|
| Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 29 lat Zawód : Lekarz
| Temat: Korytarz Pią Wrz 06, 2013 11:23 am | |
| |
| | | Wiek : 29 lat Zawód : Lekarz
| Temat: Re: Korytarz Pią Wrz 06, 2013 11:33 am | |
| // sala operacyjna, a w teorii po badaniach
Sigyn po wyjściu z sali operacyjnej załatwiła sobie zastępstwo na dyżurze. Poszła na badania, a później na tomografię. Niby ją wysłali do łóżka na sali, ale ona po prostu nie mogła usiedzieć na miejscu. Nie mogła wytrzymać tego napięcia. Po kilku godzinach otrzymała wyniki. Werdykt? Najgorszy z możliwych. Po mimo tak zaawansowanej medycyny dalej nie mogli sobie poradzić z tą jedną rzeczą. Miała w mózgu guza. W dodatku nieoperacyjnego, bo siedzi pomiędzy dwoma półkulami jakby od dołu i jest tak unaczyniony, że jakakolwiek próba jego wycięcia zakończy się tylko i wyłącznie śmiercią. Był też tak zaawansowany, że chemioterapia już nic nie da. Sigyn szła przez korytarz jakby jej w ogóle nie było w ciele. Jak jakiś zombie. W końcu usiadła na krześle i schowała swoją twarz w dłoniach. Popłynęły łzy. Chwilę później poczuła dłoń na plecach i choć w dwóch pierwszych sekundach chciała zignorować to to jej ciekawość, a raczej przeczucie kazało jej spojrzeć, kto ją dotknął. Cato... -Jestem tu dla Ciebie. - Powiedział głosem pełnym miłości. Tak jak wtedy w apartamencie Dwójki. W czerwcu. - Nie dla mnie... po mnie... - Jej głos się załamał. Nie potrafiła już powstrzymać łez. Cato natomiast kucał przy niej i kciukiem starł wszystkie łzy. - Kocham Cię. Szepnął jej do ucha, a Sig poczuła przyjemne dreszcze. Wiedziała, że to nie jest prawda, ale wolała już mieć halucynacje i widzieć Catona niż ciągle myśleć o tym, że umrze. Po jakieś godzinie siedzenia na krześle Sigyn wstała i ruszyła dalej.
// zt |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : myślę Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Korytarz Sob Paź 26, 2013 1:12 am | |
| Czaso-czaso-czasoprzestrzeń!
Wydawało mu się kiedyś, że doskonale wie, czego oczekuje od życia, wydawało mu się, że ścieżka, którą podążył, była mimo wszystko dobrą, a jeśli nie to najlepszą. Bywały jednak momenty, kiedy wizja śmierci okazywała się lekarstwem na każdą choćby najbardziej krytyczną sytuację. Potem nie istnieje już nic, a jeśli pochłonie nas pustka to i przykre wspomnienia, twarze tych, których zawiedliśmy oraz najgorsze scenariusze z naszego życia po prostu znikną, tak samo jak nasza podświadomość i wspomnienia, jak my sami. A jeśli i tak świat nie będzie po nas płakał, a cieszył się, że pochłonął kolejną ofiarę swych nieszczęść, to jaki sens jest w dalszym ciągnięciu tego przedstawienia zwanego życiem? Jaki sens ma codzienne zamartwianie się o los tych, którym, mogliśmy pomóc, a jednak zawiedliśmy w najgorszy z możliwych sposobów? On, właśnie ten Finnick Odair, złoty chłopiec, który kiedyś bawił cały Kapitol, teraz potrafił jedynie przechodzić przez ulgę ze spuszczoną lub ukrytą za wysokim kołnierzem głową. Bał się spojrzeć komukolwiek w oczy, bo gdziekolwiek ich nie podniósł, widział przemykającą obok niego Sabriel. Ale ona żyje, jest gdzieś tam, pochłonięta przez masę ludzi, gdzie szczęście jeszcze jej nie porzuciło, a wciąż nad nią czuwa, chyba tą jedyną w całym przeklętym Kapitolu. Sam fakt, że wciąż żył on sam przysparzał mu pewności, że z nią także jest wszystko w porządku, a przynajmniej nie wpadła w ręce władz. Kto wie, być może nie jest po prostu głupią szesnastolatką, za którą nigdy ją nie uważał, ale w momencie, kiedy uciekła - owszem. Drugą kwestią, wciąż nierozwiązaną i ciągnącą się za nim przez całe życie była Annie, ta Annie, dziewczyna jego marzeń, schowana pod skorupą strachu i niewinności, ta istota, która kiedyś potrafiła śmiać się i płakać jednocześnie ze szczęścia, bo niebo miało piękną barwę. Jednocześnie czuł się temu winny, jej pogrążeniu, jej smutkom, choć powoli zaczynał powątpiewać w to, że kiedykolwiek będzie mógł spojrzeć jej w oczy. Ale gdziekolwiek się teraz znajduje, zapewne nic jej nie jest, zapewne wszystko jest w porządku, bo ma przy sobie ludzi, którym na niej zależy. A jego tam nie ma, bo Finnick, niczym duch i zjawa, błąkał się po całym Kapitolu wciąż zastanawiając, jaki sens ma w jego przypadku bezczynność. I tu oto zamyka się błędne koło, dopóki ponownie nie obudził się ze snu zimowego, który trwał dokładnie dwa tygodnie i nie uznał za stosowne zainteresować się losem swoich bliskich. Zaczął od Pippina, który, jak wiedział, miał znaleźć się na moście, a od momentu jego zniknięcia i ich ostatniej wizyty, nie otrzymał od mężczyzny żadnej wiadomości. Dlatego od razu, kiedy tylko mógł lub - kiedy doprowadził się do porządku, ubrał swój najukochańszy, bo jedyny płaszcz i wyszedł. Dwór. Drzwi. Korytarz. Korytarz. Drzwi. Dwór. Dwór. Drzwi. Korytarz. (...) W końcu, kiedy oszacował swoją odwagę i określił ją mianem przyzwoitej, wszedł do środka zsuwając z twarzy szalik i ruszył przed siebie, ale nie minęła chwila, gdy wymijając jakąś drobną dziewczynę, o mały włos, a po prostu by ją przewrócił. -Przepraszam najmocniej - mruknął pod nosem niezbyt przekonująco, kiedy uświadomił sobie, że stoi przed nim Sunny. Sunny Shepard. -Sunny - wypowiedział to słowo tak, jakby jej widok nie wywołał na nim żadnego wrażenia, szybko jednak zorientował się, że trzyma ją za ramię i cofnął jeszcze mocniej opatulając szalikiem w zwyczajnym odruchu obronnym... ...przed ludźmi. -Dobrze Cię widzieć - powiedział starając się wywołać nieco lepsze wrażenie i uśmiechnął się - Choć wszyscy, którzy to ode mnie ostatnio usłyszeli, nie posiadają się ze szczęścia, bo tak im sprzyja pech. Choć nad Tobą zawsze świeci słońce. Ostatni komentarz zdecydowanie zbędny, tak sądził. Ale czy kiedykolwiek miał rację? |
| | | Wiek : 26 Zawód : psycholog kliniczny
| Temat: Re: Korytarz Sob Paź 26, 2013 2:14 am | |
| Przemknęłam przez hol wejściowy nie zwracając niczyjej uwagi. Właściwie, taki właśnie był mój cel. Nie chciałam widzieć uśmiechów pielęgniarek ani pokrzepiających spojrzeń lekarzy, na widok których robiło mi się niedobrze, chociaż zazwyczaj sama zareagowałabym podobnie. Ale nie dzisiaj. Nie teraz. Nie po tym, co się stało. Przystanęłam na chwilę przed przeszklonymi drzwiami, prowadzącymi do sektora, w którym umieszczono trybutów i zamarłam, przez moment wpatrując się w wypolerowaną na błysk szybę i zastanawiając się, kim jest odbijająca się w niej dziewczyna. Dziewczyna niepodobna do nikogo, kogo znałam, z potarganymi włosami, zbyt bladą skórą i szarymi cieniami pod oczami. Ubrana w popielaty płaszcz oraz spodnie i szalik w tym samym kolorze, których obecności w szafie nawet nie podejrzewała. Wyglądająca, jakby w ciągu kilku dni uleciało z niej całe życie. Ja. Kim ja byłam? Oderwałam wzrok od własnego odbicia, nie mogąc dłużej znieść tego widoku. Nie zmrużyłam oka od tygodnia, nie licząc tych krótkich godzin wywołanego tabletkami nasennymi amoku, które fundowałam sobie za pomocą samodzielnie wypisanych recept. Wyglądało na to, że nie potrafiłam już zasypiać, a może po prostu się tego bałam. Bo za każdym razem, kiedy zamykałam oczy, wszystko powtarzało się od początku. Sto czterdzieści osiem osób. Sto czterdzieści osiem osób ginących w trakcie oficjalnego bankietu, zorganizowanego w państwie pokoju, państwie, które zostawiło za sobą widmo wojny. W państwie, które powinno być bezpieczne, a które tak naprawdę dawno wypaczyło znaczenie tego słowa. Ruszyłam ponownie przed siebie, przystając jeszcze tylko raz, zatrzymana nagłym atakiem męczącego kaszlu, pozostawiającego po sobie metaliczny posmak krwi w ustach. Jeszcze jedna pamiątka po czymś, o czym chciałam zapomnieć. Najgorsze w tym wszystkim było to, że ludzie, którzy mnie otaczali, nadal oczekiwali, że to ja będę to silną. Małą, głupiutką, naiwną Sunny, widzącą światło tam, gdzie go nie było i zawsze jasno patrzącą w przyszłość. Nie potrafili zrozumieć, że dziewczyna, której szukali, utonęła w Moon River, albo przynajmniej podtopiła się do tego stopnia, że straciła przytomność, ginąc gdzieś, gdzie nikt nie potrafił jej odnaleźć. Gdzie nikt nie chciał jej odnaleźć. Widziałam idącego w moim kierunku mężczyznę, zanim we mnie wpadł. Dlaczego się nie odsunęłam? Nie wiem. Chyba po prostu byłam przekonana, że on zrobi to pierwszy, a może było mi wszystko jedno. W każdym razie za swoją samotną wycieczkę do krainy beznadziejności omal nie zapłaciłam zaliczeniem podłogi, co tylko mocniej mnie uświadomiło, jak niedoświadczoną podróżniczką byłam. Pewnie należałoby opuścić tą jednoosobową imprezę użalania się nad sobą. Ale może jeszcze nie teraz. - Przepraszam - mruknęłam, rzucając niezdarnemu człowiekowi przelotne spojrzenie i dopiero wtedy orientując się, że przecież go znałam. - Finnick - powiedziałam, bynajmniej nie do niego. Mój umysł działał dzisiaj na wyjątkowo zwolnionych obrotach, których nie udało się podkręcić nawet śmiertelną dla normalnego człowieka dawką kawy, czułam więc wewnętrzną potrzebę poinformowania go, z kim ma do czynienia. Tak na wszelki wypadek, gdyby sam miał problem z ustaleniem tego faktu. Cofnęłam się o krok, lustrując mężczyznę spojrzeniem i zauważając, że także nie przedstawiał się już tak jaśniejąco jak kiedyś. Nie potrafiłam stwierdzić, czy cieszę się na jego widok, zresztą - nawet gdyby tak było, nie zdążyłabym go o tym poinformować, bo mniej więcej przy słowach 'zawsze świeci słońce' dopadł mnie kolejny atak kaszlu. Który, swoją drogą, uratował mnie od parsknięcia histerycznym śmiechem. - Nie wydaje mi się, żeby dzisiaj świeciło nad kimkolwiek - powiedziałam głosem jak papier ścierny. Zapalenie płuc coraz bardziej dawało mi się we znaki, chociaż przez ostatnie dni nie narzekałam - w końcu dawało mi niepodważalną wymówkę, żeby nie wychodzić z domu. - Ciebie też dobrze widzieć. Szkoda, że wpadamy na siebie w szpitalu, ale widocznie miejsca przypadkowych spotkań także dostosowują się do czasów - zauważyłam zdawkowo, zastanawiając się jednocześnie, co tu robi, ale powstrzymując się od zadania tego pytania. To nie była moja sprawa. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : myślę Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Korytarz Sob Paź 26, 2013 10:20 pm | |
| Nie chodziło o niego samego, nie chodziło o jego własne problemy – tak sobie wmawiał. Ciągle powtarzał w myślach, że wina leży po stronie Igrzysk, po stronie najpierw Snowa, potem Coin, a przede wszystkim całego systemu Panem, który uwięził ich wszystkich w otoczce wiecznej zabawy plątanej na przemian ze śmiercią, na zawsze związał ich życie z dwudziestką czwórką trybutów, z pokazami oraz przyglądaniem się temu, jak dzieci walczą na arenie o przetrwanie, o życie, jak budzą się pierwotne ludzkie instynkty, a przywiązanie oraz współczucie często przestają odgrywać jakiekolwiek znaczenie. Wszystkie jego problemy, które po części były wymysłem jego zbolałej psychiki, krążyły wokół jednego tematu. Nigdy nie było mu dane zasmakować rozczarowania teściową czy zawitać na swojskim ślubie swojego przyjaciela. Od zawsze skoncentrowany był na przetrwaniu, na przetrwaniu w cierpieniu, w wiecznych koszmarach, co noc walczył o to, aby obudzić się rankiem, a wieczorem znów przymknąć oczy – koszmar zaczynał się od nowa. Kiedy nazywał siebie jeszcze marionetką Snowa, nie miał czasu czy głowy, aby się pogrążać, aby rozprawiać nad swoim życiem czy siedzieć po kątach i szlochać. Szesnaście lat. To niewiele. Cholernie niewiele. I do tej pory czasami zastanawiał się, jak potrafił zachować wówczas twarz i chociażby marne pozory, że wszystko jest w porządku, kiedy teraz jako dorosły i odpowiedzialny za siebie człowiek nie potrafi pozbierać się do kupy. Teraz, kiedy świat wrócił do względnej normy, kiedy już cała ta masakra mogła go nie dotyczyć – wszystko wróciło wraz z jednym podłym kaprysem Coin. Oni wszyscy, ofiary reżimu Snowa, musieli ponownie zmierzyć się z areną. Jednym udało się, odnieśli sukces zapewne przypieczętowany jedynie szczęściem, inni ponieśli porażkę. On sam nie miał pewności i nie potrafił nazwać swoich uczuć względem trybutów, którzy wyszli spod jego ręki. Sabriel przeżyła, uratował ją, ale mimo to stracił przez to więcej, niż sam potrafił zliczyć. Szacunek do samego siebie, poczucie stabilności emocjonalnej, bo kiedyś był jeszcze pewien swych uczuć do Annie, a teraz… Tak, kochał ją i nie miał wątpliwości, nie chciał mieć, ale bał się spojrzeć jej w oczy, spojrzeć komukolwiek. Chociażby Reiven, na której wręcz błagalne sms’y nie raczył odpowiedzieć. Nie miał czasu? Siły? Poprawną odpowiedzią byłoby – brak chęci na poprawę czegokolwiek. Myślał, że wszystko, po rebelii, minie, rany się zabliźnią, a on wraz z Crestą wrócą do Czwórki, gdzie będą mogli cofnąć się jedenaście lat wstecz i zacząć wszystko od nowa. Ale ta bajka, którą ich karmiono, okazała się, właśnie, tylko bajką, zwykłą rzuconą w przestrzeń obietnicą, która nigdy nie miała prawa i zamiaru się spełnić. I znów poczuł wibracje, więc sięgnął, jak zwykle zanim pomyślał, do kieszeni i odczytał pospiesznie wiadomość, a potem, jakby nigdy nic, uśmiechnął się do siebie i parsknął śmiechem. Podniósł wzrok na Sunny z lekkim i nieco szerszym uśmiechem i poczuł, jakby jakaś wewnętrzna blokada pękła, jakby przez zachmurzone i wiecznie ciemne niebo przebił się promyk światła i spadł akurat na niego. -Sunny, Sunny – westchnął i nie wiedząc czemu, po prostu, bez obawy odrzucenia, ujął ją pod pachę i rzucił nieco bardziej, ale wciąż nie do końca entuzjastycznie – Może po prostu my patrzymy na świat przez przeciwsłoneczne okulary i dlatego… - urwał na moment i ruszył powoli, niepospiesznie, z nurtem przechodni – tego nie dostrzegamy – dokończył nieco ostrożniej – Sunny, przepraszam, że znowu zawracam Ci głowę, ale widziałaś się na tym nieszczęsnym bankiecie z Pippinem, prawda? Po prostu… warto wiedzieć, czy żyje, bo nadal nie mam od niego wiadomości. A gdybyś po prostu napisał, Odair, otrzymałbyś.
|
| | | Wiek : 26 Zawód : psycholog kliniczny
| Temat: Re: Korytarz Nie Paź 27, 2013 12:35 pm | |
| Zabawne było to, że pozornie nic się nie zmieniło. Taka sama sytuacja mogła mieć miejsce w Trzynastce - nawet ściany były podobnie białe, a korytarze tak samo sterylne. Gdybym tylko wysiliła mocniej wyobraźnię, mogłabym udawać, że wciąż tam jestem. W domu. W miejscu, które już nie istniało, bo jak wiele innych rzeczy w tej wojnie, poświęcono je w imię większego dobra. W miejscu, które ja także poświęciłam, zamieniając je na coś, co miało być ziemią obiecaną, a okazało się tylko marną podróbką. Nieprzyjazną i nieprzyjemną, paradoksalnie - bardziej zamkniętą i przytłaczającą, niż podziemny dystrykt. Do tej pory byłam jednak w stanie wmawiać sobie, że tak miało być. Że cena, którą wszyscy zapłaciliśmy, była konieczna. Ludzie znikali, Kapitolińczycy przymierali głodem, a ja uparcie nadal wierzyłam, że to tylko okres przejściowy, że niedługo zapanuje upragniony pokój. Tylko jak miałam wierzyć w to teraz? Jak miałam pokładać jakiekolwiek nadzieje w państwie, które samo siebie wewnętrznie wybija, w którym jedni obywatele z zimną krwią zabijają drugich? Wreszcie - w którym dla ludzi bardziej liczy się zemsta, niż dążenie do równości? Czy faktycznie miałam na sobie przeciwsłoneczne okulary, jak powiedział Finnick? Spojrzałam na niego zaskoczona, bo sam przecież także nie wyglądał, jakby rozpierał go entuzjazm. - Może masz rację - powiedziałam w końcu, ledwie rejestrując, kiedy wziął mnie pod ramię. - Wiesz, ludzie są z natury dobrzy. Chcą być dobrzy, zawsze. Tylko coś po drodze im przeszkadza. - Zerknęłam na przechadzającego się korytarzem, ubranego w mundur Strażnika Pokoju. Ostatnio kręcili się wszędzie, pilnując, sprawdzając, obserwując. Być może władza spodziewała się nowego ataku, a może po prostu chciała pokazać, że nie straciła kontroli tak bardzo, jak wyglądało. Co robili w szpitalu, który powinien być przecież oazą bezpieczeństwa - nie wiedziałam. Nie wiedziałam też zresztą, co robiłam tu ja. Dzieci, z którymi miałam rozmawiać, nie potrzebowały przecież psychologa - potrzebowały ciepłego domu, spokoju i ludzi, którzy pomogliby im walczyć z towarzyszącymi im od teraz nieodłącznie demonami przeszłości. Bo wbrew temu, co ode mnie oczekiwano, nie potrafiłam się ich pozbyć. Miały już na zawsze prześladować ich w snach, wracając czasami po tygodniu, a czasem po latach pozornej sielanki. - Pippin? - powtórzyłam za Finnickiem, początkowo nie nadążając za szybką zmianą tematu. Pippin. Kolejna osoba, na której wspomnienie w moim żołądku zaciskał się silny supeł wyrzutów sumienia. Pippin, którego zostawiłam na moście, może i nie do końca świadomie, ale zawsze; któremu bałam się spojrzeć w oczy do tego stopnia, że nie odezwałam się do niego przez cały, długi tydzień. - Kilka dni temu wyszedł ze szpitala - powiedziałam spokojnie, zupełnie jakby w mojej głowie nie rozgrywała się właśnie złośliwa gonitwa myśli. Uśmiechnęłam się delikatnie do mężczyzny, celowo przemilczając fakt, że moje informacje pochodzą właśnie z podobnych rozmów, nie z pierwszej ręki. - Ma jakieś problemy z kolanem, ale nic poważniejszego mu nie grozi. Miał sporo szczęścia, jeśli wypada w ogóle jeszcze używać tego słowa. - Odwróciłam głowę w drugą stronę, maskując zdenerwowanie założeniem włosów za ucho i niedbałym wzruszeniem ramion. - A ty, Finnick? Trzymasz się jakoś? Co tu robisz? - zapytałam, dopiero teraz pojmując, że przecież jego także musiały dotknąć ostatnie wydarzenia.
|
| | | Wiek : 28 Zawód : porucznik (oficer) Przy sobie : broń palna, pozwolenie na broń, paczka papierosów, zapalniczka, telefon, leki przeciwbólowe, minilaser do cięcia metalu, legitymacja wojskowa Obrażenia : świeżo wyleczona ze złamania ręka (przy wykręcaniu do tyłu boli),
| Temat: Re: Korytarz Wto Lut 18, 2014 9:28 am | |
| teoretycznie jakiś gabinet --->
Francesca wyszła na korytarz i zaczęła osunęła się na pierwsze, lepsze krzesło. Ręka w gipsie strasznie jej przeszkadzała, była ociężała i nieporęczna. Jak ona będzie teraz broń trzymała. Oh, zapomniałaś, że masz L4 na miesiąc? Będziesz jak stara baba siedzieć w domu z kotem. W domu, który do połowy się zjarał i musisz zrobić remont. Powinnaś się cieszyć, że masz jakieś pieniądze i nie będzie z tym aż tak wielkiego problemu. Opuściła głowę, żeby ukradkiem pozwolić spłynąć łzom. Nie była typem kobiety, która histerycznie płacze w publicznym miejscu. Niby płaczu wstydzić się nie powinno, bo to ujście negatywnej energii, ale Valmount miała wzbudzać szacunek, a nie litość. Do tego dążyła całą sobą. Wytarła się policzki zdrową ręką i wzięła głęboki oddech. Poszła nawet do automatu i kupiła sobie puszkę zimnej Coli, żeby dojść do siebie. Po jakimś tam czasie podeszła do niej Zoja, żeby powiedzieć o stanie zdrowia pacjenta. Pewnie nie zrozumiała niektórych zwrotów, jedynie tyle, że jest już po operacji, ale ona na razie nie może tam wejść. Richard musi dojść do siebie, wybudzić się z narkozy. Podziękowała pielęgniarce niewyraźnym mruknięciem pod nosem i siedziała dalej na korytarzu. Była uparta, musiała zobaczyć Cline'a na własne oczy i sprawdzić czy dycha. Zresztą... Czuła się w jakiś sposób odpowiedzialna... Nie tylko za ten cały wybuch, ale również za niego. I za jego mały skarb, który wisiał na jej szyi, schowany pod bluzką. Przez parę chwil zastanawiała się, czy on też stracił drugą połówkę. Czy miał jedynie żonę, czy również dzieci. Co się z nimi stało. Czy kiedyś był inny. Hm, każdy po śmierci ukochanej osoby się zmienia. Ona przed śmiercią Henry'ego też miała łagodniejszy charakter. Po tym wszystkim zrobiła się nieprzystępna, kryjąc smutek za maską bezczelnej, trochę nierozgarniętej Strażniczki. Wyprostowała nogi, wysuwając je przed siebie i oparła się o zimną, szpitalną ścianę. Czekanie staje się wiecznością.
/zt ---> po przeniesieniu Ryśka na salę |
| | | Wiek : 17 Zawód : uczy się i łazi za ludźmi. Przy sobie : para kastetów, nadajnik GPS, lornetka, papierosy i leki przeciwbólowe
| Temat: Re: Korytarz Sro Sie 06, 2014 5:10 pm | |
| Siedziała na jednym z krzeseł na korytarzu, ale co chwila podnosiła się i próbowała przejść kilka kroków - bezskutecznie. Jej usztywniona kostka i tak bolała tak bardzo, że przez zaciśnięte z bólu zęby jej uśmiech nie wyglądał już tak wiarygodnie. Tym samym nie mogłaby poczęstować nim rodziców, których się tu za moment spodziewała. Pal licho cudowną Mallory - Frank gotów odstawić w tym szpitalu najgorszą operę mydlaną, jaka tylko przychodzi komukolwiek do głowy. Claire co chwilę zerkała na stojącego pod ścianą Alexa. Wiedziała, że go irytuje tym swoim kręceniem się, więc kiedy ponownie podniosła tyłek z niewygodnego krzesła zrobiła krok w jego stronę. Oparła dłonie o ścianę i lekko się nad nim nachyliła. Na jego obitej twarzy odmalowywały się powoli fioletowe zasinienia. Dziewczyna zaś miała zszyty łuk brwiowy (finał upuszczenia jej przez gości, którzy machali nią w powietrzu) i też nie wyglądała najlepiej. -Może powinieneś iść do domu. Dalej nie wiem kto tu po mnie przyjdzie... - mruknęła. Gdyby tylko była pełnoletnia! Do tego czasu brakowało jej już tylko kilkunastu tygodni... A tak, musiała czekać na któregoś ze swoich rodziców, żeby łaskawie mogła opuścić mury szpitala. Miała wrażenie, że jest wściekły, a mimo wszystko oparła brodę na jego ramieniu. Czasem wydawało jej się, że trzeba postępować z nim jak z jeżem - uważać na palce i zachowywać bezpieczny dystans. Nie wiedziała jak zareaguje i teraz. Sapnęła bezgłośnie w jego ramię i odsunęła się, żeby usiąść na krześle. Odpisała matce na kolejnego smsa. Chwała Panu, że Frank zajęty swoimi sprawami nie zawsze był na bieżąco. |
| | | Wiek : 23 lata Zawód : psycholog kliniczny
| Temat: Re: Korytarz Sro Sie 06, 2014 6:54 pm | |
| Od dłuższego czasu był po prostu zmęczony. Zmęczony zasypiał, zmęczony budził się z ciężkimi powiekami, zmęczony wychodził z domu i zmęczony do domu wracał, podwijając rękawy koszuli i siadając do kolacji, która ledwo przechodziła mu przez gardło - bawiło go wyjątkowo mało rzeczy (mniej niż zazwyczaj) a denerwowało za to całe mnóstwo, i nie wiedział, czy zrzucać to na karb pory roku, pogody, zbliżających się Igrzysk czy przepracowania. Kiedy matka poprosiła go o odebranie Claire ze szpitala (swoją drogą - totalna głupota, nie rozumiał, dlaczego zawsze musiała pakować się w tarapaty i coraz bardziej skłaniał się ku teorii, że odziedziczył geny inteligencji za nich oboje) też nie był specjalnie zadowolony: kierował się już do domu, marząc tylko o gorącej kąpieli i zatopieniu głowy w świeżo kupionej literaturze. Ze złością obrał za kurs szpital (znowu), schował zziębnięte dłonie do kieszeni płaszcza i kiedy wreszcie pojawił się w korytarzu, w którym czekała na niego poobijana siostra, wyglądał wyjątkowo nieprzyjemnie. - Żegnaj się, idziemy - rzucił tylko, taksując nieprzychylnym spojrzeniem chłopca, od którego dzieliła ją zdecydowanie zbyt mała odległość (dalej był opiekuńczym bratem, mimo upływu lat, i nie bardzo potrafił zaakceptować fakt, że Claire już niedługo będzie zakładać rodzinę a co dopiero całować się, co brzmiało w jakiś magiczny sposób poważniej, hihi). - Ciesz się, że ojciec ma za dużo na głowie i nie miałby czasu się tu pofatygować. Coś ty sobie myślała? - pokręcił głową w wyrazie dezaprobaty i automatycznie pomyślał o papierosie (standardowy tor, po którym leciały jego neurony, kiedy zaczynał się denerwować). |
| | | Wiek : 19 lat Zawód : naczelny pechowiec Przy sobie : ŚWIECZNIK, zestaw zatrutych strzałek (zostały 3). jodyna, latarka, ręcznik, przyprawy,pusta butelka, zwój liny, antybiotyk, połówka chleba, trzy mandarynki, dwa pączki, wieprzowina ze stołu, pół bochenka chleba,2 banany, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz (kości) Znaki szczególne : brak Obrażenia : fizycznie trzyma się nieźle
| Temat: Re: Korytarz Sro Sie 06, 2014 7:35 pm | |
| Wyglądanie jak siedem nieszczęść było domeną Alexandra od kiedy pamiętał. Podczas gdy inne kapitolińskie dzieciaczki bawili się w cudowną dorosłość, wychylając szklaneczkę ponczu za szklaneczką na ekskluzywnych przyjęciach, które kończyły się niemoralnymi konfiguracjami ciał, skąpanych w pełnym słońcu, które wchodziło nad tym gniazdkiem perwersji; on sam wędrował z kąta w kąt, będąc przekonanym, że jeśli cokolwiek sprawia mu radość z tego zbytku i przepychu, to... Zaciskanie pięści i wymierzanie sprawiedliwości. Której mu odmówiono, więc stał w szpitalu nieszczególnie, nie wiedząc, czy przytulić do siebie swoją pierwszą dziewczynę (niby udawali przed tatusiem, ale zawsze) czy wrócić się do tego przeklętego, opuszczonego teatru i znaleźć zbirów, którzy postanowili go zmasakrować. Krzywiłby się widowiskowo, pewnie padłby jak mucha po pierwszym uderzeniu ich, ale przynajmniej zachowałby honor, który zabłąkał się na komisariacie i wcale nie chciał wrócić. Pierdolone Ziemie Niczyje, tam naprawdę wszędzie czaiły się psychopatki. Przez sekundę zastanawiał się, czy nie wrzasnąć na Claire (to był jej pomysł!) i nie wybiec szukać kowbojskiej sprawiedliwości z pierwszym napotkanym narzędziem chirurgicznym, które wpadnie mu w ręce, ale racjonalnie podejrzewał, że poleciałaby za nim, a wbrew przekonaniom jej świątobliwego ojca nie pragnął jej krzywdy. nawet jeśli włożenie ręki do majtek mogło być odczytane w inny sposób. - Najwyżej poznam się z teściem - odpowiedział cierpko i pewnie zasyczałby jej przez zęby, że dopiero zaczyna mszczenie się na wszystkich, którzy weszli w jego drogę (strzeż się, pierdolona Daisy!), ale zamiast tego poczuł jej ciepłe ciało. Bolało, obite żebra właśnie odstawiały przed nim marsz cierpienia, ale chyba inne uczucie zaczęło być dominujące. Chętnie przygarnąłby ją do siebie mocno, całując jej włosy, ale po pierwsze - odsunęła się, a po drugie (i najważniejsze) - ktoś się po nią zjawił. - Niektórzy zapominają, że my z Kapitolu mamy imię - zaczepił go, uderzając ramieniem i przytulając swoją dziewczynę do siebie. - Dbaj o sobie, maleńka - dodał czule do jej ucha, próbując naprawdę zachować powagę. Której ten oto jej brat miał za dużo. Ktoś tu długo nie ruchał i wcale to nie był cudowny prawiczek Amitiel. |
| | | Wiek : 17 Zawód : uczy się i łazi za ludźmi. Przy sobie : para kastetów, nadajnik GPS, lornetka, papierosy i leki przeciwbólowe
| Temat: Re: Korytarz Nie Sie 10, 2014 12:25 am | |
| Prychnęła cicho słysząc wzmiankę o teściu. Chciała zabrzmieć jak dziewczynka, która drwi sobie z niebezpieczeństwa i za nic ma wizję spotkania rozwścieczonego ojca, ale gdzieś w środku gorąco pragnęła, żeby to jednak nie Frank odbierał ją ze szpitala. Ale kiedy jej modły zostały wysłuchane a na korytarzu pojawił się jej wybawca... Okazało się, że zawsze trzeba pomyśleć po tysiąckroć, czego sobie życzysz. Kontakt ze starszym z potomków Hearstów od jakiegoś czasu pozostawiał wiele do życzenia a przez to frustracja Claire sięgała zenitu. Spiorunowała brata wzrokiem. -Też mi ulga, skoro brzmisz tak jak on! - warknęła w kierunku Freda. Odwróciła się do niego przodem a plecami lekko oparła się o Alexandra. Odbijało im. Poważnie. Wszyscy w tej rodzinie powoli zaczynali zachowywać się jak jakieś zaprogramowane roboty. Coś ty sobie myślała, sprawiłaś nam zawód, po co Ci to było i ulubione zdanie dziewczyny: "masz szlaban!". Nic innego ze strony ojca nie płynęło w jej kierunku - czyżby Frederick zapragnął stać się wierną kopią swojego rodziciela? -O, widzę że tobie też praca w szpitalu zafundowała kij w tyłku- wymamrotała tylko. Cały entuzjazm, który pojawił się, kiedy tylko go zobaczyła minął wraz z jego pierwszym zdaniem. Odwróciła się jeszcze w kierunku Amitiela, ucałowała przyjaciela w policzek i uśmiechnęła się do niego delikatnie. Zobaczą się niebawem. Może w nie tak tragicznych okolicznościach jak dzisiejsze, ale na pewno niebawem. -Czyń swoją powinność KACIE... Ops, -posłała Fredowi słodkie spojrzenie-Chciałam powiedzieć, BRACIE. - dodała i utykając skierowała się do wyjścia ze szpitala. |
| | |
| Temat: Re: Korytarz | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|