. A Rose zawsze reaguje instynktownie. W obliczu zagrożenia zawsze najpierw robi, potem myśli. Dlatego na początku wszystko ma piękne barwy, ale im głębiej w to brnie, tym bardziej wszystko blaknie. Jak to mówią - miłe złego początki, ale koniec żałosny. Nigdy nie chciała nikogo zranić swoimi czynami. Nie jest zła do szpiku kości. Próbuje na taką wyglądać, jakby dzięki temu los w końcu miał się jej przestraszyć i odczepić. Ale to nie działało, palenie za sobą mostów, by odciąć się od wrogów było bezcelowe. Bo od przodu przybywali kolejni, a zgliszcza, które zostawiała za swoimi plecami to jedyna droga ucieczki, której dopiero co się pozbawiła. Popadała z absurdu w absurd i zdawało się to nie mieć końca. - A czy oni - zaczęła zaciskając zęby ze złości. Nienawidziła krytyki. Nie po tym co przeszła. - Czy oni przeprosiliby, gdybym to ja została zabita? Czy ktokolwiek z nich przejąłby się moim losem? Wybacz, nie mam zamiaru nadstawiać się dla innych. Ja nie Chrystus. - czuła, jak mięśnie jej szczęki coraz bardziej się napinały, jakby zaraz miała rzucić się na własnego brata i rozszarpać mu aortę własnymi zębami. Może mieli rację. Może była bestią. - Już zapłaciłam za to, co zrobiłam na arenie. Karma zapukała w moje drzwi. Zostawiła po sobie chorobę dwubiegunową, nerwicę natręctw i myśli samobójcze. Między innymi. - dodała cicho, patrząc na niego z kamiennym wyrazem twarzy, jednak nie potrafiła sprawić, by jej oczy nie wyrażały całego bólu, który teraz czuła. James rozdrapał rany, które ledwo co się zabliźniły, jeszcze tylko brakowało, by posypał je solą. - Nie liczę, że będzie ci mnie żal. Przestałam szukać współczucia, bo przez dziesięć lat i tak nie było obok mnie nikogo, kto usłyszałby moje błaganie. Po prostu chcę, byś przestał patrzeć na mnie z nienawiścią, jakbyś chciał mojej śmierci. Wystarczy mi, że sama jej pragnę. - nie wiedziała jak zareaguje na to James. Oddychała ciężko, jakby wyrzuciła z siebie cały gniew, jaki w niej siedział. Kiedyś nie chciała go słuchać. Nie chciała, by ktokolwiek był przeciwny jej cudownym ambicjom. Wierzyła, że do odważnych świat należy. Zresztą, dalej tak sądzi. Oni szybciej umierają. Zadrżała, gdy złapał jej rękę. Otworzyła usta, jakby chciała o coś zapytać, ale żadne słowo nie potrafiło przejść jej przez gardło. Zbyt dużo wspomnień napłynęło przed jej oczy, uderzyła w nią fala uczuć, za którą tęskniła tak długo, że w końcu straciła nadzieję na jej powrót. Duma podpowiadała jej, by wyrwała dłoń z jego uścisku. Ale coś ją sparaliżowało, nie pozwalało na nic innego, oprócz wpatrywania się w ten jeden gest. Czuła ciepło. Nie wiedziała czy to z powodu jej lodowatych rąk, czy to po prostu wstyd, który znów zaczął w niej płonąć. - Wiesz, co stało się z tamtą Rose? - zapytała, ale nie czekała na jego odpowiedź. I tak by nie odpowiedział na to pytanie. - Zniknęła. Bezpowrotnie. Jest martwa jak jej ojciec i piętnastka trybutów, których pozbawiła ostatniego tchnienia. - wyszeptała, patrząc gdzieś w bok pustym spojrzeniem. Nie czuła nic. Zupełnie nic. Łzy nie płynęły już do oczu, gdy wspominała swoje szczęśliwe lata. Nie miała już czym płakać. Nie było niczego, do czego mogła wrócić. Nic już nie będzie takie samo jak kiedyś, więc po co się tym przejmować? Próżno liczyć, że czas się cofnie, kiedy nawet nie potrafi stanąć w miejscu. Delikatnie wysunęła dłoń z jego uścisku. Miała dosyć. Chciała wyjść, nie chciała przed nim pęknąć. Nie chciała pozwolić, by powiedział, że miał rację. Bo miał rację. Ale jej duma by tego nie zniosła, wiara w swoją wyższość była jedynym, co jej pozostało. - Zapamiętaj mnie taką, jaką kiedyś byłam, Jamie. - wyszeptała, po czym zamknęła oczy. Chciała się uśmiechnąć, pokazać mu, że go nie potrzebuje. Że jest tu tylko dlatego, by uderzyć jego dumę i sprawić, by zatęsknił. Ale nie potrafiła. Usta zadrżały parę razy, ale z każdą próbą jej serce coraz bardziej się zaciskało. Nie była już dzieckiem z jego wspomnień, ale chciała być. Przeklinała w duszy swoją cholerną dumę, która zrujnowała jej całe życie. Była gotowa wyjść. Jednak czemu nadal tu siedziała? |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Adwokat
| Temat: Re: Cattleya Star Sob Lis 08, 2014 3:22 pm | |
| To było właśnie źródło problemu – duma Rosemary. Swojej James pozbył się już w momencie, kiedy ojciec przestał się nim praktycznie zajmować. Co prawda przyznawał się do jego istnienia, ale był dla niego raczej obcym dzieckiem, niż ukochanym synem. A jeśli Garroway była dzieckiem, to chyba aż nazbyt idealistycznym jeśli sądziła, że przez śmierć innych osób będzie mogła sobie pozwolić na lepsze i dostatniejsze życie. Zresztą nawet jeśli to przecież miała swojego brata, z którym wszystko mogła omówić, uzgodnić. Po to mieli siebie nawzajem, żeby pomagać sobie w trudnych chwilach, wspierać się i podnosić na duchu. Tymczasem przez jeden samolubny wybór Rosemary i upartość Jamesa wszystko rozpadło się w drobny mak. Czy żałuje tego, że posiada taka, a nie inna rodzinę? Rodzina jest o tyle dziwna, że nieważne jaka tak naprawdę jest, to nigdy nie da się jej nienawidzić do samego końca. Tak samo było w przypadku Starkeya. Może i obecnie nie układało się najlepiej pomiędzy nim, a jego siostrą, ale nadal była najbliższą znaną mu osobą. Nie wybaczyłby sobie, gdyby kompletnie ją znienawidził. Tak samo, jak nie uważał, że ktoś może pozostać człowiekiem po zabiciu drugiej osoby, tak samo nikt dalej nie może mówić o człowieczeństwie, jeśli znienawidzi własne rodzeństwo. - Byłbym głupi, gdybym nigdy nie dziękował za to, ze mam siostrę. – on za to odpowiedział bez żadnego przekąsu. Zresztą to, że miał czas wcale nie oznaczało, że miał również i chęci. Nie zrozumiałby też dlaczego Garroway wymagała od niego, żeby był przy niej w tych chwilach, skoro ani razu nie dała mu znać o kłopotach? Jego rozumowanie było dość proste. Skoro wyruszyła z własnej woli na Igrzyska, skoro zabiła tam wszystkich trybutów bez najmniejszego zawahania i jeszcze potrafiła się cieszyć z wygranej, to najpewniej wiodła dostatnie życie z dala od trudów i problemów Dwójki. Czy właśnie nie to otrzymywali ludzie zostający w Kapitolu? Sława, pieniądze, uznanie. James nie miał pojęcia jak to naprawdę wszystko funkcjonuje, bo i skąd miałby je mieć? Siedział w swoim dystrykcie, uczył się i opiekował się matką. Czyżby jego siostra wymagała od niego czytania w myślach? Nie. To ona miała większą sposobność na utrzymywanie kontaktu, ale nie przerzucajmy się teraz w rozmiarach winy jednej i drugiej strony. - Dzięki niemu się narodziłem. To Ciebie uznawał za swoje dziecko, nie mnie. Ja byłem jedynie wypadkiem, który później stał się dla niego niewygodny. Nigdy nie spoglądał tak samo na mnie, jak na Ciebie, ale niech mu ziemia lekką będzie. O zmarłych nie wypada mówić źle. – niestety nie był w stanie zgodzić się z Rosemary. Tak, jak ona zawiodła się na Igrzyskach, tak on sam zawiódł się na Thomasie – mężczyźnie, który powinien sprawiać, że na usta Jamesa oraz jego matki wpływa uśmiech. Tymczasem ani razu nie przyczynił się do ich szczęścia, pomimo tych wszystkich prób, które podejmował młody Starkey. Laurki, wierszyki, nawet najbardziej wyszukane rysunki. Nic nie było w stanie ruszyć tego lekarza i zmusić go do chociażby okazania odrobiny miłości. Jedynym co James otrzymywał w zamian było odtrącenie i smutek w oczach matki, która nie mogła wybaczyć sobie, że syn nie ma prawdziwego ojca, który by się nim zaopiekował. Może i Rosemary posiadała ojczulka, ale James nigdy takiego nie miał i zdania niestety nie zmieni, o czym siostra dobrze powinna wiedzieć. Zawiódł się na Thomasie, zawiódł na całej linii. - Zapłaciłaś? Z tego co widzę, szukałaś jedynie ucieczki od problemów, a nie ich rozwiązania. Oni nie mogą już tego zrobić – nie żyją. Zresztą nawet gdyby żyli mogliby nikogo nie przepraszać, ale czy to powód, żeby samemu tego nie robić? Od kiedy patrzysz na innych, siostrzyczko? – nie mógł powiedzieć, ze wiadomość o myślach samobójczych go nie wstrząsnęła, ale mogli to zostawić na inną rozmowę. Teraz bowiem musiał zgrywać rolę twardego, starszego brata, który chce wyprostować parę spraw w życiu swojej ukochanej siostry. Może i się mylił, ale czuł, że Rosemary tego potrzebuje. W końcu teraz siedziała przed nim zagubiona dziewczynka, która szuka swojego pluszaka, a nie zwyciężczyni głodowych igrzysk. Oczywiście nią tez była, ale przecież dla Jamesa i tak pozostanie mała Rose, która jednak zboczyła z dobrej ścieżki i trzeba ją zaprowadzić za rękę na dobre tory. Oczywiście przy tym sam musiał wystawić się na nie lada próbę, ale w momencie kiedy zobaczył ją po tylu latach postanowił, że może warto podjąć tę próbę i wziąć na swoje barki również trochę jej ciężaru. A będzie naprawdę ciężko zważywszy na to, co przed chwilą zasugerowała Rose. Zazwyczaj spokojny James w jednym momencie zagryzł mocniej wargę tak, że poleciała z niej delikatnie krew, uniósł do góry rękę i uderzył nią w blat stołu. Zaraz jednak zorientował się co właśnie zrobił i rozejrzał dookoła z przepraszającym wzrokiem, po czym znowu wrócił do patrzenia się prosto w oczy siostry. - Nigdy, ale to nigdy nie sugeruj, ze kiedykolwiek chciałem Twojej śmierci. Nawet się nie waż. – niemalże warknął, wypowiadając te słowa. Garroway naprawdę nie mogła znaleźć lepszej płachty na byka, jakim jest James. Mężczyzna kochał swoją siostrę najbardziej ze wszystkich znanych mu osób, a ona pomimo tego miała czelność powiedzieć coś takiego. Myślała, że przez te dziesięć lat nie zastanawiał się jak się ma? Jak układa się jej życie? Czy w ogóle jeszcze o nim pamięta? A może miał siedzieć sobie spokojnie w domu i spoglądać beztrosko w telewizor. Nie! Ta kwestia dręczyła go niemalże każdego dnia, każdego wieczora, kiedy w mieszkaniu zrobiło się na tyle cicho, że dało się słyszeć jedynie cykanie zegara. Do tej pory wozi ze sobą ich wspólne zdjęcie z dzieciństwa. Jedno zawsze znajduje się w jego portfelu, a drugie – większe, oprawione jest w ramkę i wędruje z nim do każdego nowo wynajętego mieszkania. Nie był takim skurwysynem na jakiego wyglądał, albo jakim chciała go widzieć Rosemary i niestety nigdy takim się nie stanie, chociażby miało to jej pomóc. Teraz jednak słuchał czegoś, z czym oczywiście za żadne skarby by się nie zgodził. Jego mała siostrzyczka nie mogła zniknąć bezpowrotnie. Mogła się zmienić, mogły ją przykryć złe i nowe doświadczenia, ale Starkey był niemalże pewien, że gdzieś w środku nadal znajdzie tę małą dziewczynkę, która zawsze się do niego przytulała na powitanie. Tę, która uśmiechała się od ucha do ucha i uciekała od niego, kiedy ganiał ją z przeróżnymi robakami. Byli dziećmi, ale potrafili docenić swoją obecność potrafili się razem śmiać, bawić i pocieszać się wzajemnie. To na pewno nie zniknęło, chociaż stali się już o wiele starsi, na pewno… - Rose… – szepnął, kiedy ta wysunęła rękę z jego uścisku. Był jej już tak obcy, że nawet nie mógł potrzymać jej za rękę? Twarz Jamesa wyrażała teraz nieopisany strach. Nie obawiał się on jednak w żadnym wypadku Rosemary. W tej jednej chwili uświadomił sobie co stracił przez te dziesięć lat i co może stracić przez kolejne, jeśli nie odrzuci swojego durnego poczucia sprawiedliwości dla rodziny. Może i Garroway nie płakała, ale nie oszuka swojego brata, który spędzał z nią niemalże każdy dzień. Widział, jak nerwowo przełyka śline, jak ucieka ze swoim wzrokiem. Dostrzegał również w jej oczach niewyobrażalny ból – zupełnie tak, jakby spoglądał swego czasu we własne odbicie. On jednak miał matkę, która pomogła mu się wydobyć z tej nieskończonej dziury, a Rose? Rose twierdziła, że nie miała nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić. Właśnie dlatego całkiem normalnym wydawało mu się to, co zaraz zrobił. Można nawet powiedzieć, że był to swego rodzaju automatyzm, wyuczone zachowanie, które pozostało mu jeszcze z dawnych lat. Jeśli Rose nie chciała wstać ze swojego miejsca, to zrobił to jej brat. Zamiast jednak skierować swe kroki w stronę wyjścia, ten podszedł do niej i przykucnął zaraz obok jej krzesła tylko po to, aby finalnie objąć ją ramionami i przytulić do siebie. Tak po prostu, jak za dawnych lat. Zdał sobie jednak sprawę, że nie tylko Rose tego potrzebowała. Jemu tez zrobiło się o wiele lżej, chociaż ten mały gest jest pewnie dopiero początkiem stromej drogi pod górę. Postanowił się go jednak podjąć, bo dlaczego miałby nie spróbować? - Nie ma potrzeby. Moja mała Rose jest tutaj, przede mną. Chcesz mi wmówić, że przytulam obcą kobietę? – zapytał ją szczerze, chociaż w jego głosie dało się wyczuć lekkie rozbawienie. Tak. Rosemary Garroway była jego siostrą i jak dziesięć lat temu nikomu nie udało się im wmówić, ze jest inaczej, tak samo teraz James nie zamierzał w to wierzyć. Może i się pokłócili, może i będą się kłócić dalej, ale przecież rodzeństwo zawsze znajdzie jakąś nić porozumienia. Właśnie dlatego są rodzeństwem. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Cattleya Star Sob Lis 08, 2014 9:07 pm | |
| Rose niegdyś mogła szczycić się wieloma rzeczami. Wybitnym zwycięstwem, egzotyczną urodą, niebywałymi zdolnościami medycznymi. Teraz to wszystko straciło swoje pierwotne znaczenie, wyblakło na tle takich priorytetów jak zdolność do przetrwania, władza. Może nie straciła żadnej z tych rzeczy, ale kto dzisiaj zwracał na nie uwagę? Szczerze mówiąc, każdy miał gdzieś świat za czasów Snowa. Teraz pozostała jej tylko duma, ta sama, która towarzyszyła jej od samego początku. Używała jej jako tarczy, wspomagając się nabytym chłodem i wyrachowaniem. Przekonana, że zawsze może odpłacić się pięknym za nadobne, bo nie jest od nikogo gorsza. Zaślepiona sztucznymi ideałami, głucha na wołania rozsądku, kiedy jeszcze był zdrowy. Nie spodziewała się, że to, czemu pragnie oddawać hołd, jest największym złem. Nie mogła przewidzieć, że wszystko co robi, prędzej czy później odbije się rykoszetem i uderzy w nią. Niestety nie mogła się wycofać, nie potrafiła przestać próbować. Nie umiała pogodzić się z myślą, że jednak nie jest taka wspaniała. Ale płynęły z tego korzyści, każdy medal ma dwie strony. Dzięki ciągłym porażkom stała się odporna na przeciwności losu, jej próg bólu był tak wysoki, że zranienie jej po raz kolejny wydawało się niemożliwie. Żyła przekonaniem, że żeby wygrać trzeba grać. Nadal nim żyje. Jednak nie zależy jej już na wygranej, pogodziła się ze sromotną porażką, jaką teraz było jej życie. Była grzesznicą, jak wszyscy inni, która po prostu czołgała się po ziemi, licząc, że ktoś w końcu pomoże jej wstać. Straciła wolę walki, która niegdyś była jej cechą rozpoznawczą. Starając się pozbyć złych wspomnień, pozbyła się siebie. - Co ci z takiej siostry? - uważała się za czarną owcę rodziny. Była święcie przekonana, że jej ojciec teraz przewraca się w grobie jak perpetuum mobile. Gdyby żył, zapewne wydziedziczyłby ją z tego, co miał. Niewiele posiadał, ale zrobiłby to tylko po to, by oficjalnie ją wykląć. Bo właśnie na to zasługiwała. Rzuciłaby się w ogień za swoimi głupimi marzeniami. Dla idei się zastrzeli. Wiedziała czemu James nie przejawiał chęci porozumienia. Na początku winiła o to jego, potem siebie. Teraz było jej wszystko jedno. Miała gdzieś, czy ktokolwiek jej wybaczy. Zdawała sobie sprawę, że niczyja łaska nic tu nie da, dopóki sama nie postanowi wstać po raz kolejny. Ale jak się podnieść, kiedy mary przeszłości i widmo marnego końca, który sama sobie ufundowała, cały czas ciągną cię w dół? Jak pokonać coś, z czym się oswoiłeś, bo towarzyszyło ci odkąd tylko sięga pamięć? Koszmary stały się dla niej rzeczywistością, rutyną, powtarzającym się regularnie cyklem. Gdy budziła się cała spocona w nocy, często zalana łzami, po prostu wycierała twarz i szła spać dalej. Cierpienie przestało robić na niej wrażenie. Ale wina była obopólna. I ona i on byli zbyt zapatrzeni w siebie, zbyt uparci, by przyznać się do błędu. By sobie przebaczyć. By raz na zawsze zapomnieć. - On... On chciał cię widywać. - wyznała, przygryzając lekko dolną wargę. - Ale moja matka była wściekła, cały czas czyniła mu kąśliwe uwagi. Potrafiła dzień w dzień skakać mu do gardła. A on w końcu się poddał. Nie chciał się kłócić. - podsumowała, wzruszając ramionami. Westchnęła ciężko, upijając łyk kawy. Skrzywiła się, nie znosiła jej smaku. Ale czego nie robi się dla pracy. - Nigdy ci tego nie powiedziałam, bo i tak było ci wystarczająco przykro. - przed jej oczami pojawiły się te wszystkie akty zazdrości Elle, których kilkanaście lat temu nie rozumiała. Budzenie się w nocy przez krzyki, ślęczenie na schodach i podsłuchiwanie kłótni o obowiązek. Nie potrafili dojść do porozumienia o powinność jej ojca. Jej matka uważała, że rodzinę można mieć tylko jedną, więc jeżeli zależy mu na swoim synu, powinien odejść. Pamiętała jak zbierało jej się na płacz, ale dzielnie powstrzymywała każdy dźwięk, by nie zostać złapaną na wściubianiu nosa w nieswoje sprawy. Nie wiedziała, czemu nie mogą po prostu być jedną wielką rodziną. Wtedy wszystko wydawało się takie łatwe, rozwiązanie było oczywiste. Dopiero po latach zrozumiała, że jej matka przez całe życie nie potrafiła się pogodzić z wyskokiem Thomasa. Nie kiedy przed twoimi oczami biega i się śmieje żywe przypomnienie, jakim był James. - Tak, wiem, jestem zepsuta do szpiku kości, sama do tego doszłam. Skończysz już po mnie jeździć, czy może nadal pragniesz się na mnie wyżyć za te wszystkie lata? Piękny sposób na nadrobienie zaległości, braciszku. - chciał zgrywać zimnego drania? Rose też potrafiła być wredną suką, to nie była dla niej sztuka. Tak długo grała wyrachowaną, że sama się taka stała. Sarkazm wszedł jej w krew. Może i potrzebowała teraz twardej ręki, która sprowadzi ją do pionu. Może było trzeba jej kogoś, kto w końcu otworzy jej w oczy i nie będzie się z nią cackać. Ale nie miała najmniejszego zamiaru pokazać, że to właśnie to, co teraz okazałoby się zbawienne. Znowu odzywała się ta cholerna duma, pieprzone przekonanie o swojej szlacheckiej wyższości, która była niczym więcej, niż imaginacją. Nie można zaprzeczyć, że Rosemary posiada niezwykle bujną wyobraźnię. Co prawda niezbyt kolorową, panują tam tylko odcienie szarości i czerwień, bo to właśnie szkarłat jest kolorem przelewanej krwi. Ulżyłoby jej, gdyby James chciał chociaż na chwilę wejść w jej skórę i poczuć, jak to jest nie widzieć słońca. Jednak w jej mniemaniu się na to nie zbierało. Podskoczyła na krześle przestraszona, odruchowo zaciskając oczy i chowając głowę, gdy uderzył w blat. Była znerwicowana, każdy głośniejszy dźwięk, gwałtowny ruch zrywał wszystkie jej mięśnie do stanu gotowości. Szurnęła głośno krzesłem, patrząc z przerażeniem na Jamesa. Nigdy nie widziała, żeby tak wybuchnął. A przynajmniej nie potrafiła sobie tego przypomnieć. Dopiero po dłuższej chwili wszystko wróciło do normy. Nadal jednak starała się uspokoić nierówny, płytki oddech, którym o mało co się nie zachłysnęła. Zrozumiała jego słowa, uderzyły w nią jak ostrza, przebijając ją na wskroś. Nie potrafiła mu odpowiedzieć. Jedyne, na co umiała się teraz zdobyć, to patrzenie w jego oczy z przerażeniem. Nie spodziewała się takiej reakcji, a tym bardziej nigdy nie wyobrażała sobie, iż ktokolwiek sprawi, że zabraknie jej języka w gębie. Siedziała wbita w krzesło, bojąc się chociażby ruszyć. Zamknęła usta, czując, że drżą zupełnie tak, jak jej dłonie. Rose wyimaginowała sobie dużo rzeczy. Nie była do końca zdrowa psychicznie. Cóż się dziwić? Gdyby każdy przeszedł to, co ona, świat byłby wielkim szpitalem dla obłąkanych. Dzielnie się jednak trzymała, nadrabiając chorymi wyobrażeniami to, czego nie potrafiła sobie wytłumaczyć. Czemu James się nie odzywa? Bo mnie nienawidzi. Dlaczego nie wiedzie mi się w życiu? Bo jestem porażką, która żyje tylko po to, żeby cierpieć. Po co w ogóle jeszcze żyję? Bo jestem tchórzem, który boi się to skończyć raz, a dobrze. Niedziwnym było więc, że przeżyła szok, kiedy prawda okazała się inna, niż jej psychotyczne oczekiwania. Jej nieprawdziwy obraz rzeczywistości zderzył się z realnym światem i roztrzaskał na miliony kawałków. Nie miała siły ich zbierać i bawić się w układanie puzzli. Ale może to i dobrze. Kłamstwo nie jest czymś, czym powinna się upajać. Głęboko wątpiła, że Rose z przeszłości jeszcze żyje. Jedyne co się zgadzało, to nazwisko. Nie była taka, jaką pamiętał ją James. Na dotyk reagowała agresywnie, odsuwała się. Nienawidziła tłumów, ich oddechów. Nie była entuzjastyczna. Nikomu nie rzucała się na szyję, bo nie wyrażała radości. Nie miała się z czego cieszyć, więc przestała się szczerze uśmiechać. Potrafiła wymusić śmiech, ale nie był niczym innym niż głuchym dźwiękiem niepodobnym do prawdziwego. Na robaki reagowała obojętnie albo je zabijała bez mrugnięcia okiem, bo jeżeli śmierć człowieka nie robiła na niej żadnego wrażenia, czemu to miałoby zrobić? Czy taka ponura osoba jest warta uwagi? - Jestem martwa w środku. - odpowiedziała równie cicho, słysząc dźwięk swojego imienia. Pomyślała, że chciałaby się teraz rozpłakać, przynajmniej by jej choć trochę ulżyło. Ale nie potrafiła uronić nawet jednej łzy, chociaż czuła, jak piekły ją oczy. Nie zamierzała go oszukiwać. Po prostu nie mogła uwierzyć, że komukolwiek jeszcze na niej zależy. Myślała, że to podstęp, jak zawsze, więc chroniła się za kamienną kurtyną ignorancji, by uniknąć kolejnego ciosu. Ale ściana była słabsza z każdą chwilą. Rozpadała się, coraz słabiej chroniąc ją przed jej własnym upadkiem. Kiedy wstał, naprawdę sądziła, że wyjdzie. Uznała, że się zawiódł i ma dosyć jej widoku. Nie była zdziwiona, wręcz przeciwnie - była na to przygotowana. Zrezygnowana spuściła głowę i wbiła wzrok w swoje kolana, odpływając w świat zmartwień tak mocno, że nie wiedziała, co się dzieje, gdy ją przytulił. Mur obronny runął w mgnieniu oka, cała duma odpłynęła, przestała mieć znaczenie. Położyła głowę na jego ramieniu i wypuściła całe powietrze, jakie miała w płucach. Odetchnęła z ulgą. Słysząc jego słowa uśmiechnęła się do siebie blado, ale nie mogła powiedzieć, że nieszczerze. Nie chodziło tu o rozbawienie tym, co powiedział. Gdzieś tam w głębi jej duszy zapłonął płomyk nadziei. Ledwie się tlił, jednak się pojawił. Przez jej myśl przemknęła blada wizja lepszego jutra, która wydawała się przepaść jak kamień w wodę wiele lat temu. - Wyjdźmy stąd. - szepnęła błagalnym tonem tuż obok jego ucha. - Ściany mają uszy. - dodała, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że naprawdę chce mu wiele powiedzieć, ale to nie jest dobre miejsce. Ludzie są wścibscy, a jej sytuacja nie była na tyle stabilna, by mogła pozwolić sobie na publiczne opowieści o sobie. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Adwokat
| Temat: Re: Cattleya Star Wto Lis 11, 2014 5:25 am | |
| Przekroczyłaś limit o trzy słowa. :(
Może i dla niej straciło to znaczenie, ale za to Starkey nadal mógł twierdzić, że jego siostrzyczka jest tak samo bystra i piękna jak kilka lat temu. W końcu dla niego nie zmieniła się wcale tak znacznie. Owszem, z pewnością urosła i dojrzała, ale nadal miała ten charakterystyczny typ urody, który przyciągał do niej płeć przeciwną. Ile to on kolegów musiał odstraszać kiedy mieszkali w Dwójce? Nie to, że bał się o Rose, ale zwyczajnie nie uważał, żeby tamci nastolatkowie byli dla niej wystarczająco dobrzy. Zresztą to było jego ukochana siostra, a nie czyjaś dziewczyna. Wiadomo do czego chcieli ją namówić, do czego przekonać? On musiał się nią opiekować, a opieka wliczała w to również ochronę przed natrętnymi absztyfikantami, którzy czyhali na jej niewinność. Nie poznawał w jej jednak jednego – słabej woli. Zawsze żył w przekonani, że pomimo jego nieobecności przy jej boku Garroway daje sobie jakoś rade. Była twarda, harda, nieugięta, a przynajmniej taką ją zapamiętał. Zresztą skoro nie odzywała się do niego tyle lat, to oznaczało to, że nadal taka jest. Tak przynajmniej należało na to zdrowo spoglądać. Tymczasem widzi przed sobą siostrę, która zamiast trzymać wysoko głowę zadaje głupie, niedorzeczne wręcz pytania. Po co mu taka siostra? A po co Ziemi potrzebne jest Słońce? Czemu przy mieszkaniach rośnie trawa, a nie kokosy? Przecież to było oczywiste. - Kiedy przestałaś w siebie wierzyć? Czemu patrzysz na wszystko przez pryzmat przydatności? Jesteś moją siostrą. Nie jesteś narzędziem, żebyś była mi do czegoś potrzebna. Chcesz zrobić z siebie męczennicę zamiast stanąć prosto? Czy Ty aby na pewno jesteś Garroway? – zapytał już trochę hardziej, żeby doprowadzić ją do porządku. Gdy usłyszał to pytanie, z początku było mu jej nawet szkoda, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że takim zachowaniem nic nie osiągnie. Kiedy ktoś się nad sobą użala są jedynie dwa wyjścia. Albo rozpieszczanie go i liczenie na to, że podniesie się sam, albo też porządna terapia szokowa. Na razie Starkey spróbował użyć tego drugiego, ale w małej dawce. Jeśli zobaczy w oku swojej siostry ten charakterystyczny błysk i wolę walki, to najwyżej będzie kontynuował. Niech mu się stawia, niech go wyklnie, ale niech też oczyści umysł z tych wszystkich niepotrzebnych pierdół, które zaburzają jej normalny tok myślenia. Z dołka nie wychodziło się łatwo, więc niech lepiej będzie przygotowana na parę poświęceń, a być może i powrót łez, których nie wylewała już przez tak długi czas. James nigdy nie postrzegał też Rosemary jako czarną owcę czy innego murzyna. Nie była wyrzutkiem, nie była wyklęta z rodziny. Szczerze mówiąc, matka chłopaka często truła mu głowę o to, aby pierwszy wyciągnął rękę do siostry, bo rodzeństwo nie powinno się kłócić. On jednak był tak samo uparty jak Garroway. Ironiczne jest to, że właśnie w takich sytuacjach najbardziej był widać ich podobieństwo. Patrząc na aparycję naprawdę niewielu ludzi stwierdziłoby, że są spokrewnieni, ale jeśli porównać ich charaktery, to wszystko naprawdę powoli się rozjaśnia. Upartość, zawziętość, przekonanie o własnej racji – to wszystko łączyło tę dwójkę i jednocześnie często było ich zguba. - Co to zmienia? Porzucił mnie, bo byłem niewygodny. Próbował o mnie walczyć? Czy Ty siebie słyszysz? Porzucił swojego syna, porzucił moją matkę, uciekł od odpowiedzialności, nie przyznawał się do mnie, bo „nie chciał się kłócić”? Otwórz oczy. – warknął po raz kolejny, bowiem to akurat był dla niego niezwykle wrażliwy temat. Do tej pory pamięta cierpienie matki, jej łzy w oczach i zapewne wielką dziurę w sercu, jaką pozostawił po sobie Thomas. Zabawił się, nieodpowiedzialnie wpadł, a następnie podkulił ogon tylko dlatego, ze tak kazała mu żonka. Tak z pewnością nie zachowuje się dorosły i poważny mężczyzna, który jeszcze jako doktor chciał być autorytetem dla innych. To, że Rose nic nie mówiła swojemu bratu w niczym nie pomogło. On doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak to wszystko wygląda. Może i miał wtedy tylko parę lat, ale wiedział kiedy jest dla kogoś problemem. Właśnie dlatego sam również uznał, że nie miał i nigdy nie będzie miał żadnego ojca. Urodził się tylko dzięki matce, dzięki niej mógł dalej żyć i również dzięki niej znalazł się w Dzielnicy Rebeliantów, a nie pod jakąś zniszczoną ścianą w biednej dzielnicy czy też kwartale ochrony ludności cywilnej. Thomas nie miał tutaj nic do gadania. - Zepsuta? – zapytał, niemalże prychając pod nosem. Terapii szokowej ciąg dalszy – Ty nie jesteś zepsuta. Ty jesteś tchórzliwa. Uwierz mi, że wiem co mówię, bo pracuję z wieloma psychopatami. Oni nie boją się swoich czynów, nie uciekają przed nimi, mówią o nich otwarcie. Ty boisz się stawić czoła rodzinie zabitych. I w tym stanie nie muszę się na Tobie nawet wyżywać, siostrzyczko. Sama doskonale to robisz, więc zaciśnij te swoje dwie półkule, na których siedzisz i spójrz na świat racjonalnie. – znowu wypowiadał się trochę ostro, ale uważał, że to było potrzebne. Pomimo tego, że przed nim siedziała teraz rozzłoszczona Rosemary, to on i tak widział swoje. Wystarczyło tylko nie spoglądać na mimikę i to, co dziewczyna chce, żeby inni widzieli. Co to takiego była? Siła, zdecydowanie, bezduszność, wredotę. Tymczasem Starkey doskonale przejrzał tę maskę, którą założyła na twarz. Naprawdę myślała, że go tym zmyli? W środku widział przestraszoną kobietę, która chowa głowę pomiędzy swoimi kolanami, żeby nie widzieć okropieństw jakie rozgrywają się dookoła niej. Zbyt słaba, żeby cokolwiek z nimi zrobić, ale jednocześnie zbyt dumna, żeby przyjąć od kogokolwiek pomoc w sposób jawny. Właśnie dlatego James zdecydował się wbić coś do tej jej upartego łba poprzez słowa, na które na początku może być zła. To jednak sprawi, że już po samej kłótni będą do niej wracały i na trzeźwo zapewne oceni je w zupełnie inny sposób. Chciał unieść się dumą? Proszę bardzo. Jej ukochany braciszek był tutaj po to, żeby wspiąć się jeszcze wyżej i z całej siły zdeptać jej wybujałe ego, które wreszcie zmniejszy się z rozmiarów wielkiego słonia do tych mieszczących się w normalnym człowieku. Na razie to wszystko wychodziło jej uszami, więc wypadałoby z niej spuścić trochę powietrza. I wtem, jak na zawołanie, zobaczył w oczach Garroway strach. Kto by pomyślał, że jeden niekontrolowany wybuch emocji i dobitne pokazanie tego poprzez uderzenie ręką w stół, będzie potrafiło przygasić tak niedawno jeszcze energiczną dziewczynę. Naprawdę bała się małego wybuchu złości brata? Nie podniósł na nią ręki, nie zbliżył się za mocno, nie zamierzał jej nawet uderzyć. Zwyczajnie na nią krzyknął, żeby doprowadziła się do porządku. Ona jednak zareagowała naprawdę niespodziewanie. Zamiast stanąć i oddać mu tym samym, ta skuliła się niczym mała kaczuszka i zamknęła oczy. Starkey nie wiedział o co chodzi, ale może jednak faktycznie coś ją dręczyło? I to dość mocno, skoro z miejsca przyjmuje postawę obronna charakterystyczną dla ofiar prześladowania domowego – takie wnioski wysnuł na podstawie doświadczenia nabytego w pracy. Rose jednak nie miała racji. Nie była nikim, nie była kimś niewartym uwagi. Wielokrotnie Starkey to podkreślał, ale napiszę to jeszcze raz – była jego siostrą i zostanie nią nawet wtedy, kiedy zabiła kilkanaście czy też kilkadziesiąt osób. Rodziny się nie wybiera i nieważne co by zrobiła, nadal nią zostanie. Co prawda można było temu zaprzeczać, jak sam James w przypadku swojego ojca, ale mimo wszystko w sercu zawsze pozostaje ta jedna nitka więzi, która ciągnie cię do drugiej osoby niezależnie od tego, jak bardzo będziesz chciał się odciąć. Dlatego też James nigdy ostatecznie nie porzucił Rose, dlatego też nie mógłby jej znienawidzić i zostawić w takim stanie, jaki teraz reprezentowała. Oczywistym było to, że potrzebuje teraz pomocy, a rodzeństwo powinno sobie w takich sytuacjach pomagać niezależnie od tego, co zaszło pomiędzy nimi w przeszłości. Właśnie dlatego też trzymał dziewczynę w swoich ramionach stanowczo, a jednak pomimo tego z wyczuwalną czułością. Nie mógł znieść tego, że uważa się za martwą środku. Kiedy usłyszał te słowa, jego również coś ukuło. Rosemary nie jest takim człowiekiem. Powinna się śmiać, uwielbiać ludzi, przebywać wśród nich i zdobywać coraz to nowszych przyjaciół. Od tej pory taki właśnie cel postawił sobie James i zamierzał konsekwentnie do niego doprowadzać. Jednak kiedy Rose się odezwała, sam Starkey nie wypuścił jej momentalnie z uścisku. Zamiast tego odsunął się od niej powoli, cały czas trzymając ręce na jej ramionach i jeszcze przez chwilę wpatrywał się z nią z wymalowanym subtelnym uśmiechem na wargach. Na sam koniec przeniósł prawą dłoń na głowę siostry, delikatnie wichrząc jej włosy. Pozostało tylko zebrać swoje rzeczy do jednej kupy, wsadzić je do aktówki i podać rękę Garroway. Kiedy to ostatni raz trzymał siostrę za rękę? Tego już nie pamiętał. - Lepiej wiesz gdzie będzie wystarczająco cicho. – powiedział do niej, odnosząc się oczywiście do ewentualnych podsłuchów, chociaż dla postronnych ludzi mogło to brzmieć całkiem zwyczajnie. W końcu dwójce mogła po prostu przeszkadzać tutejsza muzyka, tutejsi ludzie czy też zwyczajnie panująca w środku atmosfera. Co prawda żadne z nich nie dopiło swojej kawy, ale to zawsze mogą nadrobić po tym, jak wyjaśnią sobie już parę najistotniejszych spraw, a trzeba było powiedzieć, że mają do nadrobienia około dziesięciu lat. Rozmowa z pewnością za szybko się nie skończy, a przy okazji zostanie wyrzucone naprawdę wiele brudów. Drzwi delikatnie skrzypnęły, a dwójka znalazła się już na świeżym powietrzu. Teraz pozostało jedynie kierować się w stroną, którą wskażę siostrzyczka i zapewne dotrą do jakiegoś cichego i przyjemnego miejsca. Takie przynajmniej były zamierzenia.
z/t x2 |
| | | Wiek : 30 Zawód : Wiceminister Finansów i Skarbu Państwa Przy sobie : Dokumenty, klucze, telefon, drobne, cygaro, zapalniczka Znaki szczególne : Blizna na prawym policzku.
| Temat: Re: Cattleya Star Pią Lut 13, 2015 7:55 pm | |
| |dzień przed grą w mieszkaniu
Ostatnie parę dni było nadzwyczaj męczące. W ministerstwie wrzało, wszyscy załamywali ręce i przeliczali możliwe straty finansowe wywołane nieustającymi ulewami i występującą z brzegu rzeką. Tworzyli nowe szacunki, rozplanowywali wydatki poświęcone na naprawy, szukali drogi do odciążenia budżetu. Byłem tym zmęczony, chciałem odpocząć od ciągłej obecności ludzi, nieustającego szumu i nadgodzin, jednak i to nie miało mi być dane, w końcu już jutro mieli wprowadzić się do mnie nieznajomi. Dwie osoby, a jakże by inaczej. Jednym z cudownych przejawów szukania oszczędności gdzie było to tylko teraz możliwe było właśnie kwaterowanie osób z terenów zagrożonych zalaniem u innych mieszkańców. Było to rozwiązanie o wiele tańsze, niż wynajęcie poszkodowanym pokoi w hotelu, nawet jeśli gwarantowało się zwrot kosztów utrzymania niespodziewanych gości. I naprawienia wszelkich możliwych szkód. Nie byłem zadowolony z perspektywy, choćby krótkiego, mieszkania z obcymi ludźmi, jednakże nie mogłem z tym niczego zrobić. Jako przedstawiciel rządu, pracownik Ministerstwa, z którego wyszła idea takowego zachowania, musiałem stanowić pewien wzór zachowania. Nawet jeśli oznaczało to ciągłe zaciskanie zębów, sztuczne uśmiechy i psychiczne katorgi. Musiałem to znieść, a by jakoś to sobie ułatwić postanowiłem całość potraktować jako trening. Przecież już wkrótce ktoś inny miał pojawić się w moich progach i zostać w nich na co najmniej najbliższy rok, zyskując wszelkie przywileje i prawa związane z zamieszkiwaniem tam. Oraz noszeniem mojego nazwiska. Westchnąłem ciężko, po czym odsunąłem od siebie te myśli. Jeszcze jeden wieczór miałem mieć w miarę normalny, nie było co zamartwiać się przed czasem. Odetchnąłem głębiej parkując samochód jak najbliżej wejścia do kawiarni, w której miałem spotkać się z Arielle. Zerknąłem na zegarek by upewnić się czy jestem na czas, a gdy okazało się, że mam jeszcze ponad dziesięć minut, spokojnie sprawdziłem więc czy aby na pewno zabrałem ze sobą wszystkie potrzebne rzeczy z biura, po czym złapałem za parasolkę i wysiadłem z samochodu. Chłodny powiew sprawił, iż niemal natychmiast pożałowałem nie zapięcia narzuconego na ramiona płaszcza, mimo iż do przejścia miałem zaledwie parę kroków. Wnętrze kawiarni było przyjemne, ciche i ciepłe w odbiorze i właśnie dlatego, jeszcze zza czasów poprzedniego pobytu w Kapitolu, było one moim ulubionym miejscem. Przychodziłem tu, gdy chciałem uniknąć półświatka elit, odetchnąć i zamówić dobrą kawę oraz smaczne, domowe ciasto. Od powrotu do miasta po rebelii nie pojawiłem się tutaj jednak jeszcze ani razu, dzisiaj więc miałem dopiero się przekonać czy poziom lokalu, wcześniej jak na moje gusta wystarczający, nadal jest taki sam. Zamówiłem kawę, a następnie skierowałem się w stronę wolnego stolika i usiadłem przy nim czekając na przybycie kuzynki. |
| | | Wiek : 26 Przy sobie : zdobiony sztylet, 3 zatrute strzałki Znaki szczególne : blizny na ramieniu, rozległa szrama na lewym boku w kształcie dwójki
| Temat: Re: Cattleya Star Pią Lut 13, 2015 11:04 pm | |
| dzień po spacerku z Mejsi /
Kiepski dzień? Już początek dnia okazał się złowróżbny. Zamiast radośnie powitać dzień i odwzajemnić uśmiech promieniom słońca wpadającym przez żaluzje w oknie, Arielle ucałowała sęki drewnianej podłogi. Zaplątała się w pościel i jedynie nogi miała jeszcze na łóżku. Ze skrzywieniem przypomniała sobie wizje z nocnego kina, jakie kochany mózg fundował jej niemal każdego wieczora. Jasne paski światła przecinające pokój dziś nie zachwycały, a wręcz irytowały przewrażliwione źrenice. Zapragnęła nagle, by ktoś zrobił jej białą herbatę i jeszcze raz obudził. Może faktycznie powinna znaleźć mądrego kota. Miała dużo czasu do momentu, gdy wszyscy porządni obywatele Kapitolu zakończą swój dzień pracy, by móc przyjemniej wykorzystać swój wolny czas i udać się na umówione spotkania. Zrobiła więc krótką, intensywną rozgrzewkę, sprawdziła, jak bardzo wrażliwe źrenice są dziś spostrzegawcze (czego objawem jest światłowstręt? czy już umiera?), wyjęła chłodzoną w lodówce masę, wyłożyła nią blachę na tartę, wsunęła do rozgrzanego piekarnika, wpadła do sąsiada mieszkającego pod nią, by dostarczyć lekarstw, o które prosił zeszłego dnia, zapomniała później o tym piekarniku i przypiekła sobie zewnętrzną stronę dłoni, więc następne minuty obfitowały w syki, a zapach maści uśmierzającej ból wypełniał całe mieszkanie. Już czas. Przecież ten dzień nie będzie zły. Czekał na nią Cas. Niczym jasny punkt na tym padole bólu. Ta myśl sprawiła, że Arielle szybko owinęła dłoń bandażem, nie bardzo odcinającym się od jej bladej skóry, i wypadła na zewnątrz. Chłodny wiatr zaszczypał w policzki. Schowała ręce w kieszeniach, szyję ukryła w ramionach. Ciemne kłęby nad głową przesuwały się w stronę centrum miasta. Zastanawiała się, jak wyglądał dzień Lancastera. Teraz. Gdy miał na dębowym biurku odpowiednią pozłacaną tabliczkę… I może jeszcze nazwisko na drzwiach? Arielle nigdy nie była w siedzibie rządu. Mogła jedynie przypuszczać i wyobrażać sobie odzianego w drogie ubrania kuzyna siedzącego nad ważnymi dokumentami. Dziesięć lat temu nie powiedziałaby, że tak to się wszystko potoczy. I gdy już prawie była na docelowej ulicy, poczuła, jak jakaś niemiła starsza pani z paskudnym uśmiechem wylewa na nią cały basen wody. Ludzie zaczęli biec w stronę zadaszeń, by przeczekać ulewę, więc i Blake popychana dobiegła w rekordowym czasie do kawiarni. Wpadła do niej i musiała się powstrzymać, by już w progu nie otrzepać niczym zmokły kundel. Sweter ważył dziesięć kilo więcej, a włosy przykleiły się do zaczerwienionych policzków. 5 tragicznych w skutkach minut spóźnienia. Wyłapała wzrokiem ciemną czuprynę Casa. Nawet nie musiała wykrzesywać z siebie energii, bo jej mokrą twarz samoistnie rozświetlił radosny uśmiech. - Czołem, panie prezydencie – przywitała się i nie omieszkała ucałować go w kość policzkową, z rozpędu zahaczając o ucho. Tylko po to, by zmoczyć jego spokojną, szacowną osobę. I dlatego, że nie wypadało. W końcu był osobą publiczną, zastępcą ministra. Czyżby po raz kolejny Arielle zupełnie nie pasowała? – Jak się ma twój rządowy tyłek? – zapytała, osuwając się na krzesło naprzeciwko. Oddychała szybciej po intensywnym biegu. Spojrzeniem omiotła otoczenie zupełnie naturalnie i znów wróciła nim do kuzyna. – Och, nie patrz tak. Moje imię dziś to Nieszczęście. Jeśli nie chcesz zostać poparzony lub utopiony, to lepiej znajdź sobie inny stolik – wyciągnęła nogi i rozłożyła na bok prawą rękę z zabandażowaną dłonią. Swobodnie nachyliła się nad stolikiem. Nie była teraz ani spokojna, ani dorosła, ani poważna. Deszcz zmył z niej wszelką rozwagę. Może to już igranie? – Podejmujesz ryzyko?
Ostatnio zmieniony przez Arielle Blake dnia Nie Lut 15, 2015 11:07 pm, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Wiek : 30 Zawód : Wiceminister Finansów i Skarbu Państwa Przy sobie : Dokumenty, klucze, telefon, drobne, cygaro, zapalniczka Znaki szczególne : Blizna na prawym policzku.
| Temat: Re: Cattleya Star Nie Lut 15, 2015 4:36 pm | |
| Smak kawy nie był taki jak kiedyś, co zauważyłem raczej ze smutkiem, nieznacznie oblizując usta z kropel ciemnego płynu, które na nich zostały. Co prawda nie pozostawiał zbyt wiele do życzenia, absolutnie nie dałoby się nazwać go tragicznym, jednak, ewidentnie, różnił się od tego, który zapamiętałem sprzed ponad roku, niezbyt słodkiego, ani też gorzkiego, odpowiednio kwaskowatego, o drzewnym aromacie, z lekko czekoladowym tłem. Ta, choć dobra, zbyt wyraziście tchnęła czekoladą, zabrakło w niej jakieś drobnej przeciwwagi, nic jednak w tym dziwnego. Z biegiem czasów, na skutek rewolucji, poprzedni właściciele musieli stracić prawa do lokalu (co dało się wyraźnie wywnioskować po zniknięciu z ozdób jakiś delikatnych personalnych śladów ich obecności, wcześniej dość łatwo wyczuwalnych w całym otoczeni), a nowi wprowadzili już inne zasady, zdobywali ziarna z innego źródła, czy też parzyli je w odmienny sposób. Nie mogłem jednak specjalnie narzekać, mimo obniżenia się poziomu napój ten nadal był jednym z najlepszych znanych mi w mieście. Powoli upijałem kolejne łyki, raczej drobne, degustując się bardziej płynem, niż pijąc go dla zaspokojenia pragnienia, swobodnie wędrując myślami po tematach, nie połączonych często nawet cieniutką wspólną nicią, jednakże nie trwałem długo w tym stanie błogiej i relaksującej nieświadomości tego co się działo dookoła mnie. Kuzynka nie kazała na siebie długo czekać, a jej obecność byłaby ciężka do niezauważenia, gdy tak zjawiła się obok mnie, istna burza energii, uśmiechnięta, witając mnie pocałunkiem w policzek. Uniosłem na nią spojrzenie, również unosząc kąciki swoich ust i kiwają jej głową na powitanie, początkowo jednak obserwując ją w ciszy. Cała mokra od padającego na zewnątrz deszczu, z włosami lepiącymi się do zaczerwienionych z podekscytowania (radości? zmęczenia?) policzków, prezentowała sobą obraz wzbudzający niemalże litość, a także specyficzne, nawet ciepłe rozbawienie. - Mogłem po ciebie przyjechać - odezwałem się w końcu, początkowo ignorując pierwsze jej słowa, zamiast tego gestem przywołując pracownika by zamówić dla Arielle coś ciepłego do picia oraz po kawałku polecanego ciasta. - Na mój koszt - wyjaśniłem, podsuwając jej pod nos kartkę z aktualną ofertą. Odczekałem jeszcze chwilę, nie odzywając się ponownie nim na stoliku nie pojawiło się zamówienie, dopiero wtedy uśmiechnąłem się szerzej, ponownie przebiegając wzrokiem po twarzy kuzynki. - Ryzyko? Sądząc po twojej prezencji zapas pecha na dzisiaj został już wyczerpany, teraz może być tylko lepiej - odpowiedziałem w końcu na jej pytanie, zerkając jeszcze krótką na jej zabandażowaną dłoń. - Mam nadzieję, że to nic poważnego? Chyba nie będziemy musieli przerywać naszego spotkania na rzecz wizyty w szpitalu? - spytałem jeszcze, szczerze zatroskany. |
| | | Wiek : 26 Przy sobie : zdobiony sztylet, 3 zatrute strzałki Znaki szczególne : blizny na ramieniu, rozległa szrama na lewym boku w kształcie dwójki
| Temat: Re: Cattleya Star Wto Lut 17, 2015 7:32 pm | |
| Lubiła tę kawiarenkę. Czasami wpadała tutaj o poranku lub wczesnym wieczorem. Miała swoje ulubione miejsce pod oknem po lewej stronie, z którego obserwowała przechodniów, racząc się specjałami lokalu. Ceniła panujący tu spokój, którego nikt nie zakłócał. Każdy przychodził tu w tym samym celu: aby w ciszy podumać, popracować nad najnowszym projektem czy książką albo by porozmawiać z dawno niewidzianym znajomym. I wbrew pozorom, ta posyłająca większości ludziom radosne spojrzenia Arielle, przychodziła tutaj, by w tym nieśpiesznym klimacie, sielskiej atmosferze wyciszyć się i po prostu zgubić we własnych myślach. Teraz trochę zakłóciła ten panujący spokój, ale większość klientów jedynie spojrzała na nią z lekkim pobłażliwym uśmiechem i wróciła do swoich spraw. Przyjrzała się siedzącemu w milczeniu naprzeciw mężczyźnie. Już bez tej dziecinnej nieśmiałości, jaką miała w sobie dawno temu. Wyrosła. Teraz jej wzrok obrysowywał zupełnie naturalnie każdy jego rys twarzy. Nie chciała zakłócać ciszy. Może i tryskała energią, ale na pewno nie nadawała jak katarynka. Jedynie to lekkie uniesienie kącików ust i ciepłe spojrzenie, jakim ją obdarzył, świadczyło, że w jakimś stopniu cieszy się na jej widok. Wystarczyło. - Ale nie przyjechałeś – rzuciła szybko, nie bardzo się tym przejmując. Nie było w tym oskarżenia. Rzuciła okiem na kartę. Nie chciała jej brać w dłonie, bo te nadal były wilgotne. I tak wiedziała, co chciała zamówić. Mieli tu przepyszną białą czekoladę z malinami, dla której zrezygnowała z jakiegokolwiek ciasta. Pojawiła się ona w ofercie całkiem niedawno, specjalnie na tak deszczowe dni jak ten. Nie przepadała za kawą, nawet jej zapach sprawiał, że odrobinę się krzywiła. Gdy pracownik odszedł, Blake zauważyła, że robi jej się na przemian ciepło i zimno. Prawie jakby miała gorączkę i dreszcze, choć przecież była całkowicie zdrowa. Odsunęła się odrobinę od stołu i ściągnęła przez głowę gruby sweter mokry i ważący z pięć kilogramów. Rozejrzała się pobieżnie, ostatecznie wyciągnęła rękę, żeby przysunąć wolny taboret. Rzuciła na niego ubranie i poprawiła ciemną bluzkę na długi rękaw. Uśmiechnęła się do młodego mężczyzny, który postawił przed nią wielki kubek. A zaraz potem poczuła przyjemne mrowienie na policzkach, gdy wzrok Lancastera prześlizgnął się po jej twarzy. Machnęła tylko zabandażowaną dłonią na jego słowa o szpitalu. Naprawdę nie było jej po drodze. Potrafiła sama o siebie zadbać i w miarę sprawnie poskładać, a to było tylko głupie oparzenie. - Twoje może być tylko lepiej brzmi jak strasznie kiepska obietnica – podniosła na niego ewidentnie rozbawiony wzrok. Roztrzepała grzywkę palcami, by szybciej wyschła, a potem odchyliła się lekko na krześle i skrzyżowała ręce na piersi. Jej oddech już zdążył się uspokoić, a zarumienione policzki straciły na intensywności barwy. – Cas, zaraz twoja prezencja będzie nie lepsza od mojej – posłała mu groźne spojrzenie – Ja nie ignoruję twoich pytań – mruknęła nieco urażonym tonem. Naprawdę chciała wiedzieć, jak się miewa, i to nie było pytanie zadane z rozpędu, bezmyślnie rzucone w przestrzeń. Jednocześnie wiedziała, że Lancaster nie należał do szczególnie otwartych osób, dlatego też nie miała mu za złe braku odpowiedzi. Wiedziała, że nie chciał źle, widocznie miał ku temu powód, dostrzegała jego wcześniejszą troskę. A ta uraza w głosie…. cóż, miała w sobie zbyt dużo uroku i niezupełnie ukrytego przyjaznego tonu, by mogła być głębszym odczuciem, prowadzącym do nachalnego wyłuskania z niego większych czy mniejszych zwierzeń.
|
| | | Wiek : 45 Zawód : minister zdrowia, dyrektor szpitala, właściciel firmy w D8 Przy sobie : drobna apteczka, morfalina, przepustka, telefon
| Temat: Re: Cattleya Star Wto Cze 23, 2015 12:49 am | |
| //witam : )
Pogoda robiła się, uhh, niezbyt ciekawa. Musiałam przyznać, że nie przepadałam za późną jesienią i zimą. Nic w tym dziwnego. Jako człowiek sukcesu lubiłam, gdy wszystko szło po mej myśli, gdy mogłam przewidzieć ewentualne opóźnienia. Zima niosła chaos na drogach. Nie dość, że była powodem wielu wypadków i jeszcze większej ilości korków, to w dodatku nie pozwalała wszędzie dotrzeć oraz zmniejszała możliwości zarządcze. Raczej nie miałam prędko osobiście skontrolować mojego przedsiębiorstwa. Musiało żyć kilka miesięcy bez mamusi i bardzo, ale to bardzo mocno, ubolewałam nad tym faktem. Jak również nad tym, że niedługo też zobaczę się z synkiem. To bolało jeszcze bardziej. Podobnie było też z moim pierwszym synem. Z tym... Cóż, sprawa się miała znacznie inaczej, gdyż ten tu oto wspomniany Valerius raczej nie miał ochoty widzieć mamusi, czego nie można było powiedzieć o Connorze. Ten znowu ubóstwiał mnie aż za bardzo, co było cholernie kochane. Wręcz dodawało skrzydeł i jakoś przy nim pozwalało mi na zapomnienie o swojej pierwszej i jedynej prawdziwej miłości. Z tej to chyba nigdy miałam się nie wyleczyć. Jako że byłam przed czasem, ponownie, i czekałam na młodego człowieka, który miał mi pomóc w... wybadaniu terenu, postanowiłam ogarnąć kilka spraw dotyczących szpitala. Szła zima, a z tym wiązał się chaos. Wspominałam? Chyba wspominałam. Chaos, który musiałam wyprzedzić i możliwie jak najbardziej zminimazlizować. Halo! Właśnie! Kto tu był bardziej przebiegły? Phi, ja kontra chaos? To pewne, że przy dobrych wiatrach miałam wygrać. Nigdy jeszcze mnie nie było w tym przybytku. Wyglądał na spokojny, więc miałam nadzieję, że nikt nagle nie podbiegnie do mnie i nie porozrzuca mi papierów, a tym bardziej mnie nie zaczepi w jakiś inny nieprzyjemny, naruszający aż nazbyt moją prywatność, sposób. Oczekiwania... i zawody. Tyle ich już było. Cóż, miałam nadzieję, że pan Sean zjawi się punktualnie. W moim przypadku czas był ściśle związany z pieniądzem. |
| | | Wiek : 22 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : broń palna, ampułka leku przeciwbólowego, magazynek z piętnastoma nabojami, kamizelka kuloodporna, latarka, telefon, zapałki, zapalniczka, piersiówka z alkoholem, przepustka do getta Znaki szczególne : zmierzwiona czupryna, wzrok spaniela Obrażenia : zrastający się złamany nos.
| Temat: Re: Cattleya Star Wto Cze 23, 2015 8:58 am | |
| Zjawił się w wyznaczonym miejscu dobrą chwilę przed ustaloną godziną. Wrodzona perfekcja? Nie, po prostu nie znosił spóźniania się – ot, jedna z tych wspaniałych zalet pracy Strażnika Pokoju, która przecież wymagała od niego i punktualności, i dyspozycyjności. No i umiejętności dobrego i celnego strzelania, chociaż to nieco mu szwankowało przy ostatniej akcji, w którą Kolczatka wbiła się ząbkami jak łakome dziecko w batonik Mars. Ale potem pofolgował sobie, zabijając Harvina na oczach Cordelii; zresztą, dziewczyna sama wskazała mu nazwisko i człowieka, plus jakoś nie wyglądała na osobę, która za denatem będzie tęsknić i co tydzień składać mu kwiatuszki na grobie. Jego rozmówczyni była szybsza; chociaż zegar wskazywał jeszcze kilkanaście minut do zaproponowanej przez nią godziny, siedziała już przy stoliczku, elegancka i perfekcyjna. Kobieta przyjemna dla oka, musiał to przyznać, podchodząc do niej i pochylając się, by ucałować podaną mu dłoń. Stary, dobry nawyk, wpojony przez ojca; gdy byli dziećmi, lubił całować Cypri w obie rączki – zawsze chichotała wtedy i co rusz częstowała go łaskotkami, żeby i on śmiał się z nią równie głośno. - Dzień dobry, pani Angelini – skinął głową, po czym zajął miejsce przy stoliczku, na krześle naprzeciwko niej. Nie wiedział w pełni, jaki jest cel tego spotkania, niemniej jednak czuł się wyjątkowo zaintrygowany. - Mam nadzieję, że nie przeszkadza pani, że zjawiłem się nieco wcześniej. W czym mogę pomóc? – zapytał grzecznie, po czym wyprostował się, przeczuwając, iż lada moment usłyszy coś, co może go zaskoczyć.
|
| | | Wiek : 45 Zawód : minister zdrowia, dyrektor szpitala, właściciel firmy w D8 Przy sobie : drobna apteczka, morfalina, przepustka, telefon
| Temat: Re: Cattleya Star Sro Cze 24, 2015 2:31 pm | |
| Zwykłam sobie mówić, że punktualność pierwsza określała człowieka w tego typu spotkaniach. Punktualność wraz z wyglądem. Punktualny o nienagannym ubiorze – prognoza dobrego materiału na wspólnika, spóźniony i niechlujny – niezbyt dobra prezentacja. W tym zaś przypadku zegar nawet nie wybił godziny spotkania, gdy Victor Sean pojawił się przy moim stoliku. Pierwszy punkt dla, być może, mojego przyszłego szpiega. Nie mogłam nie uśmiechnąć się jeszcze bardziej ciepło po jego, jakże przeuroczym, przywianiu. Musiałam przyznać, że był z niego w pełni czarujący, przystojny młodzieniec, który musiał mieć spore powodzenie u panien i na którym nie miałam się zawieść. Zastanawiałam się, czy podobnie jest z Valeriusem. Byli mniej więcej w tym samym wieku. I obaj byli mundurowymi! Strażnikami Pokoju! – Witam pana, panie Sean. Mogę mówić panu Victor? Muszę przyznać, że ma pan niesamowicie piękne imię – stwierdziłam, siadając na swoim miejscu i wskazując mu dłonią miejsce obok. – Ja zaś jestem Valerie. Może i mam już czterdziestkę od dawna na karku, ale nie zamierzam dać się tak łatwo starzeniu – zaśmiałam się, chcąc sprawić, by nasze towarzystwo nie było czymś sztywnym, czego nie można byłoby nazwać miłym, przyjemnym, a nawet swojskim. Lubiłam, gdy otaczający mnie ludzie traktowali mnie jak własną rodzinę albo choćby przyjaciółkę, gdy gotowi są się zwierzyć, poradzić lub szukać u mnie pomocy. Po prostu, gdy wiedziałam, że mi ufają. Na moim stanowisku i z otaczającymi mnie aktualnie ludźmi ciężko było to osiągnąć. Zgrabnie zebrałam rozłożone papiery i schowałam do specjalnej teczki. Już od wielu lat zdarzało mi się pracować wszędzie, więc miałam opracowany całkiem sprawny system sortowania papierów. Dzięki temu wiedziałam, co gdzie mam, mimo że czasem musiałam wszystko zbierać w pośpiechu. – Może coś pan przekąsi? Na mój koszt, oczywiście! – rzuciłam tonem, który jawnie mówił, że nie pozwolę dać sobie zmienić zdania w tym temacie. W sumie byłam politykiem. Mało kto miał siłę mnie przegadać, prawda? Chyba że naumyślnie komuś na to pozwalałam. – Jest, przynajmniej u mnie, pora lunchu, a ja wyciągam pana/cię gdzieś na obrzeża do jakiejś mało znanej kawiarni. Przynajmniej ja o niej nie słyszałam. – Kolejny uśmiech. Nieco zakłopotany. Jak na tyle zaliczonych dramatów w swoim życiu, trzymałam się całkiem... wybitnie. Choć w takich chwilach potrafiłam się również czuć jak czający się dziki kot. Drapieżnik... – Moja sprawa jest... nieco prywatna... Właściwie, prywatna. Ściśle dotyczy mojej rodziny i nie chciałabym, by to w jakikolwiek sposób wypłynęło, a jak pewnie pan wie/wiesz, ryzykownie jest w tych czasach ufać komukolwiek. Przez telefon nie podałam panu/ci żadnych szczegółów, więc zrozumiem, jeśli nie będzie pan chciał/nie zechcesz się w tym babrać – powiedziałam powoli i nieco zniżonym głosem. |
| | | Wiek : 22 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : broń palna, ampułka leku przeciwbólowego, magazynek z piętnastoma nabojami, kamizelka kuloodporna, latarka, telefon, zapałki, zapalniczka, piersiówka z alkoholem, przepustka do getta Znaki szczególne : zmierzwiona czupryna, wzrok spaniela Obrażenia : zrastający się złamany nos.
| Temat: Re: Cattleya Star Sro Cze 24, 2015 3:28 pm | |
| Młody Sean należał do ludzi, którzy żywili do siebie samych ogromny dystans. Dlatego też, bacząc na punktualność, zdecydował się na strój bardziej w stylu casual, aniżeli ukochany, biały mundur. Pod prostą, czarną kurtką miał na sobie granatową koszulę, pasującą – tak myślał – całkiem nieźle do porządnie wyprasowanych jeansów. Siedząca przy stoliku kobieta wyglądała zaś idealnie – od stóp do głów elegancka i, co by tu nie ukrywać, piękna. Matka jego znajomego z pracy, Valeriusa. Który, jak podejrzewał Victor, nie do końca wiedział o spotkaniu, które właśnie się rozpoczęło. - Dziękuję – uśmiechnął się lekko, mile zaskoczony. – Proszę mówić mi po imieniu, w końcu jestem jeszcze dzieciakiem. Zawsze tak mówił; zdarzało mu się często używać tego określenia przy innych Strażnikach, takich jak Hessler czy Dillinger – czuł się przy nich bowiem jak dzieciak mimo faktu, iż wygrał Głodowe Igrzyska. Dlatego też chętniej brał udział w akcjach prowadzonych przez jego starszych towarzyszy; wiedział bowiem, iż ich doświadczenie jest kluczowe. Skupił się jednak na kobiecie, uśmiechając, gdy usłyszał jej komentarz o wieku. - Jeśli mogę być szczery, nie wygląda pani… Nie wyglądasz na swój wiek – poprawił się, mając nadzieję na to, że nie zostanie zganiony za tak bezpośrednią formę zwrotu. – Herbata wystarczy, będę zobowiązany – skłonił głowę z szacunkiem. Wysłuchał jej słów; zgodnie z przypuszczeniami młodzieńca, mogło chodzić o jego kumpla z pracy. Rozważał przez chwilę słowa Valerie; prawdę powiedziawszy, kilkanaście sekund poświęcił myślom o brzmieniu jej imienia – piękne i urocze, niosące ze sobą coś tajemniczego… Pobudka, Sean! - Oczywiście, rozumiem, że to sprawa prywatna i nie mam zamiaru nikomu opowiadać ani o niej, ani o naszym dzisiejszym spotkaniu – rzucił uspokajająco. – Jeśli to sprawa, w której w jakikolwiek sposób mogę pomóc, to oczywiście, zrobię wszystko, co w mojej mocy. |
| | | Wiek : 45 Zawód : minister zdrowia, dyrektor szpitala, właściciel firmy w D8 Przy sobie : drobna apteczka, morfalina, przepustka, telefon
| Temat: Re: Cattleya Star Pią Cze 26, 2015 12:01 am | |
| Obserwowałam z niemałą ciekawością Victora Seana. Lubiłam analizować psychikę innych ludzi, a ten tu... Hmm... Jak na razie wydawał się być grzecznie wychowanym i nie zepsutym młodym człowiekiem, mimo że brał udział w Igrzyskach. Wiadomo, co te robiły z ludźmi. Doznałam tego na własnej skórze, a przynajmniej grałam skrzywdzoną przez los, gdy próbowałam coś dla siebie ugrać. Moje życie, w porównaniu do takiej wariatki jak Cresta czy też jeszcze większej furiatki Mason, przed Igrzyskami też było Igrzyskami zafundowanymi mi przez moją, jakże troskliwą, rodzinę. I w tej chwili nie miałam im tego za złe. Nie żyli, gryźli od dawna ziemię, zaś ja czułam, że mam kontrolę nad swoim życiem, nie dając w jakikolwiek sposób zaszkodzić własnym interesom. Pytanie więc, do której grupy zaliczał się Sean? Ciekawość w moim przypadku była dziedziczna. Niezwykle zastanawiało mnie to, czy za tą piękną buźką kryła się kompletna sierota stworzona przez Arenę czy też drapieżnik swobodnie stąpający po tej przecudownej ziemi? Nie wydawał się być nieodpowiedzialny. Ział od niego spokój i spora grzeczność... Jak gdyby miał pod kontrolą swoje życie. – Miło mi to słyszeć. Naprawdę. Widząc te wszystkie młode osoby na wysokich stanowiskach, zadaję sobie pytanie, halo, Valka, co ty tu robisz – stwierdziłam, śmiejąc się. – Ty zaś nie wyglądasz jak dziecko, więc tak tu sobie nie ujmuj. Ujmować należy w moim wieku – dodałam, by zaraz odwrócić wzrok od towarzysza i zaczepić kelnerkę. Poprosiłam o dwie herbaty i wróciłam do rozmowy. – Chodzi o Valeriusa, mojego syna. Nie mam z nim kontaktu od powrotu do Kapitolu i przed ponownym wstąpieniem w jego życie, cóż, chciałabym wybadać teren. Nie wiem, czy rozumiesz, o co mi chodzi... – zaczęłam po chwili milczenia. Niezwykle poufna sprawa. Miałam nadzieję, że to nie wypłynie. Jakiekolwiek negatywne informacje na mój temat mogły zaszkodzić mojej karierze, zaś odnowienie relacji z synem jej pomóc, mi pomóc. Najgorzej, bo Valerius mógł mieć żal do mojej osoby. Jakby nie patrzeć, jestem jego matką. Ja na jego miejscu miałabym „focha” na matkę, a właściwie miałam. O coś innego, ale miałam. – Znasz go? Potrafisz mi cokolwiek o nim powiedzieć? – spytałam ciekawa, nie ukrywając tym razem tego. Moje dzieci były dla mnie najważniejsze. Koniecznie musiałam je pozbierać.
|
| | | Wiek : 22 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : broń palna, ampułka leku przeciwbólowego, magazynek z piętnastoma nabojami, kamizelka kuloodporna, latarka, telefon, zapałki, zapalniczka, piersiówka z alkoholem, przepustka do getta Znaki szczególne : zmierzwiona czupryna, wzrok spaniela Obrażenia : zrastający się złamany nos.
| Temat: Re: Cattleya Star Pią Cze 26, 2015 12:50 am | |
| Niemal zapomniał, że matka jego znajomego z pracy również była Zwyciężczynią Głodowych Igrzysk. Świadom tego, jak wielkie piętno potrafią wywrzeć na ludziach krwawe walki, nie potrafił patrzeć na kobietę inaczej, niż z szacunkiem. Bo w końcu oboje poniekąd dzielili te same wspomnienia, walkę o przetrwanie na arenie. Dlatego też był w stanie względnie normalnie funkcjonować – myśl o Igrzyskach, a także o tym, co zrobił własnej siostrze, w pewnym momencie stała się dla Victora codziennością; nie myślał już o tym nieustannie, a kiedy zdarzało mu się złapać siebie samego na wspominaniu, niemal natychmiast kierował swoje myśli na inny tor. Pozwolił kobiecie zamówić herbatę; gdy młoda kelnerka przyniosła dwie filiżanki z parującym napojem, mężczyzna odebrał je i postawił przed sobą oraz Valerie. Nie bawił się w słodziki czy plastry cytryny, wychodząc z założenia, iż cukier w połączeniu z cytryną niekoniecznie poprawia smak i zabija błogosławione (w jego mniemaniu) właściwości teiny. - Dziękuję – uśmiechnął się lekko. Mógł domyślić się, że chodzi o Valeriusa; w końcu nazwisko mówiło samo za siebie. Jednak poczuł się odrobinę zaskoczony słysząc, że matka i syn nie mają ze sobą kontaktu. Być może to kwestia dzieciństwa albo przemiany, jaką Victor przeszedł dzięki rebelii, ale smuciła go taka sytuacja. Zastanawiało go, czy kolega z pracy wiedział o powrocie rodzicielki – w ogóle, cała taka sytuacja i wyjaśnienia Valerie były dla Seana zaskakujące. - Innymi słowy, chcesz wiedzieć, czy wszystko u niego w porządku – posłał jej lekko krzepiący uśmiech. – Cóż mogę powiedzieć. To dobry chłopak, sprawny Strażnik. Daje sobie radę z każdym zadaniem, jakie mu zlecają, nigdy nie odkłada roboty. – powiedział ostrożnie. – Ale przyznaję, że nie mamy jakoś szczęścia do wspólnych patroli. Prawdę powiedziawszy, mimo wspólnej musztry i paru obchodów getta i dzielnicy wolnych obywateli, nie znał za dobrze Valeriusa. Fakt, mieli zamiar wyskoczyć kiedyś razem na piwo, ale po paru zmianach w grafiku musiał przyznać, że im nie po drodze. A trochę szkoda; młody Angelini był nie tylko profesjonalnym gościem, ale i dobrym znajomym.
|
| | | Wiek : 45 Zawód : minister zdrowia, dyrektor szpitala, właściciel firmy w D8 Przy sobie : drobna apteczka, morfalina, przepustka, telefon
| Temat: Re: Cattleya Star Nie Cze 28, 2015 2:41 am | |
| Życie nie należało do spraw lekkich. By wycisnąć z niego coś dla siebie, trzeba było nieźle się napracować, bo jedynie od czasu do czasu lubiło rzucić coś gotowego, coś miłego i jednocześnie zaskakująco – pomagającego. Resztę czasu spędzało na utrudnianiu życia poprzez ciskanie kłód pod nogi i naśmiewania się z wysiłków. Podobnie było teraz. Valeczko, nie dostaniesz info ładnie podanego na talerzyku. Musisz bardziej się wysilić. Miałam wrażenie, że słyszę jego paskudny śmiech. Tego właśnie się obawiałam – stwierdziłam w myślach, biorąc do rąk filiżankę. Victor nie był w stanie w tej chwili przekazać mi żadnych konkretnych informacji na temat mojego syna i jego aktualnego życia. Żałowałam, że urwał mi się kontakt z moim poprzednim szpiegiem. Świetnie nam szła współpraca, dziewczyna wiedziała, czego od niej oczkuję i dostawałam pięknie to, czego chciałam. Teraz zaś musiałam zaczynać wszystko od początku. Jak na razie usłyszałam jedynie to, co sama mogłam spekulacyjnie wywnioskować z zachowania dawnego Valeriuska, kiedy to prowadziłam jego treningi, wychowując go na własną rękę, bez ingerencji jakichkolwiek „doświadczonych” kwok. Nie mogłam jednak powiedzieć, że byłam kompletnie zawiedziona takim rozwojem sytuacji. W sumie oczekiwałam tego i... Potwierdzenie moich przypuszczeń oraz relacji poprzedniej panny-szpieg sprawiło, że poczułam swego rodzaju dumę. Radził sobie nienagannie! Ja mu wpoiłam pewne zachowania, reakcje, nauczyłam walczyć i posługiwać się bronią. Może nie zawsze bezpośrednio, ale i tak miałam wpływ na wszystkie jego treningi i teraz mogłam podziwiać, jaki wyrósł z tego wysiłku piękny owoc. Mój mały synek nie miał problemów z wykonywaniem pracy, był dobrym i sprawnym Strażnikiem. Cudnie! – Dokładnie, chcę wiedzieć, czy wszystko u niego w porządku – powtórzyłam po chwili milczenia. Postanowiłam, że będę brnąć dalej w swoją nową relację z Victorem. W końcu prędzej czy później musiałam komuś ponownie zaufać „na ślepo”. – Doszły do mnie niepokojące plotki, że... - ...stracił niedawno narzeczoną? O tym mój nowy i pełen uroku kontakt mógł nie słyszeć, gdyż z tą destrukcyjną dziewuchą nie był zbyt długo i chwała Losowi, że pozwolił mi się jej pozbyć. – ...jest brutalny względem mieszkańców getta – dokończyłam zaniepokojona, biorąc powolny łyk gorącej herbaty. Udawałam zaniepokojenie, gdyż tak naprawdę wizja sadystycznego syna mnie zadowalała. Mielibyśmy w takim wypadku więcej wspólnego ze sobą. – Miałbyś coś przeciwko temu, gdybym... hmm... wykorzystała cię jako wybitne źródło ciągłych informacji o moim synu? Oczywiście już od dawna wiem, że każda tajemnica ma swoją wartość – zaproponowałam subtelnie, odstawiając filiżankę na stolik i patrząc z ciekawością na swojego gościa. – Mniemam, że nie trudno jest zmienić grafik patroli – dodałam, patrząc na niego wymownie. |
| | | Wiek : 22 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : broń palna, ampułka leku przeciwbólowego, magazynek z piętnastoma nabojami, kamizelka kuloodporna, latarka, telefon, zapałki, zapalniczka, piersiówka z alkoholem, przepustka do getta Znaki szczególne : zmierzwiona czupryna, wzrok spaniela Obrażenia : zrastający się złamany nos.
| Temat: Re: Cattleya Star Nie Cze 28, 2015 10:01 am | |
| Zasępił się nieco, widząc wyraz twarzy Valerie. Chcąc nie chcąc, musiał przyznać, iż syn jest całkiem podobny do matki, może nie tyle z wyglądu, co z postawy i zachowań. Lubił Angeliniego, nawet bardzo; być może to fakt, że są w zbliżonym wieku, znacznie wpływał na to, jak szybko się dogadali. Co by tu ukrywać, chłopak był miły, był sprawny, robił to, co należało… Ale mimo to Victor czasem dostrzegał na jego twarzy przebłysk smutku, niekiedy czegoś dziwnego. Agresji? Patrząc wtedy na znajomego, z przykrością uświadamiał sobie, jak musiała czuć się Cypriane, widząc, jak jej ukochany brat na arenie zmienia się w bezwzględnego mordercę, który z uśmieszkiem satysfakcji pociągał za spust. Cypriane. Dałby wiele, żeby odnowić kontakt z siostrą. Nie oczekiwał, że nagle coś się stanie i rzucą się sobie w ramiona, szczęśliwi i pogodzeni z przeszłością, gotowi ramię w ramię iść ku przyszłości. Życie nie było bajką, nie w Kapitolu – jego siostra po prostu odczuwała do niego urazę, niechęć, silną, być może podszytą strachem nienawiść. W końcu straciła brata, jego miejsce zajął Victor Sean – perfidny tyran, zwycięzca Głodowych Igrzysk, skończony dupek. A teraz w dodatku miał robić za szpiega, przekazując matce Valeriusa informację o tym, co robił jej własny syn. Czemu nagle pojawiło się w nim to chore podejrzenie, że Val nie przepada za swoją rodzicielką? Najwidoczniej nie układało im się sielankowo, być może nawet ich relacje były takie, jak rodzeństwa Seanów; coś na zasadzie „Hej, jestem tu, chcę pogadać! – Spieprzaj!”. Właśnie tak podsumowałby to, co łączyło go z siostrą. On się zbliżał, ona odsuwała, on prosił – odpowiadała drwiną. Cypriane nie chciała go znać; nie mógł na to nic poradzić, był sam sobie winien. To on zniszczył jej życie, złamał ją i zmusił do wejścia w skórę kogoś, kim nie chciała być. - Brutalny? – spojrzał na Valerie, jakby wyrwała go z rozmyślań; fakt, zapomniał przez chwilę, po co tu siedzi, obejmując dłońmi kubek z herbatą, kontemplując swoje życie (które, nawiasem mówiąc, fenomenalnie zniszczył). – Pokusiłbym się o stwierdzenie, że używa siły w momencie, w którym jest to potrzebne. Nie zauważyłem nigdy żadnych uchybień, nadużyć… Jest naprawdę dobry, wykazał się już zaangażowaniem w misję, w patrole. Powinienem pogratulować Ci takiego syna, jeśli pozwolisz. – uśmiechnął się. Obserwował ją uważnie, gdy wspominała o wartości, jaką mają pewne informacje. Fakt, to była jedna z powszechnych prawd w Panem – jeśli chcesz to wiedzieć, musisz umieć zapłacić konkretną cenę. Wycena informacji, zapewne to było odpowiednie pojęcie; jednak Victor nie chciał pieniędzy. Jedyną zapłatą, jaką mógłby przyjąć, było poprawienie relacji z Cypriane. Czy Angelini była w stanie mu to zapewnić…? - Spokojnie. Nie należę do ludzi, którzy potrzebują jakiejkolwiek zapłaty – powiedział, uśmiechając się. Zgodnie z prawdą zresztą; po co mu kasa czy tam cokolwiek innego? – Nie mogę obiecać, że będę patrzył Valeriusowi na ręce nieustannie, to mogłoby wzbudzić jego podejrzenia, jak i reszty Strażników. Nie miał ochoty mówić na głos, że jest tylko szeregowym Strażnikiem, nad którym wyżej stoją ludzie tacy, jak Previa Benner, Hessler czy Conrad Dillinger, któremu winien był przynajmniej porządne podziękowania za uratowanie życia. Gdyby w jakikolwiek sposób wyszło na jaw, że zgodził się donosić o ruchach jednego ze Strażników… Miałby po prostu przejebane. Dosłownie. - Tak, sądzę, że to nie będzie problemem, mogę poprosić o pewne drobne zmiany, zapewne będą rozpatrzone pozytywnie – w sumie cieszył się na możliwość patrolów z Valeriusem. Niepokoiło go tylko to, że będzie musiał uważnie obserwować kumpla… Ale wiedział, że ciężko odmówić charyzmatycznej kobiecie. - Jak często oczekujesz… informacji?
|
| | | Wiek : 45 Zawód : minister zdrowia, dyrektor szpitala, właściciel firmy w D8 Przy sobie : drobna apteczka, morfalina, przepustka, telefon
| Temat: Re: Cattleya Star Pon Cze 29, 2015 11:50 pm | |
| Inne matki raczej nie posuwały się do takich środków, by dowiedzieć się, co słychać u ich dzieci. Inne matki zapewne dzwoniły, wysyłały wiadomość bądź list z wyrażeniem chęci spotkania, by następnie zobaczyć się w jakimś milutkim miejscu i wspominać stare czasy, pogadać o teraźniejszości i ewentualnej przyszłości. Ja miałam manię kontroli i odpowiedniego przygotowania. W starciu face to face, potrzebowałam wiedzieć, z kim mam do czynienia, być przygotowaną na wszelkie zagrywki rozmówcy. I w tej jednej sytuacji bałam się też, że Valerius mnie odrzuci. Jakby nie było, widział na własne oczy moją śmierć, a okazało się, że żyje. – Czyli to tylko plotki. Cieszę się. – Odetchnęłam ze świetnie wyuczoną ulgą. Czasem miałam wrażenie, że stałam się mistrzem gry nawet przed samą sobą. Mogłabym nawet powiedzieć, że uradowało mnie to, że mój syn nie okazał się być sadystą, gdyby faktycznie tak było. Niestety, obok „ulgi” pojawił się niedosyt. – I dziękuję. To miłe, że jest tak doceniany – odparłam w odpowiedzi na gratulację Victora. Potrafił zrobić odpowiednie wrażenie na ludziach wyżej postawionych. Przynajmniej na mnie robił. Powinien tak trzymać dalej. – Czyli będę miała u ciebie dług wdzięczności... – zauważyłam uśmiechnięta od ucha do ucha z perfekcyjną pokerową twarzą, kiwając powoli głową. Niezbyt podobał mi się ten pomysł, ale postanowiłam, że zaufam „w ślepo”, więc zaistniała sytuacja wymagała ode mnie zaufania. Takie warunku uważałam jednak za niebezpieczne, gdyż druga strona mogła zapragnąć sobie wszystkiego. Zwłaszcza od osoby takiej jak ja: majętnej, z pozycją i z głową na karku. Cóż, raz się żyło. Czyż nie miałam sposobów na ludzi sprawiających mi zbędne problemy? Cała lista opcji, które istniały lub dopiero mogły zaistnieć. Zawsze też mogłam własnoręcznie go zlikwidować! Miałam swoje potrzeby... i brakowało mi arenowego polowania. – Nie chcę tworzyć wokół tej... misji żadnej otoczki zdenerwowania. Po prostu obserwuj go wedle własnego wyczucia i gdy tylko zauważysz coś intrygującego, niecodziennego, coś, co mogłoby mnie zainteresować, masz mój numer telefonu. To się również tyczy twoich potrzeb. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, jestem zobowiązana pomóc. Jak powiedziałam, mam wobec ciebie dług wdzięczności, który traktuję, niesamowicie wręcz, poważnie – zauważyłam spokojnie z tym swoim miłym uśmiechem, towarzyszącym mi zawsze, na wszelkich spotkaniach ze znajomymi, pracownikami i innymi ludźmi, zwłaszcza dziennikarzami. „Ot prawdziwa Valka” – tak lubiłam go zwać. Naturalna, miła, troskliwa, czuła na problemy innych... I tak dalej, i tak dalej. – Jeśli już skończyliśmy temat Valeriusa, to może opowiesz mi co nieco o swoich przeżyciach na Arenie? Nie miałam okazji chyba wcześniej o tym z tobą rozmawiać – zauważyłam z błyskiem ciekawości. – O ile oczywiście nie spieszysz się do pracy. Będziemy mieli zapewne wiele okazji na dłuższą pogadankę – zauważyłam z nieskrywaną radością, biorąc kolejny łyk herbatki. Właściwie powinnam pędzić do szpitala, ale... Czyż nie byłam tam samym dyrektorem? Zalety wysokich stanowisk. Uwielbiałam to. |
| | | Wiek : 22 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : broń palna, ampułka leku przeciwbólowego, magazynek z piętnastoma nabojami, kamizelka kuloodporna, latarka, telefon, zapałki, zapalniczka, piersiówka z alkoholem, przepustka do getta Znaki szczególne : zmierzwiona czupryna, wzrok spaniela Obrażenia : zrastający się złamany nos.
| Temat: Re: Cattleya Star Wto Cze 30, 2015 1:32 am | |
| Dług wdzięczności. Ludzie często używali tego pojęcia, w niektórych przypadkach nawet nie rozumiejąc jego istoty. Victor jednak mógł być pewien, że jego rozmówczyni nie tylko wie, co mówi, ale i ma zamiar wywiązać się z owego długu – nie śmiał jednak zastanawiać się, w jaki sposób. - Valerius jest niesamowicie zdolny, na pewno wysoko zajdzie – rzucił z uśmiechem, szczerze wierząc w swoje słowa. Syn wydawał się być bardzo podobny do swojej matki, ale jednak zupełnie różny. Ale to chyba była cecha właściwa dla wszystkich spokrewnionych ze sobą osób. Victor sam słyszał wiele razy peany na temat podobieństwa między nim a Cypriane; zazwyczaj dochodziło do nich na przyjęciach u Snowa, gdy młody Zwycięzca, zapytany o rodzinę, pokazywał zdjęcie młodszej siostry, z dumą opowiadając o tym, jak wspaniałą trybutką będzie. Tak, lubił się nią chwalić, nawet jeśli potem gnębił ją co niemiara, krzycząc, że na arenie nikt nie będzie za nią biegał, nikt nie będzie obdarowywał ją względami godnymi księżniczki, nikt nie wygra za nią. Lubił się chwalić, chociaż z premedytacją niszczył jej życie, wmawiając sobie uparcie, że to dla jej dobra. Czyż ludzie nie kochali spokrewnionych ze sobą Zwycięzców? Uwielbiali ich, a dobrym przykładem było rodzeństwo Lancasterów. Być może, gdyby nie rebelia, która wybuchła, gdyby Cypri zwyciężyła, mieliby naprawdę świetlaną przyszłość. Ale nic nie poszło tak, jak powinno. - Dziękuję, jeśli będę potrzebował pomocy, zapewne wspomnę, chociaż czułbym się nieco nieswojo w takiej sytuacji. – zgodnie z prawdą, jaką wyznawał młody Strażnik, nie planował pakować się w takie zabawy, jak wzajemna pomoc. Paradoksem samym w sobie było zgodzenie się na zostanie informatorem Valerie, ale impulsem, który popchnął go do tego, było zrozumienie. Z perspektywy Seana to wyglądało prosto: matka martwiła się o syna. Nie podejrzewał żadnego ukrytego podtekst; nawet jeśli jakiś był, przez chwilę wolał pozostać w nieświadomości. - Nie ma sprawy, jeśli coś zauważę, na pewno dam Ci znać. Od razu – zapewnił, popijając herbatę. Pytanie o Igrzyska nieco wytrąciło go z równowagi; nie dał tego jednak po sobie poznać, przywołując na swoje oblicze spokojny, łagodny uśmiech. Siedemdziesiąte Pierwsze Głodowe Igrzyska były ostatnim tematem, jakie chciał poruszać w rozmowach – nawet jeśli jego rozmówczynią była kobieta, która wygrała Czterdzieste Dziewiąte. Z tego, co pamiętał z nagrań, nawet dość widowiskowo. On tylko naciskał spust. - Prawdę powiedziawszy, mam niedługo zmianę, chyba nawet z Valeriusem… Ale sądzę, że zdążę na nią bez większych problemów – kolejny łyczek parującego napoju. – I faktycznie, chyba nigdy nie mieliśmy okazji rozmawiać o moich Igrzyskach, czy chciałabyś wiedzieć coś konkretnego? – dodał, chcąc za wszelką cenę ukryć swoją niepewność odnośnie tematu.
|
| | | Wiek : 45 Zawód : minister zdrowia, dyrektor szpitala, właściciel firmy w D8 Przy sobie : drobna apteczka, morfalina, przepustka, telefon
| Temat: Re: Cattleya Star Czw Lip 02, 2015 1:44 pm | |
| – Och, świetnie cię rozumiem – rzuciłam, słysząc jego opory odnośnie korzystania z mojej pomocy. Nadal na swych wargach zachowywałam ten przyjazny uśmiech. – Sama mam podobnie. Jestem zdania, że inni mogą potrzebować tej drugiej osoby bardziej ode mnie, zaś ja zawsze jakoś poradzę sobie ze swoim problemem. Dobrze jest jednak czasem się przełamać. Nie dość, że wzajemna pomoc szybciej rozwiązuje problemy, to również rodzi przyjazne relacje w społeczeństwie, czego aktualnie, niestety, brakuje w Panem – zauważyłam wielce wielkoduszna. Aż tak bardzo mi się nie paliło do rzucania przysługami na prawo i lewo, jednakże należało to do jednych z główniejszych aspektów tworzonej przeze mnie medialnej twarzy minister Angelini. Niesamowicie kochana, wysoce empatyczna i otwarta na innych. Potrzebujesz pomocy? Dostaniesz ją! Jak choćby ta akcja z wybuchem podczas festynu... Czyż nie byłam wspaniałomyślna? Zbiórka miała się rozpocząć wraz z początkiem grudnia, której pomysłodawcą i jednym z głównych organizatorów była JA.. – Nie mieliśmy okazji. Tyle straciłam, tyle mnie ominęło przez nagły wyjazd z Kapitolu i jednocześnie tak dużo zyskałam – stwierdziłam, kręcąc głową z lekkim rozmarzeniem, choć w głębi serca... Coś mnie ścisnęło. Może miał rację? Nie czułam się zbyt dobrze przed wyjazdem i tamten okres pamiętałam jak przez mgłę. Bardziej miałam go za sen niż prawdziwe, realne wydarzenia. Jednakże przez jeden dzień, przez Johna, Valerius teraz mógł mnie nie zaakceptować. To ten walnięty człowiek uznał, że nie jestem w stanie sobie poradzić psychicznie w Kapitolu, że przyniosę im wszystkim pośmiewisko, że będą musieli się wstydzić i tłumaczyć... Dla niego zaś liczyła się jedynie kariera! Ja byłam gdzieś na końcu jako jego własność. Jedynie ja. Valeriusa miał w głębokim poważaniu, choć przecież należał do rodziny, był jego własnym bratankiem. Nie wiem, co w nim widziałam. Na dodatek jeszcze przez niego musiałam wiele się natrudzić, by dało się pięknie złożyć moją „śmierć” na medialne plotki. – Nie chcę cię na długo zatrzymywać... Może powiedz mi chociaż, jak sobie radzisz po arenowych doświadczeniach. Nie należą one do lekkich – zauważyłam ze smutkiem, subtelnie przyglądając się jego reakcji na pytanie. – Myślę, że nie popełniam błędu, twierdząc, że odbijają się one na każdym z nas, na każdym Zwycięzcy. Na tak odmienne sposoby, ale na każdym. Weźmy chociażby taką łagodną Annie... Zresztą! Najlepszym przykładem jestem ja sama. Na pozór ułożona, dobrze zorganizowana, pogodna kobieta, przynajmniej tak mnie opisał jeden z dziennikarzy, a potrafi przerażać mnie to, co znajdę w kuchennej szafce. – podzieliłam się z nim rzekomymi swoimi doznaniami. Choć w sumie... Czasem obawiałam się kuchennych szafek. Tylko czy to z powodu zmiechów? Czy może tego, co mogli dosypać mi do kawy moi wrogowie?
|
| | | Wiek : 22 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : broń palna, ampułka leku przeciwbólowego, magazynek z piętnastoma nabojami, kamizelka kuloodporna, latarka, telefon, zapałki, zapalniczka, piersiówka z alkoholem, przepustka do getta Znaki szczególne : zmierzwiona czupryna, wzrok spaniela Obrażenia : zrastający się złamany nos.
| Temat: Re: Cattleya Star Czw Lip 02, 2015 4:37 pm | |
| Wspominanie Igrzysk zawsze wywoływały u niego ból głowy. Nie coś na styl migreny, tak bliskiej płci pięknej, lecz silny, tępy ból, rozlewający się od potylicy po całej czaszce, dość nieprzyjemny i umiejętnie drażniący człowieka. Dlatego Victor unikał jak ognia rozmów o tym, co działo się, gdy był na arenie; uciekał od tego, jak tylko się dało. A tu proszę – właśnie zanosiło się na tego typu rozmowę. - Kto wie, być może doczekamy niedługo poprawy na lepsze. – kolejny łyczek herbaty, nawiasem mówiąc, pysznej; przy tak nieprzystępnej pogodzie ciepłe napoje były tym, czego ludzie potrzebowali przede wszystkim. Jedzenie swoją drogą, niemniej w listopadzie rekordy popularności w barach i restauracjach biły herbatki i grzańce. - Sam czasem chciałbym wyjechać z Kapitolu na jakiś czas; kto wie, może nawet kiedyś mi się to uda. Są jakieś miejsca, które polecasz na krótkie wakacje? Może to byłoby coś dobrego, chwila oderwania się od tych cholernych obowiązków, od beznadziejnie nużących patroli, od otaczającej człowieka szarości. To miasto stawało się coraz gorsze, coraz bardziej bure i nijakie. Być może to kwestia nadchodzącej zimy, o której mówiono, że będzie wyjątkowo sroga. Ale czy na pewno? Victor mógł z łatwością wyobrazić sobie, że i tym razem dzieciaki będą z radością biegać po parku i lepić bałwany, że i tym razem nawet w ich koszarach stanie śnieżny potworek, ulepiony przez rekrutów – ot, taka zabawa, dla niektórych mundurowych stanowiąca niepisaną tradycję. - Jak sobie radzę… – zamyślił się na moment. – Dzień po dniu, chyba tak najlepiej to określić. Uśmiechnął się do Valerie, wiedząc, że najpewniej rozumie, jak to jest. Sama zwyciężyła w Igrzyskach, wiedziała więc, jaką cenę płaci się za coś takiego. Niektórym się udawało, innych zmuszano do milczenia, zabijając członków rodziny. Jeszcze innym potrafiło odbić – stąd morfaliniści, zanurzający się w oparach swoich wizji. Stąd alkoholicy, snujący po pijaku smutne wizje pięknego życia, którego nigdy nie będą mogli przeżyć. Stąd szaleńcy, ci, którzy zabijali bliskich i nierzadko siebie samych, lub wręcz odwrotnie – swoje ambicje usiłowali przekazać dalej. Jak on sam. - Jestem do szaleństwa ostrożny, chociaż staram się ufać ludziom, a przynajmniej tym, których dobrze znam. Niestety, ceną za wygranie Igrzysk było pogorszenie się moich relacji z siostrą… O której obecnie wiem tyle, że ma się dobrze i radzi sobie doskonale… On nie miał kontaktu z Cypriane, jego rozmówczyni – z własnym synem, którego nosiła pod sercem przez dziewięć miesięcy. Czy na pewien sposób nie byli do siebie podobni…? |
| | |
| Temat: Re: Cattleya Star | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|