|
| Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 26 Zawód : Etatowy muzyk Przy sobie : zapalniczka, trzy paczki papierosów, fałszywy dowód tożsamości
| Temat: Conrad i Lewis Czw Mar 26, 2015 9:42 pm | |
| Koniec stycznia, 2283 rok
Szczęśliwego Nowego Roku. To były ulubione słowa Strażników Pokoju. Sprawiało im niewysłowioną radość raczyć tymi życzeniami mijanych mieszkańców getta. Czerpali satysfakcję ze skwaszonych, wykrzywionych odrazą czy żałością twarzy dumnych kiedyś Kapitolińczyków. Nie można im było odmówić bystrości, a tym bardziej wyczucia czasu. Gdy Lewis szedł ulicą i słyszał te słowa w kieszeni otwierał mu się nóż, którego nie miał. Gdyby nie to, że z góry był na przegranej pozycji wszedłby w dyskusję z jakimś pokojowym półgłówkiem, ale miałoby to mało wspólnego z dialogiem. Dlatego też za wszelką cenę unikał wychodzenia na zewnątrz. Robił to tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne, czyli rzadko. Nie chciało mu się szukać pracy, ogólnie było mu wszystko jedno. Porzucił nawet swojego nowego przyjaciela – okno, nie mając zbytnio ochoty na obcowanie z światem zewnętrznym. Zarządził też stanowczą separację z gitarą. Instrument, który zazwyczaj był jego przyjaciółką, kochanką, źródłem ukojenia i uwielbienia, jedyna pamiątka po świetlanych latach życia stała się pasożytem żerującym na jego uczuciach. Miał wrażenie, że żywi się jego wspomnieniami. Że wysysa z tych dobrych, pełnych radości całe szczęście zostawiając w miejscu serca ziejącą czarną dziurę. Może to się wydawać śmieszne, co więcej, Lewis po części to za takie uważał, że będąc dorosłym mężczyzną tak bardzo się roztkliwia i rozczula nad sobą. Był jednak w całkiem obcej dla siebie sytuacji i nie wiedział jak ma sobie z nią radzić. Dziadków nigdy nie poznał, więc śmierć ojca była pierwszą, która dotknęła go w życiu. Odebrał to, jako dobrze wymierzony policzek od losu, który wcześniej przywalił mu kolanem w żołądek. Gdy zabito jego matkę był pewien, że już się nie podniesie. Po jej pogrzebie nie był w stanie wykonywać podstawowych czynności, nawet z oddychaniem miewał problem. I chociaż nie uważał, że czas leczy rany to wraz z jego upływem było mu łatwiej. Wpadł w pewnego rodzaju otępienie, znieczulicę na rzeczywistość, która pozwalała mu przeżyć. Nic go nie obchodziło, nic się nie liczyło. Sytuacja polityczna, życie społeczne czy niegodne warunki życia nie miały znaczenia. Lewis nie miał w życiu celu, ani żadnego człowieka, dla którego warto byłoby trwać. Nie spodziewał się jednak, że pewnego dnia w jego drzwiach pojawi się impuls do działania. Człowiek, którego jednocześnie znienawidzi i polubi na tyle, aby wpuścić go do swojego kokonu. Dlatego, gdy kolejnego z rzędu popołudnia, które wyglądało tak samo jak pozostałe, ktoś zapukał do drzwi zwlekł się z kanapy. Nie miał żadnego uczucia, w zmartwychwstania też nie wierzył. Zrobił to dla świętego spokoju, bo wiedział, że ktoś marudzący o Kapitolu i naszym wspólnym dobru szybko nie odpuści. Otworzył drzwi licząc, że intruz zniknie tak szybko jak się pojawił. |
| | | Wiek : 32 Zawód : Oficer Przy sobie : dwa noże ceramiczne, broń palna, magazynek, mundur, telefon komórkowy, scyzoryk wielofunkcyjny, paczka papierosów, zapalniczka Znaki szczególne : blizny na plecach, tatuaże
| Temat: Re: Conrad i Lewis Nie Kwi 05, 2015 1:42 pm | |
| Nienawidził zimy. Prawdopodobnie miało to coś wspólnego z niegdysiejszym marznięciem na ulicy lub szczękaniem zębami, kiedy stał po kolana w śniegu w samej bieliźnie i wpatrywał się w okno swego domu , podczas gdy za grubą taflą szkła w kominku wesoło trzaskał ogień. Złe wspomnienia wywoływały irracjonalny lęk, a przynajmniej niechęć; pomijając służbowe obowiązki, Conrad praktycznie nie wypuszczał się ze swojego melinowatego mieszkania. Nawet mundur dostosowany do panującej pogody, ciepła kurtka, wysokie, skórzane buty, czapka i rękawice nie potrafiły go przekonać do częstszego wychodzenia za zewnątrz. Czego i tak nie mógł uniknąć. Wyjątkowo nieprzyjemne były dla Gustava patrole w getcie - kilkugodzinne, nudne, a także wywołujące wyrzuty sumienia. Jak wrzody żołądka, odkładały się ogromnym ciężarem w jego brzuchu, podsycając już i tak naturalnie melancholijne usposobienie mężczyzny. W zamkniętej części miasta panowała bieda podobna do tej, którą pamiętał z dzieciństwa, bieda, jakiej nie życzył nikomu. Odwracanie wzroku od poszarzałych ludzi przemykających zdewastowanymi ulicami kłuło Dillingera niczym ostrze jego własnego noża; powolne samobójstwo wywołane przymusową (?) ambiwalencją. Najmroczniejsze czeluście piekieł są przeznaczone dla tych, którzy zdecydowali się na neutralność w dobie kryzysu moralnego - był już skazany na stracenie za niezdolność dokonania wyboru. Nie wiedział, czy postępuje słusznie, a działania opozycji nie rozwiewały jego wątpliwości. Był między Scyllą a Charybdą: okrutny rząd krwawo tłumiący każdy bunt czy organizacja zakrawająca o chwalebne miano terrorystycznej? Dillinger wstrzymywał się od podjęcia tej decyzji, pozostając neutralnym i trawionym przez poczucie winy. Kim był? Z kim się utożsamiał? Może widział w pariasach odbicie samego siebie i dlatego po wizytach w getcie pił na umór, by pozbyć się nawiedzającego go widma przeszłości?
Przerzuty ludności nadal były powszechne. Miejsca w getcie nie przybywało, a o jego likwidacji nie mówiło się głośno. Stwarzano pozory normalności , więc osobiste kontrole i przeszukiwania mieszkań wciąż stanowiły rutynę. Podobnie jak wyrzucanie Kapitolańczyków z ich kwater; czynność przykra, lecz i tak lepsza od pakowania im kulek w tył głowy za przemyt żywności. Conrad zapukał, a właściwie załomotał w drzwi, zniecierpliwiony brakiem reakcji. Sterczał na progu kilka chwil, choć właściciel mieszkania najwyraźniej był w środku. Dobrze się bawił? Powściągliwość Imago w tym momencie uratowała mu życie - równie dobrze mógłby wyważyć drzwi i odstrzelić pariasowi tyłek, nikt by przecież po nim nie płakał. Dosłownie, bo gdyby nie śmierć matki chłopaka, Gustav nie musiałby się do niego fatgować. Gdy w końcu wszedł do środka, mierzony niechętnym spojrzeniem (mundur, kabura i symbole Panem na piersi nikomu nie przysporzą fanów w getcie), wyjął z kieszeni nową paczkę papierosów i uraczył się fajką, kompletnie ignorując mężczyznę. Rozejrzał się po mieszkaniu, pobieżnie przeglądając zawartość kilku szafek, zanim przeszedł do sedna sprawy. - Lewis Vangeance? - zadał retoryczne pytanie; doskonale wiedział, do kogo przyszedł. Gdy ten potwierdził, Dillinger skinął głową i wypuścił z ust obłok dymu, zupełnie jakby był u siebie. - Musisz znaleźć sobie nowe lokum. Za trzy dni wprowadzi się tu inna rodzina - oznajmił krótko, zaciągając się papierosem i wracając do rewizjowania rzeczy Lewisa. Robił to niedokładnie, szczerze nie obchodziło go, czy Vangeance ukrywa między gaciami działki morfaliny, czy też sztuczne fiuty i cacka do erotycznych zabaw. Każdemu należało się trochę prywatności, nawet byłemu Kapitolańczykowi. |
| | | Wiek : 26 Zawód : Etatowy muzyk Przy sobie : zapalniczka, trzy paczki papierosów, fałszywy dowód tożsamości
| Temat: Re: Conrad i Lewis Czw Kwi 16, 2015 8:11 pm | |
| Każdy ma swoją filozofię, słowa, które wgryzły mu się w duszę. Wcale ich nie wybierał. Raczej usłyszał przelotem; zlepek słów wycięty z ram całej rozmowy. Zapewne byłyby bez sensu w innym kontekście. Jednak usłyszany przez kogoś konkretnego, na odpowiednim etapie życia zapadał w duszę niczym ziarno rzucone na żyzną glebę. Nie jest to ani złe, ani dobre. To słowa cechujące wewnętrzny charakter. Są one po prostu odbiciem jestestwa, wychowania, systemu wartości, jaki nam wpojono i jak nas wychowano. Przystosuj się. Nie daj po sobie poznać, że nie pasujesz. Właśnie to zapadło mu w pamięć zupełnie przypadkiem, gdy Lewis był zaledwie wyrostkiem, ledwo wyglądającym ponad blat stołu, chociaż miał już sześć lat. Było koło dwunastej w nocy, powinien już spać. Mimo całego pobłażania ze strony matki wychowywano go w myśl zasad, których przyjęcie z kolejnymi latami kiełkowało w nim pozornym spokojem i udawaną kontrolą nad chaosem życia. Dlatego też nigdy nie starał się ich łamać, nawet jako dzieciuch. Pęcherz jednak miał w nosie dekalog swojego właściciela. Roszcząc sobie własne prawa upominał się pozbycia niechcianego lokatora. Nie mając nic do gadania Lewis musiał zaliczyć nocną podróż do łazienki. Skradał się na palcach, ze wszelką cenę pragnąc pozostać niezauważony. Nie bał się ojca, ani ewentualnej kary. Zostanie przyłapanym było dla niego sprawą honoru. Mały, dumny chłopiec pragnął złamać zasadę, aby później rozkoszować się niewiedzą rodziców. Tylko tyle, aż tyle. Patrzył jak wodny wir znika w odmętach rury z cichym szumem. Sam sprzęt działał milcząco, jakby pełnił rolę wspólnika w zbrodni. Wżerająca się w uszy cisza łazienki wpuszczała do siebie dźwięki dochodzące z innych pomieszczeń domu. Stojąc w tłumionym dłonią świetle latarki, Lewis nadwerężył uszy, nasłuchując. Oprócz szumu ulicy dochodzącego z uchylonego okna docierał do niego jedynie cichy szum telewizora. Rodzice musieli oglądać nocne wiadomości. Trwały Igrzyska, z czego specjalnie nie zdawał sobie wtedy sprawy. Kiedy uznał, że są wystarczająco zaabsorbowani programem wyszedł z łazienki i począł skradać się z powrotem do swojego pokoju. Gdy minął drzwi salonu, przystanął. Usłyszał mocny, niski głos ojca. Z początku myślał, że ten go nakrył. Mówił jednak do swojej żony, na zupełnie inny temat. „Nie spodziewałem się takiego zacięcia po Dziesiątce. Zupełnie nie dał po sobie poznać, że nie pasuje do zawodowców.” „Wygra, bo się przystosował. Stał się jednym z nich.” Odpowiedziała wtedy Isabella. Lewis wrócił do swojego pokoju, nawet nie pilnował już na niezwracania na siebie uwagi. Snop światła z latarki snuł się za nim po podłodze jak cień. Głowę zaprzątały mu usłyszane słowa. Nie wiedział dokładnie, o co chodzi z tą całą dziesiątką, ale wyłapał ogólne znaczenie. Od teraz był sześciolatkiem z planem. Teraz, dwadzieścia lat później patrząc na stojącego przed nim strażnika miał ochotę ugryźć go w dupę. Był w żałobie, a ten wszedł do niego jak do siebie, grzebał mu w szafkach, w pamiątkach, a teraz jeszcze sobie zakurzył. Centralnie przed jego nosem. Wiedział jednak, że to tylko pogorszy jego sytuację. Westchnął, czując jak ze skrajnego pragmatyzmu popadł praktycznie w furię. Zacisnął jednak dłonie w pięści, aż poczuł wbijające się w skórkę przecinki. Przystosuj się. Nie daj po sobie poznać, że nie pasujesz. Chciało mu się palić, zaraz mieli go eksmitować, wszyscy, którzy coś znaczyli już nie żyli. Musiał się ułożyć z tych cholernym strażnikiem, nieistotne jak bardzo nie miał na to ochoty. Świat nie jest instytucją do spełniania życzeń. Stare przyzwyczajenia się nie zmieniają i mantra była górą nad irytacją. - Rozumiem. Dobrze, że informujecie mnie o tym z uprzedzeniem – burknął Lewis nie mogąc podarować sobie tej krzty ironii. Zaraz jednak zebrał się w sobie. – Nie ma pan może zbędnej fajki? W bogatym towarzystwie nauczył się, że szczerość jest równie karana, co nagradzana. Szokujące, ale imponujące zachowania mogą przynieść korzyści. Liczył, że tym razem grając w otwarte karty rozłożył same asy. |
| | | Wiek : 32 Zawód : Oficer Przy sobie : dwa noże ceramiczne, broń palna, magazynek, mundur, telefon komórkowy, scyzoryk wielofunkcyjny, paczka papierosów, zapalniczka Znaki szczególne : blizny na plecach, tatuaże
| Temat: Re: Conrad i Lewis Sro Kwi 22, 2015 10:53 pm | |
| Z obojętnością przerzucał rzeczy Lewisa, wysypując na podłogę zawartość niektórych szuflad i lawirując między mozaiką drobnych przedmiotów. Paczka prezerwatyw, pogniecone pudełko po papierosach, poupychane w każdej możliwej szparze zmięte kartki papieru, wypełnione dźwiękami; niesłyszalnymi, lecz najwidoczniej bolesnymi dla autora. Choć i na tyle ważnymi, że nie zdobył się na puszczenie swego świadectwa z dymem - ofiara całopalna nie przebłagałaby bogów i nie ukoiłaby cierpienia twórcy. Które z pewnością czuł, widząc swoje uzewnętrznienie porzucone na posadzce wśród śmieci i niewiele wartych drobiazgów. Conrad starał się nie zwracać uwagi na mężczyznę i wypełniać obowiązki. Jak przystało na pilnującego porządku Strażnika, beznamiętnie i mechanicznie. Co ułatwiała mu świadomość, że Lewis zapewne niczego tak bardzo nie pragnął, jak zatopić w jego krtani tępy, kuchenny nóż, leżący na blacie i połyskujący plamkami rdzy. Vangeance był tylko jednym z wielu nieszczęśników, a on tylko jednym z rządowych kundli. Jak inaczej mogli się postrzegać, niż przez pryzmat weneckiego lustra, odbijającego tylko jedną stronę ich osobowości? Conrad powoli, wręcz leniwie odwrócił głowę, na dźwięk jego słów. Zacisnął usta w wąską linię, przybierając surowy wyraz twarzy, jednocześnie mierząc Lewisa bystrym spojrzeniem. Ze śladowym zainteresowaniem zlustrował go wzrokiem. Dokładnie, nadal milcząc i swoją postawą nie wysyłając absolutnie żadnych sygnałów. Ani tych ostrzegawczych, ani tych zapewniających bezpieczeństwo. Tak właśnie powinni czuć się ludzie zamknięci w getcie, zaszczuci i przerażeni. Gdyby Vangeance gryzł palce z niepewności, Gustav uznałby to za reakcję najzupełniej właściwą i zgodną z ewolucją. Tak się oczywiście nie stało, a pomimo narastającej ciszy (wibrujących niedźwięków wybijających depresyjny rytm), chłodna arogancja nie wyparowała z postaci Lewisa, który domagał się odpowiedzi. Nieme komunikaty niekiedy bywały skuteczniejsze od werbalnych, a zdecydowanie i pewność siebie (rzadko tutaj spotykaną), Imago szczerze podziwiał, a przynajmniej - szanował. - Doceń to - mruknął niskim, szorstkim głosem. Zachowywał się jak przystało na żołnierza, choć może nieco mniej brutalnie - obeszło się bez uderzenia w stół (czerepem Vangeance'a) dla przywrócenia ładu i uzmysłowieniu mu, że nie należy się spierać. Kąśliwe uwagi Conrada też zatrzymały się gdzieś pomiędzy końcem gardła i początkiem języka. Lumley kazałby ci wypierdalać stąd tak, jak stoisz. Nawet nie zdążyłbyś ubrać butów . Odpowiedział mu. Rozmawiał, używając uniwesalnego języka, choć za taką zuchwałość należało raczej skorzystać z glocka, czy chociażby zwykłej pałki. Teoretycznie. Imago nie spoufalał się z mieszkańcami getta, pomiając handel, który prowadził z wymiernymi korzyściami, za to w zamian za zastrzyk adrenaliny, który odurzał równie dobrze, jak jej narkotyczna bliźniaczka, lecz wyjątkowo odstąpił od swojej reguły. Vangeance był zobowiązany do wdzięczności względem niego, nie do impertynencji i arogancji. Ta jednak na tyle zaintrygowała Conrada, że zgasił wypalonego do połowy papierosa (cóż za marnotrawstwo) w zlewie. - Fajki nigdy nie są zbędne. To deficytowy towar - wyjaśnił, siadając w fotelu naprzeciwko stojącego mężczyzny. Z dwoma papierosami między zębami (brakowało tylko shotów), bezczelnie kopcił w mieszkaniu, ignorował podszepty sumienia i rozkoszował się chwilą rozpusty. - Zagraj coś - rzekł w końcu do Lewisa, wskazując na stojącą w rogu pomieszczenia gitarę. Był przecież znudzonym, zblazowanym wojskowym, którego jedyną rozrywką było (?) nękanie Kapitolińczyków. Należało mu się odrobinę rozrywki, a jeśli Vangeance sprosta jego oczekiwaniom, być może zasłuży na coś więcej niż na marnego szluga. Nowa paczka leżała na stoliku, kusząca niczym zakazany owoc, a zdobycie owej nagrody, również miało zostać okupione wstydem. Metaforycznej nagości i obnażenia przed podłym Strażnikiem. Dziwnie wesołym; jakby upodlenie Lewisa płynące z mimowolnego zadowalania wroga(?) przynosiło mu więcej satysfakcji, niż sama gama nastrojowych dźwięków. Rozlewająca się gwałtowną falą po pomieszczeniu, którego nędzna akustyka nie uprzedziła Gustava, wypalającego kolejnego papierosa. |
| | | Wiek : 26 Zawód : Etatowy muzyk Przy sobie : zapalniczka, trzy paczki papierosów, fałszywy dowód tożsamości
| Temat: Re: Conrad i Lewis Sro Maj 13, 2015 6:06 pm | |
| Lewis nie był konfliktowym człowiekiem, naprawdę. Wolał polemikę słowną niż zniżanie się do samczych krzyków czy rękoczynów. Umiał się bić, nie zmieniało to jednak faktu, że uważał to za uwłaczające gatunkowi ludzkiemu. W końcu rozum był rzeczą, która jako jedna z niewielu odróżniała ludzi od swoich małpich kuzynów. Tak przynajmniej mówiono w szkole. Dlatego też nigdy nie mógł zrozumieć jak Kapitolończycy mogą czerpać radość z Igrzysk. Przecież to było jawne robienie z widzów i trybutów małp, ale bynajmniej ci pierwsi nie mieli z tym problemu. Jednak teraz nie pragnął niczego bardziej jak zatopić leżący na brudnym blacie nóż. Zapewne nie byłby w stanie nawet drasnąć wyszkolonego do unikania niebezpieczeństw strażnika, ale czerpał niemałą satysfakcję z widoków jakie podsyłała mu wyobraźnia. A było w nich dużo, dużo krwi. Mógł jednak tylko stać i patrzyć jak nieraczący się nawet przedstawić gbur narusza jego własność prywatną, jego sacrum. Wydobywał na światło dzienne wszystkie rzeczy, które pragnął schować. Wszystko to, co uwierało go w duszę od czasu śmierci rodziców. Najbliższych mu kiedykolwiek osób. Reszta była jedynie rozmazaną plamą, smugą światła pędzącą przez całe jego życie bez ostrości. Sfrustrowany odpowiedzią pokojowca kopnął zgniecioną kulkę papieru nutowego. Nie zamierzał się przed nim płaszczyć czy, nie daj Boże, dziękować za ten okres eksmisji. Był Kapitolczykiem, miał swoją godność, nawet jeśli była teraz warta tyle co nic. Zassał powietrze przez ściśnięte zęby, gdy zobaczył jak w pół spalony papieros gaśnie w jego zlewie. Obrócił się w stronę mężczyzny mierząc go gniewnym wzrokiem. Z drugiej strony postrzegał to jako podarunek. Miał zamiar zaraz po jego wyjściu odpalić pozostawionego bez opieki peta. Zaczął więc leniwie przechadzać się po salonie, ilustrując tym samym swoją niecierpliwość i niechęć do niespodziewanego gościa. Chciał zostać sam i strasznie chciało mu się jarać. Dlatego też stanął jak wryty, gdy usłyszał prośbę, a właściwie polecenie strażnika, który umościł się w fotelu, widocznie nie spiesząc się z odejściem. Gdy ujrzał go z dwoma papierosami w ustach resztkami siły woli dał radę się opanować przed strzeleniem mu w twarz. Uderzenie pięścią, żywy kontakt z jego piękną buźką wydawał mu się o wiele bardziej satysfakcjonujący. Zaraz potem dostrzegł leżącą na stoliku obok paczuszkę. Była jeszcze zalokowana, wydawała się prawdziwym towarem doskonałej jakości, prawdopodobnie prosto ze stolicy. Zachłysnął się śliną, gdy bezwiednie począł naśladować zaciąganie się papierosem. Skoro tamten tak zamierzał na niego wpłynąć, zgodził się. Pierwszy i ostatni raz Lewis postanowił zatańczyć jak mu zagrają. Ironią było to, że to on miał mieć w ręku instrument. Ręce i tak lekko mu się zatrzęsły, gdy sięgał po stojącą w kącie gitarę. Wyjątkowo długi czas jak na siebie nie miał jej w ręku. Czuł jednocześnie ekscytację jak i ból na myśl o ponownym uderzeniu w struny. Przysiadł na brzegu kanapy naprzeciw obcego. Przyglądał mu się z obojętnym wyrazem twarzy. Czuł burzę emocji jaką wzbudziła w nim ta niespodziewana wizyta. Jeszcze bardziej nienawidził strażnika, że to właśnie on sprawił, że po raz pierwszy od pogrzebu matki czuje się żywy. Po raz pierwszy uderzył w struny odgrywając zwyczajową gamę i poczuł jak bardzo mu tego brakowało. Dla rozgrzewki przywołał w pamięci nuty zwyczajowej muzyki pogrzebowej, która towarzyszyła uroczystością w Kapitolu. - Jakieś specjalne życzenia? – spytał ze wzrokiem utkwionym w struny. Jakby nie mógł uwierzyć, że instrument, który do niedawna potęgował jego przygnębienie teraz przynosił ulgę. Uśmiechnął się pod nosem i pozwolił palcom naśladować dźwięk, który zagnieździł mu się w umyśle. Symbol buntu i rewolucji, gwizd kosogłosa.
|
| | | Wiek : 32 Zawód : Oficer Przy sobie : dwa noże ceramiczne, broń palna, magazynek, mundur, telefon komórkowy, scyzoryk wielofunkcyjny, paczka papierosów, zapalniczka Znaki szczególne : blizny na plecach, tatuaże
| Temat: Re: Conrad i Lewis Pią Cze 05, 2015 4:31 pm | |
| /cienkie to jak siki pająka
Nie potrafił tak. Wycofywał się głębiej i głębiej we własną świadomość, oszukując sam siebie. Że wcale nie krzywdzi tamtego nieznanego mu człowieka. Że Lewis zasłużył na gnicie w getcie. Że ponosił odpowiedzialność za Igrzyska. Dobrze wiedział, iż to nieprawda i że Vangeance ma tyle wspólnego z organizowaniem rzezi, co pięcioletnie dziecko. Niestety, za okrutna tyranię Snowa płacił cały Kapitol - słusznie? Dlatego wyładowywał się na nim, praktycznie bezgłośnie, bez przemocy. Poniekąd dobrocią, jednak specyficzną jej odmianą. Pojmował, że Lewis będzie nienawidził go równie silnie, a może nawet mocniej, niż gdyby skopał go, wywlókł za drzwi i zostawił skatowanego na mrozie. Dawał mu pewne opcje, jednakże podkreślające zależność i wzmagające przepaść między nimi. Vangeance w hierarchii Panem stał niżej od bezdomnego kundla (ironia, własnie przybył, by pobawić go mieszkania) i musiał przyjmować to, co Conrad mu oferował. A Dillinger pragnął rozrywki i oderwania się od czarnych, natarczywych myśli. Doskonale dostrzegał jego roztrzęsienie, oburzenie, dumę. Czekał na uderzenie, przed którym by się nie obronił, ponieważ właśnie tego pragnął. Czegoś, co uświadomi mu, co właściwie powinien uczynić. Ból jednak nie nadszedł, a Lewis uspokoił się. Imago mógł przypuszczać, ile go to kosztowało. Sam nie potrafiłby odnaleźć się w sytuacji (już nie), w której ktoś narzuca mu swoje rozkazy i grozi ich egzekwowaniem. Słuchał melodii wygrywanej przez przez mężczyznę, raz po raz zaciągając się papierosem. Pokręcił głową i zamknął oczy, całkowicie skupiony na uciekających tonach, wybrzmiewających i drżących już ostatkiem głosów. Przygnębiających, przypominający o wydarzeniach, o których nie chciał pamiętać. O rebelii, o walkach o Cinnie. Twarz Conrada mimowolnie wykrzywił grymas. Tęsknoty, żałości i bólu po stracie jego... Nie wiedział, kim dla nie był, ale w obecnej chwili, to już się nie liczyło. Odeszła, wraz z wojenną zawieruchą. Tym razem na dobre; Igrzyska, czasy gdy lśniła w Kapitolu nie kuły go równie mocno co jej śmierć. Prawdziwa, nie wyimaginowana obojętnością. Conrad starał się ułatwić zadanie Lewisa, prowokując go, by zechciał wykonać jeden ruch. Wystarczyłby, żeby już się nie podniósł i odsunął od siebie to moralne dylematy, trujące mu życie od wczesnego dzieciństwa. Wóz albo przewóz. Był gotów na podróż Styksem, nawet błąkanie się po podziemiu jako dusza potępiona wydawała mu się lepszą alternatywą od egzystowania wśród - dla odmiany - ludzi potępionych za życia. Wstał gwałtownie i podniósł jedną z kartek zaściełających podłogę. Nabazgrał na niej pośpiesznie nazwisko, po czy wepchnął ją Lewisowi do rąk. - Zgłosisz się do tego mężczyzny i powiesz mu, że przysłał cię Dillinger. Znajdzie ci coś przyzwoitego - mruknął, odwracając się napięcie. Zerknął na leżącą nieopodal paczkę fajek i bez słowa opuścił mieszkanie, z niejasnym przeczuciem, że może odnalazł właściwą drogę.
/zt
|
| | |
| Temat: Re: Conrad i Lewis | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|