|
| Clara Fairbain & Frederick Rivendelle | |
| Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 19 lat Przy sobie : Znaki szczególne : krótsze włosy (tak do ramion), ciemnobrązowe soczewki kontaktowe
| Temat: Clara Fairbain & Frederick Rivendelle Pon Mar 09, 2015 10:15 pm | |
| |
| | | Wiek : 19 lat Przy sobie : Znaki szczególne : krótsze włosy (tak do ramion), ciemnobrązowe soczewki kontaktowe
| Temat: Re: Clara Fairbain & Frederick Rivendelle Pią Mar 27, 2015 7:07 pm | |
| Wolność pachniała świeżą kawą. Maya czuła to wstając każdego ranka i parząc kubek pobudzającego, ciemnego napoju, znad którego unosił się biały obłoczek pary, który smakował doskonale i idealnie. Tęskniła za tym przez te wszystkie… dni? Miesiące? Sama nie miała pojęcia, wyrzucając z głowy wszystkie nieprzyjemności, których musiała doświadczyć we wcale nie tak odległej przeszłości. Pachniała jesiennym deszczem, spalinami unoszącymi się nad ulicami, lawendowymi perfumami i wszystkim tym, co dla większości ludzi wydawało się tak naturalne i codzienne, a dla niej było powodem dla nieograniczonej radości. Chyba wiedziała jak musieli czuć się mieszkańcy Dystryktów, kiedy przekraczali granice Kapitolu i po raz pierwszy doświadczali tego wszystkiego, co wcześniej było jedynie opowieściami przekazywanymi z ust do ust. Wolność była miękka i wygodna, jak łóżko w jej nowej sypialni, której nie musiała dzielić z innymi, która nie stanowiła piętrowych leżanek i która miała okna. Choć dni stawały się coraz bardziej ponure a z nieba spadały ciężkie krople deszczu, czasem przez chmury wciąż prześwitywały promienie słońca, wpadając do jej pokoju i wywołując mimowolny uśmiech na twarzy byłej trybutki. Za tym też tęskniła, tyle czasu spędziwszy w bunkrze, opuszczając go jedynie nocą. Mimo wszystko jednak wolność wciąż była tysiącami świateł, jasną łuną rozciągającą się nad Kapitolem po zmroku. Tym razem nie musiała już obserwować go z oddali, przypominając sobie jak to było, kiedy mogła po prostu stać się częścią tego festiwalu kolorów, wtopić się tłum ludzi, w którym nikt nie stanowił pojedynczej jednostki. Uwielbiała wchodzić na dachy budynków i obserwować nocne życie stolicy Panem i teraz nareszcie mogła do tego wrócić. Nie było już żadnych granic. Poza jedną. Ponieważ wolność, nie miała na imię Maya Griffin. Nazywała się Clara Fairbain i kiedyś była studentką. I choć tak naprawdę już nie istniała, jej ciało zostało spalone i pochowane, zapewne bez jakiejkolwiek ingerencji rodziny czy przyjaciół, w rejestrze mieszkańców Panem widniało jej nazwisko, nie Mayi. Dla prawie całego kraju to była trybutka, która uciekła z Areny i nie wiedząc czemu oskarżana była o pomoc w porwaniu Almy Coin, była martwa. Jeden problem mniej, jedna poszukiwana osoba z głowy. Dziewczyna nie miała najmniejszych wyrzutów sumienia. Nie czuła się winna, że nosi nazwisko dziewczyny, która w rzeczywistości zapewne nie zrobiła nic złego. Żyła przekonaniem, że to nie ona przyczyniła się do jej śmierci, nie ona wywołała pożar, w którym spłonęła wraz ze swoim lokatorem. Za to właśnie ona mogła teraz cieszyć się swobodą większą niż ta, którą miała w bunkrze czy w czasie Igrzysk. Oczywiście, wciąż musiała uważać. Pozbycie się części długich, ciemnych włosów przyszło jej naprawdę ciężko i choć nie uważała, aby wyglądała źle, nie mogła się przyzwyczaić. Ciemne soczewki kontaktowe, które zastąpiły zieloną barwę jej tęczówek być może stanowiły delikatną różnicę, jednak na początku przyprawiały o lekki dyskomfort, kiedy jej oczy łzawiły, nie mogąc przywyknąć. Wychodząc z domu szła z opuszczoną głową, początkowo robiąc to naprawdę rzadko, a następnie starając się unikać miejsc opustoszałych, wtapiając się w tłum, w którym nie tak łatwo byłoby wyłowić jej twarz z grupy innych, obcych osób. Mówi się, iż pod latarnią jest zawsze najciemniej i tego właśnie starała się trzymać, przynajmniej na początku, kiedy prawdziwa Maya Griffin pozostanie jedynie mglistym wspomnieniem, gdy jej twarz na dobre zniknie z listów gończych, gazet i ekranów telewizorów. Dobrze wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie cieszyć się tą swobodą tak bardzo, jakby tego pragnęła, ale nie zamierzała narzekać. Miała dużo (może nawet za dużo), o wiele więcej, niż pozostali poszukiwani, którzy wciąż skazani byli na łaskę bądź niełaskę członków Kolczatki. Opuszczając mury bunkra raz na zawsze odcinała się od tego miejsca, ludzi i organizacji. Nie chciała mieć więcej problemów, nie zamierzała walczyć o idee, które póki co zdawały się ginąć z każdym kolejnym dniem. Wszystko to, z czym musieli zmagać się ludzie w getcie nie było częścią jej świata. Adler mógł robić co chciał tak długo, jak długo ona mogła cieszyć się względnym spokojem ducha, przytulnym mieszkaniem, wygodnym łóżkiem i porządnymi posiłkami. I choć większość osób zapewne czułaby pewien rodzaj wdzięczności, którą należałoby wynagrodzić, Maya nie znała tego pojęcia. Nikt nie pytał jej o to, czy potrzebuje pomocy, a ona sama jej od innych nie wymagała. Dlatego po prostu cieszyła się życiem, drugą szansą otrzymaną od Losu. Pomimo tego, że to drugie życie, nowa tożsamość, wydawały się naprawdę świetne, Maya, a właściwie Clara, odnosiła wrażenie, że czegoś jej w tym wszystkim brakuje. Albo że czegoś jest nawet… za dużo. Nie przywykła do dzielenia mieszkania. Przez cały ten czas, gdy jedna wielka sypialnia używana była przez różne osoby, czuła się tak, jakby coś ją dusiło. Czekała na to, aż zmorzy ją sen, aby nie musieć obserwować tych wszystkich twarzy, aby po prostu wyjść, zaszyć się w jakimś spokojnym, cichym i pustym pomieszczeniu, znaleźć jakieś zajęcie, które odciągnęłoby jej myśli od znużenia, złości czy bezsilności i niemożności zrobienia czegokolwiek, aby zmienić swoją beznadziejną pozycję. Musiała przyznać, iż czasem jej myśli zdawały się być tak zaskakujące, iż sama nie miała pojęcia, że jest zdolna do wytworzenia tych wszystkich słów i obrazów, które rodziły się w jej głowie i nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. Była wściekła na Tylera o wszystko, o to, że przyszedł do niej zaraz przed Igrzyskami, że zmusił ją do bycia kimś, kim nie była, że musi być tym, kim jest – człowiekiem, który wydawał się o wiele lepszy, gdy był po prostu przyjacielem. Denerwującym, irytującym, moralizującym. Teraz, patrząc z perspektywy czasu, nie miała pojęcia, czy może go jeszcze darzyć tym mianem. Od jakiegoś czasu był współlokatorem, którego traktowała jak ducha. Zbędnym, zużytym, starym i niepasującym do wystroju ładnego mieszkania meblem, którego omijała szerokim łukiem, którego spojrzeń unikała i któremu nie zamierzała ani dziękować ani przepraszać. Z jednej strony czasem zdarzało jej się żałować tego, że opuściła bunkier. Towarzystwo Emrysa dość często skutecznie zapełniały jej wolne chwile, odciągając myśli od osoby, na którą chyba mogła dostać alergii. Nie żeby tęskniła – to uczucie także już nie istniało, podobnie jak wiele innych, mogących nosić tytuł tych pozytywnych i ciepłych. Pewnie właśnie dlatego jej twarz bardzo rzadko zdobił już uśmiech, a przynajmniej nie w momentach, w których ktoś mógł ją zobaczyć. Wciąż była na Tylera wściekła. O wszystko, o każdy drobny szczegół, który mógł spowodować wzrost jej ciśnienia. O każdą rzecz, nawet najbłahszą, która sprawiała, że miała ochotę zabrać swoje rzeczy i zniknąć z mieszkania raz na zawsze wyprowadzić się z jego życia, ciesząc się, że nigdy nie mieli tego jednego, wspólnego. Żadnych planów na przyszłość, żadnych wspólnych ambicji. Zamiast tego jednak, dość ponurego, październikowego popołudnia weszła do mieszkania z małym zawiniątkiem w ramionach, trzęsąc się z zimna i stając w progu w koszulce z krótkim rękawem, pogniecionej i przybrudzonej, ostrożnie zrzucając z nóg czarne trampki i bez słowa przechodząc do kuchni, kładąc zwiniętą kurtkę na blacie. Z szafki wyjęła małą miseczkę, do której nalała wody i postawiła przed materiałem, z którego wychyliła się czarna, mała, kocia głowa z niebieskimi oczami rozglądająca się dookoła. W końcu ostrożnie i niepewnie wyplątała się z ciemnego materiału, pochylając się nad bezbarwnym płynem. Maya w tym czasie wstawiła wodę w dzbanku, przygotowując herbatę, po czym razem ze zwierzakiem przeniosła się na kanapę w salonie, zabierając po drodze ręcznik. Posadziła kota na kolanach, wycierając go z kropelek deszczu i piasku, które osiadły na czarnej sierści, nie przejmując się faktem, że na jasnym materiale koszulki odbijają się brązowe ślady drobnych łapek. Uśmiechnęła się pod nosem, zadowolona z niezwykle przyjemnego zajęcia i świadomości, że jej życie w tym mieszkaniu stanie się odrobinę lepsze. Oraz tego, że Tylerowi nie koniecznie nowy lokator może przypaść do gustu. |
| | | Wiek : 23 lata Zawód : technik w hotelu Przy sobie : telefon, klucze, fałszywe dokumenty (Frederic Ravendille) Znaki szczególne : często okulary-zerówki, skórzana kurtka, krótsze włosy
| Temat: Re: Clara Fairbain & Frederick Rivendelle Sob Mar 28, 2015 6:59 pm | |
| Mieszkając w Kolczatce, nie okazywał, jak bardzo brakowało mu dawnego życia. Z jednej strony było to spowodowane swego rodzaju wdzięcznością, jaką odczuwał wobec członków organizacji, a z drugiej miał świadomość, że użalanie się nad sobą w niczym by mu nie pomogło. Wspominanie poprzedniego życia, rozdrabnianie się na tym wszystkim, co stracił w ciągu kilkudziesięciu minut, brzmiało jak wbijanie gwoździ do własnej trumny, jak dobrowolne dokładanie kolejnego ciężaru na barki, które i tak były już przeciążone. Dlatego właśnie oszczędzał sobie tych przyjemności, starając się zajmować głowę innymi, bardziej poważnymi sprawami. Mimo to nie zawsze udawało mu się uciec od tych myśli. Większość ludzi, którzy go otaczali, skutecznie przypominała Tylerowi o dawnym życiu. Zapewne nawet nie zdawali sobie sprawy z niemalże wymalowanej na twarzach rutyny, z zapachów własnych mieszkań oraz wolności, które wszędzie roztaczali. Tak, wolność, a raczej jej brak, dusiła go najbardziej. Słodko-gorzka woń, z której obecności do tej pory nie zdawał sobie sprawy, a przecież cały czas była tak blisko, wypełniając jego mieszkanie, warsztat, każde miejsce, które odwiedził, zupełnie tak jakby w którymś momencie stała się nieodzownym składnikiem powietrza atmosferycznego. A może była nim od początku? Może Cavendish pomylił się i dlatego ludzie przez te wszystkie lata żyli w błędzie, myśląc, że to, czym oddychają jest jedynie mieszaniną azotu, tlenu, paru gazów szlachetnych oraz zanieczyszczeń? A skoro o zanieczyszczeniach mowa, do niedawna jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że nawet ich było mu brak. Spaliny oznaczały samochody, a samochody kojarzyły mu się z warsztatem, który stał zamknięty od paru dobrych miesięcy. Jego warsztatem, miejscem, które miało być symbolem początku, nowego, lepszego życia, a teraz opustoszało, stało się jedynie czterema pustymi ścianami, wypełnionymi przerażającą ciszą. W dodatku chyba w pewien sposób przeklętymi, bo należącymi do niego – złego zamachowca, który odważył się podnieść rękę na władzę. On sam po powrocie do Kapitolu zajrzał tam tylko raz i dopiero po tygodniu swojego pobytu. Oglądanie tego miejsca w pewien sposób bolało. Nie chodziło tylko o czas, ilość pracy i pieniędzy, które tam zostawił czy nawet o wspomnienia tego, co minęło. Najbardziej ze wszystkich myśli kłębiących się wówczas w jego głowie, dobijała świadomość, że już nigdy nie będzie Tylerem Dawsonem. No cóż, przynajmniej nie dla reszty świata. Teraz był tylko Frederickiem, dwudziestoczteroletnim studentem przybyłym z Pierwszego Dystryktu. Mieszkającym z Clarą, porzucającym studia i pracującym w hotelu, a nie tak jak było naprawdę, spoczywającym w spokoju, w zaspanym ziemią dole. Kiedy wieść o śmierci dwójki zamachowców rozeszła się, przez chwilę zastanawiał się, jak zareagował na to jego ojciec, pod warunkiem, że nadal żył i docierały do niego jakiekolwiek bodźce z zewnątrz. A dawni znajomi? Czy ktokolwiek jeszcze myślał o nim czy z chwilą, gdy za jego głowę wyznaczono nagrodę, wszyscy zapomnieli, że w ogóle ktoś taki istniał? No cóż, przynajmniej jako Frederick nie miał już tego problemu. Nowa tożsamość okazał się naprawdę dobrym rozwiązaniem. Szkoda tylko, że ktoś musiał zginąć, aby teraz on mógł rozpocząć życie od nowa. Poza tym nie miał żadnych wyrzutów związanych z powrotem do dzielnicy. Oczywiście gdzieś tam w środku rozsądek podpowiadał mu że to nie on ani nikt z Kolczatki podpalili mieszkanie dwójki młodych ludzi, ale świadomość, że czyjeś nieszczęście bardzo mu odpowiadało… nie była dobra. Przywodziło to namyśli sytuację ze strażnikiem pokoju, którego zabił w poduszkowcu. Zdawał sobie sprawę, że musi to zrobić, że tylko tak będą mogli wyciągnąć trybutów z areny, ale kiedy pojawiła się ulga związana ze zniknięciem zagrożenia, poczuł się źle. Miał świadomość, że powinien w końcu zrozumieć, że pewne sprawy wymagają poświęceń, dlatego te wszystkie niewygodne uczucia starał się powoli zastępować racjonalnymi wytłumaczeniami oraz szczęściem spowodowanym powrotem do codzienności. Ta z kolei na dzień dobry wymogła na nim nie tylko zmiany wewnętrzne, ale również zewnętrzne. Pomijając fakt, że musiał skrócić i tak już krótkie włosy, doszła do tego para okularów. Nie korygowały one żadnej wady, więc oglądany przez nie świat nie powinien zbytnio różnić się od tego bez, jednak Tyler długo nie mógł się przyzwyczaić. Przez dwadzieścia trzy lata miał świetny wzrok, nie potrzebował nawet sprawdzać go u okulisty, lecz kiedy po raz pierwszy został zmuszony do założenia szkieł, nie mógł pozbyć się wrażenia, że widzi o wiele gorzej. Zapewne sam sobie to wmawiał, przeklinając pod nosem za każdym razem, kiedy wychodził do miasta. W domu po prostu ich nie nosił. Dużo czasu spędzał przy naprawach, podczas których musiał wszystko dokładnie widzieć no i zwyczajnie uważał, że tu nie ma się przed kim ukrywać. No cóż, chyba nie była to do końca prawda. Może i czuł się o wiele bezpieczniej w swoim mieszkaniu niż jeszcze jakiś czas temu, ale atmosfera unosząca się w powietrzu aż zanadto przypominała tę z Kolczatki. A wszystko to było sprawką Clary, a właściwie Mayi. To nie Clara całymi dniami omijała go szerokim łukiem, to nie ona zbywała go, gdy próbował z nią porozmawiać i w końcu to nie panna Fairbain irytowała się o każdą drobnostkę, lecz Griffin. Tyler nie miał pojęcia, o co jej chodzi. Nie rozumiał, czy nadal jest wściekła, że tak późno powiedział dziewczynie o przeprowadzce czy chodziło jeszcze o tę starą kłótnię tuż po wyciągnięciu jej z areny. A może w ogóle zdążył popełnić kolejny niewybaczalny błąd i nawet nie zdawał sobie z tego sprawy? Rozumiał, że na początku im obojgu może być trudno przywyknąć do nowej sytuacji. Wiadomość o dzieleniu mieszkania spadła na nich jak grom z jasnego nieba, wiedział, że potrzeba będzie trochę czasu, aby obydwoje zaakceptowali nowe miejsce oraz swoją obecność prawie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jednak, gdy uznał, że okres ochronny już minął i próbował wyjaśnić z nią poprzednie sytuacje, zawsze spotykał się z kpinami oraz niechęcią. Po paru dniach postanowił, że najlepiej będzie na razie nie dotykać tego tematu i próbował z innymi, lecz skutek był dokładnie taki sam. Ilekroć wychodził do niej z dobrymi chęciami, ona skutecznie zniechęcała go do tego stopnia, że w którymś momencie postanowił, że najlepiej będzie jeszcze chwilę zaczekać. Niestety ta chwila przedłużała się coraz bardziej, a jej koniec zdawał się nie mieć końca. Coraz częściej odnosił wrażenie, że Mayi wcale nie zależy na powrocie do dobrych relacji. Postanowił jednak, że spróbuje przekonać się o tym dzisiaj, dlatego, gdy tylko usłyszał trzaśnięcie głównych drzwi, odsunął się od laptopa i wyszedł ze swojego pokoju. Zdążył zauważyć jedynie jej sylwetkę znikającą za progiem salonu, więc również podążył w tamtą stronę. Dotarł tam akurat w chwili, w której z zawiniątka wychyliła się mała, czarna główka. Ściągnął brwi, przyglądając się, kolejnym poczynaniom dziewczyny oraz małemu kotu pochylającemu się nad miską, z której on jakiś czas temu jadł obiad. Skrzywił się z obrzydzenia, ale dalej nic nie mówił. Postanowił zaczekać, aż Griffin skończy. Gdy w końcu usiadła na kanapie, ze zwierzęciem na kolanach, które swoimi brudnymi łapami zaczynało brudzić wszystko wokół (nie wspominając o ręczniku, ciekawe, skąd go wzięła?), westchnął na głos, opierając się o futrynę. – Mam nadzieję, że wiesz, dlaczego nie zabiera się kotów z ulicy do domu, prawda? – zapytał, próbując ściągnąć jej uwagę. – Pchły, wścieklizna, nie wspominając o innych chorobach, które może przenosić – dodał, krzyżując ramiona i przechodząc kilka kroków bliżej, aby za chwilę stanąć za kanapą. Czarna kulka wierciła się dalej, zapewne szczęśliwa, że w końcu ktoś zabrał ją do ciepłego, bezpiecznego mieszkania. – Nie zostanie tutaj. Nie ma szans, nie zgadzam się. Najlepiej będzie, jeśli zaraz pójdziesz odstawić go tam, gdzie go znalazłaś – powiedział, choć szczerze wątpił, że pójdzie tak gładko. – I najlepiej nie dawaj mu już nic do jedzenia, bo się przyzwyczai i potem nie będzie potrafił sobie poradzić.
|
| | | Wiek : 19 lat Przy sobie : Znaki szczególne : krótsze włosy (tak do ramion), ciemnobrązowe soczewki kontaktowe
| Temat: Re: Clara Fairbain & Frederick Rivendelle Pon Mar 30, 2015 10:56 pm | |
| Gdyby Maya dostała szansę zmienienia jednej decyzji, którą podjęła w przeszłości, prawdopodobnie przez długie godziny nie mogłaby się zdecydować. Nie chodziło o to, iż popełniła aż tyle błędów czy aż tylu objętych dróg żałowała. W bunkrze miała jednak aż za dużo czasu, aby myśleć o całym swoim życiu, aby wspominać i zastanawiać się, co by było gdyby… Miała też czas, aby wyciągać wnioski. Chociaż zazwyczaj nie była typem myśliciela ani człowieka, który żyje przeszłością, czerpiąc z niej nauki i wciąż na nowo rozdrapując stare rany, musiała przyznać, iż wiele było rzeczy, które zrobiłaby inaczej. Z drugiej jednak strony… Była chyba zbyt dumna, aby przyznać się do porażek, nawet przed samą sobą. Zbyt zadowolona z tego, kim się stała, zbyt skupiona na wielkiej życiowej tragedii, która spadła na nią jak grom z jasnego nieba, zmuszając do tych wszystkich wyrzeczeń i poświęceń, których już dłużej nie mogła znieść. Czasem myślała, że oszaleje. Szare ściany przyprawiały ją o zawroty głowy, a twarze mieszały się ze sobą jak w kalejdoskopie, przypominając o tym, co miała i utraciła, tym razem (o dziwo) nie z własnej winy, ale przez kpiący z niej Los, który wciąż bezczelnie miał prawo śmiać jej się w twarz, na każdym kroku pokazując, iż jest jedynie kolejną marionetką w marnym systemie. Kwestią czasu było, aż się zbuntuje. Aż zerwie sznurki pętające jej kończyny, zaprzeczy wszelkim zasadom, zapomni o tym, kim była i stanie się kimś, kim od zawsze pragnęła być. A może to już się stało? W końcu zwrócono jej tą słodko pachnącą wolność, wpuszczono powiew świeżości do jej codziennego życia. Teraz mogła mieć pewność, że jest już lepsza od tych, którzy wciąż przeżywali męczarnie mogąc jedynie spoglądać tęsknym wzrokiem na miasto, które na powrót stało się jej domem, którego rytm ponownie zrównał się z biciem jej serca. Nawet jeśli gdzieś tam, dookoła, wciąż istniały pewne bariery, reguły, których powinna przestrzegać… Nikt nie powiedział, że będzie to robić. Może teraz, zaraz po przenosinach, po całej tej szopce z podmianą tożsamości, mogła sprawiać wrażenie pokornej, skrytej w cieniu, ale co będzie za miesiąc? Dwa? Rok? Chyba nie tęskniła za dawnym życiem. Choć tak naprawdę nie miała jeszcze okazji wykorzystać wszystkiego, co zaoferowało jej nowe, miała wrażenie, że nie brakuje jej tamtej Mayi, kimkolwiek była. Czasem odnosiła wrażenie, że nie pamięta już tego jak to było być sobą i nie chodziło jedynie o nowe imię, nazwisko, mieszkanie czy pracę. Igrzyska ją zmieniły. Zbyt dużo się wydarzyło, aby wszystko tak po prostu mogło pozostać na swoim miejscu, bez żadnych uszczerbków czy powojennych ran, które być może zakorzeniły się jeszcze głębiej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Być może, ponieważ nie była pewna, czy patrząc w lustro wciąż widzi tą samą osobę, którą zdawało jej się, że zna. Uśmiech nie wyglądał tak samo jak kiedyś, oczy bez soczewek zdawały się być ciemniejsze niż wcześniej a rysy jakby ostrzejsze. Czy jej to przeszkadzało? O wiele łatwiej było jej funkcjonować, kiedy czuła… a właściwie nie czuła nic. Zachwycały ją rzeczy martwe, zimne i słabe. Czuła się o wiele silniejsza, choć przecież powinna odczuwać ból, wyrzuty sumienia, a nocne koszmary powinny budzić ją o nieludzkiej godzinie, aby siadała w łóżku oblana zimnym potem, nie mogąc pozbyć się tragicznych obrazów wirujących w jej umyśle. Powinna zamknąć się w sobie i pokutować za śmierć, za przelaną krew i uczucie siły, które jej wtedy towarzyszyło. Ciekawa była, czy ojciec oglądał jej poczynania. Czy, jeśli wciąż jeszcze żył, miał to poczucie, iż jego jedyna córka stała się kolejną zabawką w rękach władzy i, co więcej, starała się odegrać swą rolę należycie, wczuwając się każdym najmniejszym kawałkiem swojego ciała i duszy. Nie chciała sławy, pieniędzy ani dostatku, który zapewniłby jej przeżycie w dzielnicy. Chciała wygrać, aby udowodnić wszystkim dookoła, iż pomylili się z wyborem trybutów. Chciała śmiać się w twarz temu staremu głupcowi, który od dawna nie znaczył nic więcej niż tylko nazwisko na drzewie genealogicznym. Gdyby mogła go spotkać to tylko dlatego, aby spojrzeć mu w oczy i dostrzec to, co do niej czuł, kiedy po tych kilku latach ujrzałby ją ponownie, nie będącą kochaną córeczką idącą za swoim ojcem krok w krok, ręka w rękę. Szkoda, że to się nigdy nie stanie. Jeśli wciąż żył, mógł teraz męczyć się wyrzutami sumienia i świadomością, że Maya Griffin ostatecznie jest martwa. Nie tylko dla świata, ale i dla samej siebie. Jedną z tych rzeczy, do których chciałaby się cofnąć, było ponowne spotkanie z ojcem. Nie dlatego, że tęskniła. To uczucie gościło w niej gdy była zaledwie dzieckiem, które czuło się odtrącone przez pracę i kochankę ojca. Nie chciała rzucić się w ramiona Jamesa, powiedzieć mu, że przez cały ten czas naprawdę jej go brakowało i że przeprasza za bycie okropną córką. Jedyne, na czym jej zależało, to stanięcie z nim twarzą w twarz i wyznanie, jak beznadziejnym ojcem się dla niej okazał. Teraz jednak wszystko przepadło. Kości zostały rzucone i nie zamierzała ryzykować ciężko wywalczonej dla zaspokojenia egoistycznej rządzy niszczenia. Był jeszcze jeden aspekt, których najchętniej by zmieniła. A nazywał się Tyler. Musiała przyznać, że było jej siebie żal. Nigdy nie zamierzała angażować się emocjonalnie w jakikolwiek związek. Nigdy nie chciała nawet próbować tego robić. Wciąż nie mogła uwierzyć co skłoniło ją do… tego. Nie potrafiła nawet tego nazwać. Chwila słabości była dla niej żenująca, jednak nie zamierzała tego okazywać, a jedynie udawać, że tak miało być. Przedstawienie musiało trwać dalej. Musiała z całą pewnością przyznać, iż żałowała. Nie chodziło nawet o fakt, iż była na niego wściekła. Podczas pobytu w bunkrze, kiedy najpierw starał się być aż za blisko niej, traktując ją jak kogoś, kto nie potrafi o siebie zadbać, zrozumiała, że potrzebuje powietrza. Dusiła się w jego obecności bardziej niż w towarzystwie innych ludzi. Do tego wspólne mieszkanie, które jeszcze bardziej uświadomiło jej, iż nie jest na to gotowa. A przynajmniej nie z nim. Po części dlatego przyniosła do domu kota. Kolejną stanowiła chęć zagrania mu na nerwach, a jeszcze inną fakt, iż zwierzak moknął pod ich budynkiem, miaucząc żałośnie i wpatrując się w nią takimi oczami, obok których nie mogła przejść obok. Pozostawał jeszcze fakt, że brakowało jej własnego, rudego kota, który albo był martwy albo uciekł z zaniedbanego mieszkania. Ewentualnie tam też umarł, nie potrafiąc samemu znaleźć pożywienia. Usłyszała kroki dochodzące od strony pokoju, jednak nie odwróciła się. Nie musiała sprawdzać, kto szedł. Dalej kontynuowała swoje zajęcie, najpierw odkładając miskę do zlewu, a następnie siadając na kanapie, zupełnie ignorując jego obecność. Jak niemalże za każdym razem, kiedy próbował w jakikolwiek sposób nawiązać z nią kontakt. Miała jednak wrażenie, że tym razem nie skończy się jedynie na milczeniu. Denerwował ją jeszcze bardziej. Chyba za długo zwlekała ze stawieniem czoła temu wszystkiemu, przez co teraz była niczym stos siana, któremu wystarczy jedna mała iskra, aby zapłonąć. A ta iskra właśnie została rzucona i Maya nie mogła dłużej powstrzymywać samej siebie przed tym instynktem, który powoli zaczynał się w niej rodzić. - Mam nadzieję że wiesz, dlaczego nie pytam cię o zdanie – powiedziała lekko ironicznym tonem, nie przerywając czynności, a jedynie odkładając na bok ręcznik i wolnym ruchem głaszcząc zwierze po wątłym ciele. Nie zamierzała słuchać jego tłumaczeń. Nie zamierzała też tak po prostu wyrzucać kota za próg, jak gdyby był jedynie nic nieznaczącym śmieciem – Jeśli coś ci nie pasuje, zawsze możesz się wyprowadzić – rzuciła po chwili jak gdyby nigdy nic, słysząc ciche mruczenie dobywające z czarnego, kociego pyszczka.
|
| | | Wiek : 23 lata Zawód : technik w hotelu Przy sobie : telefon, klucze, fałszywe dokumenty (Frederic Ravendille) Znaki szczególne : często okulary-zerówki, skórzana kurtka, krótsze włosy
| Temat: Re: Clara Fairbain & Frederick Rivendelle Sob Kwi 04, 2015 9:42 pm | |
| W chwili, gdy pojawił się w salonie, gdy zobaczył uśmiech zadowolenia wyginający w górę, do tej pory zwykle wykrzywione w dół, kąciki ust Mayi oraz okropne, bezdomne zwierzę z zadowoleniem moszczące się na jej kolanach, zaczął przeczuwać, że i ta rozmowa nie skończy się w miłej atmosferze. Mimo to nie potrafił w porę zapanować nad sobą i chociażby spróbować zignorować tę śmieszną próbę wyprowadzenia go z równowagi, bo, istotnie, miał niemalże całkowitą pewność, że zrobiła to wszystko specjalnie. Znali się przecież wystarczająco długo, dziewczyna musiała pamiętać, że obecność jakichkolwiek futrzastych stworzeń była dla niego prawdziwym utrapieniem. Już nie raz wspominał, że nie przepada chociażby za jej kotem, że drażni go wszechobecna sierść przyczepiająca się do ubrań, specyficzny zapach karmy czy nawet sam fakt, iż zwierzak mógł robić, dosłownie, co chciał, wliczając w to spanie w łóżku Griffin. Przecież dawniej była to jedna z pierwszych iskier zapalnych wzniecająca między nimi długie i bezsensowne kłótnie, którą, jak mu się do tej pory zdawało, zgasili, decydując się na spędzanie większej ilości czasu na zewnątrz, poza swoimi mieszkaniami. I to właśnie świadomość powrotu do punktu wyjścia sprawiła, że na chwilę zapomniał, po co w ogóle ponownie podejmował kolejną, beznadziejną próbę porozmawiania z nią. Złość i bezsilność prawie całkowicie przejęły nad nim kontrolę, a choć kolejne słowa nie brzmiały gorzko, początkowo miały być jednym, wielkim wyrzutem. Ostatecznie zszedł nieco z tonu, postanawiając, że nie da się aż tak łatwo sprowokować. Nawet jeśli dawna trybutka chciała wywołać następną kłótnię, nie zamierzał tak łatwo dawać jej do tego sposobności. Chyba nadal uparcie trzymał się myśli, że dadzą radę ułożyć między sobą to wszystko, co tak bardzo im zawadzało. Przecież nie z takimi rzeczami dawali sobie radę. A dożynki? A Igrzyska? Czy całe to doświadczenie, jakie zebrali podczas tych paru dni, każde słowo, uczucie nie nauczyły ich, że jednak warto jest o siebie walczyć? No cóż, on tak właśnie to odbierał i był przekonany, że wtedy, w jej apartamencie, po całej tej gorączkowej dyskusji, wzajemnych wyrzutach oraz żalu, postanowili, że podejmą się tego. A może tylko mu się wydawało? Może wydarzenia sprzed rozbicia areny stanowiły tylko ułamek jego chorego snu, który tyle czasu śnił na jawie i z którego dopiero co, i w bardzo brutalny sposób, został wybudzony? Przecież siedząca przed nim dziewczyna prawie w ogóle nie przypominała tamtej Griffin. Położył dłonie na oparciu kanapy, pochylając się lekko w przód. Z trudem powstrzymywał się, aby nie dotknąć jej krótkich, ciemnych włosów, aby nie nawinąć sobie ich na palec, choć przecież włosy jego Mayi były długie i trochę gęstsze. Pamiętał, że często związywała je w luźnego kucyka, a ta osoba prawie zawsze nosiła je rozpuszczone. Do tego skóra jego Mayi zwykle przybierała lekko brązowy odcień. Kochała świeże powietrze, spędzała na zewnątrz tyle czasu, ile tylko dała radę, wystawiając się na działanie promieni słonecznych, a te z kolei nadawały jej cerze piękny, zdrowy odcień. Kark oraz linia łopatek dziewczyny siedzącej zaledwie pół metra przed nim były blade, może nawet odrobinę szare, jakby już długi czas nie zażywała odpoczynku na świeżym powietrzu. No i oczywiście oczy - ciemne, wydawać by się mogło odrobinę puste i wyjątkowo zimne, w niczym nie przypominały jasnozielonego, żywego, bystrego spojrzenia jego Mayi. Tylko jedna rzecz się zgadzała. Zapach. Czuł go zawsze, ilekroć przechodził obok. Lawendowy szampon do włosów o tak silnym aromacie, że rozpoznawał go nawet teraz, choć pomimo dzielącej ich odległości. Pachniała zupełnie tak jak Maya sprzed Igrzysk. Ta Maya, która kiedyś złamała mu nos, Maya, która była zakochana w książkach, Maya nienawidząca Coin, Maya odwiedzająca go w warsztacie, w końcu Maya, którą pokochał i która odwzajemniła jego uczucie. Prawdopodobnie głównie dzięki tej jednej, w obecnej sytuacji, najsilniej oddziałującej wspólnej, nie chciał przedwcześnie poddawać się i dalej walczył o nieswoją dziewczynę. Częściowo również czuł się przez to odrobinę zdezorientowany. Nie tylko gubiły go próby odkrycia nowej Mayi-Clary, ale też świadomość, że na siłę usiłowała go zirytować, a on nie wiedział dlaczego. Chodziło o coś konkretnego czy może po prostu spędzała tyle czasu w mieszkaniu, że w ten sposób próbowała zabić nudę? Przecież zawsze mogła wyjść, przejść się wśród uliczek Kapitolu, poszukać pracy. Nie trzymał jej pod kluczem i nie zamierzał tego robić. Ufał Mayi, wiedział, że nie będzie szukać kłopotów, a przynajmniej nie od razu i nie takich, aby ktokolwiek mógł odkryć ich prawdziwą tożsamość. Kolczatka i tak spisała się świetnie, znajdując im nowe mieszkanie, z dala od dawnego otoczenia oraz ewentualnych znajomych Clary czy Fredericka, więc jedyny problem, jaki mógłby wystąpić, był ten, który sami by wytworzyli. Na szczęście chwilowo obydwoje unikali podobnych sytuacji poprzez, na przykład zrezygnowanie ze studiów. I o ile on zaraz potem postanowił znaleźć sobie nowe zajęcie, spróbować wtopić się w tłum, tak ona nadal uparcie tkwiła w domu. Chwilowo nie chciał zmuszać jej do pracy czy wyjść, ale jeśli faktycznie dalej zamierzała wyżywać się na nim z nudy, wiedział, że już wkrótce sytuacja ta będzie musiała się zmienić. Wszystko miało swoje granice, nawet cierpliwość Tylera. Na szczęście kolejne słowa dziewczyny skutecznie wyprowadziły go z tego błędu. "Mam nadzieję że wiesz, dlaczego nie pytam Cię o zdanie". Nie, nie wiedział. Właśnie o to chodziło. Gdyby mogła powiedzieć mu bezpośrednio, o co ciągle robi całe to zamieszanie, na pewno byłoby im łatwiej żyć ze sobą. Niestety, Maya najwyraźniej nie chciała mu niczego ułatwiać, jakby oglądanie jego zagubionego spojrzenia naprawdę sprawiało jej radość. W duchu myślał sobie, że mogłaby mu zwyczajnie odpuścić. Był tylko facetem, a ta nieustająca gra, którą prowadziła, jedynie pogarszała i tak skomplikowaną sytuację. Jednak nie powiedział tego na głos. Westchnął i na moment ukrył twarz w dłoniach. Musiał przez chwilę pomyśleć, przypomnieć sobie wydarzenia, które mogłyby okazać się zarzewiem konfliktu. Rozpoczął więc od pierwszego spotkania po Igrzyskach, czyli zaraz po tym, jak wyciągnęli ostatnich trybutów z poduszkowca. Wówczas żadne z nich nie miało czasu złościć się na siebie. Na karkach dalej odczuwali gorący oddech śmierci, wydarzenia z areny były zbyt świeże i chyba bardziej doskwierały im obrażenia fizyczne niż psychiczne. Obydwoje byli zbyt zdesperowani chęcią przeżycia. Potem, już w Kolczatce, gdy opiekował się nią, gdy próbował z nią rozmawiać, również nie dostrzegał żadnego błędu w swoim postępowaniu. Ale zaraz, czy mogłaby mieć pretensje o to, że się troszczył i przejmował stanem jej zdrowia? Bez sensu. Zresztą potem, gdy zażyczyła sobie odrobiny prywatności, nie protestował. Dał Griffin tyle swobody i oddechu, ile potrzebowała. Nie chciał jej zbytnio ograniczać, ale parę dni później, gdy dowiedział się o możliwości zdobycia nowej tożsamości, odpuścił jeszcze bardziej, co powinno być jej bardzo na rękę. No, przynajmniej na początku, bo w którymś momencie całkowicie stracił nad tym kontrolę. Z jednej strony pomagał w Kolczatce, a z drugiej sam dowiadywał się i pilnował tego, co z nowymi dokumentami. Ale przecież Maya wcale nie protestowała. Ani razu nie słyszał choćby słowa skargi na to, że nie ma dla niej czasu (zapewne między innymi dlatego, że po prostu nie rozmawiali już ze sobą). Zresztą też nie robił tego dla siebie. Chciał sprawić, aby znowu była szczęśliwa. Próbował zdobyć dla nich szansę na powrót do dzielnicy, a to przecież wymagało wyrzeczeń. Możliwe jednak, że i tego nie potrafił dobrze rozegrać. Kolejne spotkanie miało miejsce, gdy mówił jej o przenosinach. Stanowczo za późno, bo lada dwa dni przed rozmową z Malcolmem. Jednak wtedy wszystko było już pozamiatane. Kiedy tylko do niej podszedł, wyczuł, że coś jest nie tak. Jednak wtedy jeszcze, nie zdawał sobie sprawy, że nie będą to zwykłe fochy. - No cóż - zaczął, próbując choć trochę zyskać na czasie. Jaką powinien przyjąć strategię? Przyznać, że nie wie, o co jej chodzi czy spróbować zgadnąć? - Może dlatego, że jesteś śmiertelnie obrażona? - zapytał, starają się, aby nie brzmiało to ironicznie. Słyszał ton Mayi i nie zamierzał dać jej satysfakcji ze wciągnięcia swojej osoby w kolejną grę. - W dodatku nawet nie wiem o co - dodał nieco ciszej, oczekując na jej reakcję. Zaśmiał się cicho, słysząc kolejną propozycję. - Doskonale wiesz, że to nie ja zniknę z tego mieszkania pierwszy - odparł cicho, zerkając prosto na zwierzę mruczące na kolanach Mayi. Wyciągnął dłoń, aby zaraz potem przejechać palcem wskazującym po ramieniu Griffin. Czule, delikatnie, cały czas mając świadomość, że nie powinien tego robić. A jednak zrobił i zaskoczyło go, że nawet jej skóra zdawał się bardziej szorstka. |
| | | Wiek : 19 lat Przy sobie : Znaki szczególne : krótsze włosy (tak do ramion), ciemnobrązowe soczewki kontaktowe
| Temat: Re: Clara Fairbain & Frederick Rivendelle Sob Kwi 11, 2015 1:12 am | |
| Na początku wydawało jej się, że nie jest sobą. Szczerze mówiąc, nie miała nawet pojęcia dlaczego. Poza drobnymi zmianami, które ostatnio zaszły w jej życiu, wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Musiała jedynie przywyknąć do całej sytuacji, nowego mieszkania, faktu, iż powinna zapomnieć o swoim dawnym imieniu, wyrzec się go tak samo, jak wyrzekła się swojej rodziny. Nowe życie stało przed nią otworem i tylko i wyłącznie od niej zależało, jak ono przebiegnie. Początek bowiem zapowiadał się nieciekawie. Nie chodziło nawet o zmianę w jej zachowaniu, która w żadnym stopniu nie sprawiała jej problemów. Co więcej, wydawało jej się, iż przez milczenie i unikanie rozmów jedynie powstrzymuje samą siebie przed wybuchem, wylaniem wszystkich żalów i wściekłości, które tłumiła w sobie od dłuższego czasu. Nie zamierzała się też w żadnym stopniu tłumaczyć z tego, co robi. Po raz pierwszy w życiu chyba naprawdę czuła, że jest zdeterminowana do tego, aby żyć tak, jak tego chce. Bez żadnych ograniczeń, bez niepotrzebnych osób czy rzeczy, które powstrzymywałyby ją przed wkroczeniem i podążaniem ścieżką, którą sama dla siebie obierze. W końcu nie była już małym dzieckiem, a czasem miała wrażenie, że właśnie w ten sposób się ją postrzega. Jako kogoś, kogo trzeba bronić przed światem zewnętrznym. Prowadzić za rękę, jakby w każdym momencie mogła nieświadomie wyrządzić sobie krzywdę, przez pewną ułomność, która pozbawiła ją pewnych konkretnych zachowań niezbędnych, aby wygrać codzienną walkę na polu życia. Nie potrzebowała tego wszystkiego. Była bardziej świadoma, niż można by się było spodziewać, bardziej odpowiedzialna, ale tylko za samą siebie i przede wszystkim gotowa, aby stawić czoła temu, co czeka ją w przyszłości. I naprawdę miała nadzieję, że nie będzie to nic… zobowiązującego. Kiedyś próbowała udawać, że ten dawny styl życia z okresu, kiedy jeszcze jawnie próbowała buntować się przeciwko wszystkim i wszystkiemu, jest czymś, o czym wolałaby zapomnieć. Przykrym epizodem, w którym przypadkiem uczestniczyła i którego naprawdę się wstydziła. Ostatnio jednak zastanawiała się nad tym, dlaczego właściwie próbowała ukrywać tą cząstkę siebie, która w gruncie rzeczy nie była aż taka zła. Wtedy czuła się naprawdę wolna, zależna tylko od siebie, pewna siebie i odważna, choć większość osób powiedziałoby jedynie „młoda i głupia”. Najlepsza wymówka na wszystkie występki, które nie mieszczą się w powszechnym kanonie zachowań przypisanym do osób w konkretnym wieku czy grupie społecznej. Cóż, chyba po prostu chciała pokazać, że znaczy coś więcej, gdy tak naprawdę zaniżyła swą wartość, nie próbując nawet stawić czoła wyzwaniu, przyznać się do tamtego życia, osoby którą była i uczuć, które jej towarzyszyły. Popełniała wiele błędów, ale przecież właśnie o to chodzi w życiu. Aby uczyć się na tym, co pozornie wydawać by się mogło katastrofą, roztrzaskującą nasze życie na drobne kawałki niczym szkło, którego każdy kawałek odbija tą samą, zniekształconą rzeczywistość, wdzierając się do ludzkich umysłów i zatruwając je wizjami, których nie łatwo jest się pozbyć. Nie żałowała niczego. Miała za mało czasu, aby roztkliwiać się nad takimi sprawami. Nie wierzyła też w przeznaczenie. Jej los leżał tylko i wyłącznie w jej rękach. Ostateczna decyzja zależała od niej. Ona stawiała kroki do przodu, wypowiadała kolejne słowa, sterowała myślami i gestami, a także swoim sercem, które ostatnimi czasy zdawało się przybrać formę kamienia, niemożliwego do zbicia i odsłonięcia. W końcu więc poczuła się prawdziwą sobą, w nowej czy starej skórze, mogła uśmiechać się do własnego odbicia w gładkiej tafli lustra, nie tylko dlatego, że było czyste i znajdowało się w jej własnym mieszkaniu, ale dlatego, że widziała osobę, z której wreszcie była zadowolona. Wojna zawsze niesie ze sobą ofiary, jedną już złożyła i zadawała sobie pytanie, czy przyjdzie kolej także na drugą. A jeśli tak, kto będzie musiał ją ponieść? Wiedziała, że jest hipokrytką. Była świadoma, jak wiele rzeczy dzieje się z jej winy, do jak wielu drobnych tragedii zdążyła się już przyczynić. Jeśli jednak wcześniej działała nieświadomie, od niedawna każdy jej krok przybierał coraz to nowe znaczenie, stanowiąc pewną całość układanki, w którą dziewczyna zaczęła się bawić. Dążyła do destrukcji. Było w niej tyle złości, której nie miała możliwości dać ujścia, tyle niewypowiedzianych słów, tyle pragnień, aby ranić i krzywdzić. Rzeczywiście, miała prawo nie poznawać samej siebie, ale ta wersja podobała jej się o wiele bardziej. Żadnego zawahania, żadnych wątpliwości, wyrzutów sumienia czy kroków, których by żałowała. Miała ochotę niszczyć ściany i burzyć mury, ale nie po to, aby przekraczać granice i doświadczać czegoś nowego. Ostatnie wydarzenia pobudziły w niej pewne instynkty, które na pewno tkwiły w niej od zawsze, uśpione i schowane głęboko tam, gdzie nikt nie mógł ich znaleźć. Być może całe jej dotychczasowe życie było jedynie wielką ciszą przed burzą, którą teraz musiała rozpętać, znajdując się w samym jej środku, będąc zarówno przyczyną i skutkiem. Ponieważ gdy wszystko dookoła będzie wirować, znikać pod wpływem potężnej siły, którą w sobie gromadzi, ona będzie się śmiać, unosić twarz do góry, w stronę promieni słonecznych, orzeźwiających powiewów wiatru. Gdy wszystko zniknie, ona zostanie w miejscu, stojąc na gruzach tego, co budowała przez lata i w ciągu sekundy zniszczyła, bez sentymentów, łez w oczach i błagań o wybaczenie. Miała czas na przemyślenia. W jej umyśle zbierało się wiele wspomnień, które jedynie dodawały jej siły i odwagi do tego, aby wykreować zupełnie nową formę. Zaczynała więc jeszcze bardziej doceniać tą drugą szansę, nowe nazwisko, nową tożsamość, nowy wygląd. Ciemne oczy, które teraz należały do Clary Fairbain patrzyły na świat chłodno, z wyraźną ironią podchodząc do wszystkiego, co ją otacza. Bijące głęboko pod skórą serce było jedynie organem, który miał za zadanie utrzymać ją przy życiu tak długo, jak długo sama będzie miała na to ochotę. Umysł był trzeźwy i jasny, gotowy na wszystko, z czym będzie miał się zmierzyć. Nie zamierzała dać się omotać, pojmać w sidła kłamstwa, założyć sobie na oczy opaski, aby jedynym, co mogło do niej dotrzeć, był zmanipulowany obraz prawdy. Odnosiła wrażenie, iż Tyler nie będzie zadowolony. Ale dlaczego miałoby ją to obchodzić? Czy to nie on był tym, w którego zamierzała uderzyć? Nie miało znaczenia to, że kiedyś, w przeszłości, która zdawała się być o wiele odleglejsza, niż była w rzeczywistości, mieli parę tych dobrych momentów. Mógł nie przekraczać tej granicy, nie ciągnąć jej za sobą w otchłań, z której na powstała niczym feniks z popiołów, silniejsza i pewniejsza tego, kim jest i chciałaby być. Przyczynił się bezpośrednio do tego, co mógł obserwować i już niedługo doświadczyć, więc musiał też przyjąć na siebie konsekwencje, które się z tym wiązały. A ona nie miała problemów z uświadomieniem mu, że wszystko to, o czym marzył, było jedynie iluzją. Piękną i złudną, tak jak i ona. Kot miał być lekiem na to wszystko, choć to raczej nie ona będzie go potrzebować. Siedział na jej kolanach i mruczał pod wpływem delikatnego dotyku, doświadczając tej jasnej i ciepłej strony byłej trybutki, która gdzieś tam w niej jeszcze istniała. Z tym że nie była przeznaczona dla wszystkich. Była zmienna jak pogoda, niczym światło posiadała dwojaką naturę. Wiedziała już, że mogłaby się powstrzymać. Mogłaby po prostu wstać i wyjść, zamknąć się we własnym pokoju, opuścić mieszkanie, kontynuując przeciąganie milczenia, jakby złożyła śluby, które zakazywały jej odzywania się chociażby jednym słowem. Mogła, ale tego nie zrobiła. A nie zrobiła, ponieważ nie chciała. Potrzebowała tego jak tlenu, potrzebowała poczuć te wszystkie emocje, które powoli zbierały się w niej, aby w końcu wybuchnąć. Słuchała go, nie oglądając się w tył, zaciskając usta i regularnym ruchem gładząc sierść zwierzęcia, które niczego nieświadome cieszyło się ciepłem i nowym domem, którego nie miało w najbliższym czasie opuścić. Był taki głupi i naiwny. Nie wie, o co jej chodzi? Cóż, wkrótce dostanie znakomitą okazję, aby się o tym przekonać. Maya była ciekawa, czy po tym wszystkim wciąż nie będzie zamierzał opuścić tego mieszkania pierwszy. Chyba nie był jeszcze świadomy, iż naprawdę zaczyna igrać z ogniem. Dotyk jego dłoni na jej ramieniu nie wzbudził w niej większych emocji, poza tym, iż stanowił jedynie kolejny krok w przód. Sam budował jej most, tworzył jej przejście, z którego zamierzała skorzystać, aby wreszcie dopełnić swego dzieła. Egoistycznego i samolubnego, ale taka już była. Nie reagowała na jego poprzednie słowa. Miała wrażenie, że powietrze wokoło zgęstniało jeszcze bardziej, że atmosfera stała się napięta, lecz wciąż spokojna. Jeszcze i na pewno nie na długo. Delikatnie przełożyła śpiące zwierzę na bok, wstając i powoli odwracając się w stronę Dawsona. Jej, oczy, choć ciągle nosiła soczewki, sprawiały wrażenie o wiele ciemniejszych niż zwykle. Jej rysy wyostrzyły się, kiedy obchodziła kanapę i stawała z nim twarzą w twarz, blisko, ale nie za bardzo, oddychając równo i spokojnie. Była piękna, z niemalże porcelanową skórą, zimnymi oczami, które nie wyrażały najmniejszych nawet pozytywnych emocji. Jednak to co piękne, często bywa też niebezpieczne. Najładniejsze kwiaty zazwyczaj bywają trujące, a zwierzęta śmiertelnie niebezpieczne. - Nie waż się mnie dotykać – wycedziła, patrząc mu prosto w oczy, po czym cofnęła się o krok – Ten kot tutaj zostaje – oświadczyła po dłuższej chwili, naprawdę nie interesując się tym, co ma na ten temat do powiedzenia. Zdecydowanie interesowało ją coś innego - wszystkie brudy, które wcześniej zamietli pod dywan i które teraz mogli śmiało ujawnić.
|
| | | Wiek : 23 lata Zawód : technik w hotelu Przy sobie : telefon, klucze, fałszywe dokumenty (Frederic Ravendille) Znaki szczególne : często okulary-zerówki, skórzana kurtka, krótsze włosy
| Temat: Re: Clara Fairbain & Frederick Rivendelle Nie Kwi 26, 2015 3:19 pm | |
| Czy aspirował na samobójcę? Nie, a przynajmniej nie w sposób w pełni świadomy. Wiedział, że podejmując te rozmowę w pewnym sensie czymś ryzykuje. Nawet gdzieś tam z tyłu głowy jakiś cichy głos mówił mu, że jeszcze nie jest za późno, aby się wycofać, odsunąć i powrócić do swoich zajęć. Mówił, że tak będzie wygodniej dla ich obojga, że na parę dni znów będzie spokojnie, a o reszcie pomyśli kiedy indziej. Nie tylko bardzo wygodna, ale też bezpieczna opcja. Niestety tym razem tych parę dni już go nie satysfakcjonowało. Nie potrafił w kółko odkładać tej rozmowy, z jednej strony będą zmęczonym wypełniającą mieszkanie ciszą oraz napięciem, a z drugiej, przeczuwając, że następny okazja może się już nie nadarzyć. Musiał zagłuszyć ten szept (rozsądku), tak jak robił to kilka razy wcześniej, i posunąć się do przodu w kwestii rozjaśnienia sytuacji. Choćby odrobinę. Mówią przecież, że wielki sukces osiąga się małymi kroczkami, ale mówią też, że małymi kroczkami przepaści się nie przeskoczy. To prawda, zdawał sobie sprawę, że to, co działo się teraz, wcale nie musiało stać kolejnym kamieniem milowym w ich wspólnej wędrówce, a wręcz kamieniem u szyi, z którym zostanie zmuszony radzić sobie na własną rękę. Za każdym razem, kiedy zaczynały się podobne dyskusje, gdzieś tam, wbrew woli, towarzyszyła mu świadomość, że nie wszystko musi skończyć się dobrze, choćby nie wiem, jak bardzo tego pragnął. Pewne rzeczy po prostu się działy, nie miał na nie wpływu tak samo jak na decyzje otaczających go ludzi. Teraz nie mógł też pozbyć się uczucia, że cała ta sprawa zaczyna coraz bardziej wymykać mu się z rąk. Od pewnego czasu nie potrafił nawiązać z Mayą choćby krótkiej rozmowy, nie wspominając o wyduszeniu z niej prawdziwego sedna tej rozmowy. Wyraźnie widział, że najzwyczajniej w świecie nie chciała z nim rozmawiać, miała dosyć jego towarzystwa, a on nie umiał nic z tym zrobić. Mógł tylko czekać i patrzeć, ewentualnie podejmować kolejne beznadziejne próby, które koniec końców zapewne miałyby spełznąć na niczym. Któregoś razu, leżąc w swojej nowej sypialni, długo nie mógł zasnąć. Nawiedził go ten okropny nastrój na pseudofilozoficzne przemyślenia z serii „co by było, gdyby…”. Co by było, gdyby nie dokonali zamachu? Co by było gdyby w tamtym dniu treningów nie zdecydowali się na podtrzymanie tego zbitka uczuć, który wkradł się w ich serca wraz z jednym pocałunkiem? Co by było gdyby to nie ona została wybrana na trybutkę? Nie podobały mu się te pytania, mimo wszystko nie chciał przecież przekreślać (nawet w głowie) tego, o co tak długo i zaciekle walczył, a mimo to nie potrafił ochronić swojej wyobraźni przed zalaniem tymi obrazami. Alma Coin dalej pełniłaby urząd prezydenta Panem, ale niesprawiedliwość jej rządów może wkrótce w pełni dotarłaby do odpowiednich osób, które porwałyby się na równie odważny krok jak zamach. Może i niekoniecznie doprowadziliby do jej śpiączki czy nawet przejęcia władzy przez Adlera, ale udałoby im się poruszyć odpowiednią strunę i tym samym choć odrobinę odmienić politykę. Idąc dalej, on prawdopodobnie nadal pracowałby w swoim warsztacie, pozwalając, aby kolejne dni płynęły mu na przeplatającej się pracy, odpoczynku oraz spotkania ze znajomymi, którzy nadal myśleliby o nim tylko jako o Tylerze. No i, co chyba równie ważne, Maya byłaby tylko dobrą znajomą. Ich rozmowy, spotkania dalej stanowiłyby równie ważny element jego życia, jednak przy tym mogłyby być postrzegane inaczej niż teraz. Nawet głupie sprzeczki, które przecież dość często wywiązywały się między nimi, uchodziłyby za śmieszne i po paru dniach znów mogliby zachowywać się, jakby nic się nie stało, zamiast w nieskończoność przeciągać tę nieprzyjemną ciszę. Na pewno byłoby to o wiele prostsze rozwiązanie, ale też nienajlepsze z możliwych, bo mimo wszystko dopiero teraz naprawdę czuł się (albo czułby się, gdyby ona choć na chwilę rozchmurzyła się) szczęśliwy. Zaskoczyła go ta myśl. O sobie myślał bardziej w kategoriach tradycjonalisty szukającego spokoju, własnego, cichego kąta, a nie poszukiwanego z fałszywym dowodem tożsamości, mieszkającego tuż pod nosem strażników pokoju. Najwidoczniej jednak otoczenie nie stanowiło na tyle ważnej kategorii jak obecność bliskiej osoby. Która z kolei coraz bardziej odsuwała się od niego. Doskonale zdawał sobie sprawę, że w tej sytuacji nie powinien jej dotykać. Nie odpowiedziała nic na jego słowa, nawet się nie poruszyła. Zapewne dalej uparcie zamierzała milczeć, czerpiąc satysfakcję z tego, że musiał ją prosić o powiedzenie, o co chodzi. Nie rozumiał tej głupiej zagrywki, nie rozumiał żadnej z gier, w jakiego go wciągała. A może nie chciał zrozumieć? A może podskórnie wyczuwał nieubłaganie zbliżający się finał, niekoniecznie szczęśliwy dla niego samego i jedynie wmawiał sobie tę niewiedzę? Albo wręcz chciał, aby zaprzeczyła jego nieprzyjemnym przeczuciom i w końcu ukazała mu prawdziwy, bardziej błahy powód, przez który ciągnęli tę bezsensowną rozmowę. Gdy odłożyła zwierzę na bok i wstała, również odsunął się od kanapy, a potem podniósł, odwracając w jej stronę. Miał wrażenie, że z każdym krokiem dziewczyny atmosfera w mieszkaniu gęstniała, cisza stawała się wręcz ogłuszająca, a gdy w końcu stanęła naprzeciw, to wszystko po prostu gdzieś się ulotniło. Te okropnie ciemne tęczówki skutecznie odwróciły jego uwagę od otoczenia, niemalże na wylot przewiercając wszystko, co tylko pojawiło się w ich zasięgu. Kto by pomyślał, że brąz może być tak zimnym kolorem? Do tej pory zawsze postrzegany był jako jeden z najcieplejszych, ale ostatnimi czasy wiele rzeczy uległo zmianie. Nawet do tej pory delikatne, a teraz już wyostrzone rysy twarzy Mayi. Dlaczego nie zauważył tego wcześniej? Wydawało mu się, że tym razem już naprawdę nie wytrzymała i za sekundę wyrzuci mu w twarz to wszystko, co zrobił źle odkąd dotarli do siedziby. Nawet przygotował się na to, mimowolnie wstrzymał oddech, oczekując długiego i gorzkiego potoku słów, który choćby odrobinę zmniejszy ogarniające go napięcie. Oczywiście, nic takiego się nie stało. Griffin po raz kolejny zręcznie ominęła sedno sprawy, skupiając się na kompletnych bzdurach. Z trudem powstrzymał się, żeby nie wybuchnąć śmiechem w jednej z najbardziej absurdalnych sytuacji, w jakiej znalazł się od tego beznadziejnego zamachu. – Naprawdę? – zakpił, zwyczajnie nie mogąc dłużej wstrzymywać słów, które cisnęły mu się na usta od ostatnich paru minut. – Tak bardzo cię to zirytowało? W takim razie może powinienem wyrzucić tego kota za drzwi, żebyś wreszcie raczyła ze mną normalnie porozmawiać – zasugerował, przyglądając się jej uważnie. Obydwoje wiedzieli, że mógłby to zrobić, był tylko ciekaw, czy pozwoli, aby do tego doszło. Naprawdę potrzebowali powodów do kolejnych kłótni, aby rozwiązać poprzednie? Czy to wszystko nie zakrawało już na ironię? - Dobrze się bawisz, przedłużając to wszystko? Bo mnie jakoś nieszczególnie odpowiada atmosfera, którą wprowadziłaś tutaj odkąd wróciliśmy do dzielnicy. Zawsze jesteś taka szczera, bezpośrednia, więc dlaczego tym razem tego nie zrobisz? – kontynuował dalej, stojąc twardo na nogach, nie odsuwając się, ale też nie zbliżając. Na początku twierdził, że nie chciał prowokować kolejnej kłótni, ale w tej chwili zdążył już o tym zapomnieć. Rozpaczliwie chwytał się wszystkich dostępnych sposobów, próbując sprowokować Mayę do powiedzenia czegokolwiek więcej.
|
| | | Wiek : 19 lat Przy sobie : Znaki szczególne : krótsze włosy (tak do ramion), ciemnobrązowe soczewki kontaktowe
| Temat: Re: Clara Fairbain & Frederick Rivendelle Pon Maj 04, 2015 10:30 pm | |
| Czasem miała wrażenie, że dorosła o wiele za szybko. Innym razem wydawało jej się, że wciąż była zbyt młoda, zbyt nieobeznana w tym wszystkim, co ją otacza. A czasem po prostu nie miała pojęcia kim jest, gubiła się w labiryncie własnych uczuć i myśli i jedyne, czego była pewna, to to, iż wizerunek, który sobie wykreowała, był tym, który naprawdę jej się podobał. Nie chciała się zmieniać, nie chciała nawet próbować być kimś, w kogo skórze czuła się sztywno, jakby ktoś uwięził ją w klatce, podciął skrzydła i uwiązał kulę u nogi. Za jaką cenę? Chwilowej, złudnej przyjemności, która nie miała prawa osiedlić się w jej sercu na zawsze? Krótkich sekund, podczas których mogła nie myśleć, skupiać się na czymś, czego tak naprawdę nie potrafiła opisać słowami? Nie dlatego, że było tak cudowne, że wnosiło ją na wyżyny wszystkiego, czego kiedykolwiek doświadczyła. To, co ją dotykało, było dziwne, niekomfortowe, niepasujące zupełnie do osoby, którą od paru lat była. Tamta część niej już dawno pozostała w tyle, pełna niepohamowanych emocji, chęci posiadania obok siebie osoby, innego ciała, na którym mogłaby się podeprzeć. Nie potrzebowała tego, była swoją własną podporą, swoją własną siłą. Tylko sobie ufała, tylko na sobie mogła polegać i jako jedyna rozumiała to, o co naprawdę chodzi w jej życiu. Tyler nie rozumiał. Był tym, który podciął jej skrzydła. Tym, który wepchnął ją za metalowe kraty, przekręcił mały kluczyk i patrzył, jak miota się wewnątrz, uderza głową o pręty i próbuje posmakować resztek wolności, które wymykały się jej przez palce. Był tym, który do jej stóp uwiązał kulę, uniemożliwiającą ruch. A może sam był tą kulą? Może przywiązał się do niej tak mocno, iż w końcu pozbawił jej wolnej woli. Cóż, najwyraźniej starała się walczyć. Nie chciała już roztkliwiać się nad tym, iż dawała mu szansę. Dawała im] szansę, choć nigdy chyba naprawdę nie wierzyła w jakikolwiek sens tego, co działo się dookoła. To była przeszłość, która powinna pozostać zagrzebana głęboko pod ziemią. Tu i teraz było ważniejsze i zapowiadało się na to, iż wreszcie zacznie się dziać. W przeszłości Maya nigdy nie unikała kłótni. Wręcz przeciwnie, zazwyczaj to ona była tą, która prowokowała, rozpoczynała sprzeczkę i krzyczała najgłośniej, gdy przychodziło co do czego. Nigdy też nie szczędziła słów. Problem ze znalezieniem odpowiedniej riposty, kolejnego argumentu czy ciosu, który mogłaby zadać, nie dotyczył jej nie aż tak skromnej osoby. Nie było wyrzutów sumienia, gryzienia się w język i roztrząsania tego, czy postępuje godnie czy nie. Właśnie wtedy była w swoim żywiole. Mogła pozwolić, aby te negatywne emocje, z którymi było jej chyba do twarzy i które znajdowały odzwierciedlenie w niemalże najmniejszym fragmencie jej życia, przejmowały kontrolę nad wszystkim innym. Była jak maszyna produkująca słowa ostre jak noże, godzące raz po raz z taką dokładnością, z jaką ona sama wymierzała cios na Arenie, zabijając jednego z trybutów. I, szczerze mówiąc, sytuacje nie odbiegały od siebie tak bardzo. Tym razem jednak wcale jej się nie spieszyło. Unikała Tylera i jego usilnej chęci porozmawiania o wszystkim i o niczym, wyjaśnienia spraw niewyjaśnionych i zapewne zakończenie wszystkiego pokojem, ciepłym uściskiem i udawaniem, że nic się nie wydarzyło. Może dla niego to było nic. Czasem przecież sprawiał wrażenie, jakby jego umysł zatrzymał się na pewnym, bliżej nieokreślonym etapie, nie mogąc podołać sytuacji, w której został postawiony. Nie chodziło o fakt, iż bała się z nim porozmawiać. Czuła w sobie tą siłę i wiedziała, że z łatwością mogłaby spojrzeć mu w oczy i wyrzucić wszystko to, co dotychczas powtarzała sobie jedynie w myślach. Była zbyt pewna siebie, ale bez tego zapewne by zginęła, gdyby za każdym razem musiała patrzeć pod nogi, oglądać się za siebie i uważać, aby nie lecieć zbyt blisko słońca. Nie bała się upadku, odrobina ryzyka była tym, czego potrzebowała, choć przecież mogłoby się wydawać zupełnie inaczej. Ostatni czas był niczym przejażdżka na górskiej kolejce, która w dowolnej chwili może się zawalić. W tym właśnie momencie wychodziło z niej dziecko, które nie potrafiło uczyć się na błędach. Wciąż chciała igrać z ogniem, parzyć sobie skórę tak długo, aż nie spłonie zupełnie. A inni ludzie? Ci, którzy przez nią mogli stracić wszystko? Byli jedynie kolorową, nic nie wartą masą. Tłem do jej opowieści, która wciąż jeszcze mogła być o wiele bardziej fascynująca, jak gdyby udział w Igrzyskach, miejsce na liście poszukiwanych przez rząd i sfałszowana śmierć nie zapewniały wystarczającej liczby rozrywek. Nie migała się od rozmowy także ze względu na fakt, iż pierwszy raz w życiu nie miałaby nic do powiedzenia. W rzeczywistości było tego tak wiele, iż nie wiedziała, od czego miałaby zacząć. Tyle rzeczy, które chciałaby mu wyrzucić. Tyle słów, których wypowiedzenie przyniosłoby jej ulgę… Nie przejmowałaby się, czy kolejne litery ranią jego serce, czy są tak samo obojętne jak i dla niej samej jego zachowanie. Potrzebowała tego, aby czuć, że żyje. Prawdziwym powodem była niechęć do słuchania tego, co on ma jej do powiedzenia. Nie miała ochoty wysłuchiwać tego, jak wiele zaryzykował, jak bardzo się poświęcił i jak okropnym człowiekiem jest nie doceniając tego, co dla niej zrobił. Cóż, ona go nie prosiła, a miała wrażenie, iż robił to tylko dla siebie. Że strata jej, osoby, która wówczas zdawała się być kwintesencją szczęścia, byłaby zbyt bolesna, aby mógł się z nią pogodzić. Szczególnie po tym, kiedy tak go kusiła, owijała wokół własnego palca i dawała fałszywe nadzieje, których nie zamierzała wypełniać. Zaczynała żałować, iż nie zginęła gdzieś na Arenie, w blasku reflektorów, na oczach tysiąca ludzi. Dramatyczna śmierć aktora na scenie, oderwanie się od życia, które nigdy nie było dostatecznie dobre. Zdawało jej się, że tym razem sam zaczyna się prosić, aby okazała mu swoją osobowość w pełnej krasie, otwierając nieograniczony wachlarz możliwości. Próbowała, powinien być jej wdzięczny za sam fakt, iż przez tak długi czas trzymała go z dala od tego, co już wkrótce miał otrzymać na złotej tacy. Jednocześnie jednak była tak zła. Tak wściekła. Powoli wszystko inne znów przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy patrzyła na niego, nie czując zupełnie nic. Czy powinna? W końcu kiedyś byli tak blisko… Teraz zdawało się to być zaledwie złym snem, z którego obudziła się z ulgą. Patrzyła jak przez mgłę na wszystko, czego kiedykolwiek razem doświadczyli i zaczęła się zastanawiać, jak to było, kiedy byli jedynie przyjaciółmi. Gdy nie miała go za co winić, kiedy żadne z nich nie było drugiemu nic winne, kiedy spotkania od czasu do czasu nie wiązały się z niczym więcej niż zwykłym zabiciem czasu. Mogła okłamywać samą siebie, iż nie chciała podchodzić bliżej, jednak dobrze wiedziała, iż moment, w którym wybuchnie, był jedynie kwestią czasu. Nie był już tylko koniecznością, do której stopniowo była zmuszana, zostając przyparta do muru tak jasnym i wyraźnym sensem słów, które skierował w jej stronę Dawson. Było to coś, czego w głębi serca nie mogła się już doczekać. Ze spokojnym wyrazem twarzy słuchała jak się śmieje, jak mówi, prowokując ją do wyjawienia prawdy. - Dobrze – powiedziała wyraźnie, wciąż nie odrywając wbitego w niego chłodnego wzroku – Chcesz wiedzieć wszystko? Proszę bardzo. Zacznijmy od tego, że ja nigdy tego nie chciałam. Dlaczego po prostu nie pozwoliłeś mi umrzeć na Arenie? Albo wygrać? Mogłabym to zrobić, pławiłabym się teraz w chwale zwycięzcy, z dala od tego wszystkiego, do czego zostałam wepchnięta. Nie potrafiłeś się pogodzić z możliwością straty kolejnej w swoim życiu osoby, która w jakikolwiek sposób zdawała się przejawiać dla ciebie jakąś wartość? – wiedziała, że wchodzi na grząski grunt, że porusza się po niebezpiecznych terenach, zakrawając o tematy, których chyba nie powinna poruszać – Kolejna śmierć, z którą trzeba by sobie poradzić, kolejne nazwisko, które trzeba by wymazać ze swojej pamięci… - rzuciła pobłażliwym i ironicznym tonem, zaplatając dłonie na piersi – Nie prosiłam o to wszystko. Nie chciałam brać udziału w Igrzyskach tak samo jak nie chciałam być częścią tego wszystkiego, co wepchnęło mnie na listę poszukiwanych i zmusiło do pozorowania własnej śmierci. Próbuję sprawić, aby moje życie było takim, jakim było przed tym wszystkim, a ty… ty po prostu jesteś tu i przeszkadzasz, wpychając się ze swoją opiekuńczością i chęcią rozmowy o sprawach, które nie mają już większego znaczenia – z każdym kolejnym słowem jej głos unosił się coraz bardziej. Nie mówiła jedynie o tym, co dzieje się w nowym mieszkaniu, wracając pamięcią do tego, co było jeszcze z siedzibie Kolczatki. Zapomniała już o zwierzaku, który zapewne chował się pod kanapę, słysząc coraz to wyższe tony. Liczyło się tylko to, aby dać mu do zrozumienia, że nie go nie potrzebuje. Że może iść, zacząć swoje życie na nowo tak, jakby jej nigdy w nim nie było. Zniknęła Maya i Tyler. Pojawili się Frederick i Clara, którzy najwyraźniej mieli ze sobą jeszcze mniej wspólnego.
|
| | | Wiek : 23 lata Zawód : technik w hotelu Przy sobie : telefon, klucze, fałszywe dokumenty (Frederic Ravendille) Znaki szczególne : często okulary-zerówki, skórzana kurtka, krótsze włosy
| Temat: Re: Clara Fairbain & Frederick Rivendelle Pią Maj 08, 2015 8:03 pm | |
| Miał świadomość tego, że nie był idealny. Gdyby musiał zacząć wyliczać swoje wady, jego dwie dłonie na pewno by nie wystarczyły, nie wspominając o błędach, jakie popełniał, o wszystkich tych sytuacjach, z których nie potrafił lub nie chciał wyciągnąć wniosków. Wiedział, że dwadzieścia trzy lata to niewiele, że tak naprawdę miał przed sobą całe życie, a przy tym niejedną trudną sytuację, nie jedną pomyłkę do popełnienia, a mimo tej świadomości nie potrafił wyleczyć się z jednej okropnej przypadłości: nagminnego roztrząsania tego całego bałaganu wtedy, kiedy naprawdę powinien zachować trzeźwy umysł. Jasne, w niektórych trudnych sytuacjach panował nad sobą – chociażby podczas tego cholernego zamachu, gdy cały misterny plan wymykał im się z rąk, a on był w stanie wyjść z poduszkowca i realnie negocjować warunki wymiany – a teraz, kiedy na włosku nie wisiało niczyje życie, kiedy gra toczyła się o coś tak błahego jak uczucie zupełnie tracił nad sobą kontrolę. Może to przez jego silne, emocjonalne zaangażowanie, a może faktycznie w końcu przejrzał na oczy i zobaczył, że ta rozmowa od początku miała się tak skończyć? Desperacko chwytał się tego, co akurat znalazło się w zasięgu dłoni, nie myślał, że wszystkie tłoczące się w nim negatywne uczucia wcale nie polepszą sytuacji, jedynie instynktownie podejmował ostatnią walkę z pozycji skazanej z góry na porażkę. Zdziwiło go to, że w końcu uległa, że odpuściła i zamierzała spełnić jego prośbę. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, iż dał jej to, czego pragnęła – pole do popisu na wyrzucenie tego, co musiało uwierać ją od paru miesięcy. Oczywiście, znów wykazał się niesamowitą głupotą. Zamiast pracować nad tym, ja załagodzić sytuację, jedynie ją pogorszył ją, niszcząc resztki ciepła, jakie znajdowały się w tym mieszkaniu. Skrzyżował ramiona, zachowując kamienną twarz, czekając na potok gorzkich słów, które miałyby ranić ich oboje. Bo chyba taki był jej plan? Zniszczyć wszystko to, co było między nimi dobre, a przynajmniej to, co ostało się do tej pory. Był na nią wściekły. Wściekły za to, że zawsze musiała wszystko rozpieprzyć, za wszelką cenę podkreślić, że jest niezależna i nie potrzebuje nikogo do szczęścia. Kolejny powielający się schemat, czy ona naprawdę tego nie dostrzegała? Gdyby nie dotyczyło go to bezpośrednio, w którymś momencie pewnie po prostu znudziłby się i odszedł, dając swobodę, o którą cały czas musiała walczyć, którą on cały czas rzekomo jej zabierał. Przecież ani przez chwilę do niczego nie była zmuszana, to ona sama sięgnęła po to wszystko, zepchnęła ich na tę krętą ścieżkę, a teraz, nie potrafiąc właściwie się po niej poruszać, zamierzała najzwyczajniej z niej uciec. W tamtej chwili widział w niej rozkapryszoną, zdezorientowaną, nie potrafiącą podjąć decyzji dziewczynę. Czuł się oszukany, jakby przez ten cały czas, który spędzili razem, Maya była zupełnie innym człowiekiem, dawała mu złudną nadzieję na kolorowe, wycięte żywcem z bajki, szczęśliwe zakończenie, w głębi ukrywając tę drugą stronę. Nieprawda. Musiał wiedzieć, że cały czas tam była, jedynie trochę przycichła, przygotowując się do momentu, gdy wreszcie będzie mogła otworzyć skrzydła i ukazać się mu w całej swojej postaci. Przecież zdążył ją dobrze poznać, wiedział, że jej charakter nie należy do najłatwiejszych, a jednak po raz kolejny uległ, zachował się jak głupi szczeniak. Z tą świadomością wysłuchiwał słów dziewczyny, odpowiadając równie zimnym spojrzeniem. Mówią, że najlepsza obrona to atak, a on nie chciał dać po sobie poznać, że każde słowo jest jak mała szpilka drążąca dziurę w jego sercu. Podskórnie czuł, że to od Igrzysk wszystko się zaczęło i miał rację. Do tej pory jednak nie chciał uwierzyć, że Griffin mogłaby zarzucać mu to, że próbował wyciągnąć ją z areny. Czy w jej mniemaniu nie wyglądało to jak zwykła pomoc, chęć zwiększenia szans na przeżycie? Czy naprawdę odbierała to jak atak na własną osobę? Czy była na tyle próżna naprawdę ufając, że przez jego krok straciła szansę na wielką karierę? – I ty naprawdę w to wierzysz? – zapytał, w ogóle nie przejmując się tym, że przerywał monolog. – Wierzysz, że ktokolwiek z twoich sojuszników – przy ostatnim słowie zrobił gest naśladujący cudzysłów. – Pozwoliłby ci wygrać? Myślisz, że Alexander wcale nie zabiłby cię, żeby to Daisy wygrała, że Emrys oddałby wygraną i porzucił swoje marzenia dla ciebie, nie wspominając o reszcie trybutów, których sympatii zdecydowanie sobie nie zaskarbiłaś? – pytał z wyraźną drwiną w głosie. – Nie bądź naiwna, dokleiłaś się do nich na ostatnią chwilę, nie byłaś z nimi od początku, wyeliminowaliby cię przy pierwszej okazji, a nawet jeśli nie, jeśli wpadlibyście na siebie w trakcie, ich dylemat byłby jeszcze mniejszy. Przecież widziałaś niejedne igrzyska, dzieciaki młodsze od was mordowały z zimną krwią, bez najmniejszych wyrzutów sumienia. – Przed oczami stanęły mu te wszystkie sceny, ciała, krew oraz psychozę w oczach dwunastoletnich dzieci. Nie chciał pozwolić, aby dotknęło to i ją, nie chciał, żeby cokolwiek jej się stało i teraz ma za swoje. Niepotrzebnie ją uratował? Niepotrzebnie narażał życie tylu osób, niepotrzebnie zginął strażnik, Melanie Coin, paru trybutów, niepotrzebnie Alma Coin zapadła w śpiączkę, tyle osób odnosiło obrażenia, a teraz w dodatku było poszukiwanych? Jak ona śmiała tak mówić? Nie mieściło mu się to wszystko w głowie. Po raz kolejny poczuł się głupio. Jak ostatni idiota narażał się, żeby teraz ona prosto w twarz powiedziała mu, że tego nie chce? Czyżby wygłupił się przed całym Panem, zachowywał jak wariat, któremu życie jest niemiłe tylko po to, żeby teraz dowiedzieć się, że to bez znaczenia? Złość, wstyd oraz poniżenie reagowały ze sobą coraz gwałtowniej, tworząc wybuchową mieszankę, która wypełniała go całego. Nie wiedział, kto w tym towarzystwie jest bardziej nienormalny: on, że zdecydował się na to wszystko czy ona, bo stwierdziła, że tego nie chciała? – Teraz już trochę za późno, nikt nie będzie cię pytał, czy tego chciałaś czy nie – odparł, dalej nie mogąc uwierzyć, że to powiedziała. – Stało się, minęły dwa miesiące, w Panem zaszły takie zmiany, że powrócenie do tamtych wydarzeń jest niemożliwe, przykro mi – powiedział chłodno, ze szczególnym naciskiem na ostatnie dwa słowa. Było mu cholernie przykro. Przykro do tego stopnia, że gdyby mógł cofnąć czas i znał jej zdanie, nie podjąłby się tej głupiej próby. Może wymyśliłby coś innego, a może nic by nie zrobił? Nie wiedział i gdybanie o tym w tej chwili było najgorszą rzeczą, jaką mógł zrobić. Maya chyba również tak uważała, bo kontynuowała, zapewne świadomie zahaczając o tematy, których nie powinna wyciągać na światło dzienne, tym samym skutecznie odwracając jego uwagę od tak błahych spraw, jak to, czy chciałby jej pomóc. W pierwszej chwili ściągnął brwi i choć doskonale słyszał, co powiedziała, czekał aż sama zda sobie sprawę, co robi i zakończy wątek. Niestety ona uparcie mówiła dalej tym pobłażliwym i ironicznym tonem, a z każdym jej słowem, jego pięści zaciskały się coraz mocniej. Jeśli były między nimi tematy tabu, rodzina oraz przeszłość zdecydowanie do nich należały. Do tej pory panowała między nimi niewypowiedziana umowa, według której nie wypowiadali na głos niektórych zdań, a ona właśnie ją złamała. Wracały do niego obrazy, których nie chciał widzieć, przede wszystkim brat, ojciec oraz matka, która nie raz powtarzała mu „Zostaw, i tak nic nie zdziałasz”. Tym razem też to usłyszał, choć na pewno nie padły z ust Mayi. Jednak to nie było najgorsze. Najgorsza była świadomość, że wręcz idealnie oddawały jego sytuację. Cokolwiek by nie zrobił, czegokolwiek nie powiedział, niczego nie naprawi, a świadomość tego wlała w niego jeszcze więcej goryczy oraz żalu. Wiedział, że pewnym sensie miała rację. Wyciągnął ją z areny, bo mu na niej zależało, bo chciał ją ochronić, ale oprócz tego, gdzieś tam w środku robił to też, żeby nie musieć żegnać się z kolejną bliską osobą. Nikt nigdy nie wie, gdzie znajdują się jego granice. A jeśli jego granicą byłaby właśnie ona? I co zrobiłby po jej stracie? Czy umiałby żyć ze śmiercią kolejnej osoby, którą mógł ochronić, a tego nie zrobił? Było to jedno z tych pytań, na które nie chciał znać odpowiedzi, lecz przy tym, sytuacja, w jakiej znalazł się w tej chwili, gdy w końcu udało mu się coś zrobić, też nie należała do najlepszych. Gdzie w takim razie znajdował się słynny złoty środek? Nic nie odpowiedział na jej zarzuty. Nie widział sensu w zaprzeczaniu czy przyznawaniu się, pozwolił jej mówić dalej, pozwolił, aby coraz bardziej unosiła się, podczas gdy on stał z założonymi rękami i obserwował ją, zaciskając mocniej szczęki. Widział to coraz lepiej: był głupi, ślepo zapatrzony w jakieś bezsensowne idee, w które wierzył tylko on. No i Maya – która wcześniej wydawała się zupełnie innym człowiekiem. Może wcale tak bardzo nie pomylił się przy ich pierwszym spotkaniu? - Teraz ja ci coś powiem – zaczął, kiedy najwyraźniej ona skończyła. – Jesteś naiwna. Chcesz żyć jak przed tym wszystkim? Uświadomię cię, ale to nie możliwe. Nie da się żyć cholerną przeszłością, bo jej po prostu nie ma, rozumiesz? Błyskotliwe, prawda? Jest po igrzyskach, Maya Griffin nie żyje i nie cofniesz tego. – Również coraz bardziej podnosił głos, nie mogąc opanować tych wszystkich emocji rozdzierających go od środka, a gdy zdał sobie z tego sprawę, mówił ciszej, ale z tą samą ostrością. – Co do mojego przeszkadzania – proszę bardzo, nie będę więcej ci zawadzał, żyj sobie złudzeniami, w świecie, gdzie jesteś w pełni samowystarczalna, gdzie nie potrzeba obecności drugiej osoby. Żałuję, że to wszystko zrobiłem, żałuję, że naraziłem tyle ludzi dla kogoś takiego, że potem jeszcze starałem się to naprawić, jak idiota spełniając twoje życzenia – prawie wykrzyczał, nie wierząc, że naprawdę to robił. – Ale teraz to już wszystko bez znaczenia. Po raz kolejny pokazałaś, że jest tylko cholerną egoistką, hipokrytką, która wdała się w tatusia. – Nie mógł pohamować się i nie wspomnieć o tym. W tamtym momencie nie obowiązywały już żadne zasady. – Jesteś dokładnie taka sama; kiedy nie potrafisz sobie z czymś poradzić, uciekasz jak tchórz, porzucasz, mając w dupie uczucia reszty, zupełnie tak jak twój ojciec, gdy zostawiał ciebie i matkę dla innej kobiety. – Po wypowiedzeniu tych słów czuł chorą satysfakcję. Nie zastanawiał się już nad tym, co robi. Podszedł do kota, który nadal gościła na kanapie, chwycił go, a potem szybkim krokiem przeszedł na korytarz i wyrzucił go za drzwi. Nie wrócił do salonu. Poszedł prosto do siebie, zamknął drzwi i dłuższą chwilę po prostu stał patrząc się gdzieś w przestrzeń. Ostatecznie został obdarty z wszelkich złudzeń. zt? |
| | |
| Temat: Re: Clara Fairbain & Frederick Rivendelle | |
| |
| | | | Clara Fairbain & Frederick Rivendelle | |
|
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|