|
| Rosemary Garroway i Mathias le Brun | |
| Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 26 lat Zawód : #Mathias Przy sobie : kapsułka cyjanku wszyta w kołnierz, rewolwer, miljon ton heroiny i jakieś podróżne ciuszki Znaki szczególne : #Mathias Obrażenia : #Mathias
| Temat: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Wto Mar 18, 2014 1:43 am | |
|
Ostatnio zmieniony przez Mathias le Brun dnia Wto Mar 18, 2014 1:46 am, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Wiek : 26 lat Zawód : #Mathias Przy sobie : kapsułka cyjanku wszyta w kołnierz, rewolwer, miljon ton heroiny i jakieś podróżne ciuszki Znaki szczególne : #Mathias Obrażenia : #Mathias
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Wto Mar 18, 2014 1:45 am | |
| Nie czuł się dotąd na siłach, aby nawet w tak zamknięty i przenośny sposób wyjawić cząstkę siebie, jakkolwiek idiotycznie by to zabrzmiało, aby uchylić skrawek kurtyny i przedstawić kluczowy element kształtujący jego zawiły, a jednocześnie prosty w przekazie i do odczytania charakter. Coś w tym jednak jest, w tym tajemniczym kluczu, wskazówce do znalezienia przyczyny, punktu zwrotnego, którym okazują się same narodziny, ten jednorazowy akt, przeklęty zbieg okoliczności ciągnący za sobą tyle nieszczęść. Los wykazujący się zazwyczaj niezwykłym okrucieństwem, wtedy okazał się naiwnie ślepy i jakby zadowolony ze swojego spaczonego dzieła, bo niebawem pozwolił, aby kolejne zdeformowane psychicznie dziecko bez możliwości dalszego rozwoju na tle empatii zatruwało te rzeki świata, które jeszcze nie zostały zatrute. Jeśli chciał owy nieomylny chciał zminimalizować szkody, tym razem poniósł porażkę. Nieszczęścia zazwyczaj pojawiają się za sprawą najdrobniejszego błędu, zwłaszcza ich fala, fala niekończących się porażek oraz zawodów, a na samym końcu tragiczne zakończenie, takie jakie z góry zostało zaplanowane. Nikt jednak nie przewidział, że ofiara płynąc z szalonym nurtem rzeki, nie porwie za sobą kolejnych ofiar szaleństwa. To nie przeznaczenie, kto teraz wierzy w coś tak banalnego. To fatum, fatum, które uczepiło się jednego elementu siatki społeczeństwa, wybrał ten jeden spośród miliona innych. Drapieżnik czerpie zabawę z polowania tylko wówczas, gdy jego pożywienie stawia opór. Czyli zabawa będzie przednia, rozumiemy się? W rzeczy samej. Naiwność, naiwność. Taka piękna, czasem współczuł ludziom, którzy mieli odwagę oddać się w jej przytulne ramiona i pozwolić sobie na chwilę zapomnienia. Współczuł, irytował się i zazdrościł, bo potrafili być szczęśliwi, z umysłami niezaprzątanymi koszmarnymi wizjami wyciągniętymi prosto ze wspomnień, lub wręcz przeciwnie, ale pomimo mroku potrafili dostrzec delikatny blask, oprzeć się o niego i znaleźć oparcie w najdrobniejszym choć szczególe, ale pozytywnym i dającym nadzieję. Bo coś takiego istnieje, bo nadzieja żyje tylko w umysłach. Świat jest okrutny, nie bierze pod uwagę ludzkich uczuć, świat bywa także dobrotliwy, bo zabija, pozwala odejść, kiedy tego potrzebujesz. Bo potem nie ma już nic, prawda? W tej plątaninie myśli, pragnień, tak nieosiągalnych, dalekich od rzeczywistości, pogrzebanych w najgłębszych piętrach umysłu, skrytych pod ciemną płachtą w mroku, aby nigdy nie zostały odnalezione. Ale one tam były, te marzenia, przytłumione, zniszczone przez mijające lata, podziurawione rozczarowaniami i złem. One tam były, ale jednocześnie jakby ich nie było, bo podstawową jednostką miary czegoś, czego nie można dotknąć jest wiara w ową nierzeczywistość, a le Brun nie wierzył w marzenia, a zwłaszcza w ich realizację. W realizację czegokolwiek. -Mógłbym się dowiedzieć, czego chcę – wypowiedział te słowa bez emocji, choć bał się, że jego głos nagle zbuntuje się przeciwko swemu właścicielowi i okrutnie załamie. Ale wszystko było w porządku, prawda? – ...albo zrobić coś, czego nie będę żałować. Coś dobrego? Tak, nie przejdzie Ci to przez gardło kretynie, ale próbuj dalej, może kiedyś Ci się uda, ha, o ile twoje życie nie zostało ograniczone do niebawem. Egzekucja to śmierć, śmierć to koniec. Potem nie ma już nic, potem jest tylko pustka. Ty i pustka. -Wiesz, że… - zmarszczył brwi, spoglądając na nią, prosto w oczy, a jego wyrażały jedynie chaos, pochylił się i zanim dokończył, wciągnął głośno powietrze, jego usta zatrzymały się na czole dziewczyny -…tego nie żałuję? Dwa zdjęcia. Katy i Rose. Rose i Katy. Wybieraj. Nie potrafię, ale i tak nie żałuję. Niczego już nie żałuję.
Ostatnio zmieniony przez Mathias le Brun dnia Pią Mar 21, 2014 10:00 pm, w całości zmieniany 2 razy |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Wto Mar 18, 2014 8:53 pm | |
| Rose nigdy nie sądziła, że tak łatwo wyjawi komuś, co leży jej na sercu. Wiedziała, że ten dzień kiedyś nadejdzie, nie da się w sobie dusić wszystkiego, bo to nas zniszczy. Zniszczy naszą psychikę, naszą duszę, wszystko co mamy, by nie zostawić nic. Nic oprócz pustki, która otuli nas i nie pozwoli wydostać się z jej uścisku. Czasem przychodzi moment, kiedy chce się wszystko wykrzyczeć. Nie wyznać, nie powiedzieć. Wykrzyczeć. Drzeć się do całego świata, jak bardzo się go nienawidzi, jak bardzo cię wkurwia, jak bardzo cię skrzywdził. Nie można się wiecznie okłamywać, to bez sensu. I tak prędzej czy później dotrzemy do ślepego zaułku, z którego nie będzie żadnego wyjścia. Taki dead end, gdy już wiesz, że świat już się tobą znudził i czas cię wymienić na kogoś innego. Wtedy zaczyna się żałować. Ma się wrażenie, że wielu rzeczy się nie zrobiło, wielu słów nie powiedziało. Dopiero wtedy człowiek zdaje sobie sprawę, jak bardzo marnował swoje życie na głupie zachcianki i mknięcie przez życie byleby żyć. Bez konkretnego celu udawać, że się żyje. Właśnie wtedy zdajesz sobie sprawę, że zapomniałeś kiedyś światu wykrzyczeć, że jest wrednym chujem, przy okazji dorzucając swoich parę groszy o losie, który wcale nie jest gorszy od głównego winowajcy. Nie wolno dać za wygraną. Nie można się poddawać, wtedy pokazujesz, że jesteś bezsilny i jesteś nic nie wart. Dlatego Rose jeszcze żyła, nie myśląc nawet, jak uroczo wyglądałaby pętla na jej szyi. Bo samobójstwo to danie za wygraną. Poddanie się. A całe zło tylko na to czeka. Marzenia to coś, co trzyma ludzi przy życiu. Kiedy ma się cel, ma się wolę do walki. Ludzka ciekawość zmusza nas do sięgania po to, czego pragniemy. Można było chcieć wielu rzeczy. Pieniędzy, szczęścia, wolności. I naszą rolą było spełnianie marzeń. Z pozorów urocza wizja, która w swojej broszurze nie uwzględnia, że do tego trzeba dążyć po trupach. Nikt nie mówił, że aby ktoś mógł żyć, zginąć musi ktoś inny. Nikt nie mówił, że nie można wzlecieć zbyt wysoko, bo spali nas słońce. Ludzie nie są nieomylni. Popełniamy błędy, ale mało kto wie, że trzeba się na nich uczyć. A jeśli już wie, nie zdaje sobie sprawy jak to wykorzystać. Świat jest obłudny, marzenia to fantazje. Gdyby były możliwe do osiągnięcia, nie byłyby marzeniami. Byłyby rzeczywistością. Uśmiechnęła się lekko, czując pocałunek na swoim czole. Niby drobny gest, jednak sprawił, że poczuła ulgę i lekki zastrzyk szczęścia. Czegoś, co wydawało się tak odległe i nierealne. Tęskniła za byciem w centrum czyjejś uwagi, tęskniła za byciem zauważaną. I nie chodziło tu wcale o światła fleszy, chodziło o coś więcej. - Żałuję wielu rzeczy. - zaczęła, delikatnie obejmując jego twarz dłońmi. Nadal się uśmiechając, delikatnie przejechała kciukiem po jego policzku, zatrzymując się na kąciku ust. - Naprawdę. Gdybym mogła, cofnęłabym czas i zaczęła wszystko od nowa. Ale żyje się tylko raz, a ja nie dostanę żadnej pieprzonej machiny czasu. - powiedziała, po czym zbliżyła się do niego i spojrzała mu w oczy. Uśmiechnęła się jakby szerzej, jakby weselej. W końcu nie pozostawiła między nimi żadnej odległości. Pocałowała go i nie żałowała tego, miała dosyć przejmowania się, co będzie później. Co ma być to będzie, niebo znajdzie się wszędzie. - Zresztą, nie potrzebuję żadnej machiny czasu. |
| | | Wiek : 26 lat Zawód : #Mathias Przy sobie : kapsułka cyjanku wszyta w kołnierz, rewolwer, miljon ton heroiny i jakieś podróżne ciuszki Znaki szczególne : #Mathias Obrażenia : #Mathias
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Czw Mar 20, 2014 9:21 am | |
| Śmierć. Poezja. Białe ściany. Białe ściany jak w psychiatryku. Przyglądam się białym ścianom, czystym idealnym białym ścianom. Ale i tak jest spokojnie, nikt nie zniszczy tej idealnej harmonii. Bo śmierć jest spokojna, śmierć to łagodne stworzenie, otula swymi mięciutkimi ramionkami, usypia do snu, a następnie porywa do swojego własnego piekła. Co dzieje się potem to już inna kwestia, sporna, ale w gruncie rzeczy nieistotna. Radujmy się śmiercią, płaczmy za życia, bo jest okrutne, cieszmy się jego końcem. Wcale nie boli, to przyjemne, znikniemy w mgnieniu oka i już nas nie będzie. Pozostaje pytanie, co chcemy zostawić po sobie, świadectwo smutku? Płaczu? Niech to będą łzy szczęścia. Tak będzie, bez smutku, bez żałości, to znaczy – tak powinno być. Ale czy w istocie właśnie tak jest? Oczywiście, już wszystko stracone, sprawy nierozstrzygnięte takie pozostaną, marzenia znikną wraz z jego właścicielem. Przepraszam, przepraszam, jakie marzenia? Te pseudo zachcianki pojawiające się nagle i znikąd, bez większego sensu i logiki i znikające równie szybko? Nie oczekiwał od życia dużo, dlatego stawiał sobie i jemu niską poprzeczkę, aby przez przypadek nie wyrąbać się podczas próby pokonania niesfornych przeciwności. Choć teraz nie potrzebował chyba niczego, niczego poza tym, co posiadał. Mógłby to stracić, nadal, ale wątpił, by stało się to przed egzekucją. W pewien sposób był szczęśliwy, a jeśli nie, to uspokojony i zafascynowany, choć serce nie waliło o klatkę piersiową, a oddech miał czysty, równomierny. Wszystko w porządku, nawet machina nie była mu potrzebna, ani jej, ani jemu. Gdyby istniała, straciłby wszystko, na co udało mu się zarobić, co otrzymał, co stracił. Świat nie byłby taki sam, a jego obecny stan jak najbardziej mu odpowiadał. Nie chciał go zmieniać, bo spełniał jego niewygórowane i jak zwykle naiwne oczekiwania. Nawet nie zorientował się, kiedy oddał pocałunek. Przyjął go jako coś naturalnego, oczywistego, nie jako nagrodę, nie jako nieoczekiwany zwrot akcji. Tak miało być, do tego zmierzali od samego początku. Nie do samego aktu, cielesnego uniesienia. Bo gdzieś pomiędzy żalem za grzechy a czystą harmonią znajdowało się to delikatne uniesienie, satysfakcja i poczucie bezpieczeństwa pomimo wiszącego nad nimi widma śmierci. Chwila rozkoszy minęła, usłyszał jej głos, jeszcze tak, gdy schował twarz do jej mokrych włosów opierając podbródek na delikatnym ramieniu. Złożył pocałunek na jej gładkiej szyi, tylko jeden, aby potem odgarnąć kosmyk za ucho i zanucić do ucha. -Mała Chinka, cziku cziku linka, w jej oczach widzę tylko gniew, o małej Chince, cziku cziku lince ty właśnie teraz słyszysz mój śpiew – na samym końcu jakby parsknął śmiechem lub po prostu z niewiadomych przyczyn jego głos uległ nieoczekiwanemu załamaniu - Nie martw się, Chinko, cziku cziku linko, bo może kiedyś nadejdzie dzień… - uniósł głowę wpatrując się w dziewczynę, w oczy, które chwilę temu próbował odgadnąć, usteczka, bladą brzoskwiniową cerę i usta, które końcem końców zyskały największą sympatię – że z twego życia zniknie zły cień. Zmarszczył brwi. Spokojnie, wszystko w porządku. Spokojnie, nie wybuchnij śmiechem. Spokojnie, nie rozpłacz się, nie przystoi. Spokojnie, uśmiechnij się chłopcze i przestań zamartwiać. Koniec zmartwień. Białe ściany. Spokój. Czysty spokój. Jak w psychiatryku. Ale my jesteśmy w więzieniu, a z niego do wolności istnieje tylko jedna prosta droga. Przez śmierć. Spokojnie, białe ściany, ciemne oczy, piękny uśmiech, jej ramiona, jej usta, jej policzki, mokre włosy. Nie czuj się jak zdobywca, nie odrzucaj, szanuj. Pokochaj. To wszystko jest twoje. -Jest tak w chuj romantycznie, że aż mi się podniosło ciśnienie – choć czasem się przydaje, prawda? Takie chwile jednocześnie otrzeźwiają i sprawiają, że człowiek przestaje na daną chwilę myśleć racjonalnie i kieruje się jedynie czymś, co zwie się uczuciem, a tak naprawdę nie istnieje, to tylko pociąg, natura człowieka, nie oszukujmy się – To nasze ostatnie spotkanie, być może ostatnia godzina, wiesz o czym myślę tygrysku? – znów ten głupkowaty uśmiech, znów ten sam ton. Ale i tak nie wypuszczał jej z ramion.
Ostatnio zmieniony przez Mathias le Brun dnia Czw Mar 20, 2014 10:13 pm, w całości zmieniany 2 razy |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Czw Mar 20, 2014 9:39 pm | |
| A może właśnie tu był błąd? Rose zawsze wiele wymagała od siebie, stawiała się w blasku obrońcy ludzkości, którego po wszystkich będzie nieść tłum na swoich rękach. Jednak nie spodziewała się, że ten tłum wyniesie ją w pole i zostawi na pastwę losu. Oczekiwała od życia zbyt wiele, więc się na nią wkurwiło i pozostawiło ją praktycznie z niczym. Słodka karma, odzywająca się czasem po latach, ale na pewno nie pozostawiająca w odmętach przeszłości złych postępków. Wraca w najgorszych momentach, uderzając w popękane serce, jakby chciała zniszczyć je doszczętnie. Ale może to tylko próba? Może tak właśnie świat chce sprawdzić, kto wytrzyma uderzenia jego sługi, losu? Może to jest jakaś pokraczna wersja selekcji naturalnej - wygra silniejszy, słabszy spadnie na samo dno i nikt już go nigdy nie podniesie. Takie jest właśnie życie, odchodzi od słabych, pozostawiając przy sobie tylko tych silniejszych. I można bić się w piersi, płakać za straconą bliską osobą, jednak świat cię nie usłyszy - zdecydował za nich, zdecydował, że są zbyt słabi. Dlatego Rose musiała być silna. Przynajmniej teraz, przynajmniej przez chwilę. Może przez ten krótki czas zdoła pokazać, że jest zdolna żyć i potrafi się utrzymać na nogach. Udowodniła to wiele razy, czy tym razem również ją to uratuje? Rosemary po raz pierwszy od długiego czasu dała się ponieść emocjom. Uczucia zawsze wiodły ją na manowce, więc je odrzuciła, powierzając się w opiekę chłodnym kalkulacjom i rozsądkowi, choć ten nie do końca był zdrowy. Mówili, że miłość to samobójstwo, ale szczęśliwe. Skoro miała umrzeć lada dzień, może lada chwila, czemu miała to odrzucić? W końcu dążyła do szczęścia, bez wytchnienia, oszukując się, że wcale tego nie robi. Czemu zawsze miała postępować poprawie, po co zawsze być tą najlepszą? Czasem lepiej jest być tym gorszym, by móc się odrodzić jak feniks z popiołów. Jeżeli cały czas jesteś wspaniały, po pewnym czasie ludzie przyjmują to za normę i po prostu przestają cię zauważać. A Rose nie chciała być odrzucona. Uśmiechała się, a wydawało się jej, że nawet za bardzo, choć nie robiła tego od dawna. To, co zawsze wpełzało na jej twarz nie było uśmiechem, a marną podróbką ukazania fałszywego szczęścia. Każdy potrafi zmusić mięśnie twarzy, by uniosły kąciki ust w górę. Ale nie da się wywołać blasku szczęścia w oczach ot tak, trzeba to szczęście czuć. I dziwiło ją, że właśnie teraz to czuła. - Uh. - zaśmiała się lekko, ale ten dźwięk był dla niej taki obcy i dziwny, że po krótkiej chwili przestała. - Mnie raczej nie. Chociaż... Może trochę. - znowu to zrobiła, znowu zaśmiała się w ten obcy dla siebie sposób. Hej, jednak potrafisz zdobyć się na śmiech bez kpiny w głosie! Poczuła, że jest jej trochę gorąco, jakby duszno, ale nie zwracała na to uwagi. Miała gdzieś, że na jej porcelanowe policzki wpełzły rumieńce, tak bardzo nie pasujące do jej wyglądu. - Nie, tygrysek nie wie. - uśmiechnęła się jakby zadziornie, reagując jakby zdziwieniem na usłyszaną ksywkę. Dobrze, że nie wypuszczał jej z ramion. Zresztą, i tak by mu na to nie pozwoliła. |
| | | Wiek : 26 lat Zawód : #Mathias Przy sobie : kapsułka cyjanku wszyta w kołnierz, rewolwer, miljon ton heroiny i jakieś podróżne ciuszki Znaki szczególne : #Mathias Obrażenia : #Mathias
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Sob Mar 22, 2014 7:26 am | |
| Miłość samobójstwem, w rzeczy samej, ale czy takim do końca szczęśliwym? Polemizowałabym, ażeby ślepa miłość doprowadziłaby kogoś do czegoś dobrego, zwłaszcza taka, którą postanowi się obdarzyć naczelnego per kryminalistę Kwartału, kretyna, który swym ilorazem odpowiedzialności i roztropności dorównuje złotej rybce. Ale skoro już wisiało nad nimi widmo śmierci i nie zapowiadało się na to, aby cokolwiek się najbliższym czasie zmieniło, mogli pozwolić sobie na chwilę rozpusty, oboje, nawet jeśli nie byli pewni tego, co czują lub nawet nie zdawali sobie sprawy, że jakakolwiek siła zwana dla normalnych obywateli uczuciami, ale ich słowniki nie obejmują tegoż zwrotu, sprawiała, że mogli napawać się swoim towarzystwem, cieszyć nim i w pewien sposób ukoić swoje złamane serduszka przed dniem sądu ostatecznego. Nie oczekiwał nic więcej, nie oczekiwał wyznań, sam nie wiedział, czy byłyby one potrzebne, a zwłaszcza czy szczere, ważne, że była i nie odeszła nagle, ot tak. Bo ludzie często odchodzili, więc można byłoby się tego po nich spodziewać. Znikali bez pożegnań, bez jakiegokolwiek słowa. W pewnej chwili nierozłączni, w drugiej po prostu już ich nie było. Dlatego trzymał ją, jak trofeum, jakby mogła się wyślizgnąć i uciec, jakby właśnie tego się bał, jakby znów bał się utracić coś, co mogłoby dać mu szczęście, chwilowe, ale prawdziwe. Spodziewał się, że to w końcu zniknie, ale póki co mogło trwać, bo nic nie trwa wiecznie, ale jeśli świat jest na tyle łaskawy, aby obdarować choć odrobiną rozkoszy, to należy z tego korzystać. Białe ściany rosły w około, jasne białe ściany, jasna blada cera. Nie patrzył już w sufit, nie szukał odpowiedzi poza źródłem, a spróbował spojrzeć w jego głąb, starał się pochwycić wzrok, wsiąknąć w niego, uspokoić się spojrzeniem ciemnych nieodgadnionych oczu. Jasna brzoskwiniowa cera, ciemne głębokie oczy i oblane rumieńcem policzki. Doszukiwał się prawdy, odpowiedzi na dręczące go pytania, których treści sam nie znał. Odczuwał dyskomfort, nieznany, znajdujący się głęboko, skryty pod pasmem plątaniny nieskładnych pragnień, w których wsiąknięcie groziło utratą zmysłów. Zbyt przytłaczające, zbyt prawdziwe wspomnienia i marzenia zepsutego dziecka. Nie chciał do tego wracać, ale chciał poznać przyczynę, niestety ta nie chciała pozostać odgadniona, najwyraźniej. Zdawało mu się zresztą, że posiadał już to, czego potrzebował, choć to banalne stwierdzenie, wręcz niedorzeczne i gdyby miał czas, aby się nad nim zastanowić, natknąłby się na niebezpieczny fakt, o nim samym, fakt o kobiecie, która sprawiała, że na moment zapominał o świecie poza, jakkolwiek to zabrzmi, łazienką. Miejsce zanadto romantyczne, tak działa na ludzi, zapewne, więc kiedy już dojdziemy do sedna całej sprawy, zauważymy, że le Brun lubi zganiać winę na przedmioty lub biedne ludzkie istoty, które znajdowały się w pobliżu, podczas gdy on popełniał kolejny z największych błędów swojego życia. Teoretycznie Rose była tylko niewinną dziewczyną, ale po przemyśleniu zapewne stanie w ciemnym i ponurym, owianym zapachem róż świetle kusicielki. Nie oszukujmy się, to nie koniec przygody, a kolejny stopień w drodze do poznania samego siebie. Tym razem pan doktor przeprowadzał badania na swojej ulubionej pacjentce, szukał odpowiedzi na pytania o samym sobie w jej słowach, gestach i oczach, które, jak kiedyś ktoś zwykł mu powtarzać, są odzwierciedleniem duszy człowieka. O ile ktokolwiek mógłby poszczycić się jej posiadaniem, doprawdy, o ile tacy degeneracji jak oni nie zostali na wstępie przy wejściu do bram swojego nieudolnego życia pozbawieni tej szansy – własnego rozumu, samodzielnych wyborów. Czasem zdawałoby się, że jakiekolwiek decyzje podejmował, one prowadziły donikąd lub prosto mówiąc – do aresztu lub więzienia, które, owszem, nawet lubił, a może po prostu zdążył się przyzwyczaić, ale nadal nie potrafił zrozumieć, dlaczego wszystko sprowadza się do porażek. Równie chętnie wróciłby tam z powrotem, ale już jako Naczelnik lub główny egzekutor głupoty, zabijałby ją na potęgę. Bo na świecie nie przeżywają odważni głupcy, a skromni donosiciele. Jego przypadek odbiega od tych dwóch rubryk, znajdował się daleko poza nimi, aby nie powiedzieć, że po środku. On narażał się ze świadomością, że umrze, zawsze gotowy, pozbawiony hamulców i skrupułów, tak jak teraz, rozgoryczony na świat, za lęki, które przeżywał, za śmierci, które oglądał, za serca, które musiał łamać i łzy, które udało mu się wylać jako dziecko. -Myślę, że każdy ostatni rozdział trzeba ukoronować, zostaniesz moją królową? – urwał na moment, oddech jakby się przyspieszył, ale to tylko serce, które łomotało, jakby chciało się wyrwać w miękki i rozkoszne objęcia Rose - …a potem będziemy żyli długo i szczęśliwie, obiecuję. Przymknął oczy, jakby uspokojony, nadal oddychając gorącym powietrzem w szyję dziewczyny, pochylony, opierając ją na sobie, czuł pod plecami zimną ścianę, równie zimną jak kilkanaście minut temu. -Kochajmy się. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Nie Mar 23, 2014 9:46 pm | |
| Rose miała pokraczną wizję szczęścia, spaczoną przez miliony niepowodzeń i porażek, które niczym fatum towarzyszyły jej przez całe życie. Dla niej wszystko, co nie sprawiało bólu, nie powodowało wyrzutów sumienia i nie prowadziło do kolejnej życiowej wpadki, było radosne. Potrafiła cieszyć się z małych rzeczy, ale prawdę mówiąc, rzadko udawało jej się je dostrzegać. Była zbyt zainteresowana sobą, paradoksalnie za bardzo zaciekawiona szukaniem szczęścia, kiedy często, choć w małej dawce, miała je pod nosem. Zbyt dużo wymagała od siebie i od innych, choć z pozorów tak naprawdę nic ją nie obchodziło. Dużo razy powtarzała, że nienawidzi ludzi, toteż ma ich w dupie. No i fakt, przeszkadzali jej, co czyniło ją cholerną hipokrytką, ale jej opinia interesowała ją najbardziej. Nie znosiła, kiedy mówili jej, co ma robić, bo chuj ją obchodziły ich wskazówki dotyczące jej prywatnego życia. Mieli własne sprawy, nie musieli wtykać nosa w jej świat, pakować się tam ze swoimi brudnymi buciorami. Ale ich opinia się liczyła, nie chciała być w czyichś oczach przegrańcem. Smutne, że okłamywała samą siebie, że żyła w stworzonej przez siebie obłudzie. Ale może tylko dzięki temu jakoś się trzymała i nie stała się maszyną pozbawioną pozytywnych uczuć, która tylko czeka na potknięcie swojego wroga, by następnie dobić go i pokazać, co zrobił, dobitnie wytykając go palcem. Gdzieś w głębi jej duszy tlił się promień empatii, która odzywała się czasem, pokazując, że Rose mimo wszystko jest człowiekiem. Bardzo samotnym człowiekiem. Chciałaby kiedyś założyć rodzinę, mieć męża, dzieci, własny dom z tym jebanym ogródkiem i huśtawką pośrodku, ale świadomość, że nigdy tego nie dostanie, doprowadzała ją do cichego, wewnętrznego szaleństwa. Ona również patrzyła w jego oczy, jakby chciała doszukać się czegoś więcej. Jak demon, który pragnie wyrwać wszystkie najdrobniejsze z twojej duszy. Ale nie miała złych zamiarów, to był odruch. Jej przenikliwe, lecz tym razem również ufne spojrzenie było skierowane na chłopaka, bo nie chciała, żeby ominął ją jakikolwiek, nawet najmniejszy szczegół. Rzadko kiedy patrzyła na kogoś z ufnością, zazwyczaj patrzyła podejrzliwie na każdego, jakby wszyscy pragnęli ją zaatakować lub wykiwać. Często patrzyła tak nawet na swoje odbicie w lustrze, jakby miała sama sobie zrobić krzywdę. Nie mentalną, ale fizyczną. Ale widok jej własnej krwi nie uspokajał jej zszarganych nerwów, nie potrafiła się skrzywdzić. Nie miała oporów, by robić to innym, jednak bała się zrobić coś sobie. Była pieprzoną egoistką, która nawet nie zauważała, że lubi tylko siebie. Ale na pewno jest jakaś osoba na tym świecie, która ją oświeci, powie, żeby się w końcu obudziła i zauważyła, że nie jest księżniczką i nie dostanie tego, czego chce. Tylko ile można było na tę osobę czekać. - Nie wiem, czy powierzanie jakiejkolwiek władzy w moje ręce to dobry pomysł. Jednak długie i szczęśliwe życie wydaje się być kuszącą propozycją. - powiedziała zadziornym tonem, jakby wracała jej ta arogancka pewność siebie, pewność w swoją wygraną. Ale to była ułuda, w głębi świadomości wiedziała, że jest na przegranej pozycji i sama się z niej nie poddźwignie. Przy czym nie zbierało się na to, by ktoś jej w tym pomógł. Jego słowa, brzmiące jak dobrze znajomy jej uszom rozkaz, uderzyły w nią niczym gwałtowna fala, która zatopiła całą jej dotychczasową pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa. Tym razem nie ona rozdrapała rany swojej przeszłości, co było znaczącą odmianą, jednak stało się to, nagle i bez uprzedzenia. Odsunęła się od chłopaka na tyle, by maksymalnie poluźnić ich uścisk, ale z niego nie wyszła. Jej usta jakby zadrżały, wyglądało na to, że chciała coś powiedzieć, jednak nie była zdolna. Na jej twarz wpełzł cień strachu, cała trauma przeszłości wymalowała się w jej oczach jak pełen grozy obraz. Rumieńce zniknęły, jej skóra była blada jak otaczające ich ściany. Odruchowo zacisnęła nogi, a jej dłonie zadrżały, delikatnie zsuwając się po ramionach chłopaka. Była w wybitnym szoku i starała się to usilnie ukryć. - ...Naprawdę? - zapytała, kiedy w końcu udało jej się przecisnąć słowa przez gardło, lecz nie dało jej się ukryć drżenia głosu. Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, patrzyła gdzieś obok, nie będąc pewna co zrobić. Nie wiedziała, jak pokonać demony przeszłości. |
| | | Wiek : 26 lat Zawód : #Mathias Przy sobie : kapsułka cyjanku wszyta w kołnierz, rewolwer, miljon ton heroiny i jakieś podróżne ciuszki Znaki szczególne : #Mathias Obrażenia : #Mathias
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Czw Mar 27, 2014 8:45 am | |
| Długie i szczęśliwe życie. Przepraszam, istnieje takie? W jego ustach nie brzmiało to aż tak banalnie i naiwnie, kiedy jednak usłyszał ją, miał ochotę parsknąć śmiechem. Nie wierzył w prawdziwość własnej obietnicy, ale to im chyba pozostało, złudna nadzieja lepszej przyszłości, piękniejszej i prostszej, jakakolwiek istnieje po śmierci. A jeśli potem nie ma nic, czarna dziura i pustka, nie będą już pamiętać więc żadna strata. Nic ich nie ominie, nie przegapią końca świata, bo ów nadejdzie dlań właśnie tego pięknego dnia, kiedy, jaką le Brun miał nadzieję, będzie w miarę słonecznie i ciepło, liczył na to, że nie zmarznie na chłodzie, bo zapewne nie uznają za stosowne odziać w ich w jakieś cieplejsze ciuchy, jeśli okaże się, że na dworze mróz i chłód. Co prawda to najmniejszy z jego obecnych problemów, ale chyba wolał się skupić na nim, bo wówczas zapominał, w jakiej beznadziejnej sytuacji się znajduje. Życie to nie bajka, życie to podróż, a po drodze mija się zakręty, wspina na strome lub mniej strome pagórki, stawia się ciężkie ostatnie kroki na wysokich schodach prowadzących na sam szczyt w nadziei, że po drugiej stronie mordęgi znajduje się nagroda, że wysiłek zostanie nagrodzony. A to wszystko gówno prawda. To wszystko. To całe szczęście, ta cała wieczność. Ludzie przemijają, ich sukcesy bledną, życia się kończą, chwała zawsze przemija z czasem, wystarczy jedynie poczekać na silniejszy podmuch wiatry, nowe idee, nowe twarze i wyczyny. Nie chciał sobie odebrać jednak ostatniej rzeczy, na którą mógł teraz liczyć – wyobraźnię, której matka natura niestety mu okrutnie poskąpiła, dlatego w tymże momencie, gdy powinien karmić się nadzieją, topił się w żałości i bezradności, bo tylko tyle potrafił z siebie wykrzesać, tylko tyle dać w zamian. Nic więcej. Odsunęła się. Zauważył. Jak mógłby nie zauważyć, skoro teraz i tutaj istniała tylko ona? Ostatnia barierka, o którą mógł się utrzymać, aby nie spać, kobieta, której uśmiech chwiał widzieć jako ostatni. To wszystko, ta cała aranżacja, dziwaczna magia oraz czar, którym się wzajemnie owinęli, nagle prysł. Coś się zepsuło, bańka mydlana pękła rozpryskując marzenia, tak dziecinne, tak przelotne, ale mimo to przez tamtą chwilę prawdziwe. Pragnienia, których w dalszym ciągu nie potrafił się wyzbyć i towarzyszący im widok ciemnych oczu, nagle roześmianych, zaraz speszonych, z reguły twardych i nieustępliwych, ale dziś wyjątkowo uległych, jakby bariera zniknęła, mur opadł, na tę krótką złotą chwilę, z której chciał czerpać niczym wodę ze studni na środku pustyni. Szczęście? Nie potrafił tego nazwać szczęściem, wątpił, aby cokolwiek w obecnej sytuacji zasługiwało na ów miano, ale jeśli miałby wybór, jeśli jego umysł przyswoiłby tak trudne i obce słowo do swego dziwacznego i wyzbytego z czegoś tak złudnego jak nadzieja słownika. Nie chciał się przyznawać nawet przed samym sobą, że zabolało, że tamta chwila miała wrócić, chciał tego, pragnął wręcz, jego usta już formowały się w krótki i ostry, łapczywy rozkaz „Wróć!”, ale pozwolił, aby odeszła, na tą krótką chwilę, ale w końcu przytulić ją mocno do siebie, przytulić tak, aby nie mogła uciec, zamknąć w szczelnym uścisku, uniemożliwić jakąkolwiek ucieczkę. Zanurzył twarz ponownie w jej wilgotnych włosach. -Nie, chujkurwamać, na niby – jego głos był spokojny, wręcz wyciszony, jakby bał się odezwać głośniej. Nie wiedział dokładnie, czego tak naprawdę chciał. Dziwacznego dowodu? Chwili rozkoszy, której mógłby się oddać, podzielić? Pytanie, na które nie potrafił odpowiedzieć, odstawił na bok, pozostawiając przed sobą jedynie ten prosty i rozrysowany cel, jasny i klarowny rozkaz, a jednocześnie prośbę, prośbę, na którą chciał usłyszeć „tak”. Kilka bodźców, przyjemnych czy nie, to miał być koniec, koniec trzeba jakoś uczcić, koniec, który chciał nazwać „Rose”, koniec, który miał oznaczać jedynie ją, to wszystko, co się wydarzy, wydarzyło musi pozostać podsumowane. Nie byłoby błędem, gdyby wspomniał, że to dla niego zaszczyt, nie byłoby błędem, gdyby przyznał się do tego przed sobą, ale on potrafił jedynie brać, wymagać, on nie proponował, on rozkazywał, nie sugerował, nie bawił się w podchody, to było proste, w pewien sposób z sensem, jakby z głębokim przekazem, który chciał postawić obok zakończenia, finalnego końca. To jedno proste słowo, słowo, które mógłby wypowiedzieć tego wieczoru, ranka, południa jeszcze miliony razy, które chciał słyszeć przez kolejne dni lub godziny, kiedy położy się spać lub kiedy wstanie, kiedy wejdzie na podest, zamknie oczy, a potem je otworzy, spojrzy w ciemne czarne oczy, lufy wymierzone prosto w niego i pomyśli, usłyszy to imię. Nie Katy, nie Sonea, nie Frobisher, nie Frans, nie Lenny, tylko Rose. Imię kobiety, którą ledwo znał, ale stanowiła istotę tych kilku ostatnich dni, sprawiała, że stawały się one spójne. Rose, Rose, Rose, proszę. Nie prosił, rozkazywał, brał, żądał. Jego dłonie wypuściły kobietę z żelaznych objęć. Materiał był miękki, na swój sposób przyjemny, ale wciąż wzbudzał uczucie niepokoju. Zapięcie było proste, nie musiałby się z nim męczyć, proste i jasne w obsłudze, jakby czekało tylko czekało na ten moment. On jednak puścił je, zostawił, dotknął ramion, nie patrzył już w oczy. Nigdy nie patrzył w oczy, rzadko się uśmiechał, rzadko śmiał. Zsunął ramiączko, najpierw jedno, potem drugie, aby po chwili ponownie je założyć. -Rose? Chciał usłyszeć „tak”. Rose, Rose, Rose, proszę. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Czw Mar 27, 2014 10:02 pm | |
| Szczęśliwe życie nie istniało, wszystko, co powiedziała było jednym wielkim absurdem. Sama nie wiedziała, co postrzega za szczęście, nie zastanawiała się, co faktycznie może przynieść jej uczucie radości, wewnętrznego spełnienia, wrażenia, że ma wszystko i nie potrzebuje już niczego. Ale to chyba było niemożliwe, taka była natura człowieka - pragnął coraz więcej i więcej. Każdy gdy dostanie palec, chce brać całą rękę. To było przeszkodą, która odgradzała nas od szczęścia. Nie mogliśmy cieszyć się z tego co mamy. To takie proste, a zarazem nie do rozwiązania. I nie dosięgną tego, nawet jeżeli ich życie wkrótce dobiegnie końca. Nie będzie żadnego stanu uniesienia, nie będzie niczego oprócz "zróbmy to ostatni raz". Potem będzie tylko pustka, a gdyby wierzyć innym, drugie, lepsze życie. Bo Bóg każdemu wybacza, prawda? Może się spotkają po drugiej stronie i tam odnajdą coś, co teraz dla nich jest nieosiągalną abstrakcją, głupstwem przyodzianym w piękne, lecz zarazem złudne słowa. Ale utopijna wizja życia po życiu nie podnosiła Rose na duchu - wręcz przeciwnie, utwierdzała ją, jaka jej obecna egzystencja jest żałosna. Nic nie może wiecznie trwać, a to, co przysłał nam los, będzie powodem do naszej zapłaty. Ludzie są tylko mizernymi istotami, które idiotycznie wyobrażają sobie, że są najważniejsze i najmądrzejsze. Żałosne, że każdy bez wyjątku jest tak bardzo ślepy na swoje własne grzechy. Nie potrafiła. Po prostu, miała ochotę osunąć się na kolana i rozpłakać jak mała dziewczynka, która tkwiła w niej odkąd zdecydowała o jej odejściu. Usilnie próbowała się od niej odciąć, tak bardzo chciała pozbyć się tego swojego naiwnego i wystraszonego ja. Jednak rany przeszłości skutecznie jej to utrudniały, jedynie pozwalając na parę chwil je stłumić. Nie rozumiała czego tak się bała, przecież nikt jej do tego nie zmusza. Może powiedzieć nie, ale nic nie potrafiło jej przejść przez gardło. Niczego się tak nie bała. Dłonie jej się trzęsły, zacisnęła zęby, żeby nimi nie stukać. Całe życie biegło jej przed oczami, obrazy klatkami sunęły w jej umyśle, a ona usilnie starała się powstrzymać łzy. Przekonywała się, że jest silną kobietą, a raczej dzielną dziewczynką o wyglądzie kobiety, która da sobie radę z taką głupotą. Ale to nie była głupota, a on anie była tym samym dzieckiem z przeszłości. Nie walczyła z jego nagłym uściskiem, nawet poczuła ulgę, że nie oglądał jak po jej twarzy mkną tysiące uczuć, tak zbieżnych i różnych od siebie. Nie zareagowała na jego słowa, udała, że ich nie słyszała, pozwalając tej chwili jak najdłużej trwać, starając się odwlec moment jej odpowiedzi jak najdalej. Bała się, okropnie się bała. Świat jest okropny. Kiedy wypuścił ją z uścisku jakoś opanowała drżenie ciała i nawet odważyła się na niego spojrzeć. Jej wzrok nie wyrażał niczego, niczym ciemna pustka pozbawiona uczuć. Bez blasku, bez łez, bez niczego. Po prostu tam stała i czekała, jakby na śmierć, która i tak niedługo nadejdzie. Kiedy poczuła, że zsuwa z ramion jej sukienkę odwróciła wzrok, ale tylko na chwilę, tylko po to by westchnąć i unieść głowę do góry. Rose, nie będziesz teraz przecież płakać. Ale Mathias przestał. - W porządku. - powiedziała nadal drżącym głosem, ale już jakby mniej. Uspokoiła się, choć ciężko i nierytmicznie wciągała powietrze nosem. Było dobrze. A przynajmniej tak jej się wydawało. - Nie krępuj się. - dodała, po czym uśmiechnęła się krzywo, blado. W sposób w jaki człowiek uśmiecha się przez łzy. Ale z jej oczu nie płynęły łzy. |
| | | Wiek : 26 lat Zawód : #Mathias Przy sobie : kapsułka cyjanku wszyta w kołnierz, rewolwer, miljon ton heroiny i jakieś podróżne ciuszki Znaki szczególne : #Mathias Obrażenia : #Mathias
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Sob Mar 29, 2014 3:38 pm | |
| Miał ochotę, chyba większą niż na seks (toż to jakaś niestworzona nowość!), aby na jej ustach ponownie zakwitł ten sam uśmiech, oczy nabrały sensu, który nazywał do tej pory euforią, ale w jego wyzutej ze wszelakich podobnych i prostych niczym drut, zbyt bezpośrednich epitetów pojawiło się określenie tak naiwne, że na samą myśl, że jego przebłysk mógłby choć na chwilę zagościć w umyśle przyprawiał o drgawki, swojego rodzaju mdłości. To było równie ulotne uczucie, żyjące chwilą, w odróżnieniu od swego zaprzeczenia, które potrafiło dręczyć czasem godzinami, dniami, miesiącami czy dłużącymi się w nieskończoność latami. Było wręcz obecne w życiu, naturalny pojawiający się od czasu do czasu gość, który lubił pozostać w ciepłym i milutkim mieszkaniu dłużej, niż wypada. Smutek i żal to nieodłączna część egzystencji przypięta na stałe do ponad połowy opisanych w życiorysie przeżyć, to coś tak oczywistego i codziennego, że z czasem, gdy się nie nasila, przestajemy zauważać jej oddziaływanie. Ale często daje o sobie znać, pojawia się w postaci pojedynczych osobowości, czasem okrutnych, innym razem po prostu zapamiętanych przez wspomnienia, które człowiek woli jednak wyprzeć z pamięci, bo nękają, brudzą umysł milionami przekleństw i zniekształcają myśli, obdarte ze wstydu, wówczas proste, odsłonięte. Smutek i żal, żal i smutek. Zawsze ukryte w podświadomości, bo żadna z chwil nie jest od nich wolna, nawet jeśli wydaje się, że góruje szczęście. O nie, słowo zakazane, nieprawdziwe. To nie szczęście, to euforia, chwilowe uniesienie, nic stałego, nic, co się powtarza, dlatego jest takie wyjątkowe, bo jednorazowe, bo wyjątkowe, niepowtarzalne. To nie kwestia tego, że jutro, pojutrze czy popojutrze umrze, to kwestia istoty uczucia, które przypisane dla każdej kolejnej chwili jest inne. Nie chciał tego kończyć, był zbyt samolubny, aby przerwać coś, co wprawiało go w tak anielski nastrój, co sprawiało, że przez chwilę czuł się dobrze, czuł się inaczej. Nie potrafił tego nazwać, ale żył. Nie tylko dlatego, że bolały go mięśnie czy obite od ciężkiej pięści Strażnika twarz i brzuch, nie dlatego, że bał się, naprawdę się bał i był to strach tak prawdziwy i namacalny, ale nie dotyczył jego samego, o dziwo. Któż by śmiał oskarżyć tego chłopca o troskę skierowaną w cudzym kierunku, o troskę, która nie obejmowała jego bezczelnej i jakże samolubnej osoby. Kilka tygodni temu byłby zapewne uszczęśliwiony, gdyby władował sobie kolejną działkę, zły, że dostawa towaru się spóźnia i przerażony, kiedy nie dochodziła wcale, a jemu zaczęło brakować heroiny lub pieniędzy. To było tak kłamliwe, choć te chwile były piękne, długie niekończące się godziny błogości, ale pozbawione tego, co mógł odczuwać teraz, co mógł wziąć, co pragnął zabrać ze sobą do grobu. Gdzieś pomiędzy przemyśleniami na temat białych ścian, które wprawiały go w nastrój gorszy niż pionowe bruzdy na suficie, zakrwawione, ciemne, bo taka była cela: ciemna i ponura, gdzieś pomiędzy tym wszystkim znajdowała się Katy, Katy i drżąca ze strachu Rose, Katy, Rose i w dalekiej przeszłości, jakby zamglonej także Sonea. Przez moment miał wrażenie, że płacze. Naszła go chęć, aby pochwycić ten drobny podbródek, spojrzeć głęboko w oczy i wykrzyknąć prosto w tę kłamliwą twarz, aby powiedziała to, co myśli, co czuje i czego chce, a nie podążała ślepo za tym, co jej dyktuje. Ale wpatrywał się w nią jedynie nadal zsuwając i nakładając ramiączka na te szczupłe i blade ramiona. Szczupłe, dziwacznie szczupłe, jakby słabe i wątłe, ale jego doszlifowane oko dostrzegło zarysy mięśni, którymi mógłby się zachwycać, podziwiać jej powab, grację i to, jak filigranowa była ów kobieta. Mógłby ją rozebrać, tu i teraz, zerwać ubranie i w pustym a zarazem gorącym pożądaniu oddać się temu, czego w pewien sposób pragnął, ale jednocześnie nie wymagał, nie żądał, chciał, aby to pragnienie zostało odwzajemnione, ale otrzymał jedynie strach, dziwny i nienaturalny, a szczęście umknęło, ot tak, bo kiedy spojrzał w jej oczy, aby zobaczyć uśmiech, nie potrafił wyzbyć się rozczarowania. Samym sobą, propozycjami, których nie przemyślał, uczuć, których nie potrafił odeprzeć, bo były zbyt silne – zwłaszcza gorycz, nie odstępowała go ani na krok, bo oto znowu miał wrażenie, że coś zrobił źle, powiedział nie tak, jak powinien. Mimo to nadal tu byli, a ona się zgodziła, mógł wziąć to, o co poprosił, mógł, ale chęć, aby poruszyć się, aby zaspokoić zmysły, oddać się nowym doznaniom, uciekła równie szybko, co się pojawiła. Pozwolił sobie jedynie na to, aby uśmiechnąć się, pochylić i pocałować ją w usta, ale krótko, ledwie musnąć. Tylko na chwilę. Niech ten pocałunek będzie ukoronowaniem, końcem. Nie potrzebował niczego innego. Była tu, pozwoliła, aby ją obejmował. Obca, całkiem obca, bo znał ją dopiero kilka dni, ale już miał wrażenie, jakby ich pobyt w więzieniu trwał miesiące, ale nadal wiedział o niej mało, ledwie co. Mimo to uwielbiał, pragnął, kochał. -Powinienem, bo oto stoi przede mną anioł – urwał odgarniając z twarzy jeden z wilgotnych kosmyków – Po ślubie, zrobimy to… po ślubie. Przepraszam. Na moment, jakby głos mu się załamał, dlatego już nic nie powiedział, po prostu pochylił się i oparł czołem o jej czoło. Po ślubie wszystko się rozwiąże. Ty i ja na kobiercu u wrót samego diabła. Przyjmie nas z rozkoszą. Dwa miejsca po jego prawicy już przygotowane.
|
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Pon Mar 31, 2014 10:36 am | |
| Rzadko się uśmiechała. Nie miała do tego powodów, ani chęci. Zresztą do tej pory każdy miał gdzieś, czy Rose się uśmiecha czy nie, w końcu i tak na nią nikt nigdzie nie czekał. Kiedy wracała do domu, nie było nikogo, oprócz pustki, głuchej ciszy i czterech ścian, które, chociaż trochę obdarte i przybrudzone, były o wiele przyjemniejsze i przytulniejsze niż te, które otaczały ją teraz, nie czekał na nią nikt. Więc z czystym sercem można było stwierdzić, że szczery uśmiech był jak unikat, a jego zobaczenie było obrazem, który powinno zachować się w pamięci jak najdłużej, bo wątpliwe jest ujrzenie go ponownie. Mimo, że miała uroczy uśmiech, chociaż mogła nim roztaczać szczęście w sercu nawet najgorszego człowieka, nie obchodziło ją to, toteż nadal chowała uczucia malujące się na jej twarzy pod kamienną maską. A ona z kolei budowała jej opinię bezwzględnej kobiety, u której nie można liczyć na łaskę i pozytywne uczucia. To ją bolało, przynajmniej na początku, teraz było jej z tego powodu bardzo wszystko jedno. Stawała się taka, jak mówili ludzie. Jeżeli dużo razy powtarzasz jakieś kłamstwo, w końcu stanie się tak znajome dla uszu, że wszyscy w nie uwierzą. Nikt nie zakwestionuje jego nieprawdziwości, a jeżeli to zrobi, zostanie wyśmiany przez innych, ślepo wierzących w to jak w doktryny wiary. Nieważne, co było kiedyś źródłem, nieważne jakie są prawdziwe fakty, liczy się tu i teraz, liczy się to, co powie sąsiadka z okna, doskonale sprawdzająca się w roli monitoringu osiedlowego. Plotki były, są i będą, i nawet najszczersza prawda z nimi nie wygra. Ludzie nie uwierzą, nawet jeżeli szczerość uderzy ich po mordzie. I może mówienie o szczęściu w tym świecie było absurdem, może nie było w tym sensu, ale Rose i tak to robiła, nawet jeżeli z niego się jedynie naśmiewała. Gadała o tym, bo chciała je w końcu zobaczyć. Doświadczyć czegoś, co wszyscy tak chwalą, ale jej nigdy nie dotknęło. Każdy wie, jak jest głupio, kiedy dzieciaki z twojej klasy gadają o nowościach, zabawkach, aktorach, czymkolwiek o czym nie masz pojęcia. Czujesz się wtedy wyobcowany, gorszy. Choć inni informują cię o tym, mówią jakie jest fajne, to nie to samo. Nic z tego nie będzie, dopóki sam tego nie doświadczysz. Dlatego Garroway pragnęła tych cudów, o których wszyscy tak nieprzytomnie mówią, ale jej były obce i absurdalne. Wszystko brzmiało fajnie, ale wydawało się głupie i nierealne. Spokojne życie? Bezpieczeństwo? Brak zmartwień o przyszłość, o jutro? Niemożliwe, takiego czegoś nie ma. Nie teraz. Jak mogła chwytać dzień, skoro nawet nie wiedziała za co złapać? Głupie. I niedorzeczne. Płakała. Może nie płynęły łzy, ale ta mała dziewczynka wewnątrz jej łkała, jakby błagała o litość, pragnęła zrozumienia, że chce powiedzieć wiele, ale żadne ze słów nie przechodzi jej przez gardło. Krzyczała, żeby chociaż on to zauważył, żeby pozbierał kawałki jej roztrzaskanego serca i poskładał je, by wszystko mogło być choć przez chwilę w porządku. Nie wiedziała, czy pragnie zbyt wiele, czy może w ogóle go o to prosić, ale błagała, by to zrobić. I jedynie w tych ciemnych oczach można było dostrzec cień walki, która toczy się wewnątrz niej, gdzieś daleko w jej świadomości. Ale oczy zawsze można było zamknąć, blokując nawet tę ostatnią deskę ratunku. Normalnie powiedziałaby, żeby się zdecydował, czy zdejmuje tę sukienkę, czy dalej ma zamiar bawić się ramiączkami, rzuciłaby, żeby jej nie wkurwiał i zrobił, co ma zrobić. Dorzuciłaby swoje cyniczne pięć groszy, obsypując wszystko garstką sarkazmu i pogardy, prychając przy tym jak typowa, obrażona na faceta kobieta, dla której naprawdę nic nie znaczy nadchodzące zbliżenie. Ale teraz cały ostry charakterek zniknął, przepadł, a w jego miejsce pojawiła się pustka, która balansowała na granicy rozpaczy. Ledwo udawało jej się opanować drżenie ciała, zaciskała wargi i wpatrywała się szeroko otwartymi oczyma w sufit, by powstrzymać płacz. Była rozczarowana, ale nie nim, w końcu miał odwagę powiedzieć, czego chce. Cholernie zazdrościła mu takiej prozaicznej odwagi, której teraz jej brakowało, choć przydałaby się. Była zawiedziona, że nie potrafi zapomnieć o czymś, co było i nigdy nie wróci, denerwowała się, że żyje przeszłością, która minęła i nie będzie jej towarzyszyć nigdy więcej. Miała sobie za złe tę słabość, chętnie uderzyłaby się po twarzy, by się otrząsnąć i ukarać, ale dłonie za bardzo jej się trzęsły. Musiała trzymać się Mathiasa, by nie upaść, nie zsunąć się powoli na podłogę i już z niej się nie podnieść, wcześniej nie wylewając morza łez, które i tak niczego nie zmienią. Zgodziła się, bo myślała, że w końcu się przełamie i zobaczy, że z osobą, którą darzysz uczuciem nie jest tak strasznie, a nawet przyjemnie. Nigdy nie kochała się z nikim z miłości, nawet jeżeli byli przystojni, nawet jeśli były ładne. Chociaż byli i uroczy i zabawni, chociaż były interesujące i takie podobne do niej, nie wiedziała, co to znaczy kochać. Chciała miłości, ale jej świadomość przywoływała obrazy z przeszłości, budzące w niej lęk i chęć ucieczki. To było jednak trudniejsze niż myślała. Poczuła pocałunek, taki spokojny i delikatny, że mogłoby go nawet nie być, ale bez niego byłoby jeszcze gorzej. Chciała się uśmiechnąć, ale jedyne co zrobiła, to tylko roztrzęsła się bardziej. Mocniej zacisnęła ręce na jego ramionach, bo teraz tylko on mógł stanowić dla niej podporę. A po jego słowach coś drgnęło. Lub raczej runęło. W końcu jej uczucia wygrały z rozsądkiem i przesadnym przekonaniem, że nie powinna pokazywać swoich słabości. Dotarło do niej, że nie musi być całe życie idealna, niczym postać z bajki, której nie da się pokonać. Gwałtownie nabrała powietrza, jakby się nim zachłysnęła i objęła ramionami jego szyję, chowając głowę gdzieś obok niej. Łkała cicho, jednak po chwili jej bezradny szloch wypełnił całe pomieszczenie. Miała dosyć. Bała się, czuła się okropnie, bo na pewno wyglądała głupio. Chciała się rozpaść i zniknąć, by nie musieć tego przeżywać nigdy więcej. Chciała zapomnieć. Niech wszystko odejdzie w niepamięć. To ja przepraszam. |
| | | Wiek : 26 lat Zawód : #Mathias Przy sobie : kapsułka cyjanku wszyta w kołnierz, rewolwer, miljon ton heroiny i jakieś podróżne ciuszki Znaki szczególne : #Mathias Obrażenia : #Mathias
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Pon Kwi 07, 2014 1:59 am | |
| Mógłby tak umrzeć, w objęciu białych i chłodnych ścian, nie lubił ciepła, nie lubił lata, nienawidził kryjówek czekających na jego naiwną decyzją na każdym kolejnym kroku, nienawidził nagle miłych dla oka, jak zaczarowanych budynków, zawsze ponurych, zrujnowanych i strasznych, a przede wszystkim szczupłych i wysokich, trupich i zimnych, szkieletów dawnej świetności panem, nagle mieniących się, bo światło, bo słońce, bo w końcu odważyło się wychylić zza chmur, dotąd tchórzliwe. Ludzie wychodzili na ulice, rozkładali się na chodnikach, jakby próbowali w nie wsiąknąć, przytulali się do rozgrzanego betonu, wątli i pozbawieni życia, bladzi, z twarzami skierowanymi w stronę światła, które chłonęli. Zawsze zastanawiało go, dlaczego nie chowają się w cieniu, nie uciekają od palącymi skórę promieniami, nie starali się schwycić choć odrobiny chłodu, nie starali się przeżyć. Być może uważali siebie za rośliny, być może głód i nadzieja wypaliły tak szeroką i głęboką dziurę w ich umyśle, że poczęli postrzegać świat w zakrzywieniu, a siebie identyfikować z chłonącymi, żywiącymi się promieniami organizmami. Nieważne, nie obchodziło go to, nie lubił światła, nie lubił ciepła, nie lubił ocierać się o spocone ramiona przechodniów, nie lubił ich spojrzeń, wygłodniałych, nie lubił twarzy, często nieco zarumienionych, ale tylko przez słońce, bo gdyby nie ono, nadal pozostaliby białymi trupimy cieniami błąkającymi się po ulicy, leżącymi rzędem pod ścianą w oczekiwaniu na śmierć lub ukrywającymi się we własnym kącie szczurami. Dlatego światło go raziło, dlatego lubił chłód, z dala od świata, dlatego fascynowała go ciemność, w której lubił się skryć, czekać, zamknąć oczy i zobaczyć rzeczy, których nie widział nigdy nikt inny i nie otwierać ich, dopóki nie będzie to konieczne, bo świat wewnątrz był piękniejszy niż ten prawdziwy, na zewnątrz. Bo jego świat był piękny, a ten, do którego brutalnie go wrzucono – nie. Białe ściany były w pewien sposób pięknymi ścianami, ale monotonnymi, przyprawiającymi o ciarki, ale mimo to chłodnymi, nadal, mimo to przyjemnymi dla jego łaknącej jednostajności duszy. Nie chciał nic poza tym, mógłby przyglądać się tej pustce wieczność, gdyby miał pod ręką pewien magiczny środek, który pozwoliłby mu uwierzyć, ułatwiłby to, że ta pustka, ta biała przestrzeń jest prawdziwa. Teraz ta biel była tylko ścianą, przyjemną a jednocześnie irytującą, bo podświadomie odczuwał, że nie polubi tego odcieniu bieli, nie polubi tej gładkiej powierzchni, zimnej i przyjemnej, ale prawdziwej. Wszystkie bodźce wolał skupić na innym źródle. Źródle przyjemności, nieopisanej rozkoszy, nie cielesnej, a wyrytej w rozstrojonej podświadomości. Myśli, pogubione, poplątane, często niewłaściwe, ale niestety, uświadamiające go w głupocie, w niewiedzy i bezbronności, jakimi dysponował. I nic poza tym. Coś w tym było, w tym jednym magicznym słowie, które dawno zostało wykreślone z jego słownika, przytaczane jedynie wówczas, jeśli miał ochotę wspomnieć o tym w sposób pogardliwy, prześmiewczy. Nie czuł się jednak jak dziecko, które poznaje nowe horyzonty, nie czuł się jednak jak dziecko, które otrzymuje upragnionego lizaka, (a żeby takiego z marihuaną!) czuł się jak chłopiec, który siedzi nad pucharem pełnym lodów i zastanawia się, czy to kolejna halucynacja czy coś prawdziwego, namacalnego. Ale strach sprawdzić, prawda? Jeśli już tutaj była i trzymał ją w ramionach, to chciał wierzyć, że nie zniknie, dopóki to się nie stanie, choć potem także wmawiałby sobie, że ta pustka jest kolejną z iluzji, a nie ponurą rzeczywistością. Nigdy sobie wiele nie obiecywał, nigdy o nic nie prosił, bo odgórnie wiedział, że nie może liczyć choćby na cień życzliwości losu lub litości mocy wyższych. Zawsze odrzucał wszystko co dobre, każde drobne szczęście, każdy pozytywny uśmiech, spojrzenie, które wprawiało go w zakłopotanie, dlatego go nienawidził, twarzy, które go przerażały, dlatego się im nie przyglądał i odwracał wzrok. Nie chciał znać ludzi, nie chciał mieć do czynienia z tymi, którzy stoją w kolejce, aby pchać go kolejno w stronę przepaści. Kojarzyli się tylko ze złem, odrzuceniem, kojarzyli się tylko ze złymi duchami, obcością. Dlatego nie patrzył, dlatego nie dotykał, unikał, uciekał przed uosobieniem niebezpieczeństwa. Tym razem jednak trzymał je w ramionach, wtulone w jego własną pierś i choć miał ochotę odtrącić drobne i kiełkujące uczucie sympatii, zadowolenia, to oddał się temu całkowicie. Choć to tylko kolejna bezwartościowa obietnica, nie było warto, tak myśli się wkradały, mąciły wewnętrzny spokój i harmonię, zadowolenie, któremu mógłby się oddać, ale na pewno nie bez wyrzutów sumienia. Zakrzywionego, skręconego przez perypetie losu, dla którego pojęcie zło obejmowało swą rubryczką odczucia i odruchy, które normalny człowiek uważał za normalne, a on uciekał, unikał czegokolwiek, co mogłoby ponownie wciągnąć go w ciąg niekontrolowanych zdarzeń, losowych wypadków i nieszczęść. Unikał życia, nie chciał żyć tym, co serwował świat, posiadał swój własny, w głęboko zakorzenionych zakamarkach umysłu. Tam było przytulniej, bez zdrad, bez słów, które raniły, ciemno, nie musiał przyglądać się nawet samemu sobie, a prawda o własnej istocie czasem bolała bardziej niż jakakolwiek inna. Nie musiał czerpać z tego, co dawali mu inni, czy to przepyszne dobre ciastka, którymi chcieli go obdarować, czy nasączone arszenikiem cukierki, którymi pragnęli go otruć. Za każdym razem ten sam niepokój, ten sam strach. Ale nie musiał się przecież bać, jeśli nie miał styczności, nie musiał przyjmować niczego. Ale tym razem przyjął, tym razem wiedział, że nawet gdyby miało odejść, chciał – nie puściłby. Była tu, w jego objęciach, tak jak on tysiące razy znajdował się w czyjejś łasce, czy to w postaci przyłożonej do potylicy skroni, czy to jako dziecko leżące na ziemi, owinięte łachmanami, ze spierzchniętymi ustami, czekające na kolejnego kolorowego przechodnia, który byłby na tyle łaskawy, aby rzucić groszem do prawie pustego kubeczka, stojącego gdzieś nieopodal. Nie potrzebował potwierdzenia, że istnieje, że nie kłamie, nie potrzebował pocałunków czy dowodów, nie potrzebował słowa „tak”. Mogłaby odmówić, wtedy nawet wydawałaby się bardziej rzeczywiste i niewyidealizowana. Nie potrzebował anioła, który zaspokoiłby jego pragnienia, potrzebował zimnej szklanki wody, która wybudziłaby go z trwającego już kilka lat otumanienia. Czyjeś ręce, niby obce ciało, ale przyjął je jak własne, nieodłączne. Czyjaś twarz i nowy zapach, który mimo wszystko wydawał się znajomy, przypominał o, nie o domu, bo to były najgorsze chwile jego życia, a czymś przyjemnym, nienazwanym, przyprawiający o przyjemne mrowienie. Czyjaś talia, którą objął, włosy, w których zanurzył dłoń. Wilgotne włosy. Dlaczego pomyślał o tym, że są ciemne? Musiały być ciemne, bo doskonale je znał, musiały należeć do kogoś, kogo znał. Nie myślał racjonalnie, nie szukał odpowiedzi, przyjął zagadkę taką, jaka przed nim stanęła. Przymknął oczy i pomyślał jedno imię, którego nie potrafił sobie przypomnieć. Wczoraj, dziś, jutro. Rose, jak róża. Nie wiedzieć czemu – pomyślał o bieli. Ale te róże nie będą białe, na ich ślubie róże będą czerwone, soczysta i głęboka czerwień. Jak ściany w pokoju, tak idealnie komponujące się z fioletem. Chciałby kiedyś pomalować ściany. Chciałby kiedyś zarobić tyle, aby stać go było na drabinę. Chciałby kiedyś wtaszczyć ją po schodach do mieszkania, ustawić pod ścianą. Chciałby pomalować ściany na czerwono, chciałby, aby dwójka roześmianych dzieci odcisnęła fioletowe dłonie na krwistej czerwieni i uciekła rozlewając farbę. Chciałby to posprzątać, a potem położyć się. Chciałby, aby paliły go mięśnie ze zmęczenia, ale nie myślałby wtedy o tym, byłby zły, na pewno. Chciałby obudzić się rano i nie wiedzieć, że gdzieś w innej czasoprzestrzeni istnieje, stoi na granicy własnego życia, nad przepaścią i waha się przed skokiem. Zazwyczaj nie myślałby o tym, zazwyczaj odrzuciłby wszelkie wątpliwości, wyznaczył sobie jakiś cel, nieznaczącą obietnicę, którą musi spełnić, znowu postawiłby przed sobą iluzoryczny posąg, ideał, do którego miałby dążyć. Ale przejdzie obok, nie obejrzy się i ruszy dalej. Ale kiedyś podwinie mu się noga o ile nie trafi na urwisko, takie jak to. Rose, jak Róża. Miała ciemne włosy, wilgotne ciemne włosy. Rose, wczoraj, dziś i jutro. Nieważne. To się skończy, ale nawet jeśli, to on nie chciał być przyczyną tego końca, bo mogłoby trwać i trwać, dla niego owszem, ale przecież wiadomo – żadne szczęście nie trwa wiecznie. A zwłaszcza takie, które jest jedynie przedsmakiem zbliżającej się śmierci, równie słodkiej i smakowitej co sama euforia, którą dane było mu się rozkoszować. Prawie tak pięknie jak po heroinie, było prawie tak dobrze, ale to piękno nie pochodziło od niego, nie istniało, ot tak, musiał po nie sięgnąć. Hej, nie płacz. Nie powiedział tego, ale objął ją, nie odruchowo bo zanim rzeczywiście to zrobił, musiał przejść wewnętrzną bitwę z samym sobą i dojść do wniosku, że tego właśnie potrzebuje. Nie dlatego, że tak się robi, bo rzadko obserwował ludzi, nie pod tym względem, nie obchodziło go ich emocjonalne podłoże, a nawet jeśli – nie to. Chciał, w jakimś dziwacznym dobroczynnym odruchu, aby poczuła się bezpieczna, być może zakłócała jego własną harmonię, może właśnie była jej częścią, główną przyczyną i skutkiem, wszystkim w jednym. Dziś centrum świata, ale tylko dla niego. Choć ten świat rzeczywiście jest bardzo mały, ale nieważne, ich dwoje pomieści z pewnością, jeśli będzie trzeba. Przytulił więc ją silniej, to talię, to ramiona, potem odepchnął lekko, aby objąć twarz dłońmi i spojrzeć prosto w nieodgadnione równie ciemne co włosy oczy. Jasna brzoskwiniowa cera, uśmiech, głęboka czerń tęczówek, a może brąz, ciemny ale ciepły. I włosy, jakby przeczesane smołą, połyskujące wilgocią. Nie do końca miękkie, ale jej, więc jakie to teraz miało znaczenie? Dostrzegł ten idealny kontrast, dostrzegł ten urok, który chciał pochłaniać wzrokiem. I łzy, chciał je zobaczyć, bo część jego nie wierzyła, że istnieją, nie na twarzy Rose. -Nie, nie… - brzmiało jak błaganie – Przestań… przestań płakać – głos nieco zadrżał, czy to z nerwów, bezsilności, bo kompletnie nie wiedział, co mógłby teraz powiedzieć, czy to ze śmiechu, bo le Brun posiadał dziwaczną tendencję do śmiania się w krytycznych momentach, kiedy należało, wręcz przeciwnie, płakać – Rose, przecież żartowałem, nie… …nie będzie żadnego ślubu, tak, le Brun? No powiedz to, powiedz to na głos. Czar w końcu pryśnie, przestaniesz budować w końcu iluzję opartą na marnej bajeczce. -…Hej, hej! – zaśmiał się histerycznie, jakby stał na granicy wytrzymałości. No tak, owszem, to ta granica, bo zaraz z jego oczu miały pociec ciurkiem łzy. Przynajmniej taki miały zamiar, gdyby nie to męskie opanowanie. Teraz oczy były tylko zaszklone. I mógł zrzucić winę na złe oświetlenie, prawda? I wszystko jasne, wcale nie był cały we łzach, wcale nie – W Violatorze jest taki jeden pokój, nazywają go pokojem Fransa, największy ze wszystkich, wiesz? – znów śmiech – Ściany pokolorujemy na czerwono, fiolet i czerwień, tylko proszę – nie biały. Biała będzie sukienka na ślubie, poprosimy tego jebniętego starucha, to nam użyczy hol na dole, jakieś pseudo błogosławieństwo na ceremonii, miesiąc miodowy spędzimy w Dystrykcie Czwartym, byłaś tam, prawda? Na pewno, ja nigdy nie widziałem morza, rozumiesz, dlatego mi wszystko pokażesz, opowiesz, opowiesz mi wszystko o sobie, chętnie posłucham. I, kurwa, nie żartuję, naprawdę będę słuchać. Obrączki też się jakieś znajdą, może nawet na zamówienie, chciałabyś mieć takie z wygrawerowanymi imionami? Nazwisk nie chcę, za chuj, bo mam jakieś głupie, Kapitolinskie, które w dodatku trudno wymówić. I jak tu nie przeciągać samogłosek? LeBręę, leBręę. Mógłbym być kurna Johnem Smithem, byłoby super, obczaj te zaproszenia „John Smith i Rosemarry Garroway zapraszają na ceremonię zwaną ślubem, chuj że w Kwartalne warunki nie sprzyjają bogactwom oraz strojności ale prosimy o zażycie kąpieli maksimów dwa dni przed uroczystością, strój galowy niewymagany, ale jakikolwiek owszem...”. Co ty na taki wstęp, podoba Ci się? Hej, ale lubisz czerwony i fioletowy, prawda? – cały ten czas odgarniał jej z twarzy kosmyki za ucho lub jakiekolwiek inne, które wymsknęły się spod wilgotnej plątaniny, gładził włosy i pochylał się przyglądając twarzy - Może być inny kolor, jeśli chcesz, ale nie żółty, ani biały, biała może być suknia.
|
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Pon Kwi 14, 2014 9:21 pm | |
| Pory roku są nudne. Zawsze takie same, zawsze niezmienne. Może dlatego nie miała swojej ulubionej? Wbrew pozorom Rose naprawdę nie lubiła, jak coś było jedynie czarno-białe, bez żadnych odcieni szarości. Mogła nie znosić niespodzianek i zabijać każdego, kto wpadnie na pomysł, by ją przyjacielsko przestraszyć czy trzymać w niepewności, ale czasem miała chwile, kiedy potrzebowała zmian i czegoś nowego. Lubiła nieoczekiwane rzeczy, nawet jeśli były złe, byle tylko nie pojawiały się nagle. Wolała się czegoś choć trochę spodziewać, zanim to nadejdzie, żeby się przygotować. Nie przepadała za oddawaniem się emocjom, stawiała na chłodne opanowanie, które towarzyszyło jej przez znaczną część życia. Ślepo wierzyła, że właśnie to pozwoliło jej przetrwać w tym świecie, w którym nie możesz spodziewać się, co będzie jutro, bo przyszłość z pewnością cię zaskoczy. W większości przypadków dostrzega się tylko te przykre niespodzianki, o dobrych się zapomina, jakby to było coś oczywistego. A po złych wypadkach się upada, choć wcale nie dlatego, że grawitacja to bezwzględna suka. Rose upadła już dawno, a potem się czołgała, udając, że wszystko idzie po jej myśli. Ale dziś sama już się nie podniesie. Dopiero teraz dotarło do niej, że całe życie jedynie się nad sobą użalała, nie wiadomo na co czekając. Nie robiła nic poza niszczeniem sobie życia i udawaniem, że to nie ona, tylko ktoś inny, kto ostatnio się napatoczył, okazując się idealnym materiałem na kozła ofiarnego. Choć Rose sama w sobie nie była wszystkiemu winna, to mimo to powinna najpierw zauważyć, w co sama się wpędza. Ale tak już jest, że widzimy drzazgę w czyimś oku, a nie widzimy kłody w swoim. Tacy są ludzie, zakłamani, obłudni i zapatrzeni w swoje zalety, których i tak jest jak na lekarstwo. A kim innym jest Garroway, niż tylko mierną istotą, tułającą się po tym padole zwanym światem? Dlaczego akurat ona ma być inna niż inni, czy jest coś złego w podążaniu za tłumem? Och tak, wiele rzeczy. Rosemary potrzebowała zmian. Czegoś co zajęłoby jej uwagę i odwróciło ją od rozdrapywania ran przeszłości. Nie warto powielać czyichś błędów, mówią, żeby się na nich uczyć. Nie ma sensu iść za stadem jak te barany. Lubiła jednak ciepło. Ciepło drugiego człowieka, ciepło promieni słonecznych, nawet gorąca herbata wydawała jej się czymś przyjemnym. Ale ona sama była zimna. Chłodna w relacjach, zachowując mrożące krew w żyłach opanowanie nawet w obliczu śmierci. Była wypełniona zimnem do tego stopnia, że nawet dłonie i stopy zawsze miała zimne. Gdyby ufać książkom, z powodzeniem można byłoby ją uznać za wampira, gdyby dodać do tego jej rządzę krwi i ogromną siłę zamkniętą w pozornie wątłym i delikatnym ciele. Nawet nie znosiła ludzi, na tłumy reagowała wręcz fatalnie, nie chciała słuchać o ich prozaicznych wyczynach, które mimo żadnej wartości tak gloryfikowali, nie miała ochoty na śmieszne konwersacje i polemikę na temat "kto ma w życiu gorzej", miała gdzieś, co ktoś sądzi o tej czy o tamtej, bo naprawdę chuj ją to bolało, kto się puszcza i pod jaką latarnią. Nikt oprócz niej na tym świecie nie zauważył, że każdy ma swoje własne życie, swoje własne sprawy? Jeżeli tak, to czemu się nimi nie zajmie? Może przez takich właśnie ludzi nie chciała się do tej pory przytulać? Może dlatego za każdym razem odpychała tę drugą osobę z udawanym obrzydzeniem? Lubiła ciepło, ale prawdziwe ciepło. Gdyby szukała jego sztucznej wersji, już dawno siedziałaby u siebie w mieszkaniu tuląc kaloryfer. On przynajmniej nie gada jak idiota, szukając sensacji. Nie chciała, żeby ją puszczał. Nie chciała, żeby pozwolił jej osunąć się na kolana, gdzie dławiąc się swoimi własnymi łzami, czekałaby aż śmierć nadejdzie, bo na pewno nie byłaby zdolna się podnieść. Nie lubiła płakać, nie znosiła tej swojej wrażliwej, dziewczęcej strony, która budziła w niej tak wiele wątpliwości. Jednak z drugiej strony tylko ona jeszcze zaświadczała, że Rose była człowiekiem, a nie robotem zaprogramowanym na pewne zachowania, nie pozwalające na ukazywanie zbędnych emocji. Lubiła czuć się bezpieczna i choć nie znała Mathiasa zbyt dobrze, chociaż kojarzyła go raczej ze szczeniackim zachowaniem bez polotu, niewartym jej uwagi, w jego objęciach tak się czuła. Mógł jej nie puszczać, a ona mogła tak umrzeć. Nie miała ochoty patrzeć mu teraz w oczy. Wstydziła się tego aktu słabości, na który dotychczas nie było miejsca w jej życiu. Ale mówią, że należy wszystkiego spróbować, a jej pozostało już niewiele czasu. Dlatego uniosła wzrok, to błagające, skrzywdzone spojrzenie i spojrzała mu prosto w oczy. Przełknęła łzy, starając się przestać płakać. Nie chciała, żeby i on załamał się z powodu jej załamania, bo na to się zapowiadało. Jednak nadal się trzęsła i zachodziła od płaczu, który usilnie próbowała dusić w sobie. Co jakiś czas nieregularnie pociągała nosem, czy otwierała usta łapczywie wdychając powietrze. Dawno nie płakała, jej organizm się odzwyczaił, a płuca nie mogły złapać oddechu. Na szczęście z każdym jego słowem coraz bardziej się uspokajała. Więc go słuchała, w milczeniu, choć jej usta co jakiś czas poruszały się, jakby chciała się wtrącić. Lecz wbrew pozorom były to bezowocne próby posłania mu uśmiechu, bo w gdzieś tam w głębi duszy jego desperacki monolog ją rozbawiał. - Ja lubię twoje nazwisko. I ucieszyłabym się, gdybym miała takie nosić. Nie ze względu na jego brzmienie, ale ze względu na to, że jest twoje. - powiedziała cicho, zbyt łagodnie jak na jej zwyczajowe zachowanie. Uśmiechnęła się lekko i położyła swoje dłonie na jego, zdejmując je ze swojej twarzy, jednak nie puszczając ich. - Szkoda tylko, że nigdy do tego nie dojdzie. - jej uśmiech zbladł. Kwaśny grymas zastąpił go, a po chwili jej usta zaczęły drżeć. Spuściła głowę, unikając jego spojrzenia, nie chcąc by zobaczył kolejne łzy spływające po jej policzkach. Chciała wyjść, by nie robić kolejnej sceny, miała już dosyć swojego zachowania. Ale nie potrafiła puścić jego rąk. |
| | | Wiek : 26 lat Zawód : #Mathias Przy sobie : kapsułka cyjanku wszyta w kołnierz, rewolwer, miljon ton heroiny i jakieś podróżne ciuszki Znaki szczególne : #Mathias Obrażenia : #Mathias
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Pon Kwi 21, 2014 6:23 am | |
| Oczy- po raz kolejny mógłby zastanawiać się nad ich głębią, nad barwą, która przecież nie była brązem, bo tak, ot, bez logicznego powodu, który zapewne miałby uświadomić go w wielkiej prawdzie skrywanej przez wszechświat. Ta prawda jednak była zbyt okrutna, dosadna, o imieniu zakazanym, brzmiącym niewłaściwie i obrzydliwie, przynajmniej dla zmęczonego umysłu Mathiasa, choć kto wie, może w obliczu zbliżających się wydarzeń przyjąłby ją na barki, uniósł i zabrał ze sobą na egzekucję, wtulony weń niczym rozmarzone dziecko w pierś dobrodusznej matki. Porównanie nie na miejscu, owy chłopiec prędzej zacisnąłby palce na szyi własnej rodzicielki niźli zaryzykowałby życie dla czynności tak beztroskiej, tak nieznanej i obcej dla dziecka wychowanego w Dzielnicy przeznaczonej z góry na odstrzał. Czyli wracamy o punktu wyjścia, czyli momentu narodzin tegoż wyjątkowego szczęśliwca, którego siły wyższe pokarały ojcem samobójcą, matką-dziwką-ćpunką-psychopatką, która uszczęśliwiła świat odbierając sobie życie i siostrą, która nadal stanowiła dla niego centrum małego wszechświata zwanego „system wartości niewartości le Brun”. Cóż z tego, że się jej bał, że jej nienawidził, kiedy jednocześnie pragnął mieć ją przy sobie, najlepiej w ramionach i nie wypuszczać, a to pragnienie było równie silnie, ta dziwaczna i nieokreślona nadal namiętność, którą pomimo zbliżającej się przyjął i odwzajemnił. Pozwolił sobie na więcej niż w przeciągu kilku ostatnich lat, niż w przeciągu całego swojego życia, bo choć wielokrotnie kochał, uwielbiał, obdarzał milionami czułych słówek, które w mathiasowym przełożeniu prezentowały się raczej sprośnie i niegrzecznie, nigdy nie pozwolił wybierać komuś marzeń, nie pozwolił decydować, nie pozwolił kierować własnym życiem, a wiedział, że teraz ono zależało od jednej osoby, należało do niej i nie potrzebował niczego innego, co uzupełniłoby go bardziej. To nie była szczęśliwa rozmowa, pełna łez i żalu, refleksji nad własnym życiem, które w ogólnym rozrachunku prezentowało się po prostu gównianie. Niemniej jednak nie oddałby żadnej innej chwili rozkoszy za tę jedną, gdy wypowiadała przemiły, bijące słodyczą i umiłowaniem słowa, bo choć zrobiło mu się niedobrze na sumieniu, to dusza radowała się niczym malutkie zagłodzone dziecko obdarowane milionami bochenków chleba. Dlatego zostawił za sobą głębię tych oczu, białe przeklęte ściany, których miał dosyć, bo nacierały na niego zewsząd i pytania, na które nie znał odpowiedzi, bo przecież to nieistotne, istotny był śmiech, który wyrwał się z jego ust, prosty i szczery. Choć trudno powiedzieć, aby kiedykolwiek zaśmiał się nieszczerze, bo rzadko grywał, rzadko udawał, w krwi nie miał obłudy ani iluzji, bo cało jego życie nią było, ale on cały, od góry do dołu, był prawdziwy i prosty, nieskomplikowany na ten heroinowy sposób, choćby trudno było go zrozumieć, dla niego wszystko było jasne i klarowne. Uśmiechał się, kiedy był szczęśliwy, płakał, kiedy uczucia i jego własna istota przygniatała go do ziemi odbierając tchu i wyciskając z oczu łzy, przeklinał, kiedy dopadała go złość, choć przeklinał często, ale gdy był naprawdę wściekły, jego osoby nie można było przegapić w tłumie wściekłych ludzi. Dlatego teraz zaśmiał się. Dlaczego? Bo te słowa niezwykle go rozbawiły. Co nie oznacza, że zrobiło się cieplej na duszy, a trzeba dodać, że to uczucie obce dla narkomana egzystującego w wiecznej ciemnocie i chłodzie. Ty płaczesz, ja się śmieję. Komedii ciąg dalszy. -To miłe, ale moje nazwisko jest chujowe – odparł z rozbawieniem spoglądając w zaszklone oczy swoimi własnymi ciemnymi ślepiami, których nie dosięgnął szczery, acz zbyt słaby, aby wedrzeć się do duszy uśmiech, a przecież to one były jej odzwierciedleniem, lustrem trosk, marzeń i myśli. Znów mógłby prowadzić wewnętrzne monologi, niezrozumiałe dla nikogo innego prócz niego, na temat łez, bo ich nie rozumiał, nie chciał, aby płakała i nie wiedział, jak jeszcze mógłby ją rozbawić. Nie myślał nad swoimi odruchami i nie interpretował ich, choć gdyby zapewne wgłębił się w ich znaczenie, próbował rozszyfrować to, co kłębi się w jego głowie i dręczy, męczy nieustępliwie, zapewne przeraziłby się własnej osoby, znienawidziłby jej, zrozumiałby i poczuł tak, jak wiele razy w swym parszywym życiu. Jak wyzuty ze szczęścia, z nadziei na cokolwiek śmieć, jak dziecko zaprogramowane do wiedzenia życia pustego, bezbarwnego, zapewne na swój sposób złego, niewłaściwego w świetle prawa. To nie on wybierał swoją matkę, choć zapewne, gdyby miał wybór i postawiono przed nim wszystkie możliwe typy, wskazałby właśnie ją. I ta myśl go zabijała. Ta myśl że kochał ją, nienawidził. Była zbyt podobna do niego, była nim samym. Pamiętał nadal ten przytłaczający i skrzeczący śmiech, gdy spotkali się po jego pierwszym heroinowym razie, pamiętał jej znajomy i tak bliski sercu zapach, gdy przytuliła go wątłymi patyko-rękoma, objęła w szyi i ucałowała, pamiętał ból kolan, gdy odepchnął ją od siebie i w szale wybiegł z mieszkania pozwalając sobie na legnięcie na klatce schodowej, skulenie się w kącie i czekanie na moment gdy ta przyjemna mgła spokoju zasłoni jego problemy i pozwoli oddać się harmonii umysłu. Potem była tylko pustka. Nienawidził jej, gdy przynosił prochy, gdy spoglądał na nią z góry, niczym pan i władca, uśmiechał się z kpiną i śmiał, gdy błagała go o litość, używała tych słów, których nie znał, bo to przecież ona nauczyła go, że nie istnieją, że współczucie i miłość to tylko choroba. Wtedy rzucała się w jego kierunku, kuliła się u stóp, czasem w desperackim odruchu sięgała do spodni swego dziecka, ale wtedy odpychał ją i rzucał narkotyki na podłogę, jak psu kość. A ona wiernie odchodziła, czasem śmiała się i kręciła głową mamrocząc „oj dziecko, dziecko”, ale nie puszczała go, bywało i tak, że w szale starała się dopełnić brzydzącego chłopca dzieła. Choć ją bił, zamykał, znikał na dnie zostawiając samą w mieszkaniu w towarzystwie mężczyzn, którzy ją krzywdzili. Aż do momentu, kiedy nauczył się z tym żyć, kiedy przyzwyczaił się do świadomości posiadania matki – czyli dotąd, dopóki nie ujrzał jej zwisającego z sufitu ciała, nie usłyszał płaczu Katy i głosu przesączonego satysfakcją i radością, syczącej pokusy, miliony śmiechów, które powtarzały „zrób to, zrób to, zabij, zniszcz”. Ale zawsze to był ten sam scenariusz. Po raz ostatni pozwolił na to, aby wygrała, spoczęła na swym łożu w spokoju i odeszła tam, gdzie jej miejsce. I nawet nie pomyślał teraz, nie chciał wierzyć w to, że spotka ją tam, na parterze piekła, okutej w te same łańcuchy co on sam. Żyli we własnych klatkach, które sami budowali, stawali się niewolnikami własnych umysłów i uczuć. I to nie koniec, nie koniec. W pewien sposób pozwolił, aby go zabito, w pewien sposób poddał się, oddał pokusom, które czaiły się na każdym kroku. To tylko iluzoryczna wolność, iluzoryczny bunt, w rzeczywistości pozwolił tylko, aby przeznaczenie zostało wypełnione szybciej i z iście gwiazdorskim rozmachem. Nie przecząc, zawsze chciał umrzeć w blasku fleszy. -Ludzie często bredzą o czymś, co ponoć trzyma ich przy silne, jakaś tam kurwa nadzieja – oczywiście, że jej nie puszczał, twarz wciąż dzierżył w swych dłoniach, które opuścił na jej ramiona, aby uścisnąć je lekko, jakby dla otuchy lub czegoś równie niepomocnego – Ładnie brzmi, ale gorzej pachnie – skwitował swoją myśl tym samym niszcząc coś, co mogłoby być dla nich podporą. Ale po cóż się oszukiwać, przecież to tylko oni, dwójka dzieci, która dopiero zdążyła poznać świat od strony, od której widzi ją sam diabeł. Od strony śmierci. A ta czeka na nich z utęsknieniem, bo zapewne i nawet w piekle będą się buntować. Taka podła ludzka natura wiecznych skazańców – Chyba się pomyliłem – określił się w końcu – Myliłem się przez cały czas, bo… gdybyś była aniołem, tak?, rozwinęłabyś skrzydła i odleciała. Czyli witajcie w ciężkim i poplątanym umyśle pięciolatka w ciele dorosłego, który bez narkotyków potrzebuje złapać cię za rączkę i poprosić o przeprowadzenie przez ruchliwą ulicę.
|
| | | Wiek : 25 lat Zawód : Pani doktor w Kwartale, która wszystkich nienawidzi Przy sobie : Kapsułka cyjanku, broń palna, dokumenty, portfel, telefon oraz inne osobiste rzeczy. Znaki szczególne : Ona cała jest szczególna. Obrażenia : Rysa na psychice głęboka jak jezioro w Dwójce
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun Czw Maj 01, 2014 10:34 am | |
| Nie wiedziała, czy płacze z żalu nad swoim nędznym życiem, które w mgnieniu oka może się zakończyć, czy ze smutku, który mimo wszystko nie mógł być uzasadniony, bo co jak co, to jej z niczyjego powodu przykro nie było, czy może z bezsilności, bo nie może przestać ryczeć i powstrzymać się od odstawiania sceny, której przecież tak nienawidziła. I choć wiele razy powtarzała sobie, że nie znosi siebie i swojego dziwacznego usposobienia, to mimo wszystko akceptowała się taką jaką jest, bo każdy jest inny i ona z pewnością nie była najbardziej popierdolona, były gorsze przypadki. Jednak teraz miała siebie dosyć doszczętnie. Chciała uciec z tej łazienki, z dala od Mathiasa, jednak nie potrafiła. Nieważne, że za drzwiami czekają ją idioci gorsi od niej samej, którzy nie zrozumieliby jej roztrzepania i rozpierdolu psychicznego malującego się na jej twarzy, bo miała ich naprawdę głęboko gdzieś, ale coś usilnie trzymało ją przy chłopaku, cichym głosikiem dając znać, że to prawdopodobnie jej ostatnia podpora, która jeszcze jej nie znienawidziła i jest zdolna zaakceptować jej chorą osobowość. Każdy miał problemy, ale wątpliwe, by wszystko zawsze dusił w sobie. Rose to robiła, udawała, że jest wszystko w porządku, choć za cholerę nie było, ale teraz jej psychika nie wytrzymała i mogłaby mówić bez końca jak to jej jest źle. Ale jaki był w tym cel? Chciała pokazać, że jest jej ciężko i potrzebuje towarzystwa, a może i nawet zrozumienia, ale nie wiedziała czy chce powiedzieć dlaczego. W końcu te problemy były jej i tylko jej, wspomnienia, choć bolesne, należały tylko do niej i nikt nie mógł jej ich pozbawić. Ile trzeba było czasu, by mogła zrozumieć, że to wszystko ją tworzy i gdyby nie przeżyła tyle przykrych rzeczy, dzisiaj mogłaby być kimś innym, jakąś szurniętą idiotką przefarbowaną na blond w celu wyeksponowania swojej głupoty i nieprzystosowania do życia? Przecież to właśnie te wszystkie rany i blizny sprawiły, że jest teraz o wiele mądrzejsza. I gdzieś tam do jej uszu docierał śmiech, tym razem nie jej, ona nie potrafiła się uśmiechać, przynajmniej tak sądziła. Ale mogłaby się teraz śmiać, tak ostatni raz w swoim życiu, by potem niczego nie żałować. Ale ilekroć razy próbowała wywołać coś lepszego niż lekkie uniesienie kącików, czuła się jakby robiła coś złego, więc przestawała. Chociaż, jeżeli czegoś długo się nie robi, to się o tym zapomina, prawda? - Są gorsze, na przykład takie Lyytikäinen. - odparła, odgarniając swoje ciemne włosy z oczu, wkładając je za uszy. Otarła szybkim ruchem łzy, decydując się na koniec ronienia ich, w końcu to i tak w niczym jej nie pomoże. Coin przecież nie usłyszy jej płaczu, a nawet jeśli, to nie przyjdzie i nie pogłaska jej po główce, odsyłając całą i zdrową do domu. Nie ma cudów i nie będzie, nie ma sensu się łudzić. - Przepraszam, nie będę już odstawiać scen. Wątpię, że chcesz oglądać roztrzęsioną Garroway, która sama nie wie, co chce osiągnąć. - mruknęła znowu tym swoim chłodnym głosem, jak gdyby nigdy nic. Po prostu wróciła do bycia zimną suką lub przynajmniej na to wyglądało. Jedynym śladem po jej słabości były czerwone oczy i policzki jeszcze wilgotne od łez. Była może trochę zła na niego, że pozwolił jej na tę chwilę słabości, jednak to siebie uważała za głównego winowajcę. Nie miała powodu, by winić nikogo innego. Ojca, bo umarł, zostawiając ją nieprzygotowaną na to, że życie może ją kopnąć w dupę? Matkę, która ześwirowała po jego śmierci? Nie, to nie była ich wina. Nie była to nawet wina Jamesa, który zostawił ją samą, kiedy trzeba było jej wsparcia. Może nawet była mu wdzięczna, bo uświadomił jej, że nawet najbliższe ci osoby potrafią tak po prostu odejść, jakby to, co was łączyło było niczym, epizodem, który można po prostu wyciąć. On dał jej jedną z największych lekcji życia, jednak teraz nie pozwoliłaby, by to powtórzył. Była zła tylko i wyłącznie na siebie. - Są różni ludzie. Są też tacy, którzy mówią, że nadzieja jest matką głupich. A matka kocha swoje dzieci. - rzuciła, spoglądając na niego spod przymkniętych powiek. Opuściła ramiona wzdłuż swojego ciała, zginając palce. I tak, byli dziećmi, tylko chuj wie kogo, bo jakoś nie widać, żeby któreś z ich rodziców się interesowało, nawet taka nadzieja, czy Bóg, Może chociaż śmierć ich kocha, weźmie w swoje kojące objęcia, w którzy zupełnie nic nie będzie ich interesowało i wszystko będzie takie proste, bo nie będzie istnieć. - Anioły nie zabijają ludzi, przynajmniej tak mi się wydaje. - skwitowała, odsuwając się od niego i podchodząc do umywalki. Nie potrafiła doprowadzić się do porządku, póki ją dotykał, póki patrzył jej w oczy. Odkręciła wodę, a potem oparła się rękoma o brzegi umywalki, spuszczając głowę i zamykając oczy. Wdech i wydech, Rose, póki jeszcze jest powietrze. Bo potem zostaje już tylko szaleństwo. |
| | |
| Temat: Re: Rosemary Garroway i Mathias le Brun | |
| |
| | | | Rosemary Garroway i Mathias le Brun | |
|
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|