IndeksIndeks  Latest imagesLatest images  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  
Ashe + Noah

 

 Ashe + Noah

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
AutorWiadomość
the civilian
Noah Atterbury
Noah Atterbury
https://panem.forumpl.net/t1889-noah-atterbury#24419
https://panem.forumpl.net/t249-noah-atterbury
https://panem.forumpl.net/t1314-noah-atterbury
https://panem.forumpl.net/t563-noah
https://panem.forumpl.net/t1190-noah-atterbury
Wiek : 19
Zawód : Kelner w 'Well-born' i student
Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny
Znaki szczególne : piegipiegipiegi
Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie

Ashe + Noah Empty
PisanieTemat: Ashe + Noah   Ashe + Noah EmptyPią Lut 20, 2015 11:06 pm

Druga połowa lipca

Dobiegałem zaledwie dwudziestki. Byłem zbyt młody, by już tyle razy odbudowywać swoje życie. Wznosić fundamenty od zera. Zaczynać od nowa. Próbować i naprawiać.
Byłem zbyt młody by znać to uczucie, kiedy traci się grunt pod nogami. Tak jak wtedy, kiedy stoi się na krawędzi urwiska i kruchy odłamek ucieka spod naszej stopy, a grawitacja ciągnie nas bezlitośnie w dół. Albo w momencie, w którym stawiamy o jeden krok za dużo w nieznanym jeziorze, spodziewamy się znaleźć piasek pod palcami, ale zamiast niego natrafiamy na pustkę i następuje krótki moment przyspieszonego bicia serca, strachu. Spadamy, zatapiamy się. Nikt nas nie łapie i możemy jedynie próbować odzyskać kontrolę.
To nie jest uczucie, którego da się pozbyć z pamięci. Zabliźnia się ono w podświadomości, ale po jakimś czasie traci ostrość i wydaje się być tylko czyimś mglistym wspomnieniem, jakby dotyczyło kogoś zupełnie innego. Rozmyte widmo przeszłości, i tak za każdym razem.
Tak było z chwilą, w której znalazłem na kuchennym blacie małą, samoprzylepną kartkę z krótką notatką do mamy, w której pisała, że wybiera się na zakupy. Kiedy nie wróciła wieczorem, razem z porankiem, ani żadnego kolejnego dnia czułem zapadającą się pode mną ziemię, ilekroć spojrzałem na wykaligrafowane przez nią w pośpiechu litery.
Wszystkie fundamenty znów posypały się w dniu, w którym odszedł mój ojciec, i chociaż uczucie ulgi było tak wyzwalające i tak silne jak żaden kapitoliński narkotyk, to świadomość, że oficjalnie byłem zdany jedynie na siebie i mogłem liczyć jedynie na siebie była wystarczająco przytłaczająca, aby odebrać mi długo wyczekiwaną radość z triumfu.
A później rebelia, śmierć mojego brata, miesiące odrętwienia w Trzynastce.
I Igrzyska – pierwsze, drugie, trzecie. Byłem pewny, że wystarczy jeszcze tylko parę lat, abym stracił rachubę i stał się kompletnie znieczulony na to coroczne widowisko, póki co jednak z każdą doręczoną mi kopertą czy wiadomością miałem wrażenie, że wszystko co zdążyłem naprawić w swojej zmęczonej duszy przez poprzedni rok, znów obracało się w pył.
Nawet podczas lepszych okresów radość wydawała się być tak absurdalna w naszej codzienności, że nie odważyłbym się na nią nawet połasić. Wszystkie moje dni stały się jedynie wyczekiwaniem na kolejny moment, w którym los po raz kolejny podłoży mi nogę. Nie żałowałem siebie, może tylko życia jakie mógłbym mieć, gdyby w którymś momencie ktoś zatrzymał tą serię nieszczęść - ale ono pozostawało już tylko w sferze domysłów i marzeń.
Tak przy najmniej mi się wydawało. Nie mogłem odzyskać straconego czasu, tak samo jak nie byłem w stanie powiedzieć ile mam go przed sobą - ale kiedy poznałem Dianę, przy którymś z naszych słów i nie mówiąc tego wcale na głos, obudziła we mnie nadzieję, że być może, mogę chociaż wykorzystać moment, w którym znajdowaliśmy się teraz; nie odrzucić go z pogardą, jak robiłem to od dłuższego czasu. Ale zamiast tego, wszystko rozpadło się po raz kolejny.
Kiedy poznałem Dianę. Słowa znów odbijały się echem w mojej głowie i przyprawiły mnie o nagłą falę mdłości. Ciężko w końcu powiedzieć, że kiedykolwiek poznałem Ashe. Albo może chciałem tak myśleć, żeby mieć usprawiedliwienie dla gniewu, który targał mną od ponad tygodnia. Nie potrafiłem myśleć trzeźwo, ani w ogóle o niczym myśleć. Wszystko sprowadzało się do tego samego. Do słów Rory, do faktów, dwóch osób, które nagle stały się  jedną. Wygląd, zawód, miejsce zamieszkania, nawet nazwisko rzucone nieumyślnie przez Ginsberga tamtej nocy na moście, kiedy próbowałem stanąć w jej obronie. Wszystko odhaczone. Wszystko się zgadzało. Moje myśli były chaotyczne, w strzępkach. Ich ciągła gonitwa, jedna uciekła i jednocześnie prześcigała drugą. Każda z nich miała sens, ale usilnie próbowałem je podważyć. Podważyć niepodważalne fakty. Wariowałem.
Próbowałem dać sobie trochę czasu, żeby przetrawić natłok sprzecznych wiadomości. Bardziej chyba jednak starałem się znaleźć coś, co obaliłoby wszystkie podejrzenia. Co pozwoliłoby mi się łudzić i trzymać nadziei, że być może prawda była taka, jakiej potrzebowałem. Ale to nie byłby pierwszy raz, kiedy rzeczywistość była przeciwko mnie.
Nie pomógł dzień, dwa, ani tydzień - dlaczego miałyby? Czas może i mógł leczyć rany, ale w jaki sposób mógłby zmienić fakt, że od paru miesięcy żyłem w kłamstwie podtrzymywanym przez osobę, która stała mi się najbliższa. Osobę, która być może była jedyną, która podtrzymywała to życie we mnie od dłuższego czasu. Nie miałem wielu dobrych wspomnień od zakończenia, albo nawet wybuchu rebelii - a niemal wszystkie, które posiadałem należały do niej. Co zostało mi z chwilą, w której okazało się, że każde zostało naznaczone kłamstwem, tak bezlitośnie przez nią podsycanym każdym ciepłym spojrzeniem, dotykiem i zapieczętowane pocałunkiem? Jak daleko ono sięgało? Ile było fałszu w każdym z tych gestów?
To wydawało się zbyt dobre, aby mogło mi się przytrafić. Jak mogłem pozwolić sobie na to, żeby ktoś wkradł się do mojego umysłu, serca, duszy, pamięci? Nigdy niczego się nie nauczyłem. Wciąż byłem tym samym, głupim chłopakiem, który zgłosił się na ochotnika podczas Dożynek i sam zapoczątkował swój upadek. To był jeden z punktów kulminacyjnych, płaciłem za każdy swój błąd, a stawka była ciągle podbijana przez los.
Wiedziałem, że alkohol nigdy nie był dobrym doradcą, ale pozwoliłem mu się doprowadzić pod jej drzwi. Nie było na nich nazwiska, ale to bez znaczenia, Cradlewood i tak było dla mnie obce. Niewidzącym wzrokiem wpatrywałem się w zniszczony dzwonek od przeszło dziesięciu minut, nie będąc gotowym na ostatecznie zniszczenie iluzji w której żyłem. Dopóki nie usłyszałem prawdy z jej ust wciąż wydawało mi się, że cześć tego świata, który stworzyliśmy mógł istnieć. Może mógłbym w tym trwać, oszukiwać się. Może nie było w tym nic złego? Zasługiwałem na odrobinę szczęścia, czy coś by się stało, gdyby nie było ono do końca prawdziwe? Moje uczucia były. Dlaczego to nie mogło wystarczyć?
Drżącymi dłońmi wydobyłem z kieszeni bluzy paczkę papierosów i spróbowałem odpalić jednego z nich. Raz, drugi - zapaliczka wydawała jedynie dźwięki mechanicznej agonii, a ja czułem bliski atak histerycznego śmiechu. Takiego, który wydostaje się z nas, kiedy możemy jedynie obserwować całe nasze dotychczasowe życie walące się przed naszymi oczami i nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Od miesięcy żyłem od jednego naszego spotkania do drugiego. Oto jak żałosny się stałem. Teraz... do czego miałem wrócić? Co czekało na mnie po mojej stronie muru? Było ze mną źle i czułem się skończony. Cisnąłem martwą zapalniczką o brudną podłogę. Wariowałem.
Oparłem się o zimną, betonową ścianę i przykryłem twarz dłońmi, ale ciemność nie była w stanie ukoić moich zszarganych nerwów, wymazać słów, których nie potrzebowałem usłyszeć, cofnąć dni, ani przenieść mnie z powrotem do domu, który nigdy nie zasługiwał na to miano.
Byłem w Kwartale, pod drzwiami Ashe Cradlewood. Nie było innej rzeczywistości, do której mógłbym się przenieść w tym momencie. Nasza, bezpieczna wersja nie istniała.
Wziąłem głębszy wdech, chociaż na próżno mogłem w nim szukać nadziei na uspokojenie, i zapukałem do drzwi, przeklinając się w myślach. Nie miałem planu, scenariusza, ani nawet żadnego pomysłu co mógłbym zrobić albo powiedzieć. Musiałem ją zobaczyć, po prostu.
Powrót do góry Go down
the prophet
Ashe Cradlewood
Ashe Cradlewood
https://panem.forumpl.net/t1888-ashe-cradlewood
https://panem.forumpl.net/t267-ashe
https://panem.forumpl.net/t1278-ashe-cradlewood
https://panem.forumpl.net/t718-the-ashes-of-memories
https://panem.forumpl.net/t3226-ashe-cradlewood
Wiek : 21
Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią
Obrażenia : złamane serce

Ashe + Noah Empty
PisanieTemat: Re: Ashe + Noah   Ashe + Noah EmptyNie Lut 22, 2015 4:25 pm

Nigdy nie przestało mnie zadziwiać, z jak wielu paradoksów składało się moje życie. Od samego początku; odkąd się zaczęło. Urodziłam się jako obywatelka stolicy - mlekiem i miodem płynącego Kapitolu, który na ustach mieszkańców Panem jawił się jako szczyt marzeń, jak wygrana na loterii (lub w krwawym turnieju na śmierć i życie), jak bezpieczna przystań. Jak przestrzenna definicja szczęścia. Powinnam więc się cieszyć; dziękować Losowi za to, że nie rzucił mnie do Jedenastki czy Dwunastki, że dostałam niepowtarzalną okazję pokierować swoim życiem, jak tylko miałam ochotę, wykorzystać mój czas najlepiej, jak tylko byłam w stanie. Problem leżał w tym, że chyba nie chciałam; czując na sobie naglącą presję otoczenia, robiłam dokładnie na odwrót, podejmując jedną złą decyzję za drugą, żałując za każdym razem, a następnie znów popełniając te same błędy. Nienawidziłam się za to, a jednocześnie nie potrafiłam przestać, zrzucając winę za kolejne miażdżące porażki na wszystko, za wyjątkiem siebie samej. Unieszczęśliwiałam się na swoje własne życzenie, przez cały czas żyjąc w miejscu, które na siłę próbowało mnie uszczęśliwić.
A później świat stanął w płomieniach. Moje młodzieńcze pragnienia się spełniły, wszystko, co znałam, przestało istnieć, ale nie było mi dane stać z boku i patrzeć na upadek znienawidzonego miasta. Znalazłam się w samym środku, a mimo że przez lata przeklinałam zbyt kolorowe i sztuczne ulice, to nagle każdy upadający budynek sprawiał mi ból niemal fizyczny; nienawidziłam rebeliantów całą sobą i śmiałam się z tego gorzko, bo jeszcze do niedawna takimi samymi słowami określałam niszczony przez nich system. Zaprzeczałam sama sobie, paradoksalnie, hipokrytycznie; aż wreszcie zrobiłam coś tak żałosnego, irracjonalnego i jednocześnie cudownego, że gdy sobie to uświadomiłam, niemal odebrało mi to zdolność oddychania - zakochałam się w jednym z nich i pozwoliłam, żeby to właśnie on przekonał mnie o istnieniu dobra i szczęścia, które podobno ciągle jeszcze chowały się między zalegającymi gruzami Kapitolu.
Świat stał w płomieniach, a ja nigdy wcześniej nie patrzyłam na niego z taką nadzieją.
Zmiana rzecz jasna nie nastąpiła nagle. Nie wymaszerowałam rankiem z mieszkania Noah prowadzona majaczącą na horyzoncie tęczą - wymknęłam się po cichu, znów przemykając brudnymi uliczkami do jeszcze brudniejszego Kwartału, by przez następne dni całą swoją uwagę skupiać na przeżyciu z ledwie zasklepionymi ranami. Które goiły się paskudnie; pozbawione sterylnych opatrunków i lekarstw, potrzebowały przynajmniej dwa razy więcej czasu niż normalnie, żeby przestać grozić zakażeniem. Byłam więc osłabiona, otumaniona (na zmianę - bólem i tabletkami) i wciąż na wpół bezdomna, ale z jakiegoś niewyjaśnionego powodu wszystko i tak wydawało mi się jaśniejsze. Wyglądało na to, że z Dzielnicy Wolnych Obywateli przyniosłam ze sobą nie tylko niewielki klucz do mieszkania Noah, ale również kilka rzeczy, które zgubiłam dawno temu i z których stratą zdążyłam się już pogodzić - poczucie sensu i jakąś wewnętrzną wolę walki. Pewnie brzmi to głupio i naiwnie, ale wydawało mi się, że powinnam zacząć bardziej się starać, chociaż wcale nie dla siebie.
Więc próbowałam. Uśmiechałam się więcej, pracowałam więcej; więcej czasu spędzałam też na czarnym rynku, wymieniając pomięte banknoty nie na tani alkohol i papierosy, ale na proste produkty spożywcze. Unikałam Strażników i starałam się nikomu nie wchodzić w drogę, podejrzane interesy omijając szerokim łukiem. Zgłaszałam się do starych dłużników, a dzięki jednemu z nich udało mi się wynająć mieszkanie. Maleńkie, w którym w jednym pomieszczeniu upchnięto salon, kuchnię i sypialnię, z nieszczelnymi oknami i pozbawione prądu, ale moje. Po dawnym właścicielu zostało nawet trochę mebli, kilka książek, mnóstwo bezużytecznych bibelotów; nie pytałam, co się z nim stało. Takich rzeczy chyba bezpieczniej było nie wiedzieć, zresztą - samolubnie mówiąc, nie obchodziło mnie to zbytnio. Po raz pierwszy w życiu stawałam na nogi i tylko to się liczyło.
Sypiałam też lepiej, chociaż nadal niespokojnie i czujnie. Noce przynosiły mi krótkie, przerywane drzemki, w których najczęściej przed oczami przelatywały mi niewyraźne obrazy i oderwane od rzeczywistości miejsca. Dryfowałam, zanurzona w chłodnej wodzie, co prawda widząc nad sobą jaśniejsze plamki słonecznego światła, ale nie mogąc w żaden sposób do nich dotrzeć. Przez większość czasu otaczała mnie względna cisza, przerywana jedynie przez niewyraźne echa rozmów, słowa, których nie byłam w stanie rozróżnić, nieokreślone szelesty, szepty, trzaski. I... głośny stukot? Butów? Obcasów? Pięści?
Zmarszczyłam brwi, częściowo zdezorientowana, częściowo zaniepokojona. Rozejrzałam się dookoła; woda stawała się jakby rzadsza, a ja unosiłam się w górę, kołysana falami w rytm niezidentyfikowanego stukotu. Nagle światło nade mną gdzieś umknęło, a mnie otoczyła ciemność. I cisza, przerywana tym samym dźwiękiem, który wyrwał mnie z płytkiego snu, sprowadzając z powrotem... dokąd?
Otworzyłam oczy i powoli uniosłam głowę. Zamrugałam, czekając, aż obraz odzyska ostrość i w wyłaniających się z zamazanej mozaiki kształtach od razu rozpoznałam wnętrze mieszkania, oświetlonego pomarańczowym światłem chowającego się za budynkami słońca. Przetarłam powieki dłońmi; policzek na którym leżałam mrowił lekko, a całe moje ciało wydawało się nieprzyjemnie zdrętwiałe od długiego przebywania w niewygodnej pozycji. Kilka sekund zajęło mi zorientowanie się, że spałam na krześle, przy stoliku, z głową opartą na blacie; nie byłam jednak w stanie stwierdzić, jak długo. Objęłam wzrokiem pomieszczenie i dopiero kiedy moje spojrzenie zatrzymało się na drzwiach wejściowych, zrozumiałam, skąd brało się stukanie.
Wstałam powoli, jeszcze nie spanikowana, ale co najmniej zaalarmowana. Rzadko zdarzało mi się mieć gości, a jeśli miałabym być szczera - praktycznie nigdy. Ludzie, którzy mogliby mnie odwiedzać, znajdowali się albo po drugiej stronie muru, albo po drugiej stronie... wszystkiego, a jedyną niezapowiedzianą wizytą, jaka przychodziła mi do głowy, była kontrola Strażników Pokoju. Ta z kolei raczej nie oznaczała niczego dobrego.
Podeszłam do drzwi na palcach, prawie fizyczne czując, jak wszystkie lampki ostrzegawcze zapalają się w moim umyśle, jedna po drugiej. Wzięłam głębszy oddech, nakazując sobie spokój i ostrożnie zerkając przez zmatowiałą szybkę wizjera. Bijące szybko serce zatrzymało się na moment, gubiąc jedno czy dwa uderzenia, a następnie jeszcze bardziej przyspieszając, kiedy w stojącym po drugiej stronie mężczyźnie rozpoznałam Noah.
Noah. Odsunęłam się o pół kroku, czując, jak trzymane do tej pory na wodzy emocje wylewają się nagle poza wytyczone przeze mnie granice, przepalając po drodze wszystkie czujniki ostrożności, jeszcze przed sekundą migające wariacko. Instynkt samozachowawczy zniknął z pola widzenia niemal całkowicie, a ja bezskutecznie nakazywałam sobie spokój, ale jedyną logiczną myślą, która przemknęła mi przez głowę między przekręceniem klucza, a otwarciem drzwi na oścież, była świadomość - osiągnięta z absurdalnym wręcz przerażeniem - że powinnam była poświęcić jeszcze pół minuty na potraktowanie włosów grzebieniem. Nie zatrzymała się w moim umyśle jednak na długo, wyparowując dokładnie jedno skrzypnięcie zawiasów później.
- Noah - powiedziałam cicho, jakbym potrzebowała słownego potwierdzenia jego obecności, żeby w ogóle w nią uwierzyć. Uśmiechnęłam się szeroko, nabytym już dawno odruchem łapiąc go za nadgarstek i ciągnąc do środka, żeby nikt z sąsiadów przypadkiem nie zauważył go na korytarzu. - Nie powinieneś tu przychodzić - upomniałam go automatycznie, chociaż ton mojego głosu zapewne przekazywał zupełnie sprzeczne komunikaty. - Nikt cię nie widział? - zapytałam, wyglądając jeszcze na wszelki wypadek na zewnątrz i dopiero wtedy zamykając drzwi z powrotem, nie zapominając oczywiście o przekręceniu klucza w zamku. Przez cały ten czas nie zauważałam jeszcze niczego niewłaściwego - a może po prostu nie chciałam tego zrobić, w jakimś odruchu obronnym zaprzeczając automatycznie, że coś w tej sytuacji mogło być nie tak. Nie dostrzegłam więc ani dziwnego napięcia w mięśniach, ani nieodgadnionego wyrazu twarzy Noah, to pierwsze wyczuwając dopiero po chwili, gdy przytulałam się do niego na powitanie, szepcząc ciche hej i wdychając znajomy zapach mydła, papierosów... i alkoholu?
Odsunęłam się na odległość ramion, może nieco zbyt szybko i gwałtownie, nagle zaniepokojona. Serce znów zaczęło bić mi nierówno, jakby ostrzegawczo; uniosłam wzrok na jego twarz, jednocześnie szukając w niej odpowiedzi, jak i bojąc się ją znaleźć. Czy miał jakieś złe wieści? Coś mu się stało? Był w niebezpieczeństwie? Zacisnęłam usta, zadając milcząco te wszystkie pytania, a na głos wypowiadając jedynie ciche:
- Wszystko w porządku?  
Powrót do góry Go down
the civilian
Noah Atterbury
Noah Atterbury
https://panem.forumpl.net/t1889-noah-atterbury#24419
https://panem.forumpl.net/t249-noah-atterbury
https://panem.forumpl.net/t1314-noah-atterbury
https://panem.forumpl.net/t563-noah
https://panem.forumpl.net/t1190-noah-atterbury
Wiek : 19
Zawód : Kelner w 'Well-born' i student
Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny
Znaki szczególne : piegipiegipiegi
Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie

Ashe + Noah Empty
PisanieTemat: Re: Ashe + Noah   Ashe + Noah EmptySob Lut 28, 2015 8:26 pm

Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem bardzo bałem się ciemności. Było mi wstyd i wydaje mi się, że nigdy nie przyznałem się do tego nikomu. W końcu wychowywałem się w Czwórce, dorastałem przed telewizorem, w którym na zmianę pokazywane były kolejne Igrzyska i wszystkie powtórki poprzednich. Gdzie, w tym małym państwie trybutów, było miejsce na słabości? Nawet wtedy nie chciałem sobie na nie pozwolić, były tylko plamami na charakterze, nie czymś, co sprawiało, że byliśmy ludźmi – nikt nigdy nie przedstawił mi tego w ten sposób.
Sam zresztą nigdy nie rozumiałem swojego strachu, nie było w nim przecież nic racjonalnego, żadnej konkretnej obawy, której mógłbym się złapać i wziąć na swoje usprawiedliwienie; po prostu, tylko przyspieszający bicie serca lęk, który ogłupiał i otumaniał umysł. Ilekroć samemu wracałem późną godziną do domu szybciej stawiałem kroki, jakby ciemność mogła wyciągnąć w moją stronę swoje ręce, wyglądając z każdej podejrzanej uliczki. Naciągałem kołdrę wyżej na głowę, kiedy któraś ze starych desek skrzypnęła w odpowiedzi na podmuchy morskiego wiatru, uderzającego w szyby i próbującego usilnie przedostać się do środka, wyjąc na poddaszu. Wahałem się nad krokami, schodząc do piwnicy po drewno do kominka i dając się ponieść wyobraźni, kiedy mrok zalewał wszystkie zakurzone kąty, wypełniając szczelnie każdą lukę i skutecznie wypędzał ostatnie, opierające się drobinki światła.
To całkiem zabawne, że teraz, kiedy zdążyło już minąć wystarczająco dużo czasu, szukałem schronienia w tym, czego kiedyś się bałem. W ciemności nie było już niczego, co mogłoby napawać mnie lękiem, wręcz przeciwnie, teraz czułem się najlepiej tam, gdzie była w stanie dosięgnąć. Może było tak dlatego, że kiedy granatowa kurtyna opadała na miasto, odnosiłem wrażenie, jakby oddzielała nas od wszystkiego, co wydarzyło się w ciągu dnia. Albo może – może szukałem w niej pocieszenia, bo przecież od zawsze ukrywała w sobie i ból i błędy – jeżeli byłem jednym z nich, to właśnie tam należałem. A Ashe należała w niej ze mną.
Nie bałem się już. Nie bałem się już wielu rzeczy i to od dłuższego czasu. Może dlatego, że zobojętniałem po części na to, co zwykło mnie otaczać, a może stałem się odważniejszy – nawet jeżeli nie powinienem, nie teraz, nie w tym wieku i nie tak szybko. Nie powinienem tak bardzo potrzebować odwagi uodparniającej mnie na świat.
Jednak teraz, kiedy stałem w progu jej mieszkania, a w drzwiach ukazała się zatroskana twarz dziewczyny, która jednocześnie odbudowała i zniszczyła moją nadzieję na szczęście w jego najprostszej postaci, czułem się jak to dziecko, któremu nagle zgaszono światło.
Byłem bezradny, bo bez względu na to, jak się czułem, nie umiałem wypowiedzieć słowa. Zresztą, nawet nie wiedziałem, co czułem. Wszystkie emocje jakie znałem, toczyły we mnie bitwę, wszystkie pozytywne i nowonarodzone, które miały wkrótce zakończyć swoje zmartwychwstanie i te złe, niszczące mnie od środka, po których stronie miałem wkrótce stanąć.
Tak jak w ciemności wszystkie znane nam za dnia przedmioty rzucają na ściany jedynie podłużne cienie, nie dając się rozpoznać – tak samo teraz, stałem przed Dianą, przed Ashe i nie potrafiłem zobaczyć w niej dziewczyny, o której myślałem, że wiem więcej, niż ktokolwiek inny. Wydawała się cieniem dni, które zdążyły już upłynąć i chociaż chciałem, aby była również w tych, które miały przyjść, to nie miało to sensu. Nie mogło mieć. Diana nigdy nie istniała, a Ashe była mi obca. Nie wiem nawet, za kim tęskniłem, a tęskniłem tak bardzo, że dusiłem się od środka i każdy stłumiony przez lata płacz zdawał się drżeć w moim gardle i nasączać mnie słonymi łzami. Jak mogłem pozwolić jej doprowadzić się do takiego stanu?
Tak jak kiedyś w ciemności, bałem się teraz, nie wiedząc, co mam zrobić ani co powiedzieć. A mieliśmy przecież sobie tyle do powiedzenia, tyle razy urywała rozmowę obiecując, że dokończymy ją kiedy indziej. Kiedy? Chciałem usłyszeć wszystkie jej niewypowiedziane słowa, ale jak mogłem wiedzieć, do kogo należały? Czy w ogóle były czyjeś, czy wszystkie były jedynie grą upragnionych iluzji, na którą z taką łatwowiernością się nabrałem. Nie potrafiłem znieść tego upokorzenia.
I – do czego też miałem wrócić? Moje życie przed spotkaniem Diany było czymś, co przypomniało zlepek dni, z których żaden nie różnił się od siebie. Nie chciałem znów żyć w przeszłości, nie miała mi nic do zaoferowania. Ale jak długo mógłbym oddychać tym kłamstwem, zanim zacząłbym się dusić?
Rozchyliłem lekko usta, szukając w głowie czegoś, co mógłbym jej powiedzieć, ale nawet jej imię nie wydawało się być odpowiednie. Nie potrafiłbym go wymówić, żadnego z nich. Nie wiedziałem nawet, dlaczego właściwie tutaj byłem, a usprawiedliwianie się faktem, że chciałem ją najzwyczajniej w świecie zobaczyć, nagle nie wydawało mi się wystarczające.
Stała teraz przede mną i wydawało mi się, że wszystko, co dowiedziałem się od Rory przed tygodniem, usłyszałem w zupełnie innym życiu – takim, które w żaden możliwy sposób nie dotyczyło tego. Dwie rzeczywistości biegły równolegle i nigdy miały się nie spotkać. W końcu wyglądała tak samo, jakby nic się nie zmieniło. Jasne włosy opadały na jej twarz w nieładzie, a ja ledwo powstrzymywałem się od odgarnięcia ich za jej ucho. Jak zwykle za duża koszulka do złudzenia przypominała tą, którą dałem jej ostatnim razem i przenosiła mnie do momentu, w którym jeszcze wszystko było w porządku. Jak bardzo chciałem tam teraz wrócić.
Wyglądała tak delikatnie i niemalże nieporadnie, że gdybym nie wiedział, nie mógłbym uwierzyć, że nosi na swoich barkach tak ogromny ciężar własnej przeszłości i też tyle samo cierpienia. Nie mógłbym uwierzyć, że jest w stanie go udźwignąć. Te chude ramiona były zbyt wiotkie i zbyt przemęczone, chciałem dotykiem odciążyć je od tego wszystkiego. Ale nie mogłem też uwierzyć, że ta sama osoba pozwoliła mi na miesiące życia w kłamstwie i złudnej nadziei, że być może znów wszystko się ułoży. Albo ułoży się po raz pierwszy w moim życiu. Sprawiała, że przyszłość, którą zdążyłem już zaakceptować w szarych barwach, jako wielką niewiadomą, czy nawet – nawet jej kompletny brak – zaczęła wydawać się obiecująca. Nie mogłem więc znieść myśli, że osoba, która dała mi tak wiele, była też tą, która mi to odebrała.
Potrzebowałem jej w moim życiu, ale jednocześnie nie mogłem znieść jej widoku. Teraz sami podstawialiśmy sobie kłody pod nogi, nie potrzebowaliśmy do tego już nikogo ani niczego innego – rządu, Coin, niesprawiedliwości ani naszego muru. Wyglądało też na to, że nigdy żadnego nie zburzyliśmy.
Moje imię w jej ustach zabrzmiało znajomo, ale jak echo przeszłości, a cichy dźwięk jej głosu sprawił, że w pomieszczeniu zapachniało smutkiem. Jej ręka zatrzymała się na moim nadgarstku i mogłem poczuć, jak mój żołądek zaciska się ze zdenerwowania. Zawahałem się na moment, zatrzymując wzrok na naszych dłoniach – wcale nie chciałem, aby mnie puściła, musiałem jednak wybrać między tym, czego pragnąłem, a co powinienem zrobić. Problem leżał w tym, że sam nie byłem pewny żadnych z tych rzeczy.
Zanim jednak zdążyłem zareagować, pociągnęła mnie za sobą do wnętrza mieszkania. Dopiero wtedy wydostałem swoją rękę z jej uścisku i wyminąłem ją wchodząc głębiej do jedynego pomieszczenia. Obrzuciłem pokój tylko przelotnym spojrzeniem, nie chciałem obudzić w sobie żadnych pokładów niepotrzebnej litości. Nie dlatego, że ona sama by tego nie chciała – nie mogłem.
Zachodzące słońce niemrawo przedzierało się przez sploty podniszczonych zasłon, zupełnie tak, jak w spokojny dzień przez taflę niewzburzonego morza. Przypominało mi o domu, na który to miejsce musiało mieć kiedyś potencjał.
Teraz światło nie było nawet w stanie dotrzeć do nas, zatrzymywane przez grubą warstwę kurzu, osiadłego na szybie i stanowiącą wątpliwą barierę, dającą znikomą prywatność. Może to właśnie po tej ciemniejszej stronie należeliśmy, tam gdzie wszystkie błędy zamiecione pod dywan. Nie należeliśmy przecież do siebie, ona nie.
Poczułem jej ręce zawieszone na moich ramionach, głowę opartą w zagłębieniu mojej szyi i ciepłe, wydychane przez nią powietrze spotykające się z moją skórą; naiwnie i ze złością wciąż uwielbiałem to uczucie. Z zawahaniem zatrzymałem swoją dłoń na jej plecach, pod materiałem cienkiej koszulki nadal znajdując opuszkami palców jej opatrunek. Przeciągałem ten moment, znów pozwalając wygrać sentymentom – na krótką chwilę. Nie odwzajemniłem jednak objęcia, odciągnąłem ją jedynie od siebie. Wycofałem się na bezpieczniejszą odległość i przeszedłem parę nerwowych kroków, na więcej nie pozwalała mi wielkość pokoju. Mimo to, wydawało mi się, że zatrzymałem się dopiero w momencie, w którym jej słowa przełamały ciszę. Wszystko w porządku? Odwróciłem się na pięcie i spojrzałem na nią w niezrozumieniu. Naprawdę? Jak długo mieliśmy jeszcze w to grać?  Gdzie miała granice jej bezczelność?
Zaśmiałem się pod nosem, czując kipiącą pod moją skórą złość.
- Spotkałem Ginsberga – zacząłem w żałosnym rozbawieniu naszą sytuacją, i podciągnąłem bok swojej koszulki pozwalając jej zobaczyć opatrunek, spod którego wystawały pojedyncze końcówki szwów – dałem się postrzelić, bo stanąłem twojej obronie – zamilknąłem, czując jak jakiekolwiek resztki histerycznego humoru wyparowują ze mnie doszczętnie, zostawiając miejsce tylko na rozżalenie i mnożące się wyrzuty. A światło nadal falowało na podłodze, przypominając mi o domu. Jedno słowo i mogłem oddalić się od niego na setki kilometrów, jego iluzji – ale to wciąż było więcej, niż kiedykolwiek posiadałem. – Ashe – dodałem w końcu, a ból obydwóch sylab rozniósł się paląco po moim gardle. Przez cały ten czas wydawało mi się, że jeżeli ta zbitka liter będzie istniała jedynie w moim umyśle, to być może właśnie tam pozostanie. Było mi trudno, ale dopiero kiedy słowo zmaterializowało się powietrzu poczułem prawdziwy ciężar, który spadł na moje ramiona, sprawiając, że kolana niemalże ugięły się pode mną. – Więc powiedz mi, czy cokolwiek jest w porządku.
Powrót do góry Go down
the prophet
Ashe Cradlewood
Ashe Cradlewood
https://panem.forumpl.net/t1888-ashe-cradlewood
https://panem.forumpl.net/t267-ashe
https://panem.forumpl.net/t1278-ashe-cradlewood
https://panem.forumpl.net/t718-the-ashes-of-memories
https://panem.forumpl.net/t3226-ashe-cradlewood
Wiek : 21
Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią
Obrażenia : złamane serce

Ashe + Noah Empty
PisanieTemat: Re: Ashe + Noah   Ashe + Noah EmptyNie Mar 01, 2015 11:02 am

Był czas - zapoczątkowany najprawdopodobniej w momencie, w którym odkryłam, że zależy mi mi na Noah i trwający przez kilka następnych tygodni - kiedy to obsesyjnie wręcz bałam się, że prawda na temat mojej prawdziwej tożsamości wyjdzie na jaw. Nie dlatego, że czułam zagrożenie z jego strony; nie, w tamtym okresie ufałam mu już bardziej, niż sama byłam skłonna przed sobą przyznać. Przerażała mnie perspektywa utraty. W koszmarach, tych najgorszych, budziłam się z wariacko bijącym sercem i wciąż majaczącą pod powiekami wizją rozczarowania, malującego się w złotozielonych tęczówkach jedynej osoby, której rozczarować nie chciałam. Czasami, gdy senne obrazy mąciły dodatkowo tabletki przeciwbólowe albo alkohol, Noah towarzyszyli też inni ludzie, których w trakcie swojego krótkiego życia zawiodłam: głównie Diana, ale też Isaac, mama, tata, Dominic. Szare zjawy zlewały się ze sobą, szepcząc za moimi plecami i wykrzykując mi do ucha groźby i oskarżenia, głośniej i głośniej, dopóki jakiś błogosławiony hałas dnia codziennego nie wyrywał mnie z tego osobistego czyśćca. Tymczasowo; wiedziałam, że prędzej czy później przyjdzie mi do niego wrócić, ale na szczęście z upływem dni (i bezsennych nocy) prędzej stało się później.
Kto wie - może czas naprawdę leczył rany. A może po prostu moje własne kłamstwo, powtórzone wystarczającą ilość razy, stało się w końcu tak doskonałą imitacją prawdy, że mnie samej udało się w nie uwierzyć. Jeśli tak, to chyba mogłam sobie pogratulować - oszukałam własny zdrowy rozsądek, a czujność, uderzana metodycznie tępymi wymówkami, została skutecznie uśpiona. Przestałam się bać, przestałam przewijać w nieskończoność wszystkie możliwe scenariusze, a perspektywa ujawnionej tożsamości przestała mnie przerażać. Mglisty lęk co prawda istniał, ale na ogół udawało mi się o nim zapominać, zwłaszcza kiedy ciepło Noah i znajomy zapach jego skóry przytępiały cudownie wszystkie inne bodźce. Tkwiłam w zaprzeczeniu? Najprawdopodobniej, ale dopóki kilka prostych słów nie sprowadziło mnie na ziemię, nie byłam w stanie zauważyć, że do tej pory szybowałam kilka stóp nad nią.
To nadgarstek, wysuwający się spomiędzy moich palców stanowczo zbyt szybko i zdecydowanie, jako pierwszy wybił mnie z ustalonego rytmu złudzeń, powtarzanych do znudzenia i odbijających się echem gdzieś wewnątrz czaszki. Prosty gest, z pozoru wcale nie tak bardzo znaczący, wydał mi się dziwnie nieodpowiedni i nie na miejscu, jak fałszywa nuta w doskonale odegranej kompozycji. Już wtedy serce drgnęło mi niespokojnie, jakby podchwytując nieregularne i niewłaściwe tempo, narzucone przez mężczyznę, ale odepchnęłam je od siebie, nadal desperacko trzymając się starannie utkanej iluzji. Desperacko i krótko, bo sekundę później odrzucił też moje ramiona, odwracając się do mnie plecami i rozpoczynając jakiś hipnotyzujący marsz po jedynym pomieszczeniu, jakie miałam do dyspozycji, i jakie - co zauważyłam niechętnie i z jakimś nieokreślonym żalem - wydało mi się nagle na tle jego sylwetki tak samo niewystarczające i żałosne, jak ja sama się czułam.
Nie ruszyłam się ani o milimetr. Dezorientacja, rozczarowanie, całkowite niezrozumienie i kiełkujące poczucie odrzucenia zmieszały się z wyparowującą błyskawicznie, ale wciąż jeszcze obecną, radością z nieoczekiwanego spotkania, zupełnie paraliżując wszystkie zakończenia nerwowe i czyniąc mnie niezdolną do jakiegokolwiek ruchu. Zamrugałam jedynie niemrawo, nie zauważając nawet, że zapomniałam opuścić ramion, nadal wyciągniętych lekko w przód i jakby nie mogących pogodzić się z wyrwaniem z objęć. Moje słowa zawisły w powietrzu, a ja razem z nimi, mając wrażenie, że wszystkie moje wnętrzności zniknęły z ciała, pozostawiając po sobie jedynie ssącą pustkę. Podobne uczucie towarzyszyło mi zawsze wtedy, gdy schodząc ze stromych schodów, gubiłam przez nieuwagę jeden ze stopni i niespodziewanie natrafiałam nogą w nicość.
Wstrzymałam oddech, wpatrując się w twarz Noah tak intensywnie, jakbym chciała wypalić w niej dziurę. I czekałam. Na słowa wyjaśnienia, na zapewnienie, że wszystko jest dobrze; na cokolwiek, co pozwoliłoby mi ponownie odnaleźć stopą znikający schodek i odetchnąć z ulgą - z sercem nadal bijącym zbyt szybko po błyskawicznym zastrzyku adrenaliny, ale gotowym na dalszą wędrówkę i uspokajającym się z każdą chwilą. Zabawne, że chociaż przez głowę zdążyło przemknąć mi co najmniej kilkadziesiąt powodów jego dziwnego zachowania, ten prawdziwy nawet nie zaznaczył tam swojej obecności. Musiałam być naprawdę dobrym kłamcą, i to właśnie miało mnie finalnie zgubić, bo gdy mężczyzna w końcu się odezwał, to zamiast odzyskać uciekający spod nóg grunt, straciłam równowagę na dobre. I poleciałam w dół, prosto na twarz, nawet nie próbując się ratować.
Spotkałem Ginsberga. Dałem się postrzelić. Postrzelić. Postrzelić. Zacisnęłam powieki na równą sekundę, otwierając się ponownie tylko po to, by utkwić spojrzenie w białym opatrunku, groteskowo zdobiącym poznaczoną piegami skórę na klatce piersiowej Noah. Postrzelić. Ginsberga. Żołądek, o którego istnieniu jeszcze niedawno nie pamiętałam, podszedł mi do gardła, a w ustach poczułam dziwny metaliczny i jakby rdzawy smak. Mimo że rozbrzmiewające w mojej głowie raz po raz wyrazy składały się w makabryczną całość z tym, co widziałam, to uparcie nie chciałam wierzyć. Chyba jęknęłam cicho, rozpaczliwie, żałośnie - a może tylko mi się tak wydawało. Mięśnie drgnęły mi gwałtownie, gdy martwe połączenia nerwowe odzyskały w końcu władzę nad kończynami, w pierwszym, automatycznym odruchu każąc mi podbiec do mężczyzny i sprawdzić, czy nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Postrzelić.
Zrobiłam krok do przodu. I połowę następnego.
Ashe.
Znów znieruchomiałam, tym razem zatrzymana w miejscu już nie dezorientacją, a realną, rozlewającą się po całym umyśle grozą. Zacisnęłam powieki, mocno wciągając powietrze w płuca. Znów znajdowałam się w samym środku swojego zwykłego koszmaru, tyle że tym razem coś mi mówiło, że nie będzie mi dane tak szybko się z niego obudzić. Noah był realniejszy, prawdziwszy, żywy; a ja i tak powtarzałam w myślach jak mantrę, że to wszystko nie działo się naprawdę, resztkami normalności i samokontroli powstrzymując się od wybuchnięcia histerycznym i pustym śmiechem. Wróciły do mnie te wszystkie ciche momenty, w których wyobrażałam sobie swoje własne imię, padające w końcu z jego ust, ale wydały się nagle szyderczo nieprawdziwe, bo w żadnym z moich wyobrażeń te dwie znajome sylaby nie brzmiały tak jak teraz - jak obelga.
Nie wiedziałam, dlaczego nie łkałam jeszcze rozpaczliwie. Płacz był dla mnie zazwyczaj w takich sytuacjach czymś naturalnym. Absolutnie hańbiącym, to prawda, ale też i niezawodnym. Tym razem najwidoczniej i on postanowił jednak mnie opuścić, więc po prostu otworzyłam ponownie oczy, stanowczo nakazując sobie oddychanie. To wszystko - moja chwila zawieszenia i wariacki wyścig myśli - trwało ułamki sekund, ale w moim umyśle rozciągnęło się w długie godziny, więc gdy w końcu wypuściłam powietrze z płuc, byłam autentycznie zdziwiona, że wciąż jeszcze tam było.
Kolejne słowa Noah zabrzmiały już jak wyblakłe tło do całej reszty. Opuściłam głowę, wbijając pozbawione emocji spojrzenie w zniszczoną podłogę, nagle niezdolna do spojrzenia na mężczyznę. Miałam wrażenie, że gdybym podniosła wzrok i odnalazła w jego tęczówkach to samo rozczarowanie, które prześladowało mnie w koszmarach, rozpadłabym się na kawałki - a na to nie mogłam sobie w tamtej chwili pozwolić. Stałam więc nieruchomo, milcząc uparcie i czekając, ale uchodzące z moich mięśni napięcie, pozostawiało po sobie jedynie przytłumioną rezygnację. Zrobiło mi się zimno, zupełnie jakby całe ciepło uciekło z moich kończyn, koncentrując się na policzkach - bo tak, te płonęły gorącem, podsycane niekończącymi się pokładami piekącego wstydu... i złości. Na mnie, na świat dookoła i - choć nie miało to najmniejszego sensu - na Noah.
W jakiejś bezbronnej bezsilności zacisnęłam dłonie w pięści. Sekundy mijały, składając się w minuty, a ja nie byłam w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku, więc przez dłuższą chwilę po prostu tkwiliśmy w ciężkim milczeniu. Jak dwie poszarpane, szmaciane lalki, zużyte i porzucone przez rozkapryszone dziecko. Bo mniej więcej tak wtedy wyglądaliśmy; opatrunki, szwy, to wszystko upodabniało nas do połatanych pacynek, niby naprawionych, a wciąż nieodwracalnie popsutych; z pozostałościami stoczonych walk możliwymi do dostrzeżenia bez większego wysiłku. Najwidoczniej niektóre rany nigdy nie miały się zabliźnić, a niektóre blizny nigdy nie miały zblednąć.
- Nie wiem, co powinnam ci teraz powiedzieć - usłyszałam, nie od razu rozpoznając w ledwie słyszalnym szepcie mój własny głos. Cofnęłam się powoli, najpierw o krok, później o następny, zatrzymując się dopiero, gdy moje plecy natrafiły na szafkę kuchenną. Dystans między nami nieznacznie się zwiększył, chociaż ten istotniejszy, metaforyczny, zdawał się rozszerzać z prędkością światła. I nawet tak bardzo mnie to nie dziwiło; od zawsze wiedziałam przecież, że nie byliśmy sobie pisani w gwiazdach. Problem polegał na tym, że w Kapitolu nigdy nie było ich widać, więc do tej pory pozwalałam sobie naiwnie o nich zapominać, wierząc, że tak naprawdę nie istniały.
Powrót do góry Go down
the civilian
Noah Atterbury
Noah Atterbury
https://panem.forumpl.net/t1889-noah-atterbury#24419
https://panem.forumpl.net/t249-noah-atterbury
https://panem.forumpl.net/t1314-noah-atterbury
https://panem.forumpl.net/t563-noah
https://panem.forumpl.net/t1190-noah-atterbury
Wiek : 19
Zawód : Kelner w 'Well-born' i student
Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny
Znaki szczególne : piegipiegipiegi
Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie

Ashe + Noah Empty
PisanieTemat: Re: Ashe + Noah   Ashe + Noah EmptyPią Mar 13, 2015 10:18 pm

Nigdy nie dopuszczałem ludzi zbyt blisko siebie. Po prostu, z zasady. To działało jaka reguła, na której próbowałem, wręcz usiłowałem, zbudować całe swoje życie. W którymś jego ciemniejszym momencie, wydaje mi się, że niemalże nieświadomie, otoczyłem się wysokim murem – o wiele wytrzymalszym, niż ten kwartalny. Był nie do zniszczenia przez ludzkie ręce, bo istniał jedynie w moi umyśle. Posępny i zimny. Przystroiłem go drutem kolczastym, wywiesiłem niemożliwy do przeoczenia zakaz zbliżania i byłem z siebie całkiem zadowolony.
Cokolwiek mnie omijało i czegokolwiek nie mogłem dostrzec zza jego ścian, nie miało wtedy znaczenia i nie liczyło się kompletnie, byłem w końcu bezpieczny. Przecież oprócz chwały i sławy to była jedyna wartość, która była coś warta w naszym kraju, w tych czasach.
Problem pojawił się w momencie, w którym spotkałem poturbowaną przez życie dziewczynę, w tamtej samotnej uliczce. Fairlands St. 26, wciąż pamiętałem, chociaż od tamtego dnia zdążyły już minąć długie miesiące, a ja zatrzymałem wzrok na krzywo zawieszonej tabliczce jedynie na ułamek chwili - czas nigdy nie pozwalał nam na więcej. Widocznie jednak ważne w życiu momenty tak właśnie odciskają swój ślad w pamięci. Słowa, które padły wtedy między nami, przedzierały się teraz przez mglę wspomnień z większym trudem – nie wiedziałem czemu, ale wciąż jednak były obecne – i nijak nie wpadały wtedy w przyjazne, ich ton nie był miły, a oddechy na których je oparliśmy były zniszczone papierosami i wyczerpane biegiem, mówiły po prostu, że chcemy to wszystko przerwać. Ucieczkę, bieg, lęk. Życie było dla nas tylko zbędnym balastem. Nie mogłem tego wtedy wyłapać, ale coś unosiło się na powierzchni mojej świadomości, co nie pozwoliło mi przejść obok Ashe obojętnie. I nigdy tego nie zrobiłem – nie potrafiłem też odejść, kiedy tego samego dnia, późnym wieczorem nie dzieląc nawet spojrzeń, a usilnie wbijając je w brudną podłogę, jednym gestem zmieniła mur, którym się otoczyłem, w kruchy szklany klosz.
Powietrze świszczało nieprzyjemnie, prześlizgując się przez ramy nieszczelnych okien zakrytych wiekowymi kratami. Na naszych oczach tynk złuszczał się ze ścian, jakby chciał uciec tak samo jak my. I chcieliśmy się pozbyć swojego towarzystwa. W tamtym momencie oboje znaliśmy już przecież tylko samotność i nawet przebywanie z kimś w jednym pomieszczeniu wydawało się zbyt dużą interakcją z ludzkością, aby było to dobre dla naszego wątłego zdrowia psychicznego. Nie ufaliśmy, kipieliśmy jadem i graliśmy niewzruszonych – może w pewnej chwili nawet w to uwierzyliśmy, oszukując siebie kolejny dzień z rzędu. Byliśmy jak zranione zwierzęta, kulące się w przeciwnych kątach tej samej celi. Nasze spojrzenia rzadko się przecinały, niemalże cały czas usilnie wbite w podłogę, obserwujące pojedyncze drobinki kurzu, w ciemnym strumieniu światła kwartalnego słońca opadające na posadzkę. Nasze dłonie wydawały się być jeszcze bardziej zagubione niż my sami, kiedy nieustannie splataliśmy ze sobą nasze palce, próbując znaleźć dla nich zajęcie i nieudolnie starając się odciążyć atmosferę z niezręczności. Udało się to innemu gestowi, niepozornemu na pierwszy rzut oka. Nie pamiętam nawet, co go spowodowało, czy któreś z naszych słów wymierzonych w siebie nawzajem, czy może bolesna cisza – wiem tylko, że to Ashe pierwsza wyjęła małą pigułkę uzupełnioną w środku cyjankiem. Wiedziałem, bo w mojej kieszeni zaszyta była dokładnie taka sama. Pamiętałem niemalże każdy szew i ukłucie igłą, kiedy ją ukrywałem, bo cały czas wisiała nade mną świadomość, że kiedyś będę musiał ją rozpruć. Może niepotrzebnie bałem się tego momentu – miałem przecież zakończyć swoje nieszczęście, nie stało się to w taki sposób, w jaki przewidywałem, ale jednak.
Mur okazał się tylko kruchym kloszem. Pierwszy raz od bardzo długiego, zbyt długiego, czasu miałem wrażenie, że istnieje ktoś tak samo poturbowany przez życie. Beznadziejny, zrezygnowany, zniszczony. Nie mieliśmy dokąd wracać, może nawet nikt by nie tęsknił, a wciąż jednak nie byliśmy wystarczająco odważni, aby uwolnić się od tego miejsca. Gdzieś nadal była nadzieja – nadzieja na nadzieję. I wszystko zawierało się w jednej małej pigułce. Teraz też czułem mój ból, skupiający się i ciążący w drobnej tabletce, tkwiącej na dnie kieszeni moich spodni. Po tak długim czasie nadal tam była, jakby nic się nie zmieniło. Od tamtego dnia każdy kolejny był już tylko pogłębianiem pęknięć w szklanej kopule, jej idealnie dobieranymi słowami, które mydliły mi oczy i delikatnymi uśmiechami, które pozwalały łudzić się, że do nikogo wcześniej nie uśmiechała się w ten sposób. Ja byłem z kolei pewny, że nikt nie uśmiechał się tak do mnie. Nikt nie patrzył na mnie z taką troską w spojrzeniu – jakby naprawdę jej zależało, jakby o mnie dbała, jakbym nadal był coś wart. Jak łatwo jej to przychodziło. Jak zgrabnie mną manipulowała. W cokolwiek graliśmy od tamtego spotkania – przegrałem. Tak jak i wszystko inne, dlaczego więc nadal nie byłem przyzwyczajony, do tego gorzkiego smaku rozczarowania? Miałem tyle okazji, aby się uodpornić.
Ale teraz, kiedy staliśmy tutaj tonąc w chaosie naszych emocji, było już na to za późno. Na jakiekolwiek niedoszłe nauczki z przeszłości było już o wiele za późno.
I było też tak cicho. Żadne słowa nie padły już między nami i czułem tylko, jak w napiętej atmosferze oboje czekamy, aby zobaczyć dokąd zaprowadzi nas to, nad czym oboje straciliśmy kontrolę. Każda sekunda, w której nie mogłem podnieść wzroku, obawiając się, że złamię się pod ciężarem jej spojrzenia i popadnę w jeszcze większe rozżalenie albo wybuchnę gniewem – ciągnęła się w nieskończoność, jakby nigdy nie miała wybić na zegarze i ustąpić kolejnej, która przejęłaby jej zadanie w zadręczaniu mnie tym przeciągłym momentem. Gdzieś daleko, poza granicami mieszkania i odizolowanego od prawdziwego świata wymiaru, słychać było tylko przytłumiony przez gęste powietrze śpiew ptaka, który bezczelnie odbierał naszej ciszy powagę. Nucił na przekór wszystkiemu swoją pogodną melodię, tak jak jeszcze my robiliśmy to przed paroma tygodniami – tak niedawno. Jakby nie wiedział, że nie wolno, nie po tej stronie muru, nie w tym mieście. Albo jakby zwyczajnie ignorował wszystkie zakazy, żyjąc w wyznaczonej przez siebie iluzji, podkolorowującej jego świat tak daleko, jak sięgały i roztaczały się zagłuszające smutek dźwięki, przesłaniające mu to, co czarno-białe.
Z naprzeciwległego końca mieszkania, ledwo mogłem wyłapać szum rozstrojonego radia, które wydawało się konać już od niepamiętnych czasów i nie nadawało się już nawet do sprzedania na części. Co jakiś czas ktoś przeciął ulicę, ale o dźwięki przyspieszających samochodów było tu trudno. Czyjś głos przedzierał się przez cienkie ściany, a lipcowe liście zaszumiały czasem za oknem, kiedy wiatr z nad Moon River znów zatrząsł gałęziami. A ja robiłem wszystko, aby w tym obrazku nie zauważyć Ashe.
Było normalnie, ale jednak cicho. Cicho było miedzy nami, jakby ktoś wymazał wszystkie nasze wspólne wspomnienia, słowa, gesty i uczucia – i postawił przed sobą dwoje nieznajomych, którzy znów znajdują się po przeciwnych stronach barykady. Zmieniło się tylko to, o co walczyliśmy – no właśnie, o co?
I dzień był normalny. Słońce świeciło lekko, kierując się ku zachodowi. Opadów, brak. Ciśnienie nie za wysokie. Temperatura typowa dla środka lata, nie niosła jeszcze w sobie podmuchów jesieni. Ten dzień był zbyt zwyczajny, aby mógł być tym, w którym moje nowo-odbudowane życie znów zostanie zrównane z ziemią.
Zahaczyłem wzorkiem o jej dłoń, wiedząc, że to największa forma dotyku, na jaką jestem w stanie się teraz zdobyć. Wbrew rozsądkowi wciąż zależało mi na niej, moje uczucia nie rozpłynęły się w powietrzu, ale zostały przykryte tak grubą warstwą rozżalenia, że ledwo dochodziły do głosu.
Nadal chciałem ją złapać, przyciągnąć do piersi i przytulić. Szczególnie kiedy stała tak po przeciwległej stronie pokoju, wyglądając jeszcze bardziej nieporadnie niż zwykle, chociaż była silniejsza, niż jej się wydawało. Krucha, z ledwo dostrzegalnie drżącymi z przejęcia dłońmi i zaniepokojonymi oczami. Dokładnie taka, jak niemalże zawsze, kiedy się widywaliśmy i żegnaliśmy. Jakby nic się nie zmieniło. Świat cały czas trząsł się pod naszymi nogami dając do zrozumienia, że nie utrzyma nas zbyt długo – teraz po prostu nie dał już rady, nie był przyzwyczajony do radzenia sobie z taką ilością szczęścia, nawet tego przygaszonego wizją samotnej rzeczywistości.
Nadal chciałem zamknąć oczy, i czekać w ciemności tak długo, aż świat wróci do normy, którą mu narzuciliśmy. Problem leżał w tym, że nic takiego nie miało się wydarzyć bez względu na to, jak długo trwalibyśmy w bezruchu z ciemnością zatrzaśniętą pod przymkniętymi powiekami.
Dopiero jej głos wyrwał mnie z tej wizji. Monotonny, bez wyrazu, mechaniczny – dokładnie taki, jakiego spodziewałem się, spodziewając się najgorszego. Wciąż brzmiał znajomo, chociaż słowa, które były w niego ubrane zabolały mnie o wiele bardziej, niż cokolwiek, co wcześniej wyszło z jej ust. Jakby jednym niepozornym zdaniem wyparła się wszystkiego, co nas łączyło.
Żachnąłem się niemalże odruchowo, uświadamiając sobie dokładnie w tym samym momencie, że cały ten czas potrzebowałem aby najzwyczajniej zaprzeczyła temu, co usłyszałem. Nie musiała to być nawet prawda.
Nie chciałem, aby moje życie się zmieniło i był to pierwszy raz od bardzo długiego czasu, kiedy taka myśl w ogóle mnie odwiedziła. To prawda, wiele rzeczy wciąż było nie tak, wiele z nich zniszczyłem sam, a na jeszcze więcej nie miałem wpływu – ale po raz pierwszy od bardzo długiego czasu byłem szczęśliwy. I nie mogłem ukrywać, była to wyłącznie jej zasługa. Nie chciałem tego stracić, nie byłem na to gotowy i najprawdopodobniej nigdy nie miałem być. Nie mogłem sobie na to pozwolić, bo wiedziałem, że pod ładnym obrazkiem, który stworzyliśmy, ukryłem tylko opuszczone gruzowisko mojego dawnego życia. Powrót do tamtych czasów był od jakiegoś czasu już tylko tematem moich koszmarów, które w śnie wydostawały się z dna świadomości.
Nie chciałem znów osunąć się w to okropnie ciemne miejsce w umyśle i tkwić tak w odrętwieniu, aby załagodzić ból, który mi zdała. Przez ostatnie miesiące przebrnąłem tylko dlatego, że przez cały ten czas trzymaliśmy się z Ashe w ramionach i gdyby wypuściła mnie ze swojego objęcia, wszystkie podtrzymywane przez nią kawałki, znów by się rozpadły.
Dźwięk jej słów nadal dzwonił w moich uszach, sprawiając, że każdy zignorowany kiedyś ból i wszystkie zatrzymane pod powiekami łzy wróciły z przeszłości, zawiązując ciasny supeł w moim gardle. Nie zamierzałem pozwolić im wydostać się na światło dzienne. Nigdy tego nie robiłem i zdecydowałem, że wciąż nie przestanę ich dusić. Kim była, abym pozwolił jej burzyć mury, stawiane przez mnie z taką dbałością i zaangażowaniem? Nawet jej nie znałem.
- Miałaś pieprzone pół roku, żeby coś wymyśleć! - krzyknąłem w końcu łamiącym sie głosem, kiedy udało mi się odnaleźć jakieś słowa w chaose i plątaninie moich myśli. Dopiero teraz udało mi się podnieść na nią wzrok, ale nie znalazłem żadnej odpowiedzi. Czułem krew szumiąca w moich uszach, biegnącą w niezdrowo szybkim tempie przez moje ciało, a ściągnięte w niezrozumieniu brwi zdradzały tylko dodatkowe przejęcie i przynosiły mi pulsujący ból głowy. - Jak mogłaś myśleć, że będziesz mnie okłamywać w nieskończoność?! - nie potrafiłem pozbyć się żałosnej nuty dźwięczącej ciągle w moim głosie, zdradzającym, że z każdym kolejnym zdaniem załamywałem się w sobie. - Możesz równie dobrze skłamać, po takim czasie nie powinno to być dla ciebie trudne - dodałem zaraz, gubiąc się we własnym potoku słów. Nie wiedziałem już nawet, czego chciałem. Nie prawdy i nie kłamstwa. Chciałem po prostu wymazać ostatnie tygodnie z mojego życia - nie chciałem wymazywać jej. Nie przestałem jej kochać, to nie było takie proste, nie miałem tyle szczęścia. Po prostu teraz bitwę ze wszystkimi ciepłymi uczuciami toczyły takie, których nie chciałem nazwać po imieniu. Nie chciałem jej nienawidzić - ale nie mogłem sięgnąć pamięcią wystarczająco daleko, aby odnaleźć moment, w którym ktoś mnie tak zawiódł. Nie było takiej osoby, ponieważ nikt nigdy wcześniej nie sprawił, że czułem się w ten sposób. Nikt nigdy wcześniej nie dał mi nadziei. Co teraz miałem zrobić? W którą stronę w ogóle iść z miejsca, w którym się znaleźliśmy?
- Powiedz coś! - krzyknąłem po chwili i zaśmiałem się żałośnie przez nos, nie mogąc wciąż uwierzyć, że w ogóle przerabiamy coś takiego. Ze wszystkich końców naszej znajomości, które sobie wyobrażałem, żaden scenariusz nie przygotował mnie na to. Zamachnąłem się i wciąż targany gniewem zrzuciłem ze stołu stojąca na nim butelkę, a szkło rozprysło się po pokoju, swoimi odłamkami odbijając się od ścian i opadając bezładnie na podłogę. Czułem się dokładnie tak samo, nie wiedziałem, czy było w ogóle co zbierać. - Nawet się nie starasz.
Powrót do góry Go down
the prophet
Ashe Cradlewood
Ashe Cradlewood
https://panem.forumpl.net/t1888-ashe-cradlewood
https://panem.forumpl.net/t267-ashe
https://panem.forumpl.net/t1278-ashe-cradlewood
https://panem.forumpl.net/t718-the-ashes-of-memories
https://panem.forumpl.net/t3226-ashe-cradlewood
Wiek : 21
Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią
Obrażenia : złamane serce

Ashe + Noah Empty
PisanieTemat: Re: Ashe + Noah   Ashe + Noah EmptySob Kwi 04, 2015 1:05 pm

Odkąd pamiętałam, moją strategią na trudne sytuacje zawsze była ucieczka. Wszelkie słowne konfrontacje mnie przerażały, w logicznej argumentacji przegrywałam już na wstępie, a coś takiego jak panowanie nad emocjami po prostu przestawało istnieć. Zdawałam sobie z tego sprawę, dlatego za każdym razem dbałam o zostawienie sobie otwartej furtki - na tyle blisko, żebym zdążyła w porę się za nią schować, zatrzaskując drzwi przed nosem ewentualnego intruza. Takie radykalne środki ostrożności wiązały się co prawda z nieco smutnymi konsekwencjami - jak absolutna niemożność zaufania komukolwiek, zerowe przywiązanie czy wieczne oglądanie się za siebie - ale mając w perspektywie bezbolesne przetrwanie, byłam w gotowa na to przystać. Wtedy wydawało mi się to niezwykle mądre i zapobiegawcze; dzisiaj nazwałabym to po prostu tchórzostwem. W szaleństwie była jednak metoda, bo zazwyczaj udawało mi się zachować swoje serce w jednym kawałku i przez dwadzieścia jeden lat życia nie zmarnowałam ani minuty na opłakiwanie ludzi, którzy mnie zawiedli. Nie mogli tego zrobić, skoro za każdym razem byłam szybsza i wyciągałam broń zza paska jako pierwsza, prawda?
Cóż, najwidoczniej zawsze musiał być ten pierwszy raz.
Wzdrygnęłam się lekko, kiedy na idealnie gładkiej powierzchni pojawiło się pierwsze pęknięcie. Cofnęłam się o krok, jakby chcąc ochronić się przed katastrofą, ale już wtedy wiedziałam, że nie było odwrotu. Wiedziałam to, zanim jeszcze moje plecy natrafiły na kuchenną szafkę, i zanim Noah zdążył w ogóle się odezwać. Krzyczała o tym dzwoniąca w uszach cisza, krzyczało zepsute radio i upierdliwy ptak za oknem, który z jakiegoś powodu postanowił zadomowić się tutaj, mimo że niecały kilometr dalej czekał na niego lepszy świat. Być może upodobał sobie brzydotę, jak mężczyzna przede mną, a może po prostu nie było dla niego miejsca nigdzie indziej - jak dla mnie. W każdym razie miał zapewne wkrótce zapłacić za swoją głupotę, ustrzelony przez głodującego mieszkańca getta i ugotowany na ogniu wznieconym ze starych gazet. Mimo to, zazdrościłam mu z całego serca - mógł w każdej chwili poderwać się do lotu i uciec, podczas gdy ja stałam nieruchomo, uwięziona między kawałkiem muru, a jedyną osobą, na której zależało mi bardziej, niż na sobie samej. Równanie wydawało się proste, obrany kierunek oczywisty, ale tym razem coś się nie zgadzało, bo zamiast bezpieczna, czułam się osaczona. Zupełnie jakbym znów znalazła się za kratami więzienia, czekając na wyrok bądź ułaskawienie, pozbawiona nadziei i widoków na jakąkolwiek przyszłość. Jedyna różnica polegała na tym, że w mojej kieszeni nie było błogosławionej, fioletowej kapsułki - tkwiła zaszyta w parcianej torbie, całe dwa metry dalej, niby blisko, ale na dystansie stanowczo dla mnie nieosiągalnym. Po raz pierwszy w życiu nie mogłam uciec i to na własne życzenie; odeszłam od furtki bezpieczeństwa zbyt daleko, straciłam ją z oczu, naiwnie wierząc, że w Kapitolu coś może trwać zawsze.
Gdy padły pierwsze słowa, zacisnęłam mocno powieki, częściowo wyrwana z odrętwiałego amoku, ale wciąż jeszcze niezdolna do jakiegokolwiek działania, nawet nie zdając sobie sprawy z mocno zaciśniętych pięści i nierównych paznokci, zostawiających właśnie czerwone ślady na wnętrzach dłoni. Wciągnęłam gwałtownie powietrze, uświadamiając sobie nagle z jakimś dziecięcym zdziwieniem, że po raz pierwszy zdarzyło mi się usłyszeć Noah krzyczącego w ten sposób. Z wyrzutem, z rozczarowaniem, ze zranieniem? Emocje zdawały się przelewać przez poszczególne dźwięki, niesione w stęchłym powietrzu mieszkania, zawieszone w przestrzeni, wciąż wibrującej od negatywnych uczuć. Pokręciłam głową na boki, nadal nie patrząc w jego kierunku, jakby próbując otrząsnąć się z tego wszystkiego, odgonić natrętne muchy, otulające mnie szczelnie ciemną chmarą, uderzające obrzydliwymi skrzydełkami o zapadnięte policzki i bzyczące wściekle niebezpiecznie blisko uszu. Miałam ochotę je zatkać; przycisnąć dłonie do głowy i oddalić od siebie to wszystko; pozostać w tym stanie tak długo, aż po uchyleniu powiek zobaczę tylko pusty pokój, zatrzaśnięte drzwi i krzesła, równo przysunięte do stolika. Skoro nie mogłam okłamywać już jego, chciałam wrócić chociaż do okłamywania samej siebie. Mogłam to zrobić; zdarzało mi się to już wielokrotnie, a chyba wolałabym żyć w przekonaniu, że nie może się do mnie dostać, niż że po prostu tego nie chce.
Świat nie był jednak spełniającą życzenia fabryką, a ja ten jeden raz nie mogłam zachowywać się jak rozkapryszone dziecko. Nie mogłam, bo Noah na to nie zasłużył; nie zasłużył na nic z tego, co bezmyślnie mu zaserwowałam, i on najwidoczniej też zdawał sobie z tego sprawę, bo jego kolejne słowa były wypełnione takim samym gniewem, jak te pierwsze. Nie wiedziałam, za ile z tego odpowiadał krążący w jego żyłach alkohol - ale w sumie niespecjalnie mnie to obchodziło. Mógłby stać na środku salonu jeszcze przez kilka godzin, a i tak nie udałoby mu się odzwierciedlić słowami tego, jak wielką idiotką tak naprawdę byłam.
Chyba to było w tym wszystkim najgorsze - że nawet nie miałam prawa mieć mu za złe tego wybuchu. Paradoksalnie, z tego samego powodu narastała we mnie złość; skierowana co prawda do środka, a nie na zewnątrz, ale zajmująca coraz więcej miejsca i z każdą chwilą coraz realniej grożąca rozlaniem dookoła. Czysta, paląca, w pewien sposób oczyszczająca. Co więcej, miałam wrażenie, że była tam już od dawna; ukryta nawet przede mną, powiększała się przy każdym drobnym wydarzeniu, które poszło nie tak. Nabierała sił przy wszystkich nieodpowiednich słowach, przy trudach, które stały się codziennością, a z którymi nigdy nie powinnam była mieć do czynienia. Przy chwilach upokorzenia, przy składających się jedynie z miętowej, letniej herbaty kolacjach. Żywiła się malowanymi przez strażników siniakami, litrami lodowatego potu, wylewanego w trakcie nocnych koszmarów i słonymi łzami, uciekającymi spomiędzy powiek w momentach całkowitej bezsilności. Rosła w siłę przez każdą jedną sekundę w trakcie ostatniego roku, podsycana frustracją, nienawiścią i wszystkimi negatywnymi uczuciami, jakie tylko byłam w stanie zmieścić w swoim coraz mniejszym i marniejszym ciele.
Aż w końcu powstrzymująca ją powierzchnia pękła. Pojedyncza rysa zamieniła się w całą ich siateczkę, by w następnej sekundzie rozprysnąć się w drzazgi, tak samo jak roztrzaskana przez Noah butelka.
Wzdrygnęłam się w reakcji na nagły hałas i gdybym miała gdzie, cofnęłabym się jeszcze dalej, uciekając przed wirującymi odłamkami szkła, które co prawda i tak fizycznie nie mogły mnie dosięgnąć, ale miałam wrażenie, że na poziomie emocjonalnym dotarły prosto do mojego serca. Chwilowy szok powstrzymał na kilka sekund wylewający się z rozbitego naczynia, palący gniew; krótkotrwale, ale wystarczająco, żebym zdążyła dołożyć do niego irracjonalny strach. Ilość tego wszystkiego przytłoczyła nawet mnie i wyglądało na to, że w końcu miałam dać mężczyźnie to, czego oczekiwał, bo kolejne minuty milczenia wydawały mi się nie do zniesienia. Wyprostowałam się w końcu, tym razem zamiast do tyłu, robiąc krok do przodu i unosząc głowę wyżej. Nasze spojrzenia się spotkały i miałam wrażenie, że w moim nie pozostał już nawet gram przeprosin. Nie było na nie miejsca; wyrzuty sumienia zostały wygnane przez wypalającą mnie od środka agresję, którą musiałam wyrzucić na zewnątrz - bo inaczej obróciłaby się przeciwko mnie.
- Co chcesz, żebym ci powiedziała, Noah? - zapytałam cicho i jeszcze spokojnie, głosem drżącym tak samo, jak wciąż kołyszące się na podłodze kawałki szkła, okraszając jego imię taką samą obelgą, z jaką on przed chwilą wypowiedział moje. Jeden z odłamków chrupnął pod podeszwą mojego buta, kiedy przez przypadek nadepnęłam na niego, przez cały czas zbliżając się do mężczyzny, ale nawet nie zarejestrowałam tego faktu. Moje pole widzenia ograniczyło się do jego sylwetki i przestało mnie obchodzić cokolwiek innego. Zaalarmowani hałasem sąsiedzi mogli już w tej chwili wzywać Strażników Pokoju, ale dla mnie nie istnieli; nie istniało nic oprócz niesprawiedliwych oskarżeń, rzuconych przez jedyną osobę, która do tej pory nie oskarżała mnie o nic. Znów nie miałam nic do stracenia i chociaż gdybym mogła cofnąć czas o tych kilka minut, z pewnością bym to zrobiła, to w jakiś pokrętny sposób, czułam ulgę; zupełnie jakby ładunek wybuchowy, do tej pory przywiązany do mojej klatki piersiowej, w końcu odpadł. A to, że za moment miał eksplodować dokładnie pod moimi stopami, było całkiem inną historią.
- Co chcesz usłyszeć? - powtórzyłam, parafrazując własne zdanie i ze złością kopiąc kolejny odłamek butelki, tak, że przeleciał przez pokój i zatrzymał się pod przeciwległą ścianą. Z każdym kolejnym słowem mój głos podnosił się coraz bardziej. Gdybym wciąż była zdolna do przejmowania się czymkolwiek, zapewne przeraziłabym się ilości jadu, wibrującego złośliwie w każdym słowie, ale na szczęście - bądź nieszczęście - kac moralny miał pojawić się na długo po opadnięciu wszelkich emocji; w chwili, w której Noah będzie już dawno znajdował się po swojej stronie muru.
Nie, po mojej stronie muru. Po stronie muru, którą od nas ukradli.
Skąd te wszystkie myśli brały się w mojej głowie? Nie miałam pojęcia. Ale nie byłam w nastroju na rozkładanie ich na czynniki pierwsze. - Że nie nazywam się Diana? Że nigdy nie miałam nic wspólnego ze ślepą dziewczynką Flickermanów? Że próbowałam zagrać na twoich wyrzutach sumienia, żeby wydostać się z tej cholernej celi? - Zatrzymałam się, przystając niecałe pół metra od niego i nachylając się lekko do przodu. - Trzy razy tak, ale przecież to już doskonale wiesz.
Moja dłoń sięgnęła do stolika, podnosząc z niego pojedynczy fragment rozbitej butelki. Palce zacisnęły się na szkle delikatnie, a ja przez ułamek sekundy patrzyłam zafascynowana faktem, jak niewiele byłoby potrzeba, żeby zabarwiły się czerwienią. - Więc co jeszcze? - dodałam po chwili, przenosząc wzrok z powrotem na jego tęczówki. Umilkłam, pozwalając, by moje pytanie zawisło w powietrzu, ale tylko na sekundę. W następnym momencie palce obejmujące odłamek zacisnęły się mocniej, ręka zamachnęła się, a nierówny pocisk przeciął pomieszczenie, roztrzaskując się na ścianie naprzeciwko. - Że przez lata pracowałam jako informator Snowa? Że nie pamiętam już nawet, ilu ludziom zniszczyłam życie? Że zmieniałam strony jak chorągiewka, najpierw pomagając wam rozbić tę pieprzoną arenę, a później, kiedy zapomnieliście zabrać mnie do Trzynastki, sama wpadłam na pomysł, żeby wysłać wam w prezencie wirusa? - Zrobiłam kolejny krok do przodu, całkowicie już niwelując przestrzeń między nami. Moja dłoń zacisnęła się na materiale jego koszulki i dopiero kiedy zauważyłam niewielkie, czerwone ślady na tkaninie, dotarło do mnie, że w którymś momencie musiałam się skaleczyć. Nie poświęciłam temu jednak ani sekundy przemyśleń, przyciągając go niżej i jednocześnie wspinając się lekko na palce. Nasze twarze przybliżyły się do siebie jakby do pocałunku, ale chociaż moje serce nadal próbowało naiwnie wyrywać się do przodu, powodując przy każdym uderzeniu przeszywające fale bólu, to tym razem nie pozwoliłam mu na przejęcie kontroli nad ciałem. - Powinniście byli zdechnąć tam wszyscy - wyszeptałam powoli i wyraźnie, nachylając się do jego ucha, żeby w następnej chwili odepchnąć go gwałtownie od siebie. Jeżeli wydawało mi się, że poczuję się po tym lepiej, to nie mogłam się bardziej pomylić; paląca złość, sprawiająca, że gotowałam się od środka, wcale nie malała, a im więcej wyrzucałam jej z siebie, tym szybciej zdawała się rosnąć. Nie mogłam się już jednak wycofać, czy może - nie chciałam, nakręcana przez własną dumę, przez poczucie niesprawiedliwości i krzywdy, narastające we mnie przez ostatnie miesiące, przez tę niemożliwą do pozbycia się świadomość, że byłam tą gorszą.
Odwróciłam się do niego plecami, oddychając ciężko i starając się powstrzymać drżenie dłoni. Nie wiedziałam już, czego obawiałam się bardziej - czy tego, że nieopatrznie zrobię mu krzywdę, czy tego, że go pocałuję.
- Tysiące razy mówiłam ci, że nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. Nigdy, nawet przez sekundę, nie twierdziłam, że jestem dobrym człowiekiem. Ty po prostu uparłeś się, żeby w to nie wierzyć - powiedziałam, nawet nie kryjąc się z tym, że odwracam kota ogonem. Jeżeli Noah wciąż miał jakieś złudzenia wobec mojej osoby, to z całą pewnością ulatywały właśnie w powietrze, znikając na zawsze. I nie przeszkadzały im nawet zamknięte na cztery spusty drzwi, przez które sama - jak nigdy, czy może jak zwykle - miałam ochotę uciec.
Powrót do góry Go down
Sponsored content

Ashe + Noah Empty
PisanieTemat: Re: Ashe + Noah   Ashe + Noah Empty

Powrót do góry Go down
 

Ashe + Noah

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

 Similar topics

-
» Ashe Cradlewood i Noah Atterbury
» Ashe Cradlewood i Charles Lowell
» Ashe Cradlewood i Benedict Vane
» Ashe Cradlewood
» Ashe Cradlewood

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Panem et circenses :: Po godzinach :: Archiwum :: Osobiste :: Retrospekcje-