|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| | | |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 39 lat Zawód : bezrobotny, dowódca Kolczatki Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, scyzoryk wielofunkcyjny, dowód tożsamości, broń palna, pozwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Kwatera główna Sob Sie 16, 2014 11:33 am | |
| Już dawno to, co wiedziałem, że powinienem zrobić oraz to, co czułem, że powinienem, nie rozbiegały się tak bardzo. Osobiste sentymenty, które zazwyczaj starałem się odsuwać jak najdalej, uparcie i zawzięcie twierdząc, że zaciemniały osądy i były odpowiedzialne za popełnianie kolosalnych błędów, tym razem wysunęły się podstępnie na pierwszy plan. Gdzieś z tyłu czaszki wciąż echem odbijał się niewyraźny głos Rory, przedstawiającej sytuację chłodno i racjonalnie, ale jak miałem być chłodny i racjonalny, trzymając w ramionach - po raz pierwszy od dwudziestu lat - cudem odnalezioną siostrę? To było niemożliwe; zasady i reguły, którymi kierowałem się na co dzień, w tym scenariuszu nie znajdywały zastosowania - być może dlatego, że owy scenariusz nie miał w ogóle prawa nigdy zaistnieć, nie został więc uwzględniony w zbiorze możliwych zachowań. Nie wyobrażałem sobie możliwości przetrzymywania Maisie w podziemiach, a likwidacja brzmiała tak absurdalnie, że rozważanie jej, nawet w wymiarze teoretycznym, oscylowało na granicy szaleństwa. Nawet jeśli była córką Ginsberga, tego Ginsberga (wciąż nie rozumiałem, jakim cudem; jak to się stało, że jej ścieżka przecięła się ze ścieżką naczelnika więzienia?), to na zawsze pozostawała moją małą siostrzyczką, którą sam przed sobą przysięgałem chronić. A ta przysięga (jakże samolubnie) liczyła się w tej chwili bardziej, niż jakiekolwiek śluby złożone Kolczatce. Brawo, Randall, milcząco i ironicznie pochwaliłem sam siebie, uświadamiając sobie, ile osób byłem gotów pociągnąć na dno w pogoni za własnym, idiotycznym kodeksem moralnym. Naprawdę nigdy nie powinienem był zostawać dowódcą. Nie protestowałem, kiedy się odsunęła, ale nadal nie potrafiłem też oderwać od niej wzroku. Fakt, że stała przede mną cała i zdrowa (chociaż nigdy nie widziałem jej wyglądającej mniej zdrowo), powoli do mnie docierał, znajdując sobie stałe miejsce gdzieś w podświadomości. Zrobiłem krok do tyłu, odruchowo szukając czegoś stałego i prawdziwego; zaraz za sobą natrafiłem na blat stolika, o który oparłem się ciężko. - Spotkałem Libby kilka tygodni temu, jesteśmy w kontakcie od tamtej pory - odpowiedziałem cicho, przypominając sobie przypadkowe spotkanie nad Moon River i emocje, które zawładnęły mną wtedy; niby tak bardzo podobne, a jednocześnie całkowicie odmienne, nie zaprawione takimi ilościami żalu i strachu; o nią, o nas, o konsekwencje, których póki co starałem się nie zauważać, ale przecież nie czyniło ich to wcale mniej nieuniknionymi. Westchnąłem cicho, czując nagłą ochotę, żeby wyciągnąć telefon i zadzwonić do siostry, zrzucając na nią część tego wszystkiego, ale rzecz jasna nie mogłem tego zrobić. Siatka kłamstw, którą wokół siebie utkałem póki co jej nie obejmowała i nie wiedziałem, czy kiedykolwiek miała to zrobić. Mogłem (i miałem zamiar) powiedzieć jej, że odnalazłem Maisie, ale okoliczności tego spotkania musiałem przeinaczyć, nawet jeśli miałem się później za to znienawidzić. Musisz mieć mi tyle do opowiedzenia... Uśmiechnąłem się do niej, krótko, przelotnie. Czy faktycznie miałem sporo do opowiedzenia? Raczej nie; moje życie nie zmieniło się zbytnio od czasów, w których widzieliśmy się po raz ostatni. Nadal pełniłem (o, ironio) funkcję mentora, nadal często zachowywałem się nieodpowiedzialnie i nadal nie potrafiłem utrzymać przy sobie rodziny. Jedynymi zmianami wydawały się rzadsze włosy na głowie i pojawiające się z każdym dniem zmarszczki, ale to przecież widziała gołym okiem. Co innego ona; wpatrywałem się w jej drobną, zbyt szczupłą twarz, ze smutnego spojrzenia starając się odczytać te wszystkie historie, których było świadkiem - oczywiście, bez skutku. Ale chciałem wiedzieć. Musiałem wiedzieć, ile złego wywołała moja lekkomyślność i jakie były realne wymiary szkód, które spowodowałem, bo pozostawianie roztrząsania tej kwestii mojej wyobraźni, nie mogło przynieść niczego dobrego. Przez chwilę miałem więc ochotę zamknąć drzwi i nie wypuszczać Maisie dopóki nie opowiedziałaby mi każdej minuty naszej rozłąki, ale jej kolejne słowa uświadomiły mi, że nie mogłem; oraz, co gorsze, że każda chwila, w której wzbraniałem jej powrotu do domu, najprawdopodobniej tylko pogarszała sytuację. - Maisie - zacząłem powoli, nie mając zielonego pojęcia, jak ubrać swoje następne myśli w słowa. Zresztą - brzmienie jej imienia w moich ustach wydało mi się nagle tak dziwne, że nawet jeśli kolejne zdania miałem już ułożone w myślach, to wszystkie rozproszyły się bezpowrotnie w tej jednej sekundzie, w której sylaby ułożyły się w ten krótki wyraz. Przymknąłem na moment powieki, pocierając je mimowolnie opuszkami palców i czując coraz wyraźniej narastające zmęczenie. - Nie wiem, jak wiele rozumiesz z tego, co się tu dzieje, ale... póki co, chyba im mniej, tym lepiej - powiedziałem w końcu, nie podnosząc wzroku. Chyba bałem się na nią spojrzeć, chociaż z drugiej strony strach zdawał się najbardziej irracjonalnym uczuciem, przynajmniej wtedy. - Znalazłaś się tutaj przez pomyłkę. Mężczyźni, którzy cię porwali, popełnili błąd i na pewno za ten błąd zapłacą. - Przeniosłem bezradne spojrzenie na sufit, tknięty nagłą myślą, że gdyby nie ta samowolka, do naszego spotkania nigdy by nie doszło. I szczerze mówiąc, nie potrafiłem jednomyślnie rozstrzygnąć, czy przypadkiem nie byłaby to lepsza opcja. - Pewnie wiele osób mnie za to potępi, ale nie mam zamiaru trzymać cię tutaj ani chwili dłużej. Jesteś wolna, możesz wrócić. Ale - opuściłem wzrok, odnajdując jej twarz - chcę, żebyś miała świadomość, że wymieniając na głos nazwiska którejkolwiek z osób, które dzisiaj widziałaś, ściągniesz niebezpieczeństwo na nas wszystkich. I zapewne nie mam najmniejszego prawa prosić cię o cokolwiek, ale mimo wszystko proszę cię, żebyś tego nie robiła. - Zamilkłem, odnajdując spojrzeniem jej oczy. Wiele bym dał, żeby w tamtej chwili mieć umiejętność przekazywania informacji bez użycia słów. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : córeczka tatusia Znaki szczególne : po-ciążowa sylwetka, szaleństwo w oczach
| Temat: Re: Kwatera główna Sob Sie 16, 2014 4:00 pm | |
| Informacja o tym, że Libby żyje powinna poprawić jej chwiejny nastrój, ale zamiast skakać do góry z radości poczuła się jeszcze gorzej. Spełnione marzenie z każdą sekundą ciążyło tak bardzo, że znów skuliła odruchowo ramiona. Z każdą chwilą spędzoną wspólnie z Malcolmem zapadała się w sobie coraz bardziej, bliska przeklinania swoich błagań o zjednoczenie Randallów. Była głupia; powinna dookreślić, na jakich zasadach miało odbywać się owo radosne spotkanie. Nie pod ziemią, nie z żyjącym Gerardem, nie z dzieckiem, rosnącym pod jej sercem. Dlaczego Los nie mógł popchnąć ich ku sobie kilka miesięcy temu, kiedy pałętała się po Ziemiach Niczyich z gotowym planem na ucieczkę w głowie? Oczywiście nie była pewna, czy Malcolm rzuciłby wszystko i umknął z nią do jakiegoś zniszczonego Dystryktu...może miał tu rodzinę? Żonę? Aż zacisnęła usta, pewna, że gdy tylko je rozchyli, zarzuci brata setką pytań. O stan cywilny, o to, czy dalej lubi masło orzechowe i czy nauczył się już pływać; czy Libby ma się dobrze i jakim cudem udało się jej przeżyć drogę do Trzynastki? A co z Hugh? Wszystkie pytajniki, materializujące się w jej głowie dotyczyły jednak wyłącznie kwestii rodzinnych; nawet nie zastanawiała się nad tym całym podziemiem, w którym przyszło jej spotykać swojego brata. Z dłuższymi włosami, zarostem, zmarszczkami; teraz jednak odkrywała w jego twarzy setki podobieństw do dawnego Malcolma: zwłaszcza, kiedy obdarzył ją lekkim uśmiechem. Na który odpowiedziała niemal natychmiast tym swoim, prawdziwym, dziwnie kontrastującym z całą sztucznością i zakłamaniem, jakie ją teraz wypełniało. Podjęła jednak decyzję, z trzaskiem zamknęła furtkę do normalnego życia i nie mogła patrzeć wstecz. Inaczej zwariowałaby. Ze wszystkimi łączącymi się z tym aspektami: zamknięciem w ośrodku, odebraniem dziecka, nafaszerowaniem lekami. Drgnęła lekko, widząc rozmazane groźby przyszłości...nieistniejącej. Tak się nie stanie, musiała być silna, powstrzymała więc zalew pytań, dalej jednak ściskając dłoń Malcolma swoimi szczuplutkimi palcami. Nie mogła - na razie - zaoferować mu nic więcej; czułość jaka nagle ją przepełniła została natychmiast zahamowana. Musiała jednak chociaż trochę zarysować swoją przeszłość. Potrzeba podzielenia się z nim prawdziwymi informacjami zwyciężyła i po chwili milczenia zaczęła mówić bardzo cicho i bardzo powoli. - Nasi rodzice...nie żyją - zaczęła, patrząc prosto w jego oczy, tak różne kolorem od jej własnych. - Mieliśmy wrócić do domu, ale na granicy Jedenastki zostaliśmy zatrzymani przez patrol. Niewiele pamiętam i... - urwała; zagryzając na chwilę spierzchnięte usta, jakby te urywki wspomnień dalej sprawiały jej ból. - Gerard zaadoptował mnie. Inaczej pewnie także bym zginęła. Wiesz, tam, wtedy, w Jedenastce...ktoś nieprzydatny do pracy nie był przydatny w ogóle a ja byłam tylko małym dzieckiem - kontynuowała, nie kłamiąc w żadnym aspekcie. Wiedziała, że się nauczy; że z czasem i z kolejnymi kontaktami będzie w stanie łgać mu w żywe oczy, ale teraz musiała trzymać się faktów, blokując obrazki gwałtów i cierpienia, jakie zadawał jej przez kolejnych kilka lat. Zamrugała gwałtownie, zaciskając kurczowo palce na jego nadgarstku. - Zapewnił mi lepsze życie, uciekliśmy do Trzynastki i...teraz dalej z nim mieszkam. - zakończyła, w ciągu kilku sekund przedstawiając dość czytelny obraz życia Maisie Ginsberg. Bez ani jednego zająknięcia i mijania się z prawdą; po prostu nikt nie mógł poznać całego obrazu sytuacji. Przynajmniej nie na razie; informacja o zostaniu wujkiem musiała poczekać na inne chwile, bo przecież...nie rozstawali się na zawsze? Kiedy zaczął mówić po prostu słuchała go w milczeniu, puszczając w końcu jego wymiętą rękę. Rozumiała jego słowa i prośbę i...nienawidziła siebie za to, że rozumiała. Wolała być bezwolną marionetka, nie łączącą faktów, podziemia, szefa i panny Carter w jedną całość. Odpychała od siebie te logiczne powiązania, ale i tak już teraz wiedziała, że kwestia opowiedzenia Gerardowi o wszystkim zależała wyłącznie od siły jego pięści. O ile nie zabije ją od razu, oskarżając o ucieczkę. Panika znów zaczęła wspinać się po jej gardle, jednak panowała już nad sobą doskonale, kiwając tylko powoli głową. Nie mogła wpaść w histerię; i tak wystarczająco się odsłoniła i miała wrażenie, że w jej oczach widać i tak nieme błaganie. Pozwól mi zostać; k a ż mi zostać; zabierz mnie do siebie i ucieknijmy stąd razem. Proszę. Kłamliwe, pragnęła przecież wrócić do Gerarda i go...okłamać? To nie wchodziło w grę; Malcolm wyrokiem łaski i wypuszczeniem jej podpisywał własny akt zgonu i Maisie poczuła się potwornie rozdarta. Usta znów wygięły się w podkówkę i zadrżały, ale nie skomentowała w żaden sposób jego prośby. Nieważnej w kontraście z obrazem Gerarda, całującego ją na powitanie. Przecież nas nie skrzywdzi. Odruchowo przesunęła dłonie na jeszcze płaski brzuch, ale utrzymała je tam przez sekundę, nerwowo zaplatając je potem wokół swojej talii. - Malcolm, ja...nie chcę cię znowu stracić - zaczęła szybko, jakby ostatkami zdrowego rozsądku, zanim rozpłacze się ze szczęścia na widok Gerarda. On cię nie zostawił, prawda? I nigdy cię nie zostawi, a twój kochany brat..gdzie był, kiedy go potrzebowałaś? - Nie mam telefonu, ale...już teraz wiesz jak się nazywam i...znajdź mnie - tym razem ona poprosiła, nieco samobójczo, zaciskając usta w wąską linię, po czym odwróciła się przodem do drzwi, oddychając ciężko. Od dawna nie musiała podejmować tak potwornej decyzji i czuła się jak po zderzeniu z pociągiem. - Prowadź. Ale zawiąż mi oczy, proszę - rzuciła bardzo cicho, nie chcąc powiedzieć Gerardowi więcej, niż to było konieczne, chociaż to i tak nie miało większego znaczenia. Dokonała wyboru, utrzymała hierarchię uczuć i nie mogła teraz zrobić kroku w tył...a przepaść nie mogła być przecież taka zła. |
| | | Wiek : 39 lat Zawód : bezrobotny, dowódca Kolczatki Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, scyzoryk wielofunkcyjny, dowód tożsamości, broń palna, pozwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Kwatera główna Nie Sie 17, 2014 10:06 pm | |
| Przepraszam za tę kupę, mam mózg na ścianie. :c
Przeraziło mnie, z jaką łatwością przyjąłem do wiadomości informację o śmierci rodziców. Szalony potok myśli, próbujący nadążyć za słowami Maisie, zatrzymał się tylko na sekundę; oczy otworzyły się odrobinę szerzej, serce zgubiło jedno uderzenie, przystając na krótki moment, poczułem ledwie wyczuwalne ukłucie żalu w klatce piersiowej... i tyle. Odetchnąłem lekko, a świat potoczył się dalej, jakby nic się nie zmieniło. Bo właściwie tak było; matkę i ojca pogrzebałem dwadzieścia lat temu, nawet jeśli tylko mentalnie - podejrzewałem więc, że większym szokiem byłaby dla mnie informacja o ich przetrwaniu niż śmierci. Krótkie zdanie wypowiedziane przez Maisie było jedynie potwierdzeniem tego, co już wiedziałem, ostatecznym dowodem, ucięciem wszelkich domysłów. I jakkolwiek okropnie by to nie brzmiało, to tak naprawdę mi ulżyło. Bardziej przejąłem się dalszą częścią wypowiedzi. Wyobraźnia co rusz podsuwała mi obrazy wystraszonej, osieroconej kilkulatki, przez wiele tygodni tułającej się po pustkowiach, by zamiast znajomego, ciepłego domu na końcu drogi, otrzymać falę kolejnych cierpień i ledwo ujść z życiem. Opuściłem wzrok w dół, przywrócony do rzeczywistości uściskiem drobnych palców na nadgarstku; zabawne, kiedyś przytrzymywała mnie tym samym gestem, unosząc malutką dłoń do góry i zadzierając wysoko głowę. Uśmiechnąłem się do siebie, zaraz jednak poważniejąc, kiedy jej następne słowa przywołały kolejne wizje, kolejne wspomnienia, które tak naprawdę nie były wspomnieniami, bo przecież nie należały do mnie. Nowa fala wyrzutów sumienia uderzyła mnie z całej siły prosto w twarz, ale tym razem nie wymusiła na mnie jeszcze jednego, bezsensownego przepraszam, a jedynie milczącą obietnicę, że już nigdy nie pozwolę, by z mojej winy stała jej się krzywda. Ani jej, ani Libby. Pokiwałem głową, z trudem przełykając informację o jej mieszkaniu z Ginsbergiem, bo chociaż według jej opowieści zawdzięczała mu życie, to nie mogłem pozbyć się ze świadomości opinii, jaka o nim krążyła. Spojrzałem na nią uważnie, szukając prawdy w jej tęczówkach, ale nigdy nie byłem dobry w odczytywaniu niewypowiedzianego. Otworzyłem usta, gotowy zadać pierwszych dziesięć pytań z wielu tysięcy, które obijały mi się o czaszkę, w ostatniej chwili się powstrzymując; tłumacząc sobie, że nie dzisiaj, nie teraz, nie w tych okolicznościach. - Nie stracisz. Nie tym razem. To nie jest nasze ostatnie spotkanie - powiedziałem jedynie, przez moment mając ochotę dokleić do ostatniego zdania standardowe obiecuję, rozmyślając się jednak w ostatniej chwili. Nie dlatego, że nie byłem pewny, czy dam radę owej obietnicy dotrzymać; po prostu obiecywanie czegokolwiek, w połączeniu z moją osobą, nie mogło kojarzyć jej się dobrze. Zamarłem na chwilę, wpatrując się w jej plecy, kiedy odwróciła się w stronę drzwi. To wszystko?, chciałem zapytać, ponownie gryząc się w język i w efekcie nie mówiąc niczego, bo wypalony w pamięci obrazek kilkuletniej Maisie przypominał mi uparcie, że nie miałem prawa żądać od niej niczego. To ja byłem tutaj tym złym, tym znienawidzonym, tym winnym; powinienem dziękować na kolanach, że w ogóle się do mnie odzywała, zamiast wbić mi nóż prosto w serce, przeciwko czemu zapewne nawet bym nie protestował, uznając to za niewielką karę za zbrodnie młodości. - Zaczekaj - rzuciłem szybko, wyciągając z wewnętrznej kieszeni marynarki jakiś stary paragon i przytępiony, krótki ołówek. Starając się pisać w miarę wyraźnie, nabazgrałem na odwrocie swój adres oraz dziewięć cyfr, składających się na numer telefonu, po czym złapałem Maisie za rękę i wcisnąłem świstek w jej dłoń. - W razie gdybyś kiedykolwiek nie miała dokąd pójść. Gdy poprosiła mnie o zawiązanie oczu, w pierwszej chwili miałem zamiar zaprotestować, dopóki nie dotarło do mnie, że robiąc to, przynajmniej częściowo chronię nie tylko siebie, ale w razie ewentualnych problemów - także i ją. Z pewnym ociąganiem założyłem jej więc czarną przepaskę, którą porywacze zostawili na stoliku i chwyciłem ją pod ramię, by łatwiej było jej pokonać drogę na powierzchnię. Wolałem nie zastanawiać się, co zrobię, kiedy już się tam znajdzie, bo póki co perspektywa posprzątania tego całego bałaganu, przerastała nawet moje pokłady wytrwałości.
| zt |
| | |
| Temat: Re: Kwatera główna | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|