|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Rzeka 'Moon River' Pią Maj 03, 2013 3:16 pm | |
| First topic message reminder :
Rzeka Moon River szeroką wstęgą przecina Kapitol, stanowiąc główne źródło wody dla miasta oraz jedną z możliwych dróg transportowych. Latem mieszkańcy korzystają z kilkunastu niewielkich, kamienistych plaży, podczas gdy zimą rzeka zamarza, zamieniając się w ogromne lodowisko. |
| | |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Pią Gru 27, 2013 8:46 pm | |
| | Zagięta czasoprzestrzeń, noc po memoriale. Mieliście kiedyś wrażenie, że Wasze życie zboczyło z pierwotnie obranego toru i teraz toczy się zupełnie inną trasą? Że w którymś miejscu podjęliście kilka złych decyzji, niewłaściwych wyborów, a jeszcze inne zaczęliście rozważać za późno i w efekcie nie udało Wam się przestawić na czas odpowiedniej zwrotnicy? Jeśli tak, na pewno zdajecie sobie sprawę, jak trudno jest czasem naprostować to, co się powiedziało albo zrobiło. Ja sama nadłożyłam drogi już zbyt wiele razy, żeby móc uwolnić się od tego uczucia. Tym razem jednak - było inaczej. Bo tym razem moje życie nie skręciło w złą stronę, ani nie przyspieszyło do stopnia, w którym nie potrafiłam go już kontrolować. Tym razem po prostu wyleciało z torów, tracąc ostatni punkt kontaktu z rzeczywistością. Świat dookoła się zatrzymał, a ja uparcie próbowałam brnąć naprzód. I nie miałam pojęcia, dokąd idę. Mimo, że oczy miałam przez cały czas otwarte, miałam wrażenie, że zasnuła je mgła. Ludzie mnie potrącali i popychali, burcząc coś nieprzyjaźnie i rzucając mi spojrzenia, od których robiło mi się niedobrze. Jedynym plusem było to, że nie widziałam ich twarzy - skupiona na jak najszybszym wydostaniu się na otwarty teren, zauważałam jedynie kolorowe, rozmazane plamy, wirujące i dezorientujące. - Przepraszam. Czy to moja wyobraźnia, czy naprawdę robiło się coraz bardziej duszno? Wydawało mi się, że nie mam czym oddychać, że każdy wdech wprowadza do moich płuc nie ożywczy tlen, a gryzący dym. Zaczęłam łapać powietrze coraz bardziej spazmatycznie, ale to tylko pogarszało sprawę. - Przepraszam.Czy ten most nie miał końca? A może to ja kręciłam się w kółko? Miałam wrażenie, że minęła co najmniej godzina, odkąd oczy Noah zniknęły z zasięgu mojego wzroku, chociaż z logicznego punktu widzenia było to raczej niemożliwe. Czas jednak zdawał się tracić na znaczeniu, a jego upływu nie odmierzały już minuty i sekundy, a tępe uderzenia mojego serca. Dum, dum. Światła, pełno świateł. Dum, dum. Gdzieś przy czterdziestym ósmym na dobre straciłam orientację, a przy pięćdziesiątym dziewiątym upadłam na kolana, po to, by podnieść się chwiejnie przy sześćdziesiątym siódmym. - Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Mój głos brzmiał stanowczo zbyt rozpaczliwie, żeby wypowiadane nim słowo mogło odnosić się do zwyczajnej grzecznościowej uwagi. Kogo przepraszałam i za co? Mijanych ludzi? Isaaka? Noah? Siebie samą? Nie zdążyłam udzielić odpowiedzi na to pytanie, bo sekundę później ludzka mozaika zniknęła, a moje stopy dotknęły betonowej ulicy. Wciągnęłam w płuca lodowate powietrze, czując jak wbija się w nie tysiące ostrych igiełek. Oczy zaszły mi łzami, przez co wcale nie widziałam więcej niż poprzednio, ale przynajmniej obraz przestał nieznośnie wirować. Zatrzymałam się na moment, pochylając się do przodu i wycierając rękawem mokre od potu czoło. W gardle czułam pieczenie, nogi mnie bolały i wydawało mi się, że za chwilę zwymiotuję. Nic nie mogło jednak równać się z ostrym pulsowaniem w skroniach oraz obezwładniającym bólem w klatce piersiowej, kiedy wszystko, co odsuwałam od siebie przez ostatnie minuty, wróciło jednocześnie. Ruszyłam do przodu, na oślep, nie mając pojęcia, dokąd właściwie zmierzam, skupiając się jedynie na miarowym przesuwaniu stóp, w nadziei, że ruch ponownie odciągnie moją uwagę od dwóch twarzy, które naprzemiennie pojawiały mi się przed oczami. Modliłam się o utratę przytomności, o sen bez snów, mimo, że przecież nie wierzyłam w żadnego Boga. Prawą dłoń przycisnęłam do serca, ściskając mocno materiał kurtki, jakbym chciała wyrwać bijący organ z klatki piersiowej. Emocje rozrywały mnie od środka, chcąc desperacko wydostać się spod skóry, ale w żaden sposób nie mogąc znaleźć ujścia. Wiedziałam, że ulgę przyniósłby mi płacz, moje oczy były jednak uparcie i niewzruszenie suche. Zdezorientowana, zauważyłam metalową barierkę dopiero wtedy, kiedy wprost wyrosła mi przed oczami. W ostatniej chwili wyciągnęłam przed siebie ręce, obejmując nimi lodowate pręty i ratując twarz przed brutalnym spotkaniem z przerdzewiałą stalą. Zatrzymałam się na kilka sekund, opierając czoło o przeszkodę i nadal oddychając spazmatycznie. Może gdybym po prostu została w tej pozycji, zamarzłabym na śmierć? Z drugiej strony, najprawdopodobniej umierałabym przez wiele godzin, przez większość czasu pozostając w pełnej świadomości. I o ile byłam przekonana, że było to cierpienie, na które zasługiwałam, o tyle moja bardziej tchórzliwa część kazała mi ruszyć się do przodu. Minęłam barierkę, przeszłam przez otwartą furtkę i z trudem pokonałam kilka schodków, prowadzących na wysokie, betonowe nabrzeże. Znalazłszy się wyżej, poczułam w końcu napływ dużej ilości świeżego powietrza, wzięłam więc kilka głębokich wdechów, aż zakręciło mi się w głowie i osunęłam się na kolana, mając nadzieję, że nikt mnie nie widzi. Zabawne, że w takiej sytuacji wciąż dbałam o takie błahostki jak opinia innych ludzi. Na czworakach podeszłam do krawędzi i przewiesiłam przez nią obie nogi. Nie wiedziałam, jak wysokie było nabrzeże, ale wystarczająco, żebym w nocnym powietrzu nie potrafiła dostrzec szumiącej pod moimi stopami wody. Widziałam za to odbijającą się w niej poświatę księżyca, zbyt jednak złudną, żeby poprawnie ocenić odległość. Objęłam głowę obiema dłońmi, za wszelką cenę próbując pokonać targające mną mdłości i uporządkować myśli. Ile zajęłoby mi utonięcie? Minutę, dwie? W obecnej temperaturze - może krócej. |
| | | Wiek : 31 Zawód : redaktor naczelny CV Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, prezerwatywa Obrażenia : tylko psychiczne
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Sob Gru 28, 2013 1:07 pm | |
| Powrót do domu po Memoriale chyba nie był najlepszym pomysłem. Charles na samym spotkaniu o charakterze jakże żałobnym nie poczuwał się do żadnej refleksji nad zmarłymi, smutku. Nie uronił nawet ani jednej, nawet sztucznej, teatralnej łzy. Zapewne przez to, że nikogo nie stracił. Albo po prostu, nie odczuwał potrzeby pokazywania wszystkim swojego ogromnego nieszczęścia. Robienie ze stypy spotkania towarzyskiego mogło przejść jedynie w Kapitolu, więc uciął sobie krótką pogawędkę z Josephem i wsiadł do swojego auta. Zaskakująco wcześnie, jak na niego. Cztery ściany jego całkiem sporego, a na pewno przestronnego mieszkania niesamowicie zaczęła irytować go po kilkunastu minutach przebywania. Może to objaw jakieś choroby… albo samotność dawała o sobie znać. Bo wtedy, nawet jeśli bardzo nie chciał się przyznać do tego przed samym sobą, czuł się samotny. Rodzina, a przynajmniej jej część, która go tolerowała była zajęta swoimi sprawami i nie miał zamiaru wchodzić im w drogę. Natomiast Nick… rozeszli się. Sprawa była całkiem świeża, bo spędzili ze sobą kilka miesięcy. Natomiast rozeszli się niedawno, prawie przed chwilą. Lowell sądził, że go kochał i chciał nim być, ale sprawy lekko się pokomplikowały. Zaczęli tracić kontakt, przestawali ze sobą rozmawiać. Tak jakby cała ich relacja opierała się na tym, że ich drogi się spotkały. Przeszli razem kawałek drogi i nagle obie zaczynały rozchodzić się na dwie różne strony… W taki sposób, że żaden z nich nie mógł wejść na ścieżkę tego drugiego. Koniec, od tak. Może to wydawało się dziwne, ale czasem nie warto było walczyć o to, co już nie żyje. Ani on, ani Dominic nie potrafili wskrzeszać zmarłych, więc chyba oboje przegrali. Bez większej bitwy, po cichu. Oboje w samotności. Dla Chaza to wszystko zdawało się być już wcześniej skończone, jeden pocałunek sprawił, że dojrzał do tej decyzji i zamknął ten rozdział bezpowrotnie. Bo nigdy nie wchodziło się do tej samej rzeki dwa razy. Czasem coś się wypala.Siedząc samemu w domu nie mógł znieść już pieprznego światła żarówek i pojedynczych samochodów zza oknem. Złapał płaszcz i zabrał klucze zostawiając wszystko w domu, wyszedł na zewnątrz. Nie miał konkretnego celu swojej wędrówki. Potrzebował iść gdzieś, gdzie nie musiałby odczuwać jakiegoś dziwnego rodzaju frustracji. Miejsca, w którym nie musiałby być sam lub wręcz przeciwnie, gdzie mógł być sam, w pozytywnym rozumienia tego słowa. Nie wiedział, czego szuka, ale wiedział, że potrzebował odetchnąć. Przemierzał ulice, a zimno przestało mu dokuczać podczas przejścia przez jakieś osiedle. Zerkał w okna mieszkań i tylko czasem zadawał obie pytania dotyczące tego, kto tam mieszkał, co właśnie robił, ile miał lat i czym się zajmował. Przestał to robić, bo podczas któregoś razu uznał, że i tak nie uzyska żadnej odpowiedzi nie widząc nikogo w ramie. Zaczął iść prosto przed siebie, nie zastanawiał się nad niczym. Nawet nie zdziwił go fakt, że Katipol był jakoś wyjątkowo mniej tłoczny niż zwykle. Po prostu szedł przed siebie, bez telefonu, bez myśli, samotnie… Trochę jak oderwana cząsteczka świata bądź element z innego zestawu puzzli niepasujący w żadne miejsce. Zabawne, bo nawet go to nie zasmuciło. Chyba Zwolnił dopiero przed wejściem na most. Nie miał zielonego pojęcia, ile czasu już minęło od jego wyjścia, ale nie czuł potrzeby otrzymania tej wiedzy. Wyznacznikiem na dzisiejszą noc był księżyc i powietrze zimy dobiegającej końca. Poprawił kołnierz płaszcza i rozejrzał się dookoła. Moon River.Rzadko kiedy, nawet nocą Kapitol ogarniała taka cisza. Charles nie bywał w tych rejonach zbyt często, ale słyszał nut płonącej pod sobą rzeki. Stawiał delikatne koki, raz po raz uderzać w barierkę. Może wyglądał na szaleńca, ale nie przeszkadzało mu to. Być może już dawno zawirował, tylko jeszcze tego nie zauważył. Cicho pod nosem zaczął nucić jakaś kołysankę. Nie wiedział skąd dokładnie ją zna, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Być może, to nawet nie była piosenka dla dzieci, tylko jakaś stara piosenka. Dookoła panował mrok. Noc, księżyc i pojedynce latanie oświetlały jego sylwetkę, a on pierwszy raz od jakiegoś czasu oczyścił swój umysł z niechcianych myśli. Trochę jakby idąc w nieznanym kierunku zostawił je na ławce, czy wrzucił do kosza na śmieci. Podobało mu się to uczucie, bo zdawało się być inne niż to, czego doświadczał ostatnio. Wciągnął do płuc głęboko tlen i nie wiedząc kiedy, stał w połowie mostu. Pochylił się lekko do przodu, by dojrzeć taflę wody, nie miał pewności jak bardzo wysoko się znajduje. Światło księżyca delikatnie oświetlało jej powierzchnię. Może powinien zaśpiewać jakaś piosenkę o miłości… albo o złamanym sercu, smutnym psie, odrzuconym czy stroskanej dziewczynie.Zastukał głośniej placami i zaczął naśladować pianistów wygrywających depresyjne melodie. Co z tego, że nie umiał grać na pianinie? Przecież nikt nie mógł mu zabronić uderzać placami o metal, nawet z brakiem jakiegokolwiek talentu. Nikt nie mógł mu zabronić niczego. Przesuwał się do przodu całkowicie oddając się magii cichej, ledwo przenoszącej się dalej imitacji muzyki. Miał zamknięte oczy, a kiedy je otworzył, momentalnie złapał dłonią barierkę. Jakaś postać siedziała na betonowym urwisku. Tylko tyle mógł dostrzec, ale wcale nie spodobał mu się ten obrazek. Ludzie często skakali do wody z mostów, czy stromych zboczy rzeki. Podobno śmierć była dla tchórzy. Samobójstwa była dla tchórzy, ale patrząc na z innej perspektywy. Kto miałby odwagę stanąć na moście i puścić się w dół? Zupełnie nie przejmować się przyjaciółmi, rodziną… Choć może ten ktoś, wątła postać wcale nie miała takich zamiarów. Po prostu przyszła posiedzieć sobie nad wodą o nieco dziwnej porze w jeszcze dziwniejsze, lekko niebezpiecznie miejsce. Szybszym krokiem podszedł do otwartej furtki i popchnął ją. Lata w obecności wody i niezbyt częste używanie dawało się we znaki. Zaskrzypiała głośno, a mężczyzna przecisnął się na niezabezpieczony teren. Być może powinien coś powiedzieć, krzyknąć, zapytać. Da jakikolwiek znak swojej obecności. Jednak zawsze wydawało mu się to być złą taktyką we wszystkich filmach. Ci ludzie niczym się nie różnili od innych. Też chcieli z kimś porozmawiać, przytulić się, być wysłuchanymi. W gruncie rzeczy byli normalni. - Mogę się dosiąść? - To jedyne, co wypowiedział, kiedy znalazł się wystarczająco blisko. Jednak nie czekając na odpowiedź przykucnął i osiadł na zimnej ziemi. Nadal nie miał pojęcia, kim była ta osoba. Wydawało mu się, że to kobieta, ale nie chciał speszyć nikogo swoim wzrokiem. Oczy skierował ku niebu. Nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć wypowiedział dokładne dziewięć słów. - To wszytko jest do dupy, nie sądzisz? |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Sob Gru 28, 2013 11:08 pm | |
| Przepraszam, nie mam pojęcia, co ćpałam, pisząc ten post. ._.
Niebo było ciemne. Świat dookoła kołysał się równomiernie, kiedy schodziłam po schodach. Nie, nie schodziłam - byłam znoszona. Dlaczego? Spróbowałam otworzyć powieki, ale były jakby sklejone, tak, że nawet największy wysiłek nie przynosił efektu. Dookoła nie czułam niczego, żadnej materii, zupełnie jakbym unosiła się w wodzie, chociaż przecież coś musiało wywoływać to falowanie. A może tonęłam? Spróbowałam zamachać rękami, bez skutku. Były ciężkie, jak z ołowiu, całe moje ciało było ciężkie. Co ty zrobiłaś, Ashe? Pytanie rozbrzmiało gdzieś w mojej głowie, ale byłam pewna, że nie narodziło się wewnątrz moich myśli. Głos, który je zadał, był jednak zniekształcony, jakby wydobywał się zza warstwy wody, pod którą się znajdowałam, przez co nie byłam w stanie zidentyfikować jego właściciela. Co zrobiłam? Nie potrafiłam sobie przypomnieć. Starałam się cofnąć pamięcią wstecz, ale moje wspomnienia były wybrakowane i poszatkowane, jak fotografie z różnych okresów, pomieszane ze sobą i pozbawione jakichkolwiek dat i opisów. Poza tym, podobnie jak wszystko dookoła, kołysały się miarowo, razem ze mną opadając w dół, z tym że zbyt wolno, żebym mogła je chwycić; zostawały wyżej, podczas gdy ja przez cały czas się osuwałam, niżej i niżej, nie wiedziałam dokąd, ale im dalej - tym ciemniej. Otwórz oczy. Znów ten sam głos. Do kogo należał i dlaczego kazał mi otwierać oczy pod wodą? Pokręciłam głową, prawo, lewo. Z jakiegoś powodu wiedziałam, że muszę go posłuchać, przecież zawsze go słuchałam. To on był tym starszym, tym mądrzejszym, tym, który lepiej wiedział, co dla mnie dobre. Ale tak bardzo bałam się momentu, w którym pod moje powieki wedrze się lodowata woda. Isaac. Imię samo wypłynęło gdzieś na powierzchnię mojej świadomości, a razem z nim - kilka fotografii. I już wiedziałam, dlaczego muszę go posłuchać. Tak trzeba. Uniosłam powieki, jednocześnie czując, jak jakaś nieokreślona siła wypycha mnie spod wody, wprost na ulicę przed naszym mieszkaniem. Wprost w ramiona mojego brata, który ze zrozpaczonym wyrazem twarzy wkładał mnie do karetki pogotowia. A niebo było takie ciemne. - To wszystko jest do dupy, nie sądzisz? Inny głos, również skądś znajomy, ale równocześnie obcy, przedarł się przez otaczającą mnie barierę i sprawił, że ponownie zaczęłam czuć. Chropowaty beton pod palcami, chłodny wiatr na plecach i łaskotanie włosów na twarzy. Podniosłam głowę. Wszystkie lampiony zniknęły już znad mostu. Marna imitacja gwiazd udowodniła swoją nietrwałość, pogrążając świat w ciemności. Takiej samej jak wtedy. Z tym że dzisiaj nie było obok nikogo, kto złapałby mnie w locie. Zaraz... nikogo? Odwróciłam twarz, przypominając sobie o usłyszanym przed momentem pytaniu, ale dopiero kiedy zobaczyłam obok siebie sylwetkę mężczyzny, zrozumiałam, że nie stanowiło ono jedynie wytworu mojej wyobraźni. A może jednak? Zmarszczyłam brwi, przyglądając się rysom i przez kilka sekund próbując zrozumieć, skąd je znam. Bo znałam je, na pewno nie widziałam ich po raz pierwszy. Otworzyłam usta, gotowa poprosić przybysza, by sam wyjaśnił mi, dlaczego go kojarzę, ale w tym momencie mój umysł połączył obraz z odpowiadającym mu imieniem. Charles. Zacisnęłam wargi, tym razem zastanawiając się, czy nie mam omamów. To nie było możliwe, jego obecność tutaj. W środku nocy, na zapomnianym, oddalonym od centrum miasta urwisku. A skoro go tu nie było, mogło to oznaczać tylko jedno - on także istniał jedynie jako podsunięta mi przez mózg wizja. Snowie najdroższy, naprawdę sfiksowałam. Roześmiałam się, cicho i krótko. Cicho, bo w ciszy panującej dookoła nawet szept brzmiał jak krzyk. Krótko, bo przeraziło mnie brzmienie własnego śmiechu. Pustego, pozbawionego wesołości. - Serio? - zapytałam, odgarniając włosy z twarzy i przyglądając się uważniej siedzącej przede mną postaci. Mój głos nawet mnie wydawał się nieco histeryczny, ze skaczącymi w górę i w dół tonami, niespokojny, jakbym zaraz miała się rozpłakać. A przecież nie mogłam, nawet jeśli bardzo tego potrzebowałam. - Ja rozumiem, że sumienie zazwyczaj przychodzi pod jakąś postacią, ale dlaczego Charles Lowell? - dodałam po chwili, z autentycznym zaciekawieniem. Zakołysałam się w przód i w tył, przekrzywiając głowę nieco na bok. Przez myśl przemknął mi fakt, jak komicznie musiałam wyglądać na postronnego obserwatora, siedząc sama nad rzeką i rozmawiając z czystym powietrzem, ale miałam to bardzo gdzieś. Jeśli ktoś zadzwoni po policję, zniknę, zanim zdążą się pojawić. Droga w dół była prosta i bardzo krótka. I raczej mało prawdopodobne, żeby mnie na niej znaleźli. - Więc... - zaczęłam po chwili, potrząsając głową, żeby wyrwać się z własnych myśli i znów zerkając w bok, jakbym sprawdzała, czy towarzyszący mi mężczyzna wciąż tam siedzi. - Jak teraz będzie? Pokażesz mi moje życie, oglądane od końca? Bo jeśli tak, to mam nadzieję, że masz ze sobą coś mocnego. Nie ma mowy, żebym przebrnęła przez to na trzeźwo. - Znów cicho parsknęłam. Tak właściwie, już w tamtej chwili brzmiałam, jakbym była pijana, ale ten fakt, zamiast mnie zmieszać, jeszcze bardziej mnie rozbawił, pogłębiając stan, w którym się znajdowałam, a który leżał gdzieś pomiędzy histerią, a rezygnacją. Trzymałam się go jednak, zdając sobie sprawę, że w momencie, w którym zostawię za sobą szaleństwo, zacznę wyć. I nie wydawało mi się, żebym wtedy była w stanie kiedykolwiek przestać. |
| | | Wiek : 31 Zawód : redaktor naczelny CV Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, prezerwatywa Obrażenia : tylko psychiczne
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Pon Gru 30, 2013 3:33 am | |
| Zimny beton, cichy szum wody i pojedyncze oddechy przyniosły ze sobą wspomnienia. Dosłownie kilka wspomnień. Charles nie mógł dokładnie ujrzeć w tamtej chwili drugiego brzegu rzeki, ale przed oczami stanęły mu migoczące światła Kapitolu. Przypomniał sobie swoją, niemalże identyczną do tej, która miała miejsce, sytuacje. Spokojnie ponad trzysta pięćdziesiąt metrów. Wyjątkowo nisko. Ulica była daleko. Samochody były punkcikami, które znikały tuż za rogiem. Ludzie byli małymi, prawie niewidocznymi mrówkami. Nic nie mogło przeszkodzić barwnej codzienności mieszkańców stolicy. Jedna śmierć w tę, czy we w tę na pewno nic by nie zmieniła. Kto miałby się przejmować taką błahostką? Dodatkowo, bezimienna dusza dopisana do ilości zgonów w konkretnym roku. Wspaniałe uzupełnienie statystyk. Samobójstwo wpisałoby się nawet w kilka. Małe, kruche, łamliwie życie, które tak łatwo było stracić. Charles pamiętał, jak przechadzał się po krawędzi dachu zerkając ku górze. Pojedyncze ptaki kołowały się nad drapaczami chmur lub leciały w nieznane dla zwykłych śmiertelników przestworza. Uciekały, tak sądził. Gdzieś daleko, by pobyć samemu. Może gdzieś nad wodę, by napić się orzeźwiającej cieczy. Może gdzieś na wybrzeże, by wiatr unosił je swoją siłą. Może gdzieś do lasu, by śpiewać z całych sił. Ale może w takie miejsce, o którym same do końca nie miały pojęcia. Co, jeśli te wszystkie ptaki leciały do tego samego miejsca, w którym chciał się tak znaleźć Chaz? Nie wiedział, jaki miały cel kołując się nad wszystkimi konstrukcjami. Pewnie tak samo jak on szukały wytchnienia. Ciekawe, czy zabrałyby go ze sobą... Wiatr lekko owiewał jego twarz i przeczesywał włosy. Oddychał głęboko, by tlen dopływał do wszystkich komórek wraz z krwią. Wszystko zdawało się być wolne, dziwnie spokojne. W jego odczuciu zaczynało lekko wirować, ale zaraz szybko przestało. Ciepło i zimno zarazem, czy to mogło być prawdziwe? Gęsia skorka wkładała się na jego ramiona, ale uśmiechnął się. Nie czuł jakiegoś ogromnego przygnębienia. Ciągle się uśmiechał i sięgnął do kieszeni. Wciągnął małą, białą tabletkę. Omiótł ja wzrokiem i włożył do ust. Bez problemu przeszła przez gardło, by już za moment zacząć działać. On też chciał polecieć. Zatrzymał się na krawędzi. Stał przodem ku chodnikom i ludziom zmierzającym do swoich domów, pracy, miłości. Wszystkich tych, których własne życie, pośpiech i praca zajmowały bez opamiętania. Ale czy zapytani o cos takiego jak szczęście odpowiedzieliby „tak, wiem, co to”? Nie sądził. Jednak jego od szczęścia dzielił jeden krok. Jeden mały krok, do którego się przygotowywał. Oderwał prawą stopę od podłoża. Przymknął oczy, wziął jeden z ostatnich, głębokich wdechów, ale coś go zatrzymało. Przecież żaden ptak nie chciałbym spadać głową w dół. Ostatnią dziedziną, jaka się interesował była ornitologia, ale zdawał się być dziwnie pewnie swoich myśli. Trochę jakby żadna inna prawda nie istniała. Każdy ptak chciał umierać zerkając ostatni raz w niebo. Niezgrabnymi ruchami odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Głośno pobrał powietrze do płuc i przymykał oczy. Cofał się milimetr po milimetrze do tyłu. Już za moment miał poczuć się naprawdę wolny. Lecieć. Wolny od wszystkiego, czego nienawidził i tego, co kochał. Mógł lecieć. Mógł nauczyć się latać. Nie wypowiedział żadnego słowa. Odliczał od dziesięciu do zera. Zerknął na niebo, na ptaki wirujące w przestworzach i nagle… Nagle pojawiła się pierwsza łza. Zapiekła go niemiłosiernie. Zrozumiał, że to bardzo głupi pomysł. Przerywał odliczanie przy jedynce. Nie umiał tego zrobić. Łzy zaczęły spływać jedna po drugiej i wsiąkać w koszulę. Zeskoczył z krawędzi, po czym, drżącymi dłońmi wyjął opakowanie, jeszcze w połowie pełne. Kolejna tabletka... Albo dwie, trzy. Pragnął przestać odczuwać przygnębienie, strach. Wpaść w amok. Połknął kilka sztuk. Usiadł i drżał czekając na napływ błogiej fali nieświadomości, odrętwienia. Szkoda, bo… Tak bardzo chciał polecieć w dół, ale nie potrafił. Mimo tego, że sięgał dna. Nie umiał. Dlaczego to zapamiętał najlepiej? To wcale nie było jego ostatnie takie zachowanie, ale zdecydowanie pierwsze. Podobno pierwsze razy - jakkolwiek szczęśliwe lub dramatyczne, zapamiętywało się najlepiej. Pierwsza próba dramatycznej ucieczki, której nie potrafił dokonać. Z fali wspomnień już kilka sekund temu wyrwał go kobiecy głos. Na początku wydał mu się być obcy. Chwile potem zrozumiał, ze już kiedyś go słyszał. Nagłe zdał sobie sprawę, kim była postać. To nie żadna sprzedawczyni, pani z telewizji lub tania aktorka, to… Ashe. Drobna blondynka, która wywiózł z Kwartału i, w której towarzyskie spędził noc. Całkiem przewrotną noc, która nieco zmieniła jego życie. Skłoniła do pewnych przemyśleń. Momentami nawet stawiał pannę Cradlewood jako centrum wszechświata, ale tylko momentami… częstymi. Wtedy zastanowił się, co robiła na urwisku. Nie sądził, by udawane spotkanie żałobne aż tak ją przybiło… Bardziej możliwe, że codzienność przygniotła ją do takiego stopnia i dała sobie rady. Przyszła się pożegnać ze światem, pomyśleć, posiedzieć w samotności. Po czym rzucić się do wody. Zapomnieć. Wbrew pozorom i wbrew okolicznościom cieszył się ze spotkania. Może potem miał mieć szanse wyjaśnić sobie z nią kilka spraw. Wytłumaczyć sobie, dlaczego nie umiał wyrzucić jej od tak z pamięci. Ani wymazać z pamięci - zgodnie z nieformalną umową. Zmarszczył brwi, jednak nie było to widoczne w słabym świetle. - Dlaczego nie on? - Odpowiedział pytaniem na pytanie. Może ukazało to jego całkowity brak taktu, ale chyba nie znalazłby lepszej odpowiedzi. - Wszystko w porządku?- Właściwie nie do końca rozumiał, o czym mówiła, ale już wcześniej doszedł do wniosku, że oboje byli siebie warci. Dwóch wariatów nad urwiskiem ucinających sobie pogawędkę na abstrakcyjne tematy. Brzmiało wyśmienicie. - Wszystko zależy od tego, ile masz odwagi, żeby go sobie zabrać ze sklepu bez zapłaty. - Odpowiedział i uśmiechnął się lekko do siebie. Ashe już wydawała się być lekko wstawiona. Pewnie piła. Sam nigdy niczego nie ukradł. Rodzice nie mieli problemów z finansami, jednak teraz nie zabrał ze sobą portfela. Gdyby mogli zapłacić za coś mocnego emocjami, to spokojnie, Chaz stawiałby. Jednak w wypadku normalnych sklepów nie istniały takie układy. Wizja kradzieży wcale go aż tak nie obrzydzała. Zdecydowanie ciekawiło go, co czuł złodziej. Jak wyglądał stres, o czym się myślało. Chyba złamanie prawa w takim wydaniu znajdowało się na każdej liście rzeczy do zrobienia przez całe życie… Nawet jeśli nie posiadało się takowego spisu. - Nie wiem, czy jestem w stanie pokazać ci całe, twoje życie. Przewinąłem się tylko przez krótki epizod. - Mógł jej przypomnieć ich krótkie, pełne łapanie się za słówka spotkanie w barze, długą rozmowę w ciemnej sali bankietowej rozmowę, dwa pocałunki. Ale to wszystko nie byłoby takie samo. Nie istniały dwie identyczne chwile, każda z nich, jakkolwiek łudząco podobna, była inna. Jednakże samo wspomnienie wysłało na twarzy delikatny uśmiech. Przecież to była miła noc. - Co tutaj robi Ashe Cradlewood? Czyżby odkryła jak bardzo egzystencja jest do bani i przyszła rzucić się do wody? - Westchnął głośno i skierował wzrok ku jej twarzy. Zmienił to na bardziej ostry. - Do cholery, co ty tutaj robisz?
|
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Pon Gru 30, 2013 10:39 pm | |
| To zabawne, jak ludzie uwielbiają się oszukiwać. Zabawne i irytujące, chociaż chyba bardziej to drugie. To, jak mówią o śmierci, jak poklepują Cię po ramieniu, zapalają świeczki na kamiennych nagrobkach. A kiedy to nie wystarcza? Organizują memoriał, grają żałobne melodie, puszczają w niebo śliczne lampiony, głosząc przy tym podniosłe słowa o pamięci, o przemijaniu, o jednoczeniu się i tak dalej. Sprawiają wrażenie jakby doskonale Cię rozumieli, jakby nagle dostali olśnienia, jakby miało się coś zmienić. A Ty im wierzysz, przynajmniej przez pewien czas. Czytasz ich wiersze, słuchasz piosenek i wydaje Ci się, że jesteś przez to innym człowiekiem, że możesz podzielić ich ból, że jesteś silniejszy, że będzie Ci łatwiej. Wiecie co? To wszystko jest gówno warte. Bo kiedy naprawdę kogoś tracimy, nic z tego nie ma znaczenia. Żaden lampion, żadna świeczka ani żadne słowa pocieszenia nie są w stanie odciągnąć uwagi od faktu, że jedyne, co nam zostało, to pustka. Ziejąca w duszy dziura o poszarpanych brzegach, znajdująca się dokładnie w miejscu, które należało do bliskiej nam osoby, w której bezpowrotnie znika całe okazywane nam współczucie. Tylko ona. I zimny nagrobek z datą, która jest na nim całkowicie niepotrzebna, bo i tak nigdy nie będziemy w stanie o niej zapomnieć. W którym miejscu popełniłam błąd? Objęłam się ciasno ramionami, wciąż kołysząc się lekko w przód i w tył. Słyszałam obok siebie głos Charlesa, wiedziałam, że coś do mnie mówi, ale nie potrafiłam rozróżnić poszczególnych słów. Coś, jakiś złośliwy głosik w kącie umysłu mówił mi, że mężczyzna, który siedzi na murku, to jednak człowiek z krwi i kości, i przed sekundą zrobiłam z siebie kretynkę, ale w tamtym momencie zwyczajnie nie byłam w stanie się tym przejąć. Jak to się stało, że znowu czułam się, jakbym umierała? Uczucie nie było obce, pamiętałam je z przeszłości, z nocy, której zginęła Diana. To również było wczesną wiosną, dokładnie pięć lat temu, i obiecałam sobie wtedy, że nigdy więcej nie pozwolę, by coś takiego spotkało mnie ponownie. Przez pięć lat odpychałam konsekwentnie każdego, kto znalazł się wystarczająco blisko, by stanowić zagrożenie, że zacznie mi zależeć. To samo zrobiłam zresztą kilkanaście minut temu. I co, wszystko to na nic? - Wszystko w porządku? Zamrugałam kilkakrotnie, jakby wyrwana z dziwnego transu. Pytanie, które zadał mi Chaz, było tak absurdalne, że udało mu się sprowadzić mnie na ziemię. Odwróciłam się w jego stronę, odgarniając z twarzy włosy, żeby widzieć go lepiej. Nie uśmiechał się i o ile mogłam stwierdzić w panujących ciemnościach, wyglądał zupełnie poważnie. Wytrzeszczyłam oczy, przez dobrych kilka sekund próbując zlokalizować miejsce, w którym zgubiłam język, a kiedy w końcu odzyskałam zdolność mówienia, roześmiałam się. To było dziwne, biorąc pod uwagę, że nigdy w życiu nie było mi mniej wesoło, zresztą - śmiech, który rozległ się w powietrzu też bynajmniej do wesołych nie należał. Gdybym usłyszała go od kogoś obcego, miałabym problem z rozróżnieniem go od płaczu. - W porządku? - powtórzyłam z powątpiewaniem, patrząc na mężczyznę, jakby postradał zmysły, chociaż to ja zachowywałam się jak wariatka. - Tak. Kurwa. W najlepszym. Nigdy nie czułam się lepiej. Zaczęłabym śpiewać, gdyby nie to, że nie potrafię. Życie jest piękne. Hakuna matata. - Urwałam, bo z każdym kolejnym słowem mój głos schodził coraz niżej, a ostatnie sylaby zadrżały niebezpiecznie. Moje emocje znowu urządziły spektakularny pokaz, ponownie przechodząc z obezwładniającej pustki w złość, z tym że nieskierowaną w żaden konkretny punkt. Nie wiedziałam, ile jeszcze takich wahań będę w stanie znieść. Przycisnęłam zziębnięte dłonie do policzków, bo te z kolei były tak gorące, że miałam wrażenie, jakby płonęły. Sama zresztą czułam się jak w gorączce i nie zdziwiłabym się, gdyby termometr pokazał w moim wypadku więcej niż standardowe trzydzieści sześć i sześć. - Och, no jasne, nie ma sprawy - kontynuowałam, odnosząc się do kolejnej uwagi mężczyzny. Nie wiedzieć czemu, wszystko co mówił, irytowało mnie coraz bardziej, nawet jeśli w normalnym wypadku uznałabym to za zabawne. Denerwowało mnie, że stał się mimowolnym świadkiem mojego upadku, że w jednej chwili wszystkie moje słabości wychodziły na wierzch, prosto przed nim. Wolałam, żeby zapamiętał mnie jako dziewczynę z bankietu, nie zasmarkaną histeryczkę. - Wiesz, kradzieże to dla mnie chleb powszedni. Wszyscy za murem jesteśmy zło-złodziejami. - Przeklęłam w duchu, kiedy mój głos znów niebezpiecznie się zachwiał. Brzmiałam jak zapłakana, mimo, że moje oczy wciąż były irytująco suche. - Sprawdź, czy masz portfel i klucze, może już zdążyłam ci je zabrać. - Gdzieś podświadomie wiedziałam, ze to, co mówiłam, nie miało sensu, ale w którymś momencie zorientowałam się też, że wyrzucanie z siebie zdań - nawet jeśli tak durnych, jak te - w jakiś sposób odciągało uwagę od głównego problemu. Zamilkłam na dłuższą chwilę, biorąc kilka urywanych wdechów i starając się skupić na następnych słowach Charlesa. Obezwładniający ból w klatce piersiowej nieco zelżał i choć zdawałam sobie sprawę, że zapewne chwilowo, i tak postanowiłam nacieszyć się tym momentem. Do tego stopnia, że minęło kilka sekund, zanim zorientowałam się, że padło kolejne pytanie. Uśmiechnęłam się krzywo, na swój sposób rozbawiona. - A co tutaj robi Charles Lowell? - powtórzyłam za nim jak echo. - Czyżby odkrył jak bardzo egzystencja jest do bani i przyszedł rzucić się do wody? - Uniosłam wyżej brwi, po czym odruchowo zerknęłam w dół, jakbym spodziewała się zobaczyć rozbijające się o nabrzeże fale. To zapewne pasowałoby do dramaturgii chwili, prawda? Moon River zdawała się jednak nic sobie nie robić z moich szalejących emocji, bo była wyjątkowo cicha i spokojna. Prawdę mówiąc, nie byłam nawet pewna, czy skacząc w dół faktycznie zanurzyłabym się w wodzie, czy rozbiłabym się o powierzchnię lodu. Z drugiej strony, czy to cokolwiek zmieniało? Ostrzejszy niż wcześniej głos mężczyzny zmusił mnie do ponownego skierowania uwagi w jego stronę. Zamrugałam, zaskoczona nagłą zmianą w tonie jego wypowiedzi i być może właśnie z tego powodu na chwilę zapomniałam, co właściwie przygnało mnie nad urwisko. Skuliłam się w sobie, czując się, jakby co najmniej na mnie nakrzyczał, mimo że nawet nie podniósł głosu. Może wynikało to z ciszy, jaka panowała dookoła, a może po prostu z tego, że po raz pierwszy usłyszałam Charlesa choćby szczątkowo wytrąconego z równowagi. - Co tu robię? - rzuciłam, o dziwo ze złością. Wyglądało na to, że sama gubiłam się we własnych emocjach, ciekawe, co myślał o mnie mój przypadkowy rozmówca. - Pomyślmy. Od tygodni nie mam żadnych informacji od mojego najlepszego przyjaciela, jakąś godzinę temu w wyjątkowo mało subtelny sposób dowiedziałam się, że mój brat nie żyje, a sekundę później na własne życzenie straciłam ostatnią osobę, która nie miała mnie gdzieś. Ten lekko niefortunny zbieg wydarzeń trochę mnie zasmucił, postanowiłam więc odetchnąć świeżym powietrzem i odprężyć się, patrząc na ten piękny, zimowy krajobraz. Krótko mówiąc - nic specjalnego, kto by się przejmował. - Wzruszyłam ramionami, chyba nieco zbyt energicznie, i gdyby nie histeria, coraz wyraźniej targająca moim głosem na prawo i lewo, może nawet zabrzmiałabym przekonywująco. |
| | | Wiek : 31 Zawód : redaktor naczelny CV Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, prezerwatywa Obrażenia : tylko psychiczne
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Nie Sty 05, 2014 1:13 am | |
| Ludzie za szkłem byli inni. Kompletnie inni. Chaz odkrył to dość dawno. Trochę zabawne, że przypomniał sobie o tym wtedy. Dokładnie wtedy, gdyby siedział tak blisko blondynki, tak blisko krawędzi dzielącej ich od zimnej wody Moon River, tak blisko śmierć i tak samo blisko życia. Dwie zupełnie inne sytuacje, jednak powodowały u niego podobne odczucia. Frustracja, fascynacja, zainteresowanie… Coś jak te wymienione. Parsknął bezgłośnie śmiechem. Jego mózg ostatnio postanowił popłatać mu figle, co gorsza - uznawał to za zabawne. W jego wspomnieniu Alex siedziała w czarnym, małym samochodzie razem ze swoim ojcem, a Charles akurat chodził kolorowymi ulicami stolicy. Już od jakiegoś czasu ich przyjaźń się wypaliła, skończyła? Nieważne. Alexandra po prostu się zmieniła i przestali się widywać, spotykać, rozmawiać. Nagle jej auto zwolniło. Natomiast Lowell w tym samym czasie pochwycił jej przelotny uśmiech. Wyszczerzone, proste zęby, napięte mięśnie twarzy. I pewien błysk w oku. Przystanął. Smutny błysk. Albo się pomylił. Mógł się pomylić, bo wszystko trwało dosłownie kilka sekund. W marcu osiemdziesiątego trzeciego nie pamiętał dokładnie tamtej okolicy, uczesania byłej przyjaciółki lub jej najnowszej, kosztowanej bluzki. Jednak pamiętał coś innego. Uczucia. Wtedy poczuł się inaczej niż zwykle. Nie, bynajmniej nie zły. To było coś dziwnego. Zdecydowanie nie miłość, pasja, pożądanie. Odczucia z zupełnie innej półki. Coś na kształt głębokiego zastanowienia. O czym wtedy myślała? Z czego się śmiała? Co ją tak naprawdę smuciło? Jakie były jej troski? O co chodziło tak naprawdę? Jednak, to co przyszło po zadaniu pytań, było gorsze. Znacznie gorsze. Przecież nie miał żadnych szans na uzyskanie odpowiedzi. Snucie domysłów w nieskończoność, w wkrótce doprowadziłoby każdego do szaleństwa. Obserwował auto znikające za rogiem jednej z ulic, jednak tak naprawdę nie widział nic. Kiedyś, ktoś powiedział, że mogłeś patrzeć, mimo to nic widziałeś. I to była prawda. Nie podobało mu się to, chociaż… chociaż zdawało się być fascynujące. Jak bardzo wszystko zmieniało się pod względem z tego nie z jakiej my pozycji patrzyliśmy na ludzi, ale w jakiej oni się znajdywali. Wtedy Alex siedziała za szybą samochodu i zadawała się być kimś innym. Nie tyle, co zamkniętym, uwiezionym, po prostu innym. Nie była osobą znaną Chazowi na wylot, od najwcześniejszych lat. Kimś do kogoś nie mogliśmy podejść, mijaliśmy się z nim jeden, jedyny raz i jego życie miało na zawsze pozostać tajemnicą. Przelotny gest, to jedyne, co mieliśmy prawo odtwarzać w myślach. Musiał wyglądać dziwacznie, stercząc na ulicy, gdzieś w tłumie obcych ludzi. Stał i dumał nad czymś co nie miało największego sensu. Ruszył przed siebie i nie szukał nowych, potencjalnych dusz uwięzionych za szkłem. Zamrugał kilkukrotnie i rozwiał wszystkie wspomnienia. Nadal siedział nad rzeką w towarzystwie Ashe… dosłownie siedzieli n a d rzeką. Gdzieś jeszcze, przez ułamek sekundy przewinęła mu się w głowie jedna myśl. Otóż, wydawało mu się także, że to dlatego także oglądaliśmy filmy. Ktoś bardzo mocno twierdził, że dla dobrego zakończenia. Ktoś stawał się szczęśliwy - urocza dziewczyna spotkała cudownego, przystojnego chłopka, znajdywano sprawcę morderstwa, wszystkie przeciwności nagle znikały. Po prostu, by przekonać się, że nie wszystko jest takie złe, jednak Charles uważał nieco inaczej. Dobre filmy stawiały nas za szybą. Cienką warstwą szkła, przez którą za nic nie byliśmy się w stanie przebić. Widz otrzymywał obraz, zaproszenie do niepowtarzalnego, jedynego w swoim rodzaju świata. Śledził losy, poznawał bohaterów, atoli nie mógł stać się ich częścią. Nigdy nie poprzebijał się przez warstwę szkła, która tworzyła magię. Prawdziwą magię kina. - Coś w tym stylu. - Wypowiedział bez emocji. Monotonną, nieco smutną barwą głosu. Głos blondynki w dziwny sposób się łamał. Zapewne wpadała w ten stan, kiedy chciało się być samemu. Jednakże patrząc potem, z perspektywy czasu, samotność zdawała się być najgorszym wyborem. Momentem, stanem, kiedy podejmowaliśmy najgorsze decyzję. Trochę rozśmieszyły go słowa Cradlewood. Wyciągnął z kieszeni płaszcza klucze. Przekręcił je kilkukrotnie w placach i położył obok dziewczyny. - Wybaczysz, że nie zabrałem ze sobą portfela. - Odetchnął głośno i oderwał wzrok od skrawka ziemi. - Zapraszam w mojej skromne progi. O każdej porze. Pamiętaj. Nagle zrozumiał coś nad czym nigdy się nie zastanawiał. Wśród tysięcy bezsennych godzin, milionów zamyślonych sekund. - To chyba tyle, co dziś mam. - Wypowiedział niemalże bezgłośnie. To, o czym pomyślał, zasmuciło go. Miał pracę, mieszkanie, władzę, własny samochód, jego nazwisko było kojarzone, zarabiał pieniądze, niemałe z resztą. W wieku trzydziestu jeden lat osiągnął naprawdę wiele. Posiadał to, o co ludzie zabiegali całe życie i często umierali z niczym. Bez sukcesu, zdobytych celów… a jednak uświadomił sobie, że nie miał tak naprawdę niczego. Absolutnie niczego. Siedział tam biedny jak mysz kościelna. Nie miał nic prawdziwego, czegoś na czym mu zależało. Klucze zadawały się być jego wartością. Kilkanaście gram metalu. A po tym jak je oddał… Nie miał nic. Nawet z nimi i tak nie miał nic. Kilka zdań wypowiedzianych przez rozmówczynię zmieniło nieco postać rzeczy. Ashe, pewna siebie blondynka z bankietu, straciła, w jej mniemaniu, wszystko. Dziewczyna rzucająca sarkastyczne i pełne ironii słowa, została opuszczona przez przyjaciela. Cradlewood, która dusiła się w bagażniku, do całego bólu istnienia mogła doliczyć martwego brata. Blondynka, siedząca obok niego, pokłóciła się z kimś ważnym w jej życiu. I to wszystko przedstawione przez jedną i tą samą osobę, wydawało się być okropne. Mimo wszystko Chaz nadal twierdził, że ktoś kto siedział obok niego miał dużo więcej niż on sam. - Cudowny obraz. Zwykły dzień w Kapitolu. - Zaśmiał się ironicznie, jednak urwał w połowie. Szybko z ciemnego nieba przeniósł wzrok na nią. - Śmiało. - Podbródkiem wskazał w dół. - Skacz. - Czekał na reakcję, jednak nim dziewczyna mogłaby odpowiedzieć cokolwiek, dał upust swojej frustracji. - Skacz. Skoro uważasz, że nic dobrego cię już nie może spotkać. Jeśli sądzisz, że straciłaś wszystko i sięgasz dna. Dalej, skacz. Masz szanse zostawić to wszystko za sobą. Uwolnić się od cierpienia. No dawaj. - Mówił ostrym tonem głosu, dość szybko, ale tak by można było coś z tego zrozumieć. - Powiedz mi tylko, za ile poinformować służby o samobójczyni. Pięć, dziesięć minut? Nie będę cię zatrzymywać. Skacz, Cradlewood. Tchórzu, skacz. - Przerwał. Zdawało mu się, że słowa wychodzące z jego ust, nie miały najmniejszego sensu. - Ashe, pytanie brzmi tylko, czy masz odwagę? „Straciła ostatnią osobę, która nie miała mnie gdzieś…” Odbiło się niczym echo w głowie mężczyzny. Głośno odetchnął kilka razy. Chłodne powietrze w tamtej sytuacji wydawało się być kojące. Wyjątkowo przyjemne i rozładowujące napięcie. Tak samo jak liczenie wdechów i wydechów. Nawet nie wiesz, jak dużo masz. Zabawne, jak często los z nas drwił i wystawiał na próbę. Charles nigdy nie umiał tego pojąć. Czy nie miał innych ludzi do swojej zabawy? Nikt inny nie istniał? Po jaką cholerę ta dwójka musiała się poznać? Kiedykolwiek ze sobą rozmawiać? Dlaczego musieli się całować? I czy to, że się całowali mogło w jakiś sposób zmienić szanownego Lowella? Nagle jego ust wyleciały słowa. Słowa, których być może miał żałować. Ale chyba coś w nim pękło… jakby ktoś wypuścił z rąk fikuśny, kryształowy wazon. Ten runął w dół i rozpadł się na milion drobnych, niepasujących do siebie elementów. Elementów, które kiedyś tworzyły całkiem zgrabną całość. - Ale może przed tym chciałabyś usłyszeć pewną historię. Nie wiem, czy jest ładna. Nie wiem nawet, czy ma sens i składnie. Ba, nie wiem, czy ma jakiś morał. - Nagle głos mu się złamał. Kolejna seria głośnych wdechów, głośne przełknięcie śliny. - Wiem tylko tyle, że jest o mnie.
|
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Pią Sty 10, 2014 11:18 pm | |
| Im więcej czasu mijało, tym bardziej się uspokajałam i choć pewnie wyda się Wam to dziwne - irytowało mnie to. Chciałam zatrzymać przy sobie emocje, bo nawet jeśli sprawiały, że zachowywałam się jak wariatka, to jednocześnie w pewnym stopniu odciągały moją uwagę od panoszącego się po klatce piersiowej bólu, mającego swoje źródło gdzieś za mostkiem. One tymczasem uciekały, powoli ale konsekwentnie, zdając się opuszczać organizm przez pory w skórze; znikać z każdym głębszym wydechem, rozpływać się w mroźnym powietrzu. Pozostawiając mnie z niczym, niszcząc otaczającą mnie, niewidzialną bańkę - linię obrony, oddzielającą mnie od świata. A ostatnią rzeczą, której chciałam, to stać się na powrót jego częścią. Drgnęłam nerwowo na dźwięk cichego szczęku metalu, w pierwszej chwili wbijając nieprzytomne spojrzenie w Charlesa, a dopiero później opuszczając wzrok na leżące na betonowym murku klucze do mieszkania. Moje myśli wciąż błądziły po dziwnych torach, dlatego nie od razu zrozumiałam, dlaczego mężczyzna wyciągnął przedmiot z kieszeni, chociaż coś mi mówiło, że znam odpowiedź. Czułam się jak dziecko, próbujące dopasować trójkątne, kwadratowe i okrągłe klocki do otworów o tych samych kształtach, z tym że w żaden sposób nie potrafiłam ustawić ich pod odpowiednim kątem. - Co... - zaczęłam, najprawdopodobniej chcąc o coś zapytać, ale pytanie rozpłynęło się, zanim jeszcze w pełni znalazło drogę na usta. Wyciągnęłam rękę, podnosząc delikatnie klucze i ważąc je w dłoni, tknięta nagłą myślą, która, choć w rzeczywistości nie miała żadnego znaczenia, w tamtym momencie stała sie dla mnie Najważniejszą Kwestią Wszechświata. Być może znacie to uczucie z autopsji. Wydaje mi się, że jest dosyć powszechne, ale mimo wszystko postaram się wytłumaczyć je na przykładzie. Wyobraźcie sobie, że idziecie ulicą. Nieważne gdzie, chociaż zapewne macie jakiś konkretny cel, do którego zmierzacie. Nieważne też, co akurat zaprząta Waszą głowę, ani czy się spieszycie, czy nie. Nieważne. Bo w pewnej chwili zauważacie coś, na co normalnie nie zwrócilibyście uwagi, a co w tym konkretnym przypadku przyciąga Wasze spojrzenie jak błyskający neon. Może to być cokolwiek - namalowane na murze graffiti, wywrócony kosz na śmieci, niestarannie zaparkowany samochód. I nagle, nie wiadomo z jakiego powodu, ta jedna zwyczajna rzecz staje się centrum Waszych myśli, staje się - jak lubię to nazywać - Najważniejszą Kwestią Świata. W Waszej głowie pojawia się przynajmniej setka pytań: kto namalował rysunek? Dlaczego jedna z liter jest rozmazana, czy to ma jakiś ukryty przekaz? A może ulicznemu artyście skończyła się farba, albo zaczął gonić go Strażnik Pokoju? Czy udało mu się uciec? Może siedzi już w więzieniu, ukarany za próbę siania zamętu, albo został stracony, a jedynym śladem, jaki po sobie zostawił, jest to rozmyte graffiti i kosz na śmieci, który przewrócił, biegnąc jak na złamanie karku? I tak dalej, i tak dalej. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Co wywołuje nieprzerwany potok myśli, najprawdopodobniej błędnych i prowadzących donikąd, ale i tak zaprzątających mi głowę? Jakimi kryteriami kieruje się mózg, przy wyborze Najważniejszych Kwestii Wszechświata? Dlaczego, do cholery, kilkanaście gram metalu, jest w stanie zasiać w moim umyśle tyle zamętu? Potrząsnęłam głową, starając się - bezskutecznie - przywrócić zabieganym myślom porządek, ale uporczywe pytania bez odpowiedzi nadal tam były. Przeskakując jedne od drugiego, dotarły do miejsca, w którym zaczęłam się zastanawiać, gdzie właściwie mieszkał Isaac, i czy ktoś po jego śmierci zajął się jego mieszkaniem. Czy miał rodzinę, która od czasu wybuchu na moście nie może patrzeć na cztery ściany jego pokoju, nie wpadając przy tym w histerię? Czy może mieszkał sam? A jeśli tak, to czy znalazł się ktoś, kto przejrzy jego rzeczy, podleje kwiaty albo nakarmi kota? Z jakiegoś powodu zapragnęłam nagle sama odnaleźć miejsce, w którym mieszkał. Rzecz jasna, nie miałam zielonego pojęcia, gdzie szukać, ale Najważniejsze Kwestie Wszechświata mają to do siebie, że działania nimi podyktowane wcale nie muszą mieć sensu. Zresztą kto ustala, czy coś ma sens, czy go nie ma? - To chyba tyle, co dziś mam. Odwróciłam głowę w stronę mężczyzny, jakby zaskoczona jego obecnością. Pochłonięta własnymi myślami prawie zapomniałam, że w ogóle tam siedział, chociaż bardziej trafnym byłoby stwierdzenie, że zapomniałam, że ja tam siedziałam. Poczułam tępy ból po wewnętrznej stronie dłoni i rozprostowałam ją powoli, dopiero teraz uświadamiając sobie, że w pewnym momencie zacisnęłam palce kurczowo na kluczach. Spojrzałam na własną rękę, zauważając, że metal pozostawił w skórze charakterystyczne wgniecenia. - To o całe kilkanaście gram więcej, niż mam ja - powiedziałam powoli, głosem, który nawet mnie wydał się zbyt spokojny. Wyglądało na to, że swobodnie przechodziłam z skrajności w skrajność, a od histerii - w apatię. Znowu zamilkłam, już nie z powodu kluczy, a dlatego, że słowa Charlesa chcąc nie chcąc mnie zaintrygowały. Ponownie przeniosłam na niego wzrok, nie przejmując się faktem, że otwarte przyglądanie się ludziom raczej nie należało do uprzejmych zachowań. Chciałam powiedzieć, że ma przecież mieszkanie, samochód i dobrą pracę, ale po chwili zmieniłam zdanie. Nawet mimo zamglonej i poplątanej gonitwy w mojej głowie rozumiałam, że nie o to mu chodziło. Westchnęłam cicho, łapiąc go za przedramię i przyciągając do siebie. Zanim zdążył zaprotestować, chwyciłam za jego nadgarstek, obróciłam do góry i położyłam klucze na jego dłoni. Zadzwoniły cicho, oznajmiając swoją obecność. - Doceniam propozycję - powiedziałam, obiema rękami zamykając jego palce na metalu. - Ale obawiam się, że lokalizacja jest nieco poza moim zasięgiem. Nie chciałam, żeby mój głos zabrzmiał tak gorzko, ale chyba nic nie mogłam na to poradzić. Cofnęłam dłonie, zamiast na rękach Charlesa, zaciskając je na chropowatej krawędzi nabrzeża. Serce powoli wracało do standardowego rytmu, chociaż nadal każde jedno jego uderzenie powodowało promieniujący ból. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie mam zawału, ale moje myśli szybko ponownie się rozbiegły, wybite z torów przez głos siedzącego obok mężczyzny - nagle ostry i nieprzyjemny. Odwróciłam się w jego stronę, z jakiegoś powodu zaskoczona, początkowo nie rozumiejąc, co wytrąciło go z równowagi. Sens zdań, które z siebie wyrzucał, dotarł do mnie dopiero po chwili. Skrzywiłam się, bardziej z powodu samego brzmienia wypowiedzi, niż z irytacji nad jej przekazem, bo choć Charles nie podniósł głosu, to w otaczającej nas ciszy, każde jedno słowo i tak brzmiało jak wrzask. Co gorsza, jego wywód w pewien sposób skojarzył mi się z kazaniem, które mój brat wykrzyczał stojąc obok szpitalnego łóżka, milion lat świetlnych temu. Gdy tylko sobie to uświadomiłam, poczułam się, jakby mężczyzna co najmniej mnie spoliczkował. - Wydaje ci się, że wszystko to doskonale rozumiesz? - wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Moje paznokcie przejechały po chłodnym betonie, kiedy dłonie samoistnie zacisnęły się w pięści. Przycisnęłam je do ziemi, bojąc się, że za chwilę go uderzę. Chciałam go uderzyć. Nie tylko za to, co mówił, a dla samej satysfakcji, że być może go to zaboli. Wstydziłam się tej myśli, ale nie byłam w stanie jej zaprzeczyć. Miałam ochotę gryźć i kopać tylko po to, żeby zrobić komuś krzywdę. A najbardziej po to, żeby zrobić ją sobie. - Że możesz mnie pouczać? Tak ci ciężko w tym Kapitolu? Nie wystarczyło ci na nowe buty, czy podnieśli ci czynsz na mieszkanie? Tchórzu. Tchórzu, skacz. Parsknęłam śmiechem. Oj tak, byłam tchórzem. Ale nie z powodu, przez który oskarżał mnie Charles. - Jeśli myślisz, że samobójstwo wymaga odwagi, to pozwól, że wyprowadzę cię z błędu - powiedziałam, nadal nieprzyjemnie wypełnionym goryczą głosem. - W momencie, w którym nie masz co zostawić za sobą, to powrót tam jest milion razy trudniejszy. - Wskazałam za siebie, gdzie - jak mi się wydawało - majaczył mur otaczający Kwartał. - A ja, jak sam powiedziałeś, jestem tchórzem. - Odwróciłam od niego wzrok i wbiłam go w rozciągającą się pode mną ciemność, tylko oczami wyobraźni dostrzegając falującą niżej wodę. Miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. - Jedyne, co mnie powstrzymuje, to obawa, że nie jestem wystarczająco wysoko i znowu mi nie wyjdzie - dodałam cicho, bardziej do siebie niż do niego, niepewna nawet czy w ogóle wypowiedziałam te słowa, czy może rozbrzmiały jedynie w mojej głowie. Spodziewałam się kolejnej porcji ostrych zdań, dlatego kiedy usłyszałam jego głos - znów zmieniony o sto osiemdziesiąt stopni - popatrzyłam na niego, zdezorientowana, zapominając, że przed sekundą obiecałam sobie tego nie robić. Moje usta rozchyliły się nieco w niemym zdziwieniu, a może po prostu chciały coś powiedzieć, ale nie udało im się znaleźć odpowiednich wyrazów. Zamrugałam milcząco, niepewna co powinnam odpowiedzieć i czy w ogóle oczekiwano ode mnie jakiejś odpowiedzi. A w końcu, po chwili, która wydawała mi się wiecznością, zwyczajnie kiwnęłam głową. |
| | | Wiek : 31 Zawód : redaktor naczelny CV Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, prezerwatywa Obrażenia : tylko psychiczne
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Nie Lut 16, 2014 2:09 am | |
| Zastanawiające, czy granice naprawdę istniały? Czy nie były jedynie urojeniem umysłu, głupimi założeniami na temat braku możliwości? Spójrzmy w przeszłość… tysiące lat temu człowiek nie myślał nawet o tym, że będzie mógł zapisywać swoje myśli. Chociaż nawet nie mamy pojęcia, czy myślał o czymś innym niż zaspokojonej swoich podstawowych potrzeb fizjologicznych i przedłużenie gatunku. Ale to nawet lepiej! Od czasu obserwowania ptaków, roślin, dzikich zwierząt. Całej natury. Od nieudolnego starania panowania nad przyrodą jako ten, który stał najwyżej, człowiek przekraczał granice. Od czasów zupełnie prymitywnych nastąpiły nowe dni. Zaczęto się osiedlać się, pisać, budować monumentalne budowle. Nauka powoli ruszała do przodu. Wszystko rozwijało się coraz bardziej. Medycyna, technologia, światopogląd. Na przestrzeni wieków istniały idealne przykłady przekraczanie tego, co było w urojonych umysłach nie do pokonania… Jakby czas napędzał koło, którym był wszechświat. A to koło niszczyło pewne założenia. Świat samoczynnie zmierzał do niszczenia barier. Wykorzystywał do tego ludzi, ale potrzebował ciągłego spaceru naprzód. Zmian i zacierania, niszczenia każdej granicy… Nawet jeśli miałoby za nimi nic nie istnieć. - Wbrew przekonaniom wszystko jest w naszym zasięgu. - Odpowiedział i uniósł delikatnie kąciki ust ku górze. Miał ochotę spojrzeć na Ashe, ale powstrzymał się. Zastanowiło go jedno… za kolejną zatartym przejściem między możliwym i niemożliwym pojawiała się nowa niemożliwość, gruby mur, zamknięte drzwi. Często ze zbyt wyraźnym napisem nie do pokonania. Trochę jak na ironię. Wcześniej były do Igrzyska. Głodowe Igrzyska uwielbiane oraz niosące za sobą krwawe żniwa. Natomiast po obcięciu rządów przez Almę i organizacji 75. „zawodów” wszyscy przeszli przez granicę corocznych potyczek na arenie. Ha, pojawiła się nowa granica - Kwartał Ochrony Ludności Cywilnej. Jego materialny i niematerialny mur. Może wszechświat czasem źle kierował kołem. Po raz kolejny zerknął w dół. Właściwe to przeniósł ciężar ciała ku przodowi. Żałował, ze nie mógł zobaczyć powierzchni rzeki. Niestety ciemna otchłań zdawała się nie mieć końca. Gdyby teraz puścił klucze, które leżały w jego kieszeni lub bliżej nieokreślonym miejscu, spadałyby przez całą wieczność. A on sam nigdy nie usłyszałby cichego chlupnięcia wody. Co było… Potencjalnie problematyczne, Chaz. Delikatnie uderzał, to jednym, to drugim butem w betonową krawędź. Czekał, aż blondynka skończy. Chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, jak dobrze ją rozumiał. Doskonale wiedział, rozumiał to, o czym mówiła, ale zupełnie się z tym nie zgadzał. Lata nauczyły go, że życia nie zawsze zdawało się być kolorowe. Często dużo zabierało i nie dawało nic w zanim. Czasem także odbierało sens egzystencji, energię, siłę z jakąś walczyliśmy, nadzieję... - Obawiam się, że nadal pozostawisz ślad na osobach, które kochasz. - Odetchnął głośno i miał ochotę złapać ją za rękę, ale powstrzymał się. - Albo, które kochały ciebie. Zawsze coś pozostawiamy. Sama mówiłaś o przyjacielu. Zakładam, że nie uśmierciłaś go, a chcesz zostawić go samego.. bo prędzej czy później się o tym dowie. Nieważne, kim teraz jest i jak bardzo zmieniło się jego życie - urwał. - Następna jest „ta osoba”. Jeśli komuś zależy na człowieku, to nie potrafi odciąć się od tego w ułamku sekundy. - Przeniósł rok w bliżej nieokreślony punkt. Trochę jakby szukał, czegoś, co nigdy nie istniało. - Jak bardzo chciałabyś od tego uciec i nieważne jaką taktykę obierzesz… Nie uciekniesz. Los nienawidzi nas często aż za bardzo. Zawsze coś zostawiamy. Uderzył butem mocniej w beton, jednak nie odbiło się to głuchym echem. Ich oddechy i bicie serc skutecznie to zagłuszyło. - To już trójka. - Zastanowił się, czy zrozumiała jego aluzję. - Trzy osoby, które zostawisz za sobą, jeśli skoczysz. Znowu. Wyraz, który zdawał się zaważyć na słowach Charlesa. Na tym, co powiedział. Obawiał się tego, ale sądził, że to dobry pomysł. Jakkolwiek głupi i zagmatwany, szalony i nierozważny. Wiedział, że pewnie miał tego żałować kiedyś w przyszłości, ale chciał się przekonać. Przedstawić komuś innemu obraz swojego nędznego życia w całości. Nagi, niepodkoloryzowany. Tego, że nic nie było takie jakie się wydawało. Oraz przede wszystkim, że.. Rozumiał Ashe. Jeszcze przez moment sytuacja miała jedną drogę ucieczki. Parsknięcie śmiechem, obrócenie sytuacji w żart, ale kiwniecie głową. Ulotny gest sprawił, że drzwi zamknęły się bezpowrotnie. Musiał przedstawić jej obraz swojej nędznej egzystencji. Klamka zapadła. Kiedy miał wypowiedzieć pierwsze słowa, stracił język. Nie wiedział jak zacząć, nie miał pojęcia. Chyba nawet przez ułamek sekundy poczuł się jak awokosa. Próbowała, kilka razy, zawsze z takim samym skutkiem - cichym mruknięciem. Jakby umiejętności mowy, wydawania z siebie dźwięków zabrano mu razem z językiem, krtanią, ośrodkiem mózgowym odpowiedzialnym za ten proces. Wydawało mu się, ze minęło kilkadziesiąt sekund, ale różnie dobrze mogło minąć kilka minut. Zaczął. - To nie jest ciekawa historia. Urodziłem się w całkiem zwyczajnej rodzinie. Dzieciństwo i inne takie pierdoły. Sama rozumiesz. Jedynie moja matka miała pewne ambicje. Chore i wygórowane - zaplanowała moje życie. Wybrała dla mnie drogę medycyny, po czym nie dopuszczała do siebie innych planów. Moich marzeń, określanych przez siebie celów. Tego, co naprawdę mi się podobało. Pamiętam jak bardzo pożarliśmy się, kiedy nie wybrałem uczelni medycznej. Wyprowadziłem się… właściwe jako gówniarz - zerknął na Ashe. - Na początku nie było łatwo, ale dobrze na tym wyszedłem i udało mi się prężyć. Potem powoli wypływałem ku górze, jednak nie zdawałem sobie sprawy, że tam znajdę kolejne dno - poprawił prawy rękaw płaszcza. - Paradoks wszechświata. Myślisz, że się podnosisz, ale jest tylko gorzej. Wiem coś o tym. Włożył rękę do kieszeni w poszukiwaniu czegoś, czego na pewno tam nie było. Czyżby szukał szczęścia? A może kolejnych słów? Coś w tym guście, jednak, jak na złość nie znalazł niczego odpowiedniego. Chociażby sylaby, pierwszej litery… czyżby znak, że powinien sobie odpuścić? - Ashe, na studiach spędzałem całe dnie na dachach wieżowców Kapitolu. Dokładnie nie wiem czemu. Nie było to bynajmniej zboczenie poczatkującego architekta albo… wiem. Patrząc do góry zobaczysz niebo. Jakie ono jest? Nie, nie chodzi o kolor. - Uniósł głowę ku górze i trwał tak przez moment. - Nieograniczone, nie sądzisz? To były czasy, w których dużo myślałem. Nad czym? Nad wszystkim. Tylko pisanie pozwalało mi nie wybuchnąć. Wszystko to, co kołowało się w mojej głowie przelewałem na papier. Nie zarejestrowałem momentu, w którym zacząłem brak antydepresanty, początkowo słabe, by zobaczyć jak mój organizm na nie zareaguje. Szybko je przyswoił i potrzebowałem czegoś mocniejszego. Mieszałem to, o dziwo, moje serce wytrzymało. Bywały okresy, ze brałem to całymi garściami. Najzwyczajniej w świecie ćpałem, bo było łatwiej. - Odpędził kilka wspomnień, które przeciskały się do jego świadomości. Nie chciał ich w tamtym momencie, wiedział, że one zabrałby mu głos i oddały dopiero rano. Tak, na pewno by to zrobiły. - Wtedy też uświadomiłem sobie kilka rzeczy. To, że tak naprawdę nigdy nie będę wolny… Może nawet nie będę szczęśliwy albo nie będę sobą. Że życie, prawdę mówiąc jest gówno warte. Chyba zdajesz sobie sprawę, o czym mówię. Chyba nie ma do czego wracać. Chociaż teraz szczególnie ważne jest to, że stawałem wiele razy na krawędzi, jednak nie umiałem. Bardzo chciałem skończyć to wszystko, ale nie umiałem. Może jestem w pewniej sposób ograniczony, ale nie umiałem zrobić korku naprzód. Zabawne, nie? Przecież wiecznie robimy kroki. Jeden do przodu, jeden do tyłu. Żadna różnica dla ludzkości. Morenami nienawidziłem sobie jeszcze bardziej za swoją beznadziejność. Kilka razy podbiegałem do krawędzi dachu, ale zawsze… Zawsze zatrzymywałem się przed cholerną krawędzią. Opadałem bezwładnie z sił i płakałem. Wiele razy wyłem z bólu psychicznego. Przeszywał mnie całego. Kilka razy wciągnął głęboko powietrze. Ciszę nadal zdawało zagłuszać się jedynie ich rytmiczne bicie serc. Chaz starał się uśmiechnąć, jednak nie udało mi się to. Jego usta nie drgnęły nawet w najmniejszym skurczu. Dobrze, że było ciemno. - Dużo pisałem i to mnie ratowało. Prochy też mnie odcinały w jakiś sposób. Świat wtedy nie jest aż taki ważny, ale jedna forma „odcięcia” zaczyna nudzić przy dłuższym jej stosowaniu. Zacząłem pić. Powoli chlałem na umór. Wymiana, wypadniecie z deszczu pod rynnę. Przez długie miesiąc żyłem na wiecznym kacu, rzygałem jak kot. Śmieszne, co wygaduję. W ogóle nie trzeźwiałem. Po alkoholu dobrze szumiało w głowie, nie myślało się o świecie. Szukało się butelki do opróżnienia… i tak w kółko - z dnia na dzień, od butelki do butelki. Kolejna forma pieprzonej ucieczki. Ciągłe myślałem o tym wszystkim. Nadal chciałem się zabić, ale bezsensowna siła przeżycia, jeśli to była ona, zatrzymywała mnie. Wydaje mi się, że im więcej o tym myślałem, tym bardziej rzygałem - po raz drugi zaśmiał się gorzko pod nosem. - Na jednej z wielu wizyt w szpitalu spowodowanej zbyt dużą ilością wódki poznałem kogoś. Ten ktoś wyciągnął mnie z tego całego gówna. Ktoś kazał chodzić na terapię. Nawet jeśli znów wracałem do domu pijany, nie poddawał się. Ten ktoś przypomniał mi, że tak naprawdę kocham tworzyć. Za wszelką cenę o mnie walczył. Chyba mnie kochał i ja kochałem tego kogoś. Przynajmniej sprawialiśmy takie pozory. Do czasu… Wszystko się kiedyś kończy. Tym razem nie było inaczej. Niedługo po naszym rozstaniu, właściwie bardzo szybko po nim dostałem zaproszenie na ślub tego ktosia. Płakałem w ostatniej ławce podczas ceremonii, ale było dobrze. Ktoś był szczęśliwy. Wyszedłem na prostą… dla siebie. Minęło kilka lat po tym wszystkim i zrozumiałem, ze chyba mogę być szczęśliwy. W jakiś bardzo zagmatwany sposób. Chyba wszyscy możemy. Żyję. W pewnym sensie, po prostu kiedyś bardziej starałem się nie zapominać, ze to może być mój ostatni dzień. Nie mam za wielu ważnych dla siebie osób. Nie widziałem swojej matki od zalania dziejów, ostatnio straciłem kogoś, w pewnym sensie ważnego dla siebie. I chyba będzie dobrze. Patrząc w przyszłość mam takie wrażenie, że wszystko jakoś się układa. Może nie od razu, ale czas daje taką szansę. Podgryzł lekko wargę. - Byłem ćpunem i alkoholikiem. Miałem depresję i chciałem się zabić. Wiele razy o tym marzyłem, ale wróciłem… Dla samego siebie wyszedłem na prostą. Charles przełknął głośno ślinę. Nie sądził, że przyznanie się do czegoś, co już dawno miał za sobą i, co od dawana zdawało się być akceptowalne dla niego, było tak trudne. Po chwili ciszy zebrał się ponowie w sobie. Czuł w sobie jakaś dziwną potrzebę dowiedzenia kilku słów. Jeżeli Cradlewood chciała się wypowiedzieć, musiała poczekać. - Wiem, że jestem żałosny. Wiem, że pewnie nie powinienem był w ogóle o tym mówić. Każdy ma swoje dramaty, ale... - urwał. - Wtedy, kiedy chciałem się zabić, może po tym wszystkim, nieważne… Pomyślałem o tym, że życie nie jest do końca nasze. Być może w ogóle nie należy do nas. W końcu nie jest naszą zasługą. Ani nawet zasługą naszych rodziców. Po prostu jest. Niektórzy porównują je do pożyczki, która trzeb spłacić, inni do talerzy w restauracji, z których zjadamy w mniejszym lub większym stopniu zawartość i oddajemy obsłudze. Wydaje mi się, że to zasługa jakieś niezrozumiałej siły. To ona sprawiła, że jestem tym, kim jestem. Oraz to, że właśnie ty jesteś Ashe. Sam fakt tego, że istniejesz, sposób w jaki myślisz, to jak się uśmiechasz. Jesteś wyjątkowa jak każda odrębna jednostka. Często myślę o tym, co chciałem zrobić, bo nie da się wymazać pamięci. Nawet po wielu próbach to wraca. I, gdybym wtedy zrobił ten krok… albo zrobiłbym cokolwiek innego. Odszedłbym w zapomnieniu. Nie zostawiałbym niczego po sobie. Chyba mam jeszcze coś do zrobienia w życiu. Nawet jeśli nie, to będę chciał to zrobić. Od tak, na złość wszystkim. - Uśmiechnął się krzywo spoglądając na drugi brzeg. - I, gdybym to zrobił, siedziałabyś tutaj w ciemną noc, zupełnie sama i samotna. Opuszczona i zapomniana. Oczywiście w najlepszym wypadku jeszcze byś siedziała. Chociaż czasem dusisz się dopiero po wypowiedzeniu jednych z najtrudniejszych słów w swoim życiu. To tak jakby nagle zaczęło ci brakować tlenu. Paradoks? - To może był cel mojego przeżycia. Bo podobno wszystko miało jakiś cel… Nie zorientował się, kiedy po jego policzku spłynęła łza. Jedna lub dwie. Może nawet kilka, ale to nie miało większego znaczenia. Nie chciał się tym przejmować. - Jaki był twój brat? - Zapytał cicho i położył rękę bliżej dziewczyny. Od tak, na wypadek, gdyby chciała się go złapać. Od tak, żeby odnaleźć jakieś oparcie. Od tak, poczuć to, że ciągle tam był. Trwał wiernie jak pies, nawet, jeśli mieli spędzić tam całą noc, a za punkt honoru postawił sobie… właściwie co? Chociaż jeden wyraz wydawał się być odpowiedzią na pytanie. Znał go bardzo dobrze. Ashe. - Albo chcesz mi powiedzieć, jakie było twoje życie...
Ostatnio zmieniony przez Charles Lowell dnia Nie Mar 23, 2014 6:22 pm, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Sob Mar 15, 2014 2:26 pm | |
| W związku z fabularnym przeskokiem na forum, wątek został przeniesiony do retrospekcji. Zapraszamy do tego tematu. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Wto Lip 29, 2014 1:31 am | |
| Szczęście dla naczelnika więzienia było faktycznie mrzonką dla tych, którzy z dawien dawna składali ofiarę, wieszczyli zaklęte losy z fusów czy rozkładali karty tarota, nawet nie zdając sobie sprawy, z jak mocarnych sił pierwotnych korzystają i jaki zakres magii poruszają. Ci sami szaleńcy według niego byli ślepo zakochani w Losie, który zdawał się wreszcie pokazywać zęby w półuśmiechu. Nazywali to szczęściem i sprzedawali jako towar deficytowy, Ginsberg uśmiechał się pobłażliwie na widok tych, dla których najwyższą wartością nie było zaspokojenie swoich instynktów, tak bardzo głodnych żeru. Nie mógł absolutnie pojąć, jak człowiek szczęśliwy (a tak sloganem się reklamowali) może być tak idealnie sprzeczny z samym siebie i przysypiać w najważniejszej gonitwie zmysłowej. Chyba za to pokochał bez pamięci Kapitol, którego przecież wyrzekł się przed laty - tam ludzie doskonale pojmowali istotę życia długiego i pełnego wrażeń. Życia, które właśnie znajdowało się w rozkwicie dla Gerarda Ginsberga, co wcale jednak nie znaczyło, że zacznie afiszować się z tym drobnym następstwem... swoich śmiałych kroków. Nie był aż takim idiotą czy niepewnym siebie młodzieńcem, by wszystko w swoim piekielnie zawiłym życiu składać na ręce Losu. Który mylił ścieżki jego żywota, dopóki nie zdał sobie sprawy, że tak naprawdę bluźnił, próbując poddać się w jego ręce. Im bardziej zaczynał być samodzielny, samowystarczalny i zanurzony bez pamięci w samym sobie (a odbicie lustra przypominało, że ma też szaleńcze geny), to bardziej stawa się mocny i tak się właśnie czuł, kiedy wędrował nad brzegiem rzeki, próbując nie zwracać uwagi na tragikomiczną porę (niemal środek nocy?) i przeznaczenie spaceru (brak, niepodobne do jego ścisłego umysłu, uwielbiającego planować i wdrażać te szczegółowe instrukcje w życie), który zajmował już przeszło godzinę. Pewnie jakiś głupiec bądź natchniony poeta widziałby w nim rozrzewnienie, które płynęło z cudownego stanu Maisie, ale nie myślał o niej wcale, pogrążając się raczej w ustaleniach wagi państwowej. Takich jak zerwanie zaręczyn z córką Coin czy próbę demaskacji blogerki, która spędzała sen z powiek niejednemu śledczemu w Panem. Same suche fakty, jakieś przeoczenie z jego strony, które zdawało się zaprzątać mu głowę... i naprawdę mógłby zakończyć już ten przydługi spacer bieganiem wzdłuż rzeki, trenując przed Igrzyskami, ale zamiast tego zwolnił, obserwując czarny nurt. Do którego wpadła zgodnie z obyczajem. Na szczęście, woda pitna Panem pochodziła z innego ujęcia i nikt nie wiedział, że tu właśnie rozpadła się na czynniki pierwsze, zanim ją do reszty pochłonęło piekło i amnezja ze strony syna i męża - dwóch mężczyzn, którzy pieprzyli ją w myślach, słowach i uczynku pozostawało teraz śmiertelnie żywi, a ona stała się już tylko przeszłością, o której jednak nie myślał, zakładając kaptur i upodobniając się raczej do złoczyńcy niż ofiary? Ależ wiedział, że i tu mogą próbować go dorwać, pozostawał jednak cudownie pewny siebie, mając w kieszeni pistolet i scyzoryk po Ashe. Za którą tęsknił niesamowicie, miał wrażenie, że przez przypadek przybił ją do drzewa i dalej skomle jak suka, która straciła pana, nim jeszcze zdążyła go odzyskać. Nie kwapił się jednak wcale z jej uwolnieniem, pozostając jedynie świadomy ciężaru przewinienia, które powinno spaść na jego głowę. Wielka szkoda, że Gerard sypiał normalnie, już w myślach ciesząc się (jednak szczęście?) na myśl o ukochanej córce, która wyjdzie mu naprzeciw i przywita go w sposób poddańczy, zdejmując z niego przepocony dres i szykując im wspólną kąpiel. Same jasne strony macierzyństwa, które powoli przejmowało ster nad jego knowaniami politycznymi i nie tylko. Przecież nie rysował w korze serduszek, a obserwował rozłożyste gałęzie, zastanawiając się, kogo tu powiesi, kiedy nastanie kres Igrzysk i znowu wróci do więzienia, wgryzając się w kark niedoszłej i niedokonanej rewolucji. Nie pozwolą przecież odebrać sobie władzy komuś, kto wyszarpuje Coin z małej litery. Po jego trupie. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Sro Lip 30, 2014 11:15 pm | |
| bilokacja, po spotkaniu z Ashe. c: Kiedyś, jeszcze przed nastaniem reżimu Coin, ale już po wybuchu rebelii, obserwując wszystkich tych żołnierzy, padających na froncie jak muchy, ich pogrążone w żałobie i rozpaczy rodziny, czy też zwykłych ludzi trawionych przez samotność i pojawiające się znikąd nałogi, dla których obietnica nowego świata w tym momencie niewiele już znaczyła – zacząłem oswajać się z myślą, że może już rodząc się w Panem odkupiliśmy wszystkie swoje przyszłe winy. Było w tym coś pocieszającego, i w jakiś pokrętny i skomplikowany sposób pozwalało mi sądzić, że wybaczenie nie jest takie trudne, jak wszystkim się zdawało. Moja siostra z kolei lubiła pouczać mnie przy każdej nadążającej się okazji, mówiąc, że nie ma złych ludzi – są tylko zagubieni. Może to jeden z powodów, przez które od dłuższego czasu nie utrzymujemy ze sobą kontaktu. A ja dawno porzuciłem już swoją teorię, którą zbyt wielu ludzi obalało każdego dnia. Z kieszeni spodni wyciągnąłem metalową zapalniczkę i szybkim, nerwowym ruchem przejechałem parę razy po kółku trącym, zanim udało mi się odpalić papierosa. Zmrok zapadł już parę dobrych godzin temu i teraz drobny, tańczący na wietrze płomień stanowił obok ciemnego światła latarni, jedyny wskazujący drogę punkt. Ale nie potrzebowałem tego, stałem w miejscu już od paru chwil, obserwując opierającą się o barierkę, odwróconą tyłem do mnie wysoką figurę. Miałem wrażenie, że jeżeli spuszczę ją na chwilę z oczu, to rozpłynie się w powietrzu. Parę samotnych osób dotrzymywało nam towarzystwa, przechadzając się po moście tam i z powrotem, jak niedoszli samobójcy, którym nieszczęśliwie trafiła się zbyt duża widownia. Zaciągnąłem się jeszcze raz, pozwalając, żeby obraz na chwilę przesłonił mi kłąb białoszarego dymu, idealnie komponującego się ze złowrogą czernią, biegnącej pod naszymi stopami Moon River. W końcu postawiłem parę niespiesznych kroków i oparłem łokcie na brzegu metalowej balustrady. Położyłem na niej paczkę i podsunąłem mężczyźnie, nawet nie zadając sobie trudu, żeby spojrzeć w jego stronę. - Wiesz Ginsberg, jak na kogoś, kto ma sporo na sumieniu, to niezbyt trudno cię znaleźć – rzuciłem strzepując w dół popiół, który zdążył zająć już końcówkę papierosa i obserwując, jak jego drobne płaty giną w powietrzu. – Jak baranek na rzeź – dodałem powoli i prawie cedząc przez zęby. Zawiesiłem wzrok na majaczącym w ciemności żarze tytoniu, bo przed nami wisiała już tylko ciemność, trawiąca wszystkie punkty, które w ciągu dnia istniały na horyzoncie. Kolejne, równoległe mosty, prawy i lewy brzeg Kapitolu. Jakby wszystko to na parę godzin zniknęło ze świata, pozwalając sobie na moment odpoczynku. – Słyszałem, że powiększasz swoje terytorium. Zająłeś już teren pod starym lunaparkiem, czy na razie tylko diabelski młyn? – zaakcentowałem, wrzucając w otchłań niedopalonego papierosa. Uśmiechnąłem się bez emocji do Ginsberga i przerwałem tą chwilę celując pięścią w jego oko, trafiając niewiele wyżej w skroń i obserwując jego ciężki upadek. – Właściwie, to już mnie to nie obchodzi – kopnąłem mężczyznę z impetem w żebra i splunąłem na niego, czekając aż staruszek zbierze się z ziemi. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Sro Lip 30, 2014 11:56 pm | |
| Nie miał zbyt wielu wspomnień o ojcu. To były raczej migawki, które pewnie każdego rozczulałyby niesamowicie, a Ginsberg odczuwał jedynie rozbawienie, kiedy ktoś kojarzył go z tym siwowłosym mężczyzną, który podobno rozpłynął się trzydzieści lat temu w czeluściach starego świata, pełnego rozpusty, w której tak perfekcyjnie się odnalazł, hedonista idealnie skrojony na miarę tamtych czasów. Niewymagających zbyt wiele od kapitolińskich panów, tak bardzo rozmiłowanych w wygodnym życiu i w chłopcach, którzy walczyli na arenie jak niegdyś gladiatorzy. Nic dziwnego, że ojca zachwycali efebowaci trybuci, których potem popychał przed sobą na kolanach. Czuł, że ma władzę zarówno nad siłą, jak i nad wiekiem, który został mu wypomniany niejednokrotnie przez najstarszego syna. Gerard bywał zazdrosny o matkę i nienawiść do ojca, tak edypowa i tak bardzo na wyciągnięcie ręki zdawała się być ponurą koniecznością; która jednak nie stała się chlebem powszednim ich relacji. Wszystko z powodu zamiłowania starszego Ginsberga do wszystkiego, co starożytne, spartańskie i piękne. Pamiętał rozczarowanie swojego rodzica bardzo dokładnie - nie został wszak kolejną gwiazdą Igrzysk (Kapitol uwierał go w takich chwilach) i zamiast wybrać drogę fizycznej czy wojskowej kariery zdał się na umysł, który krępował swobodę ruchów. Dla ojca to był mentalny policzek, wymierzony z uśmiechem na gerardowych ustach, bardzo żałował tego, że potem nie uderzył go raz jeszcze, pokazując mu, że ma jego słowa za nim. Był antropologiem, to miało mu wystarczyć do badania reakcji ludzi na sytuacje, które kończą się prymitywnym uwolnieniem freudowskiej strony osobowości. Ale tak się też nie stało. Nie wiedział, czemu, może z sympatii, a może z chęci przejęcia rodzinnego majątku pozwolił mu wryć sobie do głowy, że jednak siła jest symbolem każdego prawdziwego mężczyzny. Podczas, gdy kapitolińscy panowie przepuszczali kolejne pieniądze, on w pocie Dwunastki harował po kilkanaście godzin, pozwalając sobie na nocne treningi z Maisie. W takich chwilach tak często łapał się na tym, że jest do niego podobny (niezamierzone bardzo), że maskował to czynami podłymi i wykluczającymi wszelkie zasady fair play. Zamiast walczyć uczciwie, patrząc w oczy i czując, że śmierć głaszcze go po plecach, wbijał nóż nieprzyjacielowi po same flaki, obserwując, jak zdycha w męczarniach. Tylko po to, by donieść na jego oprawcę następnego dnia... i znowu widzieć to samo niezawinione cierpienie. Wszystkiego tego - ruchu, treningów, wiecznej gotowości - nauczył go jego własny ojciec, a Gerard dołożył do tego swoją fantazję, która sprawiała, że teraz niemal zachwycił się odważnym chłopcem, dając mu się przewrócić. Nie był przecież nieśmiertelny czy nieomylny, lądował na brzegu, czując, że krew zalewa jego ciało i kumuluje się w pękniętych żebrach, ale z doświadczenia Maisie wiedział, że to nie boli. Nie, kiedy szykuje się zemstę. Dobrze wiedział, że to kwestia minuty, kiedy zegnie się pod wpływem bólu, więc musiał działać. Noah nie docenił go. Nie z powodu tego, że zakładał, że jest słaby, stary i schorowany, ale że liczył na to, że Ginsberg ma jakiekolwiek zasady i będzie starał się dowiedzieć, o co chodzi i dlaczego zareagował tak ostro. Był sobą, nie musiał strzelać kogoś z jego rodziny (dziewczyna?) gwałcił i poniewierał, robienie listy potencjalnych wrogów było nie lada wyzwaniem, więc po prostu wstał gwałtownie, przyciskając go do barierki i ocierając się o niego udami. - Jeszcze jedno słowo, a zobaczysz się z rzeką. Chętnie bym zobaczył twoje ciałko, które pokryło się liszajem, a i tak byłoby niezłym pokarmem w Kwartale. Sprawdzimy?- wyszeptał mu niemal czule do ucha (psychopatycznie, ale jednak), popychając go na barierkę, która zaczęła chwiać się na boki. Gdyby nie ci okropni ludzie, to z chęcią pokazałby temu chłopcu bardziej dorosłe zabawy, które już przetestował z Ashe. Na pewno, byłby zachwycony. Wyciągnął nóż z uśmiechem na wąskich wargach. - Napaść na naczelnika więzienia? Wiesz, że samoobrona to piękna luka w prawie, prawda? - szepnął, wbijając mu ostrze prosto w brzuch i przekręcając. Nie, nie umrze (znowu sprawdzone na Maisie), ale może wytłumaczy mu skąd wziął się tutaj (jednak był ciekawy?) i przerywał mu spacer. Przynajmniej się nie nudził. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Pią Sie 01, 2014 2:05 am | |
| Trzeźwość myślenia. Jasna ocena sytuacji. Krótkie zbitki słów nawet nie zagrzały miejsca w mojej głowie, ale instynktownie przypomniały o sobie w postaci zastrzyku adrenaliny, a tętno przyspieszyło, rozprowadzając ją po całym organizmie; wyciągając na wierzch to, co było przekazywane mi przez lata treningów. Moje zmysły wyostrzyły się i wszystko docierało do mnie jeszcze bardziej, czyściej, jaśniej – chociaż oczy z łatwością mogły zgubić się w mroku. Na powrót odnalazła do mnie swoją drogę agresja, która dawno zdążyła zatracić się w codziennej monotonni i była jak dawno nie widziany, ale dobry znajomy, którego nie wiedzieć czemu – wyrzekłem się. I w tej krótkiej chwili nie mogłem zaprzeczać. Mój umysł zdawał się pracować na najwyższych obrotach, mechanicznie – nie miała miejsca żadna gonitwa myśli, bo nie było na nią czasu. Kalkulacja. Jedyne na co zdążyłem się zdobyć, to krótki impuls czy uczucie, podpowiadające świadomości, że w jakiś sposób tęskniłem za tym. I nie było miejsca na wstyd, bo przecież to, co robiłem było słuszne. Nie zawsze, ale teraz, w tym momencie nie miałem wątpliwości. Ginsberg przekraczał wiele granic, ale większość z nich nie miała dla mnie większego znaczenia i nie czułem potrzebny naprostowywania jego rzeczywistości. Problem stał się namacalny dopiero, kiedy mężczyzna przekroczył linię, którą uważałem za swoją i która sam wyznaczyłem. Cała frustracja narastająca we mnie przez miesiące życia w Kapitolu i unoszącej się w powietrzu bezprawnej niesprawiedliwości, wreszcie znalazła swoje ujście i przyniosło to ze sobą niesamowicie dobre - w nieodpowiedni sposób - uczucie. Mordercze, stare instynkty doprawione były także nierozwiązanymi sprawami i naruszeniem mojego życia, które powoli i w kulawy sposób zaczynało nabierać kształtów, przypominać nie najgorszy obrazek. Wiedziałem, że jedną z niewielu rzeczy, która może mnie zgubić jest zbyt duża pewność siebie, ale mimowolnie niosła ze sobą to, że nie potrafiłem się tym przejmować, ani zaprzątać nią swojego umysłu. I może niesłusznie, bo w kilka sekund Gerard podniósł się z ziemi i przygwoździł mnie do barierki. Oprócz nienawiści obudziło się we mnie jeszcze niesmaczne obrzydzenie, kiedy znajdował się zbyt blisko mnie, szczerzył się w parszywym uśmiechem i dyszał, łapczywie chwytając się powietrza. Kątem oka udało mi się dostrzec błyszczące ostrze, ale nie zdało się to na nic, bo zanim zdążyłem nawet zareagować i wykonać jakiś ruch, to mężczyzna zadał mi już cios. Odruchowo zgiąłem się w pół i dotknąłem dłonią materiału koszuli, która w jednej chwili stała się przemoczona od ciężkiej, ciepłej cieczy. Parę kropel zimnego potu spłynęło po mojej twarzy, a ciało pozbawiło mnie na chwilę kontroli nad samym sobą i zadrżałem spazmatycznie, w reakcji na ból, który przeszywał moje ciało i był zbyt silny, aby adrenalina mogła go w jakimkolwiek stopniu przytępić. - Ile masz lat, skoro nadal wierzysz w to, że prawo istnieje? – wyrzuciłem z siebie, zdobywając się na bolesny uśmiech, chociaż kąciki moich ust drżały nerwowo. Szybkim ruchem uderzyłem głową w jego szczękę, która teraz znajdowała się kilka centymetrów nade mną. Ból rozdwoił się, i przebiegł też przez moje czoło. Słabo zadzwoniło mi w uszach i świat wykonał niepełny obrót, zanim kontury powróciły na swoje miejsce. Korzystając z okazji wyswobodziłem się z uścisku i zamieniłem z nim miejscami, chwytając mężczyznę za kark i przyciskając go przodem do barierki, pochylając głową w dół w kierunku ciemnych wód Moon River, które tylko czekały, aż będą mogły pochłonąć któregoś z nas. Wolną ręką sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni wyciągając z niej nóż, jednocześnie czując nadal pulsujący ból brzucha i krew ściekającą w dół nogawki. - Więc zraniłeś ją tutaj? – zamachnąłem się i wbiłem nóż w plecy Gererda. – Czy może było to trochę wyżej? –wyszarpałem ostrze z jego ciała i zadałem kolejny cios. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Pią Sie 01, 2014 6:01 pm | |
| Opowieści o rycerzach były jednym z wyjątków, jeśli chodzi o zafascynowanie Gerarda dawnymi czasami. Kiedy historie o Merlinie, druidach bądź czarownicach budziły w nim odczucia podobne do orgazmowej przyjemności, kiedy gęsia skórka na ramionach pojawiała się znikąd; tak opisy bitew czy wojenek wydawały mu się przestarzałe i nieinteresujące. Przynajmniej nie wówczas, kiedy nie dotykały bezpośrednio religii. Wówczas nawet Ginsberg, który kompletnie nie rozumiał kodeksu rycerskiego – już jako dziecko miał z tym problem – ożywiał się i próbował postawić się w sytuacji podobnego kalibru. Na próżno, jego wrodzony egoizm i wola przetrwania za wszelką cenę (niezależnie jak wysoką) zdawała się być murem nie do przejścia. Nie mógł zrozumieć poświęcenia w imię damy serca, seniora czy króla – liczyła się tylko korzyść własna, interes osobisty, nic dziwnego, że wszelkie potyczki czy bójki załatwiał z tym samym niezrozumieniem, którego doświadczał również teraz. Oczywiście przypuszczał, że skrzywdził kogoś, kto znalazł się na orbicie zainteresowania tego jegomościa (skądś go kojarzył?), ale nie rozumiał zupełnie, czemu jest tak głupi i w imię honoru postanawia się zemścić na osobie, którą teoretycznie powinien traktować z szacunkiem. Nie z powodu tego, że Gerard sobie na ten szacunek zasłużył – byłby idiotą i hipokrytą, gdyby i takie myśli znajdowały się w jego głowie – ale z powodu zwykłego strachu i respektu, który budziła choćby pozycja Ginsberga. Gotowego w każdej chwili odesłać tego delikwenta do więzienia. Nie pojmował uczucia na tyle silnego, że zaślepiało zdrowy rozsądek. Nie mógł przemówić sobie do rozumu, kiedy zamiast człowieka, który godzi się na pokojowe rozwiązanie całej tej sprawy (czyli zaciśnięcie zębów i milczenie) miał przed sobą wściekłego pieska, próbującego zmusić go do reakcji. Był z całą pewnością przekonany, że Gerard zacznie wreszcie postępować honorowo i bić się z nim jak przystało na słodkich rycerzyków z bajek, gdzie nagrodą jest niepokalana księżniczka. Szkoda tylko, że jego dama serca była dziwką, która nie omieszkała skorzystać z okazji w więzieniu. Zapamiętał ją doskonale i nawet wbicia noża, który (na szczęście) nie naruszył jego kręgosłupa nie mogły zmyć z pamięci obrazu nagiej Ashe. Chętnie podzieliłby się tym wrażeniem ze swoim antagonistą, który właśnie w ekspresowym tempie próbował wysłać go na tamten świat wraz z nurtem rzeki, ale chyba naprawdę zbyt mocno cenił własne życie. I przestało mu zależeć na życiu tego gówniarza, więc postąpił po swojemu – mało honorowo i mało po rycersku, kiedy popchnął go poharatanymi, bolesnymi i zakrwawionymi plecami tak, by scyzoryk jego lubej opuścił jego ciało. Nie musiał zastanawiać się czy przeliczać, kiedy nastąpi rozległy krwotok jego narządów wewnętrznych. Sam przecież doświadczył podobnej magii, kiedy chwiał się na nogach, odwracając się w jego stronę i odpychając go od siebie. Miał nadzieję, że już pozostanie na tym grząskim gruncie, kiedy drżącymi dłońmi wyciągał pistolet. Zawsze go nosił, od niego powinien zacząć swoją przygodę w turniej rycerski, wówczas zachowałby przynajmniej większą trzeźwość umysłu niż teraz, gdy celował do tego dzieciaka, śmiejąc się cicho. - Może jej zapytaj? Nie przeszkadzało jej to wcale pieprzyć się ze mną. Wielka szkoda, że za obrońcę ma głupca, który… - ale nie dokończył, nie zamierzał przecież szukać go w rzece, gdyby przypadkiem Noah wpadł do niej po wieści o wezwaniu Strażników Pokoju. Ginsberg był po prostu wielkoduszny – zapewniał mu wizytę w Kwartale, gdzie mógł podziwiać swoją lubą z bliska.
|
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Nie Sie 03, 2014 9:46 pm | |
| Propaganda Kapitolu stanowiła w tym czasie całkiem niewymagającą rozrywkę. To znaczy jeżeli miało się wystarczająco dużo dystansu do świata, albo niewiele do stracenia. Prezydent Coin uwielbiała – jeżeli można powiedzieć, że coś sprawiało tej kobiecie przyjemność – siać puste zapewnienia, że żyjemy w czasach niezwykłego i ciężko wywalczonego pokoju, dobra i życzliwości. Wysoki, przytłaczający mur i oddziały Strażników Pokoju - już z nazwy świecących przykładem - przechadzający się po zadbanych ulicach Kapitolu, broniły pozorów. Ale nie trzeba było nawet przekraczać bramy do Kwartału, żeby czasy pokoju zaszufladkować jako kompletną bzdurę. Rząd mógł to nazywać jak chciał, ale każdy szary obywatel był świadomy tego, że na zewnątrz panoszyło się więcej bezkarnego zła, niż było to za czasów Snowa, o których nikt wcześniej nie pokusiłby się, aby powiedzieć, że mogłyby być przykładem. Wcześniej zło siedziało za zamkniętymi drzwiami, a jeżeli nie, to przynajmniej dbało o stworzenie takiej iluzji. W tym momencie nie chodziło mi wcale o sprawiedliwość, która była od dłuższego czasu towarem deficytowym, ani naprawienie tego spaczonego świata, bo czy ktoś jeszcze wierzył w te bajki? Pozostawała sama idea przeciwstawienia się i danie opozycji do zrozumienia, że mamy dwie barykady - nie jedną. Walka dla samej walki i przypomnienia o swoim istnieniu. Bo czy mogliśmy coś zmienić? Nikt nigdy nie naprawił świata przy pomocy pięści i krwi. Krwi. Krew. Kiedy Gerard odepchnął mnie od siebie, wstrząsnęła mną kolejna fala konwulsji. Chociaż do tej pory utrzymywałem się na nogach, to teraz miałem wrażenie, że jedynie parę chwil dzieli mnie od upadku. Ból był nie do zniesienia i nie miałem pojęcia, czy narastał z każdą chwilą, czy może przygasał z kolejnym krwotokiem. Zlał się w jedno i ogarnął całe ciało. Odruchowo mocniej przycisnąłem dłoń do rany, ale nie mogło to powstrzymać krwawienia. Ciepła, gęsta ciecz prześlizgiwała się przez moje palce i miałem wrażenie, że napłynęła też do mojej buzi. Mogłem być samolubny przez większość czasu, ale w sytuacjach krytycznej niesprawiedliwości byłem w stanie zapłacić, za krzywdę wyrządzoną na ludziach, którzy pomagali mi odbudowywać świat, który samym swoim istnieniem łamał wszystkie zasady obowiązujące w Panem. Mimowolnie złapałem się barierki, wiedząc, że jeżeli osunąłbym się na ziemię, mógłbym się już nie podnieść. Wziąłem głębszy oddech, a powietrze zadrżało w moich płucach. Kątem oka zmierzyłem mężczyznę, który teraz celował do mnie z pistoletu, ale mi było to już właściwie obojętne. - Gust do mężczyzn ma kiepski, to się zgadza; ale myślałem, że stać Cię na bardziej wyszukane kłamstwo - wyrzuciłem z siebie, siląc się na ironiczny uśmiech i wyciągając drżącymi dłońmi swój pistolet. - Na co czekasz? - wskazałem głową na trzymaną przez niego broń. Nie było w tej walce honoru, ale od początku nie liczyłem na jego obecność. W końcu jego brak oznaczał tylko czyjąś korzyść. Wystrzeliłem w końcu, ale kula przecięła powietrze i mogła co najwyżej zahaczyć i złamać jego obojczyk. Spudłowała, chociaż nie miałem nawet żadnego konkretnego, obranego celu - poza nim samym. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Wto Sie 05, 2014 1:14 am | |
| Miał wiele powodów, by czuć się bezkarnym w świecie, który stworzyła dla niego Alma Coin. Oczywiście byłby głupcem, gdyby gloryfikował swoją pracodawczynię ponad wszelką miarę - w końcu za jej ramieniem stała niezliczona rzesza obywateli Trzynastki - ale nade wszystko cenił sobie osobistą relację ze swoją przyszłą teściową. Pewnie dlatego, że jako jedna z nielicznych znała jego prawdziwą historię i wiedziała, że Jedenastka (a więc rolnictwo) nie była domem Gerarda Ginsberga i nie można było utożsamiać go z tymi ludźmi. Preferował znacznie inną stronę Panem - głodną, złaknioną zabawy, która doprowadzała do śmierci równie łatwo jak katorga w innych dystryktach. Tylko ktoś, kto obudził się w Kapitolu i wsiąkł w jego trującą atmosferę bez reszty, mógł zrozumieć, co tak naprawdę niosła ze sobą rewolucja i kim była kobieta, która próbowała odbudować z gruzów porządek, w którym co druga kobieta nie staje się genetycznym tworem Matki Natury. Najgorsze było jednak to, że Gerard wcale nie cieszył się z takiego obrotu sprawy. Owszem, mógł czuć się człowiekiem, który pomimo swojego zapalczywego okrucieństwa i chęci do wymierzania najsroższych wyroków (nawet jeśli ofiary na to nie zasługiwały), jest wyjęty spoza ram jakiegokolwiek prawa, ale nadal pewne więzi społeczne trzymały go w szachu. Zbyt często myślał przecież o swojej córce, która nigdy nie stanie się oficjalnie jego kochanką, a jej dziecko... tak naprawdę będzie tylko skutkiem gwałtu, do którego dorobi wzruszającą historię, tak, by zmiękczyć nieco wizerunek podłego naczelnika. To wszystko sprawiało, że nie do końca ufał porządkowi politycznemu swojej ojczyzny, czując się bardzo zaangażowanym w tworzenie nowego chaosu, który uskuteczniał także teraz, gdy próbował dobić za pomocą własnego ciała tego zabawnego rycerzyka. Jego własny ból rozprzestrzeniał się w zaskakującym tempie, wypierając z niego resztki jakiejkolwiek kontroli własnych instynktów. Mógł go nienawidzić za to, że był durnym chłopaczkiem, który zaczepia go na rzeką, kiedy śpieszy do córki; ale obecnie nasiliła się zwykła chęć odwetu. Męskiego, barbarzyńskiego i bardzo niebezpiecznego w rękach człowieka, który nade wszystko ulegał własnym zachciankom. Tego również nauczył go Kapitol, który wyzwalał w nim zwierzęca dumę, która kazała za próbę podniesienia ręki odpowiedzieć odgryzieniem jej. Pewnie dlatego wyciągał pistolet zamiast pozwolić na działanie Strażnikom Pokoju. Ach tak, im również nie ufał - Ruen wypleniła z niego ten zwyczaj i nawet mógł być jej za to dziwnie wdzięczny. Gdyby nie słowa ukochanego Ashe, które sprawiły, że na moment zapomniał o całym świecie i roześmiał się na całego. - Tak, jej znamię na prawym pośladku też wydawało mi się fałszywe - w sam raz na to oświadczenie rozległ się hałas, świst kuli zwiastował jego rychłą śmierć i omal nie zachwyciła go ta trajektoria lotu w nieznanym kierunku, ale poczuł tylko odprysk na ramieniu - kolejna rana do powiększającego się bólu pleców. Przynajmniej Noah robił to podskórnie i beznadziejnie. Westchnął z żalem, kierując broń prosto w jego nogę. To zabawne, ale zabicie go oznaczałoby osobistą porażkę Ginsberga, który uwielbiał się bawić. - Jesteś rozkosznie ufnym chłopcem, to takie smutne - zadrwił, obserwując jak pada przed nim na kolana. Podszedł bliżej i zabrał mu nóż z ręki, wbijając go ponownie nieco wyżej. - Potraktuj to jako łaskę z mojej strony. Gdybyś trafił do więzienia, to wyszedłbyś stamtąd może o własnych siłach, ale tak przerżnięty, że nawet Ashe zaczęłaby zbierać na konieczne protezy, więc teraz dzwoń po pogotowie i na przyszłość... Nie kręć się obok mnie, bo potrafię zadać bardziej precyzyjne ciosy. Tak, że śmierć wyda się największym błogosławieństwem - stwierdził, to nie była czcza groźba. Każdy kto znał Gerarda, wiedział, że nie rzuca słów na wiatr. Puścił go, już nie dbając o rzekę, która mogła zabrać to żywe ciało i odszedł prędko, zdając sobie sprawę, że znowu dorobił się wroga. Powoli to stawało się nudne, chyba nadal wyglądał Kapitolu, gdzie nie panowała moda na złamane serduszka i inne urazy. Przynajmniej jedno się zgadzało - szedł w zakrwawionej kurtce, trzęsąc się z zimna i zaciskając zęby z bólu, ale nikt nie zaczepił go w drodze powrotnej do domu.
zt
|
| | | Wiek : 24 Zawód : trenerka
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Sro Sie 13, 2014 5:03 pm | |
| Bambi nigdy nie starała się być pełną gracji kobieta, choć uroku z pewnością jej nie brakowało. Jakoś tak wychodziło, że gracja szła za nią i dziewczyna nie musiała jej długo szukać. choć zdarzało się też tak, że na wierz wychodziła jej nieporadność, czy też brak koordynacji ruchowej już nie raz wprawiał ją w niezłą sielankę wypadków, które znów jak nigdy zawsze rozbawiały publiczność na około. Sama o sobie mówiła, że jest zdolna do tego, by idąc po prostym chodniku wywrócić się zahaczając o własne nogi. Co nie raz, jak można się domyślić, już uczyniła. Co najlepsze nie raz ludzie nie zauważyli nie raz nawet jej lekkie fou pax gdyby nie to, że ta młoda dama zamiast podnieść się i iść dalej zazwyczaj zostawała na ziemi z minutę śmiejąc się z siebie i wyobrażając sobie jaką musiała mieć minę gdy zorientowała się że już jest skazana na dany upadek, czy też jaką miała gdy resztkami sił w swoich kończynach próbowała wy-balansować i ustać na nóżkach. Pamiętała jak kiedyś jeden z jej znajomych próbował pomóc jej wstać, jednocześnie stojąc na jej włosach butem. Wyglądało to komicznie z boku z pewnością, ponieważ gdy on ciągnął ją ku górze, ona była w stanie jedynie podnieść biodra, bo głowa nadal zostawała przytrzymywana butem przy ziemi przez owy but jegomościa, w którym odezwał się dżentelmen. Trwało to też całkiem pokaźną chwilą, tak, że kilku ludzi zatrzymało się by popatrzeć, bo Bambi zamiast powiedzieć o co chodzi śmiała się jak głupia próbując przez śmiech wydusić, że chłopak stoi na jej włosach. W rezultacie brzmiało to jak mamrotanie, którego nikt nie mógł zrozumieć. Ale wróćmy do tematu. Teraz, Bóg jeden wie dlaczego postanowiła udać się na Moon River. W jej małym móżdżku zakwitł pomysł, że dobrze będzie powdychać świeżego powietrza w tym zapełnionym spalinami mieście. Opisane wcześnie wydarzenia, które stawiały dziewczynę w świetle osoby nie posiadającej koordynacji utwierdzały tylko w przekonaniu, że gdy się człowiek zamyśli nad niebieskimi migdałami, to już ciężko mu sobie z własnym ciałem poradzić. Bowiem skoncentrowana BUM'ka potrafiła bezproblemowo przejść po cienkiej dykcie, czy stojąc na jednej nodze strzelić z łuku. Niestety, nawet przy tak z pozoru błahym przedsięwzięciu jak bieganie Bambi powinna sie koncentrować. Wiedziała o tym, a jednak za każdym razem popełniała ten sam błąd i gdzieś w środku swojego biegania, gdy droga zaczynała się dłużyć zaczynała rozmyślać. Zazwyczaj o męskich nagich ciałach, a dokładniej precyzując to ich brzuchach. Dzisiaj właśnie to rozmyślanie sprawiło, że nie zwróciła uwagi na wystający kamień i jak łatwo domyśleć się można potknęła się o niego. Jej lot w powietrzu można opisać jak długi i urzekający. Sama poszkodowana nie mogła jednak powiedzieć tego samego, bo wyciągając przed siebie dłonie starła je boleśnie o żwir ze ścieżki, do kompletu też zdarła kolana. A co, jak szaleć to szaleć. |
| | | Wiek : 22 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : broń palna, ampułka leku przeciwbólowego, magazynek z piętnastoma nabojami, kamizelka kuloodporna, latarka, telefon, zapałki, zapalniczka, piersiówka z alkoholem, przepustka do getta Znaki szczególne : zmierzwiona czupryna, wzrok spaniela Obrażenia : zrastający się złamany nos.
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Pon Paź 20, 2014 3:40 pm | |
| skądś, pewnie z mieszkania.
Lipiec. Od kiedy tylko pamiętał, temperatury w Kapitolu nigdy nie sięgały tak wysoko, a nawet upalne dni zdawały się obfitować w lekką, przyjemną bryzę, nieco orzeźwiającą i przyjemną. Teraz było inaczej, wiatr nie poruszał gałęziami drzew, nie marszczył spokojnych wód Moon River, nie rozwiewał włosów mijających go kobiet. Było inaczej. Od kilku dni Victor czuł się dziwnie. Pałętał się po swoim małym mieszkanku niczym lunatyk, nie kontaktując się prawie z nikim. W jego głowie szalał chaos, niebezpieczny i zgubny… A wszystko przez te piekielne, okrutne Głodowe Igrzyska. Igrzyska śmierci, uczta krwawych bogów, spragnionych stosu martwych ciał. Piekło. Moon River wydawała się być w tej chwili jedynym miejscem, w którym mógł się skryć przed całym światem. Pomimo upału i braku wiatru, było tu cicho i spokojnie, wręcz idyllicznie. Przechadzając się powoli brzegiem rzeki, mężczyzna po raz pierwszy od dawna wystawił twarz do słońca, starając się nie myśleć o niczym, i jedynie istnieć. Co, prawdę powiedziawszy, było dość trudne. Praca Strażnika Pokoju wydawała się być w porządku – na szczęście dziś miał wolne, więc mógł pozwolić sobie na spacer – jednak nie była niczym specjalnym. Odkąd podjął się tego zadania, jeszcze nigdy nie miał okazji być świadkiem jakichś drastycznych przesłuchań, ucieczek mieszkańców KOLC-a czy większych zamieszek. Fakt, raz zdarzyła się bójka, ale szybko rozdzielił skłóconych chłopców i było po sprawie. A tak…? Nic, co wymagałoby użycia siły, perswazji, gróźb… Najwyżej pomoc jakimś ludziom, rzadko i z ukrycia, nigdy tak, by było wiadomo, że to właśnie on pomagał. Zawsze były też Igrzyska, koszmar jego i jego trybutów. Gdy zginęła Carly, siedział na posterunku Strażników Pokoju w KOLC-u, tam też dowiedział się o śmierci dziewczyny. Carly. Wspominał przez chwilę jej nieśmiały uśmiech i cięty język, a gdzieś w środku niego rosło przerażające uczucie, jakaś gula, przez którą niezdolny był myśleć o czymkolwiek poza jej śmiercią. Wschodnie skrzydło areny, korytarz, ta dziewczyna, Delilah Morgan, która zabiła pannę Coin. Fakt, tamta zapewne (nie mógł być przecież pewien, jeszcze nie oglądał tych jakże cudownych powtórek momentów śmierci każdego trybuta, a było ich już piętnastu, piętnastu tych, którzy pożegnali się z życiem) zaatakowała pierwsza, więc zwyciężył instynkt… Tak jak niegdyś u niego, gdy był zwierzęciem, bezsensownie walczącym o przetrwanie, chwałę i pragnącym tylko tego, by siostra poszła w jego ślady i pławiła się w glorii i chwale. Carly, przepraszam, nie umiałem Ciebie ochronić. Przepraszam. Carly Coin, lat siedemnaście, trybutka z rodziny szacownej pani prezydent. Czy na tamtym świecie będzie jej lepiej…? Przepraszam, Carly. Kiedyś, gdy było mu źle, biegł do Cypriane i przytulał mocno ukochaną siostrzyczkę. Potem już tylko krzyczał na nią i zmuszał do robienia rzeczy, których nie chciała robić. Teraz jednak nie mógłby nawet do niej podejść; słowa, które wtedy wypowiedziała, drwiący ton głosu i niewypowiedziana groźba w oczach mówiły same za siebie. „Podejdź do mnie, a gorzko tego pożałujesz”. Nie musiała wymawiać na głos wszystkiego, co powiedziała, to było naprawdę zbędne, jednak zrobiła to, niszcząc wiarę w to, że może będzie lepiej. W końcu była na arenie, poznała śmierć, a teraz… Czy skierowałaby się przeciwko bratu, gotowa zabić go za próbę naprawienia tego, co zniszczył? Wtedy też usłyszał kroki, powolne i delikatne, dziwnie znajome. Miękkie kroki kogoś, kogo znał, z kim spędził trochę czasu i komu ufał. Jedna z niewielu osób na świecie, które widziały w nim człowieka, który naprawdę chciał być lepszy. Uniósł głowę i spojrzał w znajome, piękne oczy i już po kilku sekundach był obok, by przytulić Libby, swoją towarzyszkę broni, swoją towarzyszkę, swoją jedyną przyjaciółkę. |
| | | Wiek : 26 lat Zawód : poszukiwana Przy sobie : scyzoryk, telefon komórkowy, fałszywy dowód tożsamości Znaki szczególne : niewielki wzrost, ciepły uśmiech
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Sro Paź 22, 2014 9:13 pm | |
| Prawdopodobnie z nicości
Ukrywanie się chyba nigdy nie było jej mocną stroną. Gdzieś tam głowie w głowie do tej pory pojawiały się nieostre przebłyski wspomnień z dzieciństwa, kiedy próbowała bawić się w chowanego. Miała dobre chęci, energię i pomysły na nowe kryjówki, a mimo to zwykle odnajdywano ją na samym początku. Nie rozumiała tego i, jak każdemu dziecko, nie podobało jej się to. W sercu małej Libby zaczęła rodzić się złość oraz swego rodzaju bunt wobec niesprawiedliwości tego świata. Dlaczego chociaż raz nie mogła wygrać? Przecież tak uparcie walczyła, starała się, nawet kilka raz zrezygnowała ze swoich obowiązków, aby tylko w końcu się udało. Miała dosyć przegranej do tego stopnia, że w pewnym momencie stwierdziła, że nie powinna marnować czasu na takie zabawy, bo stała się na nie za duża. W oczach 9-letniej dziewczynki była to bardzo ważna decyzja. Zastanawiała się nad nią wystarczająco długo, zanim zdecydowała się ją wprowadzić. Wtedy wydawało się, że robiąc ten jeden krok w przód, zamyka jakiś etap swojego życia, ostatecznie rezygnując z dziecinności i pozbywając się jej raz na zawsze. Nic bardziej mylnego. W przyrodzie nic nie ginie, tak samo było z Libby. Nawet jeśli zbyt wcześnie próbowała pozbyć się swojej infantylności, ona i tak do niej wracała, a nawet ujawniała się do dzisiaj, choć w o wiele mniejszym stopniu. W końcu dzieckiem zostaje się do końca życia. Przyłapała się na tej myśli, obserwując drobne zmarszczki na tafli Moon River. Lipiec od zawsze sprzyjał wspomnieniom. Niestety te, jak w przypadku zabawy w chowanego, wracały do niej w formie niewyraźnych obrazów, dźwięków lub zapachów. Mówiła sobie, że to normalne – w końcu jak miałaby spamiętać to wszystko, począwszy od pierwszych lat aż do teraz? Najbardziej jednak szkoda było jej tych najwcześniejszych, związanych z domem w Dziewiątce, których przecież nie miała nawet jak zabezpieczyć. Wtedy jeszcze nie zdawała sobie sprawy z ich wartości, bezmyślnie wrzucając do jednej szufladki w głowie i zapominając, skoro lada moment miały pojawić się następne. Odwróciła głowę w stronę słońca, próbując chwycić chociaż tę chwilę – gorące powietrze zmieszane z chłodem rzeki, promienie tańczące na twarzach przechodniów, głośny śmiech oraz krzyk jakiegoś dziecka i ona sama pośród tego wszystkiego. Nie pozostawiona samej sobie, nie skazana na łaskę i niełaskę Kapitolu, ale w towarzystwie dobrego nastroju i jakiegoś nieuzasadnionego optymizmu, którego dostarczał jej ten dzień. Może była to kwestia sprzyjającej aury, a może korzystnego obrotu pewnych spraw? Nie ważne, dopóki zdawało się, że z każdą chwilą sytuacja wyglądała coraz lepiej. Victora zauważyła w ostatniej chwili. Już zamierzała przejść dalej, kiedy rozpoznała znajomą sylwetkę wśród tłumu. Nie zastanawiając się ani przez chwilę, ruszyła w jego stronę, starając się nie pokazywać za wcześnie. Zamierzała zrobić mu nieplanowaną niespodziankę. Niestety historia zatoczyła koło i mimo tego, że próbowała się skradać (co wcale nie było takie łatwe), on usłyszał jej kroki wcześniej i nagle się odwrócił. Tym razem jednak nie zdenerwowała się, ale uśmiechnęła ciepło. Przecież była pilotem. Te wszystkie podchody, próby ukrywania się nie leżały w jej naturze. Pozwoliła się zamknąć w uścisku, odpowiadając na niego i po chwili po przyjacielsku poklepując Victora po plecach. - Dobrze Cię widzieć – powiedziała, w końcu odsuwając się od mężczyzny i przyglądając mu ciekawie. – Ale widzę, że dla niektórych czas stanął w miejscu, bo mam wrażenie, że wyglądasz tak samo jak wtedy kiedy widziałam Cię ostatnio – rzuciła, otwarcie mierząc go wzrokiem. – Z tą różnicą, że wtedy jeszcze miałeś na sobie mundur Trzynastki. |
| | | Wiek : 22 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : broń palna, ampułka leku przeciwbólowego, magazynek z piętnastoma nabojami, kamizelka kuloodporna, latarka, telefon, zapałki, zapalniczka, piersiówka z alkoholem, przepustka do getta Znaki szczególne : zmierzwiona czupryna, wzrok spaniela Obrażenia : zrastający się złamany nos.
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Czw Paź 23, 2014 11:54 pm | |
| Rebelia niejednokrotnie śniła się Victorowi po nocach, powodując, iż zrywał się z łóżka, zlany potem i z obłędem w oczach, oddychając szybko i niespokojnie. Rebelia. Krew, ból, rany, ciała martwych, układane w rzędach i chowane w pośpiesznie wychowanych grobach. Nieustające walki, dystrykt po dystrykcie, dzień po dniu, wszystko po to, by wyzwolić się spod jarzma Snowa, by żyć w lepszym świecie, świecie równości dystryktów i wszechpanującego pokoju, bez tyranii, bez ucisku, bez Igrzysk… Doskonale pamiętał dzień, w którym o mało nie zginął. Gdyby nie nagła i niespodziewana pomoc młodej dziewczyny, Victor Sean zginąłby od ciosu w potylicę, śmiercią może i szybką, ale tak samo niespodziewaną, jak każda mająca miejsce w trakcie walk. Jednak w ostatniej sekundzie ktoś – wtedy jeszcze nie znał jej imienia, była tylko osobą, którą mgliście kojarzył z treningów, chyba nawet nie byli w tym samym oddziale – nagle przeszkodził niedoszłemu mordercy. Victor Sean miał przeżyć, ale to i tak nie zmieniłoby niczego, nie przywróciłoby życia poległym… Tak, liczyliśmy się ze stratą ludzi, ale przecież te straty, nawet oszacowywane, nie były takie, jak w rzeczywistości. Czasem było lepiej, czasem gorzej, znów lepiej, a potem gorzej, gorzej, gorzej… Los musiał mieć ich oboje w swojej pieczy; zaledwie ona uratowała mu życie, w trakcie kolejnego starcia Victor uchronił ją przed groźnym obrażeniem. Był uparty do tego stopnia, że sam odprowadził pannę Randall do tymczasowej kwatery na terenie zagrożonym walkami, upewniwszy się wcześniej, że nie odniosła żadnych ran i urazów. Od tamtej pory, od pierwszego łagodnego i podszytego niepewnością uśmiechu, jaki jej posłał, zaczęła się ich znajomość, która przerodziła się nie tylko w koleżeństwo i partnerstwo, ale i w przyjaźń. Walczyli razem, bronili siebie nawzajem i byli sobie podporą. Dzięki pomocy Libby Victor powoli otrząsał się z bólu po stracie rodziców i siostry (która jednak miała się całkiem dobrze, na co wyraźnie wskazywał nie tylko fakt, że widział ją, żywą i oddychającą, ale i to, że dość dobitnie powiedziała mu, co myśli), a także ze swojej przeszłości, która go dręczyła. Libby. Znajome oczy i znajomy uśmiech, klepanie po plecach, które zawsze już miało kojarzyć mu się właśnie z nią i ze wszystkimi wspólnymi rozmowami. - Urosłaś, odkąd ostatni raz się widzieliśmy, albo to ja zacząłem się kurczyć – zaśmiał się cicho, obdarzając ją identycznym spojrzeniem, jak ona jego. – I nieprawda, zmieniłem się. Posiwiałem nieco. Usta Victora rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu, a on sam przeczesał palcami włosy dla podkreślenia swojej wypowiedzi. Jednocześnie lekko taksował wzrokiem dziewczynę – kobietę!, w końcu jest od niego starsza – dostrzegając ledwie zauważalne zmiany. Wzmianka o mundurze żołnierzy Trzynastki wywołała u niego nieco nieprzyjemny dreszcz, który miał nadzieję w pełni zignorować. Zamiast skupiać się na własnych, złych przeczuciach, postąpił wedle własnej małej tradycji i z lekkim uśmiechem podał pannie Randall ramię. - Ciebie też dobrze widzieć, Libby… Jak się czujesz? Co słychać? – zapytał, mając nadzieję, że u niej wszystko dobrze i że być może… Być może doradzi mu w sprawie Cypriane.
|
| | | Wiek : 26 lat Zawód : poszukiwana Przy sobie : scyzoryk, telefon komórkowy, fałszywy dowód tożsamości Znaki szczególne : niewielki wzrost, ciepły uśmiech
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Pią Paź 31, 2014 11:03 am | |
| Wszyscy mówili jej, że w czasie walk nie ma miejsca na myślenie, że podstawą jest szybkie działanie, intuicja. To nic trudnego – w sytuacji kryzysowej naturalnym jest, że człowiek wie, co ma robić, choć nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Najwyraźniej Libby należała do wyjątków. Początkowo nie do końca potrafiła przestawić się na ten drugi tryb. Kilka razy zdarzyło się, że stanowczo za długo podejmowała decyzję, a potem wracała do Trzynastki z innym pilotem, bo jej poduszkowiec został strącony. Nie lubiła potem tłumaczyć tego wszystkiego przełożonym. Co miała im powiedzieć? „Nie potrafię działać w sytuacji kryzysowej?” Wówczas wyśmialiby ją i czym prędzej odsunęli od latania. Wiedziała, że musi jak najszybciej nauczyć się panować nad sobą. Szkoda tylko, że nie było nikogo, kto w tym czasie mógłby ją wspierać. Jak się okazało – „wyłączenie myślenia” okazało się łatwiejsze niż mogłaby przypuszczać. Pamiętała tamten dzień aż za dobrze, kiedy, już pod wieczór, pomagała w zapakowaniu rannych do maszyny. To wszystko odbywało się niedaleko miejsca, gdzie odbywały się jedne z ostatnich walk. Nie widziała zbyt dobrze rebeliantów ani Strażników. W tamtej chwili byli jak jedna masa ciał splątanych ze sobą, z towarzyszącymi co pewien czas błyskami. Po prostu nie szło rozróżnić, kto jest kim. Rebelia spoiła ich ze sobą, jednocześnie dzieląc między dwa front – śmierci lub wygranej. Musiała odwrócić wzrok, bo jeden z sanitariuszy poprosił ją, aby pomogła mu podnieść nosze. Zrobiła to, o co poprosił i zniknęła razem z nich we wnętrzu poduszkowca. Pomogła przenieść jeszcze kilka innych osób, gdy nagle zauważyła postacie zbliżające się w ich stronę. Po mundurze poznała, że to Trzynastkowicze, więc odetchnęła z ulgą. Niestety, kiedy tylko to zrobiła, zauważyła coś jeszcze. Błysk stali za idącymi ku nich żołnierzami i zbyt jasna barwa ubrania, sprawiły, że wszystko w niej biło na alarm. Czuła jak mięśnie napinają się, a krew krąży szybciej w żyłach. Nie zastanawiając się, wyciągnęła pistolet z kabury sanitariusza, wymierzyła w stronę idących i strzeliła. Słyszała czyjś krzyk tuż obok siebie, czuła, jak ktoś wyrywa jej broń, ale nie myślała o tym, co się dzieje. Dopiero kiedy kształt za plecami rebeliantów znieruchomiał i upadł, zrozumieli, do kogo celowała. Można powiedzieć, że to był taki mały przełom, a jednocześnie okazja do przypadkowego zacieśnienia więzi z innymi. Wtedy jeszcze nie znała Victora. Poznali się parę godzin później, kiedy on, chcąc najwyraźniej odwdzięczyć się za uratowaną skórę, pomógł jej, a na koniec jeszcze upewnił się, że nie doznała żadnych poważnych obrażeń. Od tamtej chwili zaczęli częściej rozmawiać, później Libby nawet nie zauważyła, kiedy stali się przyjaciółmi. To było naturalne, czuła, że tak właśnie powinno być. Jednak jeśli było coś, co mogłaby sobie zarzucić wobec swoich relacji z przyjaciółmi to to, że jeśli tylko działo się wydarzyło się coś dużego i została od nich oddzielona, długo zbierała się do ponownego spotkania. W tej chwili czuła coś na miarę wdzięczności wobec Losu, że tym razem postanowił samodzielnie zetknąć ich drogi. - Przykro mi to powiedzieć, ale chyba faktycznie zacząłeś się kurczyć – powiedziała, śmiejąc się razem z nim. – Nie urosłam ani trochę, mniej więcej odkąd skończyłam szesnaście lat. – Znów śmiech. Nie była wcale taka niska. W dzieciństwie należała do dość wysokich osób (co może w pewien sposób tłumaczyć jej problem z grą w chowanego), ale potem, gdy wszyscy inni też zaczęli rosnąć, okazała się przeciętna. - Nie zauważyłam ich – odpowiedziała szczerze, nieuważnie zerkając na jasne pasma. – Nie są aż tak widoczne. Zresztą, kto podejrzewałby Ciebie o siwe włosy? – zapytała. Mimo wszystko ta nagła wiadomość o siwiźnie, coś w niej poruszyła. Nie raz słyszała o przypadkach młodych osób, które, pod wpływem traumatycznych przeżyć, przedwcześnie osiwiały. Sama chyba miała sporo szczęścia, bo trzymała się naprawdę dobrze. No może za wyjątkiem kilku wspomnień i koszmarów, które ostatnio jakoś śniły jej się rzadziej. Jednak trochę współczuła Victorowi. Kiedy podał jej ramię, przyjęła je, uśmiechając się lekko. – Czuję się bardzo dobrze, dziękuję, panie Sean – rzuciła wesoło, obserwując wodę. – Co u mnie? U mnie w porządku – dodała starym zwyczajem. Zawsze mówiła „w porządku” albo „dobrze”, bo co miała powiedzieć? Jednak tym razem nie zamierzała go zbywać – powiedziała przecież prawdę. – Moje życie jest jak stanie w poczekalni, w kolejce, która nigdy się nie przesuwa. Nie jestem pilotem, czekam na wezwanie, a w między czasie marnotrawię czas na przeglądanie kolorowych czasopism rozrzuconych na stoliku i czytanie broszur. Jednak nie powiem, że w pewnym sensie mi to nie odpowiada – dodała, zerkając na niego. Nie zamierzała narzekać. Przecież w gruncie rzeczy sytuacja miała się dobrze. – A co u Ciebie? Cały czas jesteś w czynnej służbie, prawda?
|
| | | Wiek : 22 Zawód : Strażnik Pokoju Przy sobie : broń palna, ampułka leku przeciwbólowego, magazynek z piętnastoma nabojami, kamizelka kuloodporna, latarka, telefon, zapałki, zapalniczka, piersiówka z alkoholem, przepustka do getta Znaki szczególne : zmierzwiona czupryna, wzrok spaniela Obrażenia : zrastający się złamany nos.
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Wto Lis 11, 2014 1:01 am | |
| Kiedy ostatni raz widzieli się z Libby, oboje mieli na sobie jeszcze szare uniformy Trzynastki. Chwilę później każde z nich znalazło się w innej części miasta; nie wiedział, co robiła dziewczyna, gdy przywdziewał biały mundur i wstępował w szeregi Strażników Pokoju. Victor nawet nie wiedział, ilu Zwycięzców zrobiło to, co on, ilu nosiło te mundury i pałki przy boku, hełmy z przesłonami skrywającymi oczy i przechadzało się wzdłuż muru, oddzielającego tych „lepszych” od „gorszych”. Jego pierwsza rozmowa z panną Randall była raczej błaha, zawierająca w sobie wzajemne podziękowania za uratowanie sobie życia i zapewnienia, że oboje czują się dobrze. Potem, stopniowo zaczęli zauważać siebie na korytarzach i treningach, zdarzało im się siadać razem w trakcie posiłków i cicho pomstować na potrawy w Trzynastce; niekiedy nawet Victor podsuwał Libby część swoich porcji żywności, przekomarzając się z nią łagodnie. Relacje, jakie między nimi istniały, przypominały Victorowi te łączące jego i Cypriane gdy byli dziećmi; być może dlatego też w pewnej chwili zaczął myśleć o Libby jako o siostrze, kimś bliskim, kogo powinien chronić i pilnować, uważając, by nic złego się jej nie przytrafiło. Tak samo, jak kiedyś strzegł Cypriane, chcąc bronić ją przed wszystkim, tak będąc w Trzynastym Dystrykcie usiłował roztoczyć opiekę nad nową znajomą. Cypriane. Wspomnienie siostry wywoływało u nim dziwny, bliżej nieokreślony ból. Pamiętał te zimne oczy, tę kpinę w głosie. Słyszał tembr jej głosu w snach, gdy ścigały go demony, te najgorsze, przez które budził się zlany potem w środku nocy, przerażony i zagubiony. Wyraz jej twarzy stawał przed jego oczami w najmniej oczekiwanych momentach, jak dzisiejszego ranka, gdy szykował sobie posiłek; upuścił wtedy szklankę mleka, która rozbiła się na podłodze i bezwiednie opadł na krzesło, po chwili ocierając oczy. Być może przez demony, które go ścigały we śnie, czuł się jeszcze bardziej zagubiony. - Masz rację, Libby – posłał jej ciepłe spojrzenie. – Ty podobno nie rośniesz, a ja kurczę się jak głupi, lada moment będę niższy od tej barierki na moście, tam, w oddali. Zerknął przelotnie na niebo nad ich głowami. - Zapewne Los posypał mi głowę popiołem za to, że zaniedbałem naszą przyjaźń… Przepraszam. Spojrzał ze smutkiem na przyjaciółkę, słuchając jednocześnie tego, co mówiła. Jej głos przywoływał wspomnienia, jedne z niewielu, które cenił. W szczególności to jedno, gdy któregoś dnia opowiedział jej o dzieciństwie, o Czwórce, o Cypriane i tym, jak stracił siostrę, chcąc zmienić ją w potwora takiego, jak on. Mogłaś mnie wtedy osądzić, Libby, mogłaś mnie znienawidzić… A Ty jednak wolałaś traktować mnie jak człowieka, nie oceniając moich czynów, otwierając mi drzwi do lepszej przyszłości… - Spotkałem Cypriane. – powiedział nagle, cicho i nieoczekiwanie, wpadając przyjaciółce w słowa. I znów wspomnienie siostry spadło na niego jak grom z jasnego nieba, wywołując ostre pieczenie oczu. - Spotkałem Cypriane w tym dniu, kiedy oboje objęliśmy funkcje mentorów.
|
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' Sob Lis 15, 2014 2:05 am | |
| Przeskok czasowy przenosi nas do pierwszej połowy września 2283. Rozgrywka może zostać dokończona w retrospekcjach. |
| | |
| Temat: Re: Rzeka 'Moon River' | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|