Wiek : 20 lat Zawód : pan do towarzystwa Przy sobie : morfalina, zdobiony sztylet, prezerwatywy
Temat: Fenris Rhein Pią Mar 28, 2014 6:02 pm
Fenris Rhein
ft. Gaspar Jorge
data i miejsce urodzenia
31 grudnia 2863
miejsce zamieszkania
Kwartał Ochrony Ludności Cywilnej
zatrudnienie
pan do towarzystwa w Violatorze
Rodzina
Bardzo skromna, wywodząca się z Pierwszego Dystryktu. Ojciec, Sapphire, pracował jako jubiler, wytwarzając naszyjniki i kolczyki najwyższej klasy. Matka, Goldie, zajmowała się komponowaniem nowych zapachów i perfum, które trafiały na półki najbogatszych Kapitolińczyków.
Historia
Dziki triumfator. Bezwzględny zwycięzca. Czarny koń rywalizacji. Teraz śmieszy mnie przeglądanie nagłówków starych gazet, wydawanych w okresie siedemdziesiątych trzecich Igrzysk, ale wtedy...cóż, czy zabrzmię pretensjonalnie, jeśli powiem, że bardzo się zmieniłem od tamtego dramatycznego wydarzenia? Pewnie tak, ale zdobędę dodatkowe punkty za okazanie swojej wrażliwej strony a to przecież ludzie kupują najchętniej. Mogę nieskromnie stwierdzić, że znam się doskonale na sprzedawaniu. Pewnie wyniosłem to z kupieckiego dystryktu, gdzie handel i reklama były podstawą. Kto piękniej szlifuje diamenty, wymyśla bardziej finezyjne mieszanki perfum i tnie włosy w całkowicie inny sposób niż dotychczas. Wieczna walka o klienta, o kontrakty, o przypływ gotówki z pobliskiego Kapitolu. Obserwowałem cały ten cyrk od dziecka, przypatrując się ciężko pracującym na sukces rodzicom. Potrafili obrócić wady w zalety, i tak z dziwacznych czarnoskórych biedaków zmienili się w przyciągające diamenciki, pięknie wyróżniające się kolorem wśród bladych albo srebrnych twarzy innych, zazdrosnych o umiejętności. Ojciec był prawdziwym mistrzem, wyrabiał najbardziej ekstrawagancką biżuterię, zgodną z wymaganiami rozpasanego Kapitolu. Potrafił spełnić każdą zachciankę, ale robił to raczej dzięki rzetelnej pracy i wielu godzinom spędzonym w warsztacie a nie wrodzonemu talentowi. Natomiast matka...wiem, że to dość nieprzyjemne, ale kochałem ją dużo mocniej. Mogłem spędzić całe dnie w jej perfumerii, pomagając jej wybrać odpowiedni aromat i zmieszać go w odpowiedniej proporcji. Przyglądałem się jej pracy, temu jak owija sobie klientów wokół palca, obsypując ich komplementami i sprawiając, że pragnęli czegoś, o czym nawet nie pomyśleliby przekraczając pierwszy raz próg jej małej perfumerii. Nie, nie chodziło o kłamstwa ani manipulację, raczej....o jej aurę, zdobywającą serca. Odziedziczyłem ją po niej w stu procentach, nie zamierzam być nadmiernie skromny: według moich spostrzeżeń odebrałem od rodziców wszystko, co najdoskonalsze. Po moim ojcu przyciągającą urodę, stanowczość i siłę logicznego myślenia a po matce...dużo więcej, w końcu była doskonała.
Ale....faktycznie, za dużo opowiadam o moich protoplastach, jednakże to chyba nic dziwnego: jestem jedynakiem, na kim więc miałbym się jeszcze skupić? Nie musiałem z nikim dzielić się uwagą rodziców, zabawkami czy pokojem. Przyjmowałem to jako coś naturalnego, ale nie byłem jakimś rozwydrzonym i kapryśnym księciem. Ciężko pracowałem pomagając matce, uczyłem się także chętnie i nie musiałem niczego się obawiać. Ani głodu ani Igrzysk. Jako dziecko z Jedynki miałem szczęście (tak naiwnie wtedy sądziłem): Dożynki były w naszym Dystrykcie raczej formalnością i świętem, odpowiednio wcześniej wiadomo było który zawodowiec wybiegnie na środek placu i cieszyłem się z możliwości wspólnej zabawy. Sam nigdy nie pchałem się do tych wszystkich szkół morderców: nie byłem samobójcą, wolałem moją pracę pełną pięknych zapachów i zachwycających się nimi ludzi. Co nie znaczy, że nie śledziłem Igrzysk, wręcz przeciwnie, razem z matką oglądaliśmy każde i....tak, to ona była autorka zapachów poszczególnych trybutów. Ta seria sprzedała się szalenie szybko, najwięcej kobiet chciało mieć aromatycznego Finnicka Odaira na swoim ciele i wzbogaciliśmy się wtedy znacznie na tych kobiecych słabościach. Stare, dobre czasy. W międzyczasie...nie działo się nic ciekawego. Nikt mnie nie bił, nie zmarła moja wielka miłość; byłem młody i miałem przed sobą długie, dostatnie życie. Byłem o tym święcie przekonany aż do roku 73 Igrzysk. Niepokojące informacje płynące z dalekich Dystryktów i kryzys ekonomiczny źle wpływał na morale Jedynki i nawet ubiegłoroczna wygrana Reiven Ruen nie uspokajała nastrojów. Zawodowcy mniej pokazywali się w stolicy Dystryktu i po raz pierwszy idąc na plac czułem lekki niepokój. Naprawdę leciutki, niewidoczny, chociaż dla kogoś wychowanego w tak idealnej bańce mydlanej i tak było to wręcz nie do zniesienia. Ale...szansa na wylosowanie mojego imienia była przecież szalenie nikła, za pół roku kończyłem osiemnaście lat i stawałem się dorosłym i...jak miałem tego nie doczekać?
To niedorzeczne. Naprawdę, taka była moja pierwsza myśl, kiedy nikt nie zgłaszał się na ochotnika i kiedy to ja wchodziłem po doskonale wyciosanych schodach, nie zwracając uwagi na moją towarzyszkę niedoli. Nie rozpłakałem się, moi rodzice nie zemdleli, ziemia nie zatrzęsła się pod moimi stopami. Luzie wydawali się odrobinę zdegustowani tym, że nikt się nie zgłosił. Może dlatego nikt nie klaskał. Porażka życia, po raz pierwszy mój czar, urok i charyzma nie zdały się na nic, ludzie mieli szare twarze i szybko rozeszli się do domów. Zawstydzający początek mojej wspaniałej kariery, ale wspaniałomyślnie nie narzekałem, żegnając się z rodzicami...dość ckliwie. Tak, to też przyznaję ze wstydem, byłem przecież młodym mężczyzną a nie rozhisteryzowanym dwunastolatkiem, ale matka powiedziała, że emocje się sprzedają. I miała świętą rację, przez wszystkie te szalone miesiące kierowałem się jej radami i w jakimś stopniu miały one wpływ na moje zwycięstwo. Rzecz jasna zawdzięczam to głównie sobie, ale warto czasem obdarzyć kogoś innego łaską wdzięczności. To ładnie wygląda w telewizji.
Która oszalała na moim punkcie, tak samo jak cały Kapitol. Ludzie byli chyba znudzeni wiecznie smutnymi herosami z jakichś zabiedzonych wiosek, pachnącymi rybami syrenek niepotrafiących się dobrze wysławiać i napakowanymi, zadufanymi w sobie zawodowcami. Wybijałem się wśród tej przeciętnej masy nie tylko fizycznie. Owszem, byłem jedynym ciemnoskórym zawodnikiem i zarazem najstarszym, ale wolałem zabłysnąć intelektualnie niż dziwnymi strojami. Udzielałem mnóstwa wywiadów, błyszczałem na ekranach, potrafiłem zaczarować słowami i uronić łzę w odpowiednim momencie . Sojuszników dobierałem niezwykle krytycznie; nie miałem zamiaru bratać się z jakimiś słabeuszami, jednakże wizja pozostania na arenie z trzema zawodowcami też nie była wesoła. Postanowiłem więc być samotnikiem. Zresztą, wśród trybutów nie znalazłem nikogo na moim poziomie. Megalomania? Oczywiście, ona miała być jednym z gwarantów zwycięstwa. Innym był mój mentor. Skłamałbym, gdybym stwierdził, że polubiłem go od pierwszego spotkania. Spodziewałem się raczej jakiejś zabójczej blondyneczki albo wysportowanego wariata-gwiazdy stolicy a zamiast tego Kapitol zaserwował mi ułożonego, skromnego i zapomnianego zwycięzcę sprzed pół wieku. Człowiek starej daty - dosłownie. Właściwie pierwszy zachwyt nad Kapitolem zepsuł mi właśnie on: początkowo gwarant mojej przegranej. W końcu czy ktoś taki zmanipuluje sponsorów? Pomoże w kreowaniu plotek? W zwróceniu stuprocentowej uwagi na mnie? Wydawał się nudny, spięty i zbyt poprawny i...znów miałem rację, wydawał się. Nigdy wcześniej nie spotkałem człowieka z tak rozbudowaną wyobraźnią; był wręcz nierzeczywisty ze swoją wrażliwością, taktem i jakąś wielką tajemnicą, którą widziałem w jego ciepłych oczach. To nie była żadna miłość od pierwszego wejrzenia, po prostu egoistycznie chciałem wyciągnąć z niego wszystko, co najlepsze; wszystko, co mogło pomóc mi przeżyć. Zbliżyłem się do niego, obwiązałem nicią przyjaźni, zaufania; w końcu czegoś znacznie bardziej elektryzującego, co pozwoliło mi mieć pewność, że kiedy będę na Arenie zrobi wszystko, żeby mi pomóc.
Miałem rację; lepszego mentora nie mogłem sobie wyobrazić, nie wiem jakim cudem załatwiał mi prezenty od sponsorów, ale wartościowe rzeczy spadały mi z nieba ciągle, dosłownie, tak, że nie mogłem zabierać ze sobą wszystkiego i porzucałem niezbędne dla innych rzeczy jak zużyte zabawki. Później pisano w gazetach, że Arena była dla mnie leniwym, niedzielnym spacerem. Nigdy nie prostowałem tych słów, takie podejście idealnie pasowało do kreacji nonszalanckiego młodego mężczyzny, nie bojącego się niczego i nikogo. Ale przecież dobrze wiemy, że to kłamstwa, że przy Rogu Obfitości chcesz zwymiotować z przerażenia a potem jest tylko gorzej. Grałem jednak idealnie, początkowo odłączyłem się od wszystkich, zbierając spadającą z nieba broń i jedzenie i dopiero doskonale wyposażony ruszyłem na niemalże rodzinne spotkanie. To były piękne Igrzyska - jak się miało okazać ostatnie normalne - pełne trzęsień ziemi, trujących oparów, zatrutych rzek i zaniżonej średniej wieku. Ponad połowa trybutów nie miała skończonych trzynastu lat; ginęli więc spektakularnie i bardzo niewinnie, jednak...nie wszyscy. Miałem nadzieję, że wykończy ich wysoka temperatura albo profesjonaliści z Dwójki; nie wyobrażałem sobie jak można wbić dziecku nóż w serce. Sam uważałem się za dorosłego, byłem najstarszy, zbyt pewny siebie, kochany przez Kapitol i tak naprawdę zupełnie bezbronny, kiedy została nas garstka i musiałem pozbawić życia płaczącą dwunastolatkę, błagającą o litość. Cudowna sytuacja dla psychologa i mediów, prawda? Zrobiłem to, oczywiście, że zrobiłem: Kapitol kochał brutalność i krew, odgrywałem więc rolę idealnej maszyny do zabijania, ale bez żadnej nadmiernej psychopatii. Nie rozgryzałem aort, nie odcinałem głów, po prostu...spacer po parku, połączony z wbijaniem w małe ciałka ostrzy noża. To był najtrudniejszy etap, cały zakrwawiony musiałem dalej zachowywać się swobodnie i uśmiechać do niewidocznych kamer. Toczyłem też długie, ciekawe monologi, przywiązując do siebie widzów. Narracja prawie filmowa;. może powinienem zostać aktorem, grałem przecież pod wielkim napięciem. Apogeum? Sama końcówka, wiadomo, że wtedy można łatwo pomylić kroki i stracić czujność. Nie popełniłem tego błędu, wygrałem walkę wręcz z profesjonalistką z Dwójki i skręciłem jej kark - przy akompaniamencie hymnu Panem. Spodziewali się tego, ja też, chociaż kiedy wciągano mnie do poduszkowca, już bez kamer, rozszlochałem się jak dziecko. Kilkanaście minut słabości, kiedy podłączali mnie pod aparatury, zszywali rany i usypiali do szybkiej operacji usunięcia blizn. Miałem przecież pozostać bez skazy i taki też byłem. Najstarszy zwycięzca Igrzysk, uwielbiany prawie tak mocno jak ten cały Odair. Naprawdę muszę opisywać jak wyglądał czas po moim zwycięstwie? Przecież doskonale wiecie, widzieliście moją twarz w telewizji, w gazetach, najbardziej bogaci kapitolińczycy widzieli także całe moje ciało. Nie narzekałem, oddawałem się z fantazją i polotem, nawet w czasie objazdu Panem. Z sztabem pomocników i moim mentorem. Zostaliśmy...przyjaciółmi, tak, tak to lubię określać. Imponowaliśmy sobie wzajemnie; nic dziwnego, każdy stwórca kocha swoje dzieło, z tym że nie byłem na tyle głupi, żeby wielbić go bezgranicznie. Dlaczego nie współpracowaliśmy dalej? Wynikła pewna...kłótnia, zerwanie znajomości, tak to bywa, kiedy jest się z kimś zbyt blisko. Nie widzieliśmy się kilka miesięcy, po raz pierwszy spotkałem go ponownie na bankiecie z okazji 74 Igrzysk. Brylowałem na salonach, mentorowałem i żyłem: wystawnie, rozwiąźle, elegancko. Tak miało być do końca mojej egzystencji w Kapitolu, chociaż nie myślałem wtedy wiele o przyszłości. Była pewna, jasna...aż do momentu wypadku na Arenie. Hm, chyba wszyscy wiemy co się tam stało, prawda? Wyobraźcie sobie moje przerażenie, kiedy coś nie toczy się zgodnie z planem i zamiast przekonywać sponsorów do wspierania mojego trybuta próbuje odnaleźć się w politycznej zawierusze. Jeden wielki chaos, podejrzenia, bolesne przesłuchania mentorów, jeden wielki korowód spotkań z Strażnikami Pokoju. Cudownie; wielkie dzięki, idiotyczni rebelianci, za spieprzenie reszty mojego sielankowego życia. To był ciężki okres, który przeżyłem właściwie dzięki moim znajomościom - ludzie, którzy kupowali moje towarzystwo mieli wystarczające wpływy, by dzięki prawnikom oczyścić mnie z zarzutów. Nie pamiętam, czy opuściłem więzienie po miesiącu czy pół roku; wyrzuciłem nieprzyjemne chwile z pamięci; wiem tylko, że musiałem potem ostro pracować, by odwdzięczyć się sponsorom. Nie przeszkadzało mi to w dalszym ciągu; tak zupełnie szczerze: było mi już wszystko jedno, chciałem tylko spłacić długi i wrócić do Jedynki. Co okazało się niemożliwe: stan wojskowy złapał mnie na rogatkach Kapitolu. Los znów się odwrócił, stan wojskowy, bombardowania, samotność. Którą leczyłem względnie stałym związkiem z jakąś bogatą panią z Kapitolu. Zbyt znaczącą, nie wnikałem, czy chodziła na herbatkowe przyjęcia do Almy czy po prostu była w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie tak jak ja: zastrzelili ją na miejscu (przyznam, ulżyło mi, była wyjątkowo szpetna) a mnie wepchnięto do Kwartału razem z całą masą przerażonych Kapitolińczyków.
Pierwsze tygodnie były niezmiernie zabawne: zniszczone ruiny i setki osób w pięknych sukniach, wepchniętych w świat, który do tej pory według nich nie istniał. Czułem się trochę jak na Arenie, wiedziałem, że przetrwa najsilniejszy, ale tym razem nie miałem oparcia w nikim. Bez autora stałem się bezwolną zabawką, wytracającą prędkość. Nikt nie kierował moimi czynami, nikt nie prowokował do doskonalenia się, a przecież musiałem robić coś, żeby przeżyć. Na początku Kapitolińczycy mieli jeszcze pieniądze, potrafili więc nawet za murami getta, w zagraconym salonie i z obsypującym się na głowę sufitem zorganizować małe przyjęcie ze mną w roli głównej, ale te sztucznie sielankowe czasy szybko minęły. Musiałem sobie radzić inaczej, a że nie nadawałem się do żadnej sensownej pracy (kto potrzebował perfumiarza w śmierdzącym śmiercią Kwartale?) miałem do zaoferowania tylko siebie. Nic trudnego, ot, powrót do starych rozrywek, przecież robiłem to od dwóch lat i zawsze sprawiało mi to przyjemność. Cóż, byłem bardzo naiwny, całkiem inaczej wyglądało towarzyszenie komuś w Kapitolu - wystawna kolacja, bankiet, długie dysputy, drogie prezenty i ewentualnie później coś bardziej cielesnego i zarazem wyrafinowanego - a całkiem inaczej w Kwartale. Odkryłem to już za pierwszym razem, ale nie mogłem już się wycofać. Najpierw bawiłem się w kolaborację ze strażnikami, którzy potem przepuszczali mnie na rodzinne wizyty do rebeliantek i rebeliantów, ale od kiedy zaostrzono kontrolę została mi tylko praca w swoim kręgu społecznym. Dość szybko trafiłem do jedynego biznesu za murem, który przynosił jakiekolwiek dochody - Violator okazał się burdelem przyjaznym pracownikowi fizycznemu. Nie jest to spełnienie moich marzeń ani drugi dom, ale...nauczyłem się nie narzekać.
Charakter
Pewny siebie, aż do aroganckiej przesady, typowej dla młodych gniewnych. Nie jest to jednak buntownicza poza złego chłopca - po prostu zna swoją wartość (nieco wygórowaną, fakt) i wie na jakim poziomie powinien żyć. Obojętny na wszystkie polityczne przepychanki, nie opowiada się po żadnej ze stron, nawet jeśli miałoby przynieść mu to doraźne korzyści. Woli działać na własną rękę, dla własnego dobra, które stawia ponad wszystko inne. Egoista, narcyz, jednakże dodaje mu to specyficznego uroku osoby z wyższej sfery, niedostępnej dla zwykłego śmiertelnika. I oczywiście wpływa na wartość towaru, jakim jest jego ciało. Potrafi więc sprzedawać się z dawną kapitolińską nonszalancją, chociaż coraz trudniej przychodzi okłamywanie się, że to on rządzi samym sobą.
Ciekawostki
✦ Zwycięzca 73 Igrzysk, ostatnia gwiazdka normalnych Głodowych - obyło się wtedy bez wybuchów i politycznych dramatów. ✦ Ma naprawdę ciemną karnację - żadne tam rozjaśnione słońcem brązy czy lekko opalone kości słoniowe; czysta czerń, bez żadnej skazy w postaci pieprzyków czy piegów. ✦ Jedynym ukłonem w stronę starokapitolskiej mody było zrobienie sobie kolczyka w lewym uchu. Nosi go do tej pory. ✦ Ostatnio coraz częściej sięga po morfalinę. ✦ Słabo strzela, nożem posługuje się jednak mistrzowsko i jest całkiem niezły w walce wręcz. ✦ Posiadacz niezwykle wrażliwego węchu; uwielbia wyszukane zapachy, najchętniej wiecznie otaczałby się mgłą drogich perfum. Brzydkie wonie wywołują u niego migreny i mdłości. ✦ Ma słabość do luksusu, alkoholi z wyższej półki, doskonałych tkanin i dobrych potraw.
Ashe Cradlewood
Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
Temat: Re: Fenris Rhein Sob Mar 29, 2014 7:52 pm
Karta zaakceptowana!
Witaj na forum! Mamy nadzieję, że będziesz czuć się tutaj jak u siebie, i że zostaniesz z nami długo. Załóż jeszcze tylko skrzynkę kontaktową i możesz śmigać do fabuły. Nie zapomnij też zaopatrzyć się w naszym sklepiku. Na start otrzymujesz porcję żywności, nóż ceramiczny i 1 gram morfaliny. W razie jakichkolwiek pytań pisz śmiało. Zapraszamy też do zapoznania się z naszym vademecum.
Uwagi: Historia CUDOWNA, uwielbiam Twój styl i pewnie rzuciłabym tu serią serduszek, ale mi nie wypada. Błędów się nie dopatrzyłam, chociaż specjalnie też ich nie szukałam, bo jak treść dobra, to po co? Dużych rozbieżności z fabułą raczej też nie ma, nie pozostaje mi więc nic innego, jak zaakceptować i mieć nadzieję, że którejś z moich postaci uda się porwać Cię kiedyś do gry, o. <3