|
| Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 34 Zawód : Poszukiwany Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, niezarejestrowana broń palna, zapalniczka,zdobiony sztylet, fałszywy dowód tożsamości, telefon komórkowy Obrażenia : anemia
| Temat: Hugh i Sonea Pon Gru 01, 2014 8:30 pm | |
| |
| | | Wiek : 21 lat Zawód : trenuje rekrutów na żołnierzy Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, para kastetów Znaki szczególne : tatuaż (kluczyk) na karku, złoty medalion na szyi, wojskowy chód Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Hugh i Sonea Wto Gru 02, 2014 7:35 pm | |
| nie tak dawno temu
Podziemia pachniały wolnością. To nie był film, dlatego nie zamierzałam płakać z zachwytu i przytulać się do ścian, ani tym bardziej do mijanych ludzi. Może trochę nierozsądnie unikałam ich wzroku- nie miałam siły na rzucanie wyzywających spojrzeń w odpowiedzi na ich zdumione wyrazy twarzy. Granie kogoś, kim tak naprawdę nie byłam, już dawno przestało mnie bawić. Prawdziwa twarz ścierpła od długiego czasu spędzonego pod maską, którą grzecznie zdjęłam i zostawiłam przed wejściem do siedziby. To już drugi raz, prawie jak prawdziwy postęp. Drugi raz bez maski i jednocześnie drugi raz przebywania w kwaterze. Nieco wstydziłam się przyznać nawet przed samą sobą, jak bardzo kochałam tą nazwę. Kwatera, to jak powrót do Trzynastki, tej dobrej Trzynastki, z jej bezpiecznymi, szarymi mundurami i poczuciem bycia kimś potrzebnym. Kimś ważnym. Mogłam powiedzieć naprawdę wiele złych rzeczy pod adresem Almy Coin, ale jednego nie mogłam jej odmówić- była świetną manipulantką, szczególnie w przypadkach młodych, pełnych zapału osób, które zachłysnęły się idylliczną wizją nowego, pięknego świata. Świadomość, że byłam kiedyś jedną z nich, zdecydowanie nie poprawiała mi humoru. Każdy krok odbijał się echem wśród pustych korytarzy, opuszczonych tuneli. Małe mrowisko pełne małych sekretów i małych, pracowitych mrówek, które mijały mnie obojętnie. Jak wiele ich było? Korytarzy, sekretów, mrówek? Dziecięca ciekawość popychała mnie do przodu, krok za krokiem, tak bardzo chciałam to wszystko poznać! Tak bardzo chciałam stać się częścią tego wszystkiego, chociaż wiedziałam przecież, że każdy sekret miał swoją cenę. Chłodnorozsądkowa Sonea miała zamiar odwrócić się na pięcie i grzecznie poczekać na kogoś, kto mógłby ją oprowadzić, ale ciekawski, złośliwy chochlik popchnął tą bardziej lekkomyślną Soneę w czeluści bunkru. Kwatery. Chyba kochałam to słowo, chyba kochałam zimne korytarze i chyba kochałam ten nowy, tajemniczy dom. Musiałam przestać się oszukiwać- nie miałam gdzie się podziać. Violator był dla mnie przymusowo skończonym rozdziałem, miałam dość spania w swoim małym i straszliwie niewygodnym gabinecie na poligonie, a we własnym mieszkaniu czułam się jak w więzieniu. Cztery białe ściany pełne zdjęć ludzi, którzy patrzyli na mnie z wyrzutem. Wątpiłam w to, żeby istniał jeszcze ktoś, kogo nie zawiodłam. I chociaż tęskniłam aż do bólu, wiedziałam, że nie było już możliwości powrotu. Pozostało mi podążać przed siebie, nieważne, co majaczyło na horyzoncie. Nic już nie potrafiło zatrzymać lawiny wydarzeń, mogłam jedynie starać się wyjść z niej z jak najmniejszymi szkodami. Ocknęłam się z przemyśleń dopiero, kiedy zorientowałam się, że bijący od ścian chłód jakby się nasilił, i że już od dawna nie słyszałam żadnych głosów ani odgłosów kroków na gładkiej posadzce. Poczułam przyspieszający nagle puls i surowo nakazałam sobie w myślach spokój, po czym powoli zawróciłam i ruszyłam tą samą drogą, którą przyszłam. Przebyłam może kilkanaście metrów, zanim droga złośliwie rozwidliła się na trzy niemalże identyczne korytarze. Odetchnęłam głęboko i zakołysałam się na piętach w celu odprężenia, ale zdenerwowanie rosło z każdą sekundą, w której gorączkowo starałam się znaleźć telefon, żeby w końcu uświadomić sobie, że zostawiłam go przy wejściu. -Halo?- Mój głos niepokojąco przypominał głos małej, przerażonej dziewczynki, więc odchrząknęłam, zanim powtórzyłam wołanie.- Hm, halo? Jest... tu kto? Jedyny dźwięk, który usłyszałam w odpowiedzi, był zaledwie echem moich słów. Zaśmiałam się nieco histerycznie i oparłam się o ścianę, po czym osunęłam na podłogę i przysiadłam na piętach. Obawiałam się podejmowania wyboru i próby wydostania się, bo mogłam równie dobrze jeszcze bardziej zabłądzić w krętych korytarzach. To była moja druga wizyta w kwaterze, i miałam szczerą nadzieję, że nie ostatnia. I że w ogóle miałam się z niej wydostać, bo zapach wolności powoli zaczynał mnie dławić. Nerwowo wyjęłam z kieszeni zapalniczkę, po czym zaczęłam naprzemiennie zapalać ją i zgaszać. Syk uwalniającego się z niej gazu chociaż trochę odwracał moją uwagę od przytłaczającej ciszy, która powoli zaczynała wwiercać mi się w bębenki. Czując, że byłam bliska krzyku, postanowiłam zająć się czymś, czymkolwiek, co mogłoby ją zagłuszyć. Więc zaczęłam śpiewać. -Are you, are you, coming to the tree?- Kiedyś, dawno temu, śpiewałam to Casowi. Był wtedy taki mały i bał się ciemności, mi natomiast przypadała rola starszej siostry, która miała odpędzić od niego całe zło. W tej kwestii też go zawiodłam.- They strung up a man, they say who murdered three. I dalej ta okropna cisza. -Strange things did happen here, no stranger would it be, if we met at midnight in the hanging tree.- I to było chyba najżałośniejsze wołanie o pomoc w historii całego Panem. |
| | | Wiek : 34 Zawód : Poszukiwany Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, niezarejestrowana broń palna, zapalniczka,zdobiony sztylet, fałszywy dowód tożsamości, telefon komórkowy Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Hugh i Sonea Wto Gru 02, 2014 11:32 pm | |
| Chyba powoli zaczynał się gubić. Nie w bunkrze, który zwiedził już niemal doszczętnie (a przynajmniej te jego części, do których miał dostęp) ani nie w świecie poza nim, który odkrywał coraz śmielej. Jak małe dziecko, które stanęło na nogach i miało możliwość badania tego, co go otacza. Zapuszczał się coraz dalej w mrok Ziem Niczyich, a czasem nawet, w te nieliczne noce, które były wyjątkowo ciemne i tylko pozornie niebezpieczne, podchodził pod granice Kapitolu, najbliżej jak się dało, aby obserwować miasto. Ryzykował, ale co miał zrobić? Ściany napierały na niego przeraźliwe mocno, czuł się pusty i wypruty z emocji. Gubił się sam w sobie. W labiryncie własnych emocji, w którym poruszał się po omacku, dotykając dłońmi chłodnych, szarych ścian. Nie było głosu, który by go prowadził. Nie było światła, za którym mógłby podążać. Był sam, chociaż pozornie otaczało go tyle osób. Victoria… to imię wciąż kołatało gdzieś w jego głowie, chociaż teraz mężczyzna miał wrażenie, że było już jedynie cieniem. Wspomnieniem; słabym, niewidocznym, ulotnym jak dym z papierosów, których pochłaniał jeszcze więcej niż wcześniej. Victoria… Nie żyła? Tak zakładał, bo co miał zrobić innego? Wolał nastawić się na najgorsze. Ruszyć dalej ze świadomością, że szczęście chyba nigdy nie było i zapisane. Ruszyć dalej czy uderzyć w ścianę, kiedy rzeczywistość stała się zbyt jasna i klarowna, aby mógł dostrzec, że póki co nie ma jak ruszyć. Ani gdzie. Wolny, poszukiwany, uwięziony, ograniczony. Nie tracił zmysłów. Nie tym razem. Wiedział, że ukochana, osoba, z którą chciał spędzić resztę życia, może spoczywać gdzieś martwa, zakopana pod ziemią na tle getta, bez należytego nagrobka i uroczystości, na której mógłby przyjść, powiedzieć kilka ckliwych słów i z kamienną miną, pod którą kryłaby się góra emocji i złożyć kwiaty myśląc o tym, jak bardzo chciałby leżeć tam obok niej. Nie byli jednak nieszczęśliwymi kochankami. To nie była historia miłosna dwójki ludzi, których serca nie potrafią bez siebie bić. Nie było Hugh i Victorii. Był Hugh. I Victoria. Dwie oddzielne jednostki, które w ostatnim czasie stały się tak odległe jak wspomnienia jego dzieciństwa. Czy go to bolało? Na pewno, ale nie tak, jak za pierwszym razem. Może powinien zalewać się łzami zwinięty w kłębek na łóżku we wspólnej sypialni, gdzie nachalne spojrzenia tańczyłyby po jego sylwetce użalając się nad upadkiem kogoś, kto na dobrą sprawę był dla nich niczym. W końcu teraz mogła nie żyć naprawdę. A jeśli jeszcze oddychała, jeśli jej gwiazda jeszcze nie zgasła, prawdopodobnie nigdy już się nie spotkają. Wolał jednak myśleć, że nie żyje. Jakkolwiek brutalnie by to brzmiało, ta świadomość utrzymywała go twardo na ziemi. Poza tym nadzieja… Nadzieja zabijałaby go powoli, żywiąc się jego strachem, bijącym mocno sercem i gamą emocji gromadzących się pod jego skórą, przyjaznym uśmiechem i ciepłym głosem. Miał wrażenie, że spada na dno oceanu. Nie topił się, nie brakowało mu powietrza, nie czuł ucisku w płucach. Ale czuł, że spada. Nie miał punktu zaczepienia, nie miał czego się chwycić. Stracił już nawet cel w życiu, skoro osoba, której nienawidził najbardziej, leży pogrążona w śpiączce. Skoro zrobił coś, aby pomóc ludzkości. Po części odpokutował, po części podbudował własne ego. Po części stracił chyba wszystko poza rodziną, której miał nadzieję, że nie straci tak szybko. A najlepiej w ogóle. Te dwie osoby póki co były chyba wszystkim, co miał. A właściwie miał nadzieję, że miał. Hugh wciąż nie mógł uwierzyć, jaki tor obrało jego życie. Nie docierało do niego, że wszystko to, do czego wraca teraz myślami, błądząc korytarzami bunkra, wydarzyło się naprawdę. Chciałby nazwać to miejsce domem, bo chyba innego już nie miał, ale nie potrafił. Czuł się tam źle. To miejsce przyprawiało go o mdłości i nawet wtedy, gdy całe dnie spędzał na powierzchni, przemykając jak cień między zniszczonymi budynkami, zagłębiając się w ich wnętrzach, odczuwając ich chłód, przyjemny i znacznie różniący się od tego, który towarzyszył mu pod ziemią. Zawsze jednak miał świadomość, że musi wrócić. Chociaż przecież mógł odejść. Spakować rzeczy i ruszyć w podróż, po raz drugi w swoim życiu. Aby odnaleźć samego siebie, pozornie gubiąc się w bezkresnej przestrzeni Panem, w rzeczywistości znajdując to, czego nie potrafił odkryć w siedzibie Kolczatki. Chyba był jednak tchórzem, skoro tkwił w jednym, tym samym miejscu. Czego się bał? Ponownego opuszczenia Libby? Historia lubi zataczać krąg, taka jest kolej rzeczy. A mimo to schemat byłby zbyt podobny do tego sprzed lat. Opuściłby ją bez słowa, zostawiając pod ziemią i znikając jak duch. Rozpływając się jak wspomnienie, którym pewnie stałby się wkrótce. Użalał się, a gdy świadomość tego uderzyła w niego niczym morska fala roześmiał się śmiechem, którego dźwięk poniósł się po pustych korytarzach. Tak samo jak on w środku. Niewiele myśląc wyjął paczkę papierosów i odpalił jednego, ignorując fakt, iż raczej nie można było tam palić. Co za różnica, zapuścił się w chyba najmniej uczęszczaną część bunkra, nie spodziewając się spotkać absolutnie nikogo. Tego dnia nie wyszedł na zewnątrz. Pozostał w środku czując dziwną i niczym nieuzasadnioną potrzebę zżycia się z miejscem, w którym przebywał niemalże dwa miesiące. Chyba wreszcie przyszedł na to czas – odciąć się od marzeń i nieprzyjemności życia codziennego. Teraz to właśnie był jego dom i nawet jeśli nie czuł się w nim tak, jak powinien, musiał przywyknąć. Wtedy właśnie usłyszał głos. Ktoś śpiewał i ten ktoś, niewątpliwie, był kobietą. Zatrzymał się na chwilę dziwiąc się, czemu ktokolwiek miałby śpiewać piosenkę, którą chyba kojarzył (a może tylko mu się zdawało?) w tym właśnie miejscu. Jeśli dotąd nie miał co ze sobą zrobić, to tamten głos stał się choć na chwilę jego małym, prywatnym celem, za którym podążył. Aby już po chwili zobaczyć sylwetkę ciemnowłosej dziewczyny, którą także poznawał, chociaż nie mógł być w stu procentach pewny. Stała odwrócona plecami, a słowa powoli opuszczała jej usta. Mężczyzna zatrzymał się, wydmuchując powoli dym z ust i czekając chwilę, obserwując ją uważnie. Wreszcie coś nowego. Wreszcie osoba, z którą chyba jeszcze nie rozmawiał, a przynajmniej nie w tym miejscu. Wreszcie jakiś punkt, przy którym mógł się zatrzymać, nawet jeśli tylko przez chwilę. - Całkiem ładnie – powiedział, uśmiechając się i czekając, aż brunetka odwróci się w jego stronę. Ostatnimi czasy nie był zbyt rozmowny, jeśli naprawdę nie musiał i teraz nie było inaczej. Na jakiś czas porzucił wszelkie rozmyślania. O drodze, życiu, celach, upadkach, oceanach, wolnościach, miłości czy Victorii, skupiając się na dziewczynie i chwili obecnej. Wreszcie był do tego zdolny, potrafił się kontrolować. Potrafił okiełznać myśli i uczucia, choć nie potrafił ich całkowicie wyłączyć. Stety albo niestety.
|
| | | Wiek : 21 lat Zawód : trenuje rekrutów na żołnierzy Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, para kastetów Znaki szczególne : tatuaż (kluczyk) na karku, złoty medalion na szyi, wojskowy chód Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Hugh i Sonea Sro Gru 03, 2014 4:35 pm | |
| To już nie chodziło nawet o brak nadziei. Chodziło o brak perspektyw, co dotarło do mnie, kiedy wpatrywałam się w ścianę przed sobą. Raz po raz oświetlaną chwiejnym płomykiem zapalniczki, który niepewnie tańczył na gładkiej powierzchni, żeby po chwili zniknąć z cichym sykiem. Zabłądziłam w bunkrze i zabłądziłam w świecie, w rzeczywistości, w którą ktoś wrzucił mnie z rozmachem. Samą, całkiem samą. Nie miałam już przecież nikogo, chyba powinnam była już dawno przestać się oszukiwać. Rodziców ostatnio widziałam tak dawno temu, że kontury ich twarzy powoli zaczęły rozmywać mi się w myślach, i ta świadomość była przerażająca. Wiedziałam, że matka miała ładny uśmiech i kręcone, jasne włosy, ale jakie miała oczy? Nos? Czy miała piegi? A ojciec? Jego pamiętałam jeszcze słabiej, bo widziałam go znacznie rzadziej. Ciemne włosy i okulary w masywnych oprawkach. Słaby zapach wody kolońskiej i książek, które kochał jak swoje własne dzieci... a może nawet bardziej. Caspera pamiętałam wyraźnie aż do bólu- arogancki uśmiech nastolatka i zagubione spojrzenie dziecka. Powinnam była mu wtedy pomóc. Powinnam była wtedy pokierować go na właściwą ścieżkę, przecież od tego właśnie są starsze siostry. Ale ja byłam okropną córką i siostrą, i już nic nie mogło tego zmienić. Przyjaciele z KOLCa: roześmiany Ozzy, mała, złośliwa Katy, i jej brat. Mathias. On też stał się zamkniętym i pokrytym kurzem rozdziałem, któremu nie miałam ochoty się przyglądać. Przyszedł moment, w którym jego ignorancja przestała sprawiać, że czułam się winna, a jedynie wzbudzała niepohamowaną furię. Przez tyle czasu skakałam z Kwartału do Dzielnicy i z powrotem tylko po to, aby móc go widywać i kłamałam tylko po to, żeby go przed tym uchronić. Najwyraźniej to wciąż było zbyt mało, a ja nie byłam już w stanie bardziej się poświęcić, może trochę egoistycznie, a może po prostu rozsądnie zamykając za sobą pewne drzwi. I mimo, że na początku zrobiłam to wbrew własnej woli, czułam, że to była jedyna słuszna droga. Podświadomie wiedziałam, że oczekiwałam zbyt wiele od Kolczatki. Że próbując uczynić ich moją rodziną, popełniałam błąd, za który potem być może miałam srogo zapłacić. Jednak chyba nie mogłam postąpić inaczej, to był jedyny dom, na który mogłam liczyć, i zrobiłabym wszystko, żeby nigdy nie zamknął on przede mną swoich drzwi. Miałam dość szarpania za klamki i skomlenia na progu jak bezdomny pies, chciałam wreszcie znaleźć maleńki kącik, który mogłabym nazywać swoim. Miałam ochotę dalej walczyć, ale już nie o siebie, tą walkę chyba już przegrałam, chciałam tylko zdobyć miejsce, w którym mogłabym nareszcie opatrzyć wszystkie niezagojone rany rebelii. Zamierzałam walczyć, owszem, ale nie o siebie- o innych. Zaczynałam wątpić w to, że ktoś w ogóle mógł mnie tu znaleźć. Nie słyszałam chociażby i słabego echa kroków, nie docierały do mnie zapachy perfum ani pomruki przyciszonych głosów. Wiedziałam, że powinnam spróbować zawołać na pomoc jeszcze raz, albo wybrać któryś korytarz i spróbować odnaleźć wyjście, ale dziwne napięcie skutecznie trzymało mnie w miejscu. Po ostatnich słowach piosenki, które urwały się niezgrabnie w nabrzmiałej do granic możliwości ciszy, wreszcie zdjęłam palec z przyciskanego wciąż na nowo przycisku zapalniczki. Ostatnie jej syknięcie przebrzmiało dokładnie w momencie, w którym dotarł do mnie słaby, ale wciąż wyczuwalny zapach papierosów. -Całkiem ładnie. Drgnęłam odruchowo, upuszczając zapalniczkę i szybko odwracając się na pięcie. Znałam ten głos, ton wydawał się być znajomy, co wcale nie sprawiło, że poczułam się bezpieczniej. Cofnęłam się o krok i zamrugałam szybko, i dopiero wtedy zogniskowałam wzrok na autorze słów. Nie pomyliłam się, myśląc, że kiedyś już słyszałam jego głos. Ciemne, kręcone włosy, opadające na jasną twarz. Lekki zarost i para oczu o delikatnym odcieniu błękitu. Znałam tą twarz. Znałam te oczy. Ostatnimi czasy widywałam je w każdym programie telewizyjnym. -Hugh Randall- mój głos odbił się echem od pustych ścian, kiedy uśmiechnęłam się promiennie w stronę mojego wybawiciela.- Powinnam teraz zacząć uciekać? W gazetach wyglądasz na bardziej niebezpiecznego. Postąpiłam kilka niepewnych kroków do przodu, nie do końca mogąc przewidzieć jego reakcję. Co prawda zdążyłam go polubić w trakcie naszych treningów, ale wiele rzeczy uległo zmianie. Poza tym byłam rządowcem, pracownikiem na wezwanie Coin, której nienawidził, i wcale mu się nie dziwiłam. Mimo wszystko miałam jeszcze cień nadziei, że miał zamiar uśmiechnąć się na mój widok.
|
| | | Wiek : 34 Zawód : Poszukiwany Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, niezarejestrowana broń palna, zapalniczka,zdobiony sztylet, fałszywy dowód tożsamości, telefon komórkowy Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Hugh i Sonea Pią Gru 05, 2014 8:44 pm | |
| Randall już niejednokrotnie mógł zdać sobie sprawę, że Los potrafi być przewrotny, złośliwy, nieprzewidywalny ale i łaskawy. Aktualnie miał w jego oczach opinię niezwykle irytującego i ironicznego. Jego uczucia tonęły, ale jego myśli i wola walki osiadły na mieliźnie i nie mogły się ruszyć, w żadną stronę. Zaczynał więc strasznie narzekać, na szczęście jeszcze nie na głos, ale w myślach. Nie chodziło nawet o fakt, iż nie został doceniony. Nawet nie marzył o szerokim uśmiechu brata, gratulacyjnym uścisku dłoni i słowach pociechy odnośnie zostania poszukiwanym. Wbrew pozorom ostatnimi czasy był człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, więc jego myśli nawet nie docierały do tej sfery, w której Malcolm wita ich z otwartymi ramionami chwaląc za genialny pomysł i utajenie wszystkiego przed Kolczatką. A także za dopracowanie szczegółów, przemyślenie całej akcji i jeszcze większe zwrócenie oczu całego Panem na ich organizację. Czuł się sfrustrowany faktem odcięcia od świata i tym, że postrzegano go jako groźnego terrorystę gotowego wbiec do sklepu z bronią żeby zabić wszystkich tam obecnych. To wcale nie był on i, czegokolwiek media by o nim nie powiedziały, nie było to prawdą. No, może poza oczywistymi faktami, które znane był już chyba każdemu obywatelowi Panem, który nie stroni od środków masowego przekazu. Albo który nie zamyka się w swoim mieszkaniu, tak jak on kiedyś. Mógł się tylko domyślać, ale pomimo to był niemalże pewien, iż wystawa każdego kiosku przez jakiś czas wyłożona była gazetami z ich zdjęciami na okładkach, a temat ten znajdował się na językach wszystkich, którzy mieli jakiekolwiek pojęcie o obecnej w sytuacji w kraju. On przynajmniej pozostawał anonimowy. Fałszywe dokumenty, przyjęcie drugiej tożsamości i używanie jej od czasu do czasu najwyraźniej się opłaciło. Teraz mógł się cieszyć tym, iż w rządowych aktach figurował jako mężczyzna o nieznanym nazwisku. Póki co największym zagrożeniem była sama twarz i, ewentualnie, osoba, która postanowiłaby pomóc w zidentyfikowaniu Randalla. Co nie było zwiastowało końca tej namiastki wolności, do czasu gdy uważał na swoje wyprawy i nie przekraczał granicy Kapitolu. Co, szczerze powiedziawszy, mogło nie potrwać za długo biorąc pod uwagę fakt, iż miał wrażenie, że postrada zmysły jeśli nie poczuje bicia serca tego miasta. Musiał to przyznać, nawet jeśli go nienawidził, nawet jeśli tracił przez nie wszystko, co kochał, czuł się jego częścią, tak samo jak i ono było częścią niego. Było niemalże podstawą wszystkich jego wspomnień, gorszych czy też nie. Odegrało w jego życiu znaczną rolę i można by nawet powiedzieć, iż stanowiło scenę całej tej sztuki, która rozgrywa się od kilku ostatnich lat. Jednak, poza bólem, cierpieniem, stratą i depresją, Kapitol doprowadził go do miejsca, w którym stał. I bynajmniej nie chodziło o szary, przepełniony dymem papierosowym korytarz. Stolica Panem dała mu siłę, obracała go w swoich rękach tyle razy, rzucała nim po ścianach tak długo, aż w końcu odnalazł w sobie postawę, z którą było mu dobrze. A nawet jeśli czuł, że nie czuje się do końca sobą, że nie jest taki, jakim chciałby być, zbywał tą myśl zamiatając ją pod dywan i uparcie sądząc, że tak jest dla niego lepiej. I że w końcu przywyknie, przestając zauważać dyskomfort, który de facto jeszcze się nie pojawił. Trzeba było przyznać, że nie wszystko poszło po ich myśli, ale przecież w każdym planie znajdzie się jakaś luka. Nie można przewidzieć działań drugiej strony i Hugh także nie mógł tego uczynić i tak angażując się w całe zamieszanie bardziej niż powinien. W końcu nie była to jego inicjatywa, miał tylko pomóc, ewentualnie doradzić. Mimo wszystko jednak jedno trzeba było przyznać – Alma Coin nie stanowiła już dłużej zagrożenia, przynajmniej na razie. Mógł tylko dumać o tym, co była prezydent Panem ujrzy po przebudzeniu, jeśli to w ogóle nastąpi. I, co więcej, jaka będzie jej reakcja na nowy porządek… i brak głów poszukiwanych, którzy podnieśli rękę na jej życie. Mężczyzna zdecydowanie za dużo myślał o tej sprawie. Niestety nie było niczego, co mogłoby zająć jego myśli równie skutecznie. Kiedy nie zastanawiał się nad tym, jaki los spotkał jego ukochaną i gdy nie starał się udowodnić sobie, iż potrafi żyć ze świadomością utraty jednej z niewielu rzeczy, które kochał i dla których byłby w stanie poświęcić własne życie, szukał innych rozwiązań zaistniałego konfliktu. Co mogli zrobić inaczej? Musiało być coś, cokolwiek, co mogłoby zostać wykonane w sposób inny niż ten, który zaprezentowali jakiś czas temu. Sposób, dzięki któremu polegli trybuci żyliby razem z nim w tym bunkrze, dzięki któremu Alma Coin byłaby cała i zdrowa a oni, choć wciąż poszukiwani, nie mieliby wpisane w aktach zamachu na głowę państwa, a jedynie próbę (udaną, jakby nie patrzeć) uprowadzenia trybutów i zniszczenie Areny. Wierzył, choć sam nie wiedział dlaczego, że można było całą akcję przeprowadzić inaczej. Może zaczynając od rozmowy z bratem (nie wierzył, aby ten się zgodził, skoro sam nie wykazywał żadnej inicjatywy), a może poświęcając trochę więcej czasu, którego i tak mieli niewiele. Pamiętał, jak uważnie śledził poczynania dzieciaków. Były to chyba drugie Igrzyska w jego życiu, które oglądał naprawdę dokładnie i od których nie mógł się oderwać. Nie chodziło fascynację. Tak naprawdę brzydził się tym wszystkim, już w przeszłości, kiedy Malcolm został wylosowany na trybuta. Brzydził się ludźmi, którzy przyłożyli bezpośrednio rękę do organizacji kolejnych Igrzysk. Brzydził się tymi, którzy nie mieli zdania jak i tymi, którzy nie mieli wystarczającej odwagi aby zaprzestać działaniom byłej prezydent. Do jakiegoś czasu brzydził się samym sobą, czując się bezwartościowo i tragicznie we własnej skórze. A teraz? Teraz, chociaż wszystkie emocje pożerała nuda, wściekłość, bezsilność i uczucie, że ktoś dociska go ręką do ziemi, chociaż wciąż nie potrafił pojąć do końca własnych myśli, był dumny z siebie. W końcu zrobił krok do przodu i nie zamierzał na tym jednym kroku postąpić. Musiał to przyznać – nie spodziewał się ujrzeć tam osoby, którą zobaczyły jego błękitne oczy, gdy dziewczyna odwróciła się w jego stronę… zdziwiona? Odgłos upadającej zapalniczki, który poniósł się echem po pustych korytarzach, ucichł już w jego uszach. Najwyraźniej oboje nigdy nie myśleli o tym, że ich drogi znów się skrzyżują. Cóż, przewrotny Los najwyraźniej na chwilę przybrał inną maskę. - Sonea Hastings – powiedział ciepło, skoro porzucili przedstawianie samych siebie, rozciągając usta w szerszym uśmiechu. Po czym roześmiał się cicho na dźwięk jej słów, gasząc papierosa o ścianę i zawijając go w wyjętą z kieszeni chusteczkę. Tak nisko jeszcze nie upadł, aby zaśmiecać korytarze. Nie spodziewał się, aby Malcolm zatrudniał ekipę sprzątającą – Ah te media, zawsze wszystko przekręcą – rzucił rozbawionym tonem, obserwując ją uważnie – Ale spokojnie, jestem nieuzbrojony i zupełnie niegroźny – rozłożył ramiona w dość zabawnym geście jakby pokazywał tubylcowi, iż przybywa w pokoju – Poza tym atakuję tylko rządowców, a skoro tu jesteś, to chyba do nich nie należysz. No i jestem pewny, że spokojnie dałabyś sobie ze mną radę – przekrzywił lekko głowę, wciąż jednak się uśmiechając. Musiał przyznać, iż cieszył się z tego spotkania. I z faktu, iż najwyraźniej dołączyła do Kolczatki – Co słychać, Soneo? – zapytał jeszcze, zupełnie nie w jego stylu. Nie miał zwyczaju prowadzenia rozmów na tak ogólne tematy, jakim było rozprawianie o czyimś życiu i tym, co się w nim wydarzyło. A przynajmniej nie miał zwyczaju dawniej, był jednak odrobinę innym człowiekiem. I naprawdę ciekawiło go, co się zmieniło, iż stała teraz naprzeciw niego, w siedzibie tajnej organizacji, do której nigdy by nie pomyślał, aby mogła dołączyć. Najwyraźniej nie tylko on postanowił poddać swoje życie metamorfozie.
|
| | | Wiek : 21 lat Zawód : trenuje rekrutów na żołnierzy Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, para kastetów Znaki szczególne : tatuaż (kluczyk) na karku, złoty medalion na szyi, wojskowy chód Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Hugh i Sonea Nie Gru 07, 2014 4:16 pm | |
| Poznałam Hugh dawno temu, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo czas zdawał się złośliwie kurczyć i rozciągać na przemian, plącząc mnie w dziwacznej i niezrozumiałej pajęczynie czasoprzestrzeni. Moje wspomnienia poprzecinane były czarnymi plamami pustki i nagłą kumulacją zdarzeń na raz, przez co wydawało mi się, że każda chwila spokoju była momentem oczekiwania na coś strasznego. Ciągle pamiętałam wybuch na moście: lodowatą, żarłocznie wciągającą mnie pod powierzchnię wodę i pryskające dookoła ostre odłamki, ale za to nie mogłam sobie przypomnieć własnych urodzin. Co było wcześniej? Co było później? Wszystko zlewało mi się w myślach, tworząc niezbyt przejrzysty, prawie jaskrawy kolaż wydarzeń, których w żaden sposób nie potrafiłam uporządkować. I właśnie to uświadomiło mi coś bardzo ważnego; narobiłam sobie w życiu niezłego bałaganu, i naprawdę wypadało w końcu w nim posprzątać. Postanowiłam zacząć od małych rzeczy, drobnych, nieśmiałych kroczków. Hugh. Mogłam zacząć od niego. Kiedy go poznałam? Chyba podczas rebelii, może bliżej jej początku, niż końca. Może. Uczyłam go strzelać z broni palnej, chociaż może to niezbyt właściwie słowo, bo przychodziło mu to bardzo naturalnie. Właściwie tylko mu doradzałam, korygowałam szczegóły, poprawiałam ułożenie ręki albo leciutko popychałam do przodu, żeby przyjął pozycję. Zapamiętałam jeszcze, że był miły, chociaż nie mówił zbyt wiele, a ja nie próbowałam go wypytywać. Sekrety to bardzo delikatne części człowieka, które ten próbuje chronić ze wszystkich sił. Większość pewnie byłaby gotowa zaatakować w ich obronie, gdyby ktoś tylko spróbował się do nic zbliżyć, a nie miałam przecież pewności, czy Hugh nie był właśnie takim typem człowieka. Nie, nie chodziło o atak fizyczny; raczej o nagłą wrogość, chłód i pospieszne zerwanie kontaktu. Dlatego byłam ostrożna, pozwalając sobie przy nim na żarty i za każdym razem częstując go kawą, z nadzieją, że to był jakiś rodzaj kompromisu. Jako, że był pojętnym uczniem, nie potrzebował wielu lekcji. Nie zobaczyłam go więcej po zakończeniu tego swoistego szkolenia. Aż do tego momentu. Pomimo tylu doświadczeń wciąż zaskakiwała mnie przewrotność losu, który po tak długim czasie ponownie pchnął nas w jedno miejsce, i to jeszcze w sam środek nowego ogniska rebelii. Powoli zaczynałam myśleć, że nie byłam stworzona do pokoju. Żadna władza nie okazywała się być wystarczającą: najpierw okrutny Snow, potem beznamiętna Coin, teraz surowy Adler. Za każdym razem coś szło nie tak, i kiedy zamierzałam już złożyć broń, musiałam brać kolejnych ludzi na celownik. Być może byłam dzieckiem rebelii, frustracją zamkniętą w klatce ciała, wiecznie spragnioną krwi Nemezis, która nie potrafiła wreszcie potulnie opuścić głowy. Ale nie żałowałam tego, przynajmniej nie wtedy, kiedy moje działania miały jakikolwiek sens. Już raz przyczyniłam się dla rebelii, powracający od czasu do czasu ból w lewej nodze był tego najlepszym świadectwem, pozostawało tylko pytanie, ile razy jeszcze miałam cierpieć w imię własnych ideałów. Nikt nie chciał przecież cierpieć sam z siebie, ale jeśli była to cena chociażby namiastki wolności dla kraju, który przecież kochałam, to chyba byłam gotowa tyle zapłacić. Jeden fragment układanki wskoczył na swoje miejsce. Jeden fragment układanki rozpoczął ciąg obrazków, które jeszcze musiałam ułożyć, żeby rozjaśnić sobie w głowie. Poznałam Hugh w czasie rebelii. Kropka. W takim razie rebelia skończyła się conajmniej rok temu. Kropka. A może rebelia tak naprawdę nie kończyła się nigdy? Zawsze pozostawał ktoś, kto walczył do końca, nawet wtedy, kiedy nie było w tym już żadnego celu. Po jednej władzy następowała kolejna, która zawsze budziła niechęć wśród chociażby części tłumu. Ale nie, nie zamierzałam się nad tym zastanawiać, filozofia zapowiadała nadejście potężnego zmęczenia, a ja nie chciałam znowu przespać sporej części własnego życia. Zamrugałam szybko, próbując ściągnąć na ziemię dryfujący gdzieś wysoko ponad podziemnymi pomieszczeniami umysł, po czym roześmiałam się cicho na słowa kogoś, kto nieświadomie spowodował nowy rozdział mojego życia. -Pamiętasz moje imię, to potencjalnie niebezpieczne- westchnęłam, udając zmartwienie, chociaż tak naprawdę ucieszyło mnie to, że pamiętał mnie tak, jak ja pamiętałam jego. Schyliłam się szybko, sięgając po upuszczoną chwilę wcześniej zapalniczkę i z ulgą orientując się, że upadek nie zdołał jej zaszkodzić. Prostując się, posłałam mu jeszcze rozbawiony uśmiech. -Media okropnie kłamią, ale sława przecież żywi się kłamstwami.- Dodałam, wzruszając ramionami.- Historie są znacznie ciekawsze, kiedy się je ubarwi. Jestem pewna, że minie jeszcze tylko kilka dni, zanim z nieznajomego mężczyzny na plakatach staniesz się tajemniczym , do szaleństwa zakochanym w Almie Coin pechowcem, który postawił wziąć odwet, kiedy ta złamała mu serce. Parsknęłam śmiechem, po czym pokręciłam głową. Naprawdę miło było móc znów się roześmiać, nawet, jeśli w podziemnych korytarzach wydawało się to prawie niewłaściwym. Roześmiałam się jeszcze odrobinę głośniej, kiedy zastrzegł, że atakuje tylko rządowców. Westchnęłam i otarłam czoło z pełną ulgi miną, po czym posłałam mu jeszcze nieco badawcze spojrzenie. Właściwie nie zmienił się zbytnio od czasów, w których się poznaliśmy. -Cóż, żyję i mam się względnie dobrze. To chyba szczyt marzeń, jeśli chodzi o obecne czasy.- Powiedziałam powoli, dość ostrożnie, bo wspominanie przeszłości ciągle jeszcze bolało.- To mój drugi dzień tutaj. Co prawda Malcolm dość wyraźnie opisał mi plan podziemi, ale i tak zdążyłam już zabłądzić. Dodałam jeszcze po chwili, zatrzymując się chwilę dłużej przy imieniu Malcolma, żeby w końcu wypalić. -Malcolm to Twój brat, prawda?- Powinnam była się domyślić już wcześniej.- I co słychać u Ciebie, Hugh? To znaczy... mam na myśli nie to, co się z Tobą działo, tą historię już zdążyłam poznać, miałam zamiar zapytać raczej: jak się z tym czujesz? Zapytałam jeszcze, trochę ciszej, uważnie przypatrując się jego twarzy. Wątpiłam w to, że był zachwycony bunkrem w takim samym stopniu jak ja, i chyba nie mogłam mu się dziwić. |
| | | Wiek : 34 Zawód : Poszukiwany Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, niezarejestrowana broń palna, zapalniczka,zdobiony sztylet, fałszywy dowód tożsamości, telefon komórkowy Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Hugh i Sonea Nie Gru 07, 2014 7:26 pm | |
| Hugh spotkał wielu ludzi. Niektórych mijał jedynie na ulicy, z innymi rozmawiał a jeszcze innych unikał tylko dlatego, że ich obecność nie była dla niego niczym korzystnym. Poznał wielu ludzi, poznał wiele charakterów i wizji świata i choć pozornie większość z nich miała przed sobą ten sam, jasno określony cel, każdy był inny i moment, w którym ta indywidualność miałaby się ujawnić był jedynie kwestią czasu. Sam mógł to przyznać na własnym przykładzie, jak jego myśl i zamiary ewoluowały wraz z upływem czasu. Był nastolatkiem, kiedy pozostawiony został samemu sobie, na pastę bezlitosnego Losu, łaskę natury i wolę walki, która zaczynała dogasać z każdym kolejnym upadkiem. Nienawidził Snowa, tak jak większość mieszkańców dystryktów, tak jak ci, których dzieci, bracia, siostry czy ukochani skazani zostali na walkę w Igrzyskach. Nie chodziło jednak o śmierć brata; Malcolm żył i kiedy opuszczali Kapitol zdawał się nieporuszony tym, że właśnie traci swoją rodzinę. Może na zawsze może nie, wtedy tego nie wiedział, a mimo to nie powstrzymał rodziców. Hugh oglądał się za siebie, nie mając na tyle odwagi aby postawić się ojcu, nie mając serca, aby zawrócić i uciec, przemówić bratu do rozsądku. Był tylko sobą, młodszym i nic nieznaczącym synem swego ojca, bratem swojego brata i sióstr. Więc poszedł, nienawidząc prezydenta za to, że jedna decyzja pociągnęła za sobą pewne bolesne w skutkach wydarzenia. Później, choć wstydził się do tego przyznać, uważał, iż lepiej byłoby dla nich wszystkich, gdyby Malcolm nie wygrał tych Igrzysk. Jedno życie za co najmniej trzy, czy to nie była zbyt wysoka cena? Pławienie się w bogactwie, gdy oni powoli tracili siebie nawzajem? Nienawidził Snowa jak większość, ale jego motywy były zupełne. Na końcu pozostał sam. Mówi się, że człowiek jedynie w obliczu śmierci doświadcza prawdziwej samotności, a jednak on żył, przez lata błąkając się po bezkresnej przestrzeni Panem. Żyło jego ciało, dusza już dawno umarła straciwszy nadzieję, którą się żywiła. Ale to nie był koniec. Nie, ponieważ Randall za bardzo tego pragnął. A ostatnimi czasy nigdy nie dostawał tego, czego pragnął. Znów zaczynał cofać się wspomnieniami, to było o wiele silniejsze od niego. Nie potrafił opanować umiejętności odcięcia się od wszystkiego, co się wydarzyło i rozpoczęcia życia teraźniejszością. Nawet jeśli stała przed nim osoba, na której powinien był skupić swoją uwagę. Co było ciężkie, nie mógł tego ukryć, zważywszy na fakt, iż ona sama stanowiła fragment jego przeszłości. Może nie przywłaszczyła sobie całej stronnicy, jednak bez wątpienia Sonea istniała w jego pamięci. Mimo to, zamiast wspominać ich pierwsze spotkanie, on cofał się do swojego przyjaciela, który równie dobrze mógł być tak samo martwy jak Victoria. Albo mógł siedzieć gdzieś, gdziekolwiek by się znajdował i myśleć o ich wspólnej przeszłości, latach spędzonych w ich towarzystwie i tym, jak bardzo pomógł Hugh wrócić na dobrą drogę w życiu. Chyba nigdy nie zdążył mu podziękować, wszystko zaczęło i skończyło się tak szybko i niespodziewanie, że Randall nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, ile czasu minęło. Ponad rok. Właśnie od tego czasu więcej nie spotkał najlepszego przyjaciela. Właśnie tyle czasu upłynęło, odkąd poznał Soneę Hastings. Gdyby nie fakt, iż miesiące po rebelii spędził na usilnej pracy nad zapomnieniem, gdyby nie tracił wtedy poczucia upływających dni, godzin czy minut, pewnie potrafiłby podać dokładną datę i godzinę, w której stawił się u niej z prośbą o pomoc. Zrobił to trochę wbrew sobie, trochę z konieczności... jednak nie miał problemu z polubieniem jej, pomimo poczucia, że stoją po przeciwnych stronach barykady. Nie szkolił się, żeby pomóc Coin. Szkolił się żeby ją zabić, wbić nóż prosto w jej serce i zniknąć, tak szybko jak się pojawił. Pamiętał, że była naprawdę miła. I zdolna, biorąc pod uwagę jej wiek. Najwyraźniej jednak to nie grało roli i, choć nie szło mu najgorzej, miał poczucie, iż była od niego lepsza. Ale on nie potrzebował bycia mistrzem, chciał jedynie umieć posługiwać się bronią na tyle, aby w razie konieczności (która miała nadejść szybciej, niż się spodziewał) użyć jej bez najmniejszego mrugnięcia okiem. Pamiętał też, że nie pytała. Nawet gdy rebelia dobiegła końca, a on wciąż jeszcze przez jakiś czas korzystał z jej rad, nie próbowała dowiedzieć się dlaczego. Choć mogła się domyślać, bo jeśli nie potrzebował tych umiejętności aby dostać posadę Strażnika Pokoju (wtedy nie zwracał by się do niej prywatnie), musiał mieć w tym inne, wyższe cele. Dziewczyna była jedną z nielicznych osób, które choć trzymały stronę Coin (a przynajmniej tak mu się wydawało), zyskała jego sympatię. Może gdzieś w głębi duszy czuł, że nie jest jak reszta. Że w jej sercu nie siedzi bezlitosny potwór gotowy posłać na śmierć każdego, kto przeciwstawi się nowej władzy. Mimo to jednak, kiedy wiedział, że nadchodzi czas zmian, zerwał z nią kontakt. Dla bezpieczeństwa swojego, jej ale i planu, który intensywnie powstawał w jego głowie od dawna, czekając na odpowiedni moment do jego realizacji. Szczerze mówiąc wspominał ten okres z uśmiechem na ustach i pewnie dlatego ten sam gest zagościł na jego wargach, gdy ujrzał ją w pustym korytarzu. Nawet jeśli sam nie był świadomy powodów swojej sympatii dobrze zrobił, postanawiając wtedy porzucić urazę do rządu i patrzeć na dziewczynę jedynie przez pryzmat jej osobowości. Bo owszem, potrafił to zrobić odrzucając wszystko inne. Czasami to właśnie było najlepszym wyjściem i nie żałował swojej decyzji. - Jak mógłbym zapomnieć – roześmiał się, dostrzegając zmartwienie na jej twarzy które, jak podejrzewał, nie było do końca prawdziwe – Gdyby nie twoja pomoc nie byłbym w stanie zrobić tego, co zrobiłem. Czyli albo byłbym martwy, albo nigdy nawet nie pomyślałbym o tym, aby podnieść rękę na władzę – rzucił, z wciąż tym samym uśmiechem, nie tylko wykrzywiającym jego usta, ale i tańczącym w jego oczach. Czuł się pewniejszy życia, mogąc porozmawiać ze starą znajomą. Czuł się szczęśliwy, odchodząc od dawnej monotonii. Na jej kolejne słowa wybuchł śmiechem, idąc w jej ślady i również delikatnie kręcąc głową. Pamiętał, że kiedyś też żartowała i dobrze było wiedzieć, że upływ czasu tego nie zmienił. - Można powiedzieć, że kiedyś rzeczywiście szalałem na jej punkcie. Jedynie w trochę inny sposób – dodał, wciąż jeszcze się śmiejąc, choć trochę lżej niż przed chwilą – Naprawdę dobrze to słyszeć – uśmiechnął się cieplej, opanowawszy śmiech, wciąż jednak do końca nie poważniejąc. Nie było na to miejsca, zbyt wiele czasu w tym bunkrze spędził na ukrywaniu się za maską stanowczości i zdecydowania – Przyznam, że początkowo sam miałem z tym problemy. Wystarczy jednak zgubić się parę razy, aby szybko połapać się w plątaninie korytarzy – powiedział zgodnie z prawdą, aby zaraz kiwnąć głową słysząc następne pytanie – Owszem, mój rodzony, starszy brat. Nie zauważyłaś podobieństwa? – roześmiał się, przywołując obraz twarzy Malcolma. Nigdy nie sądził, aby byli do siebie aż tak podobny, ale może to i lepiej? A przynajmniej w tym wypadku, kiedy jeden z nich był poszukiwany a drugi przewodniczył tajnej organizacji, udzielającej pomocy zamachowcom – Wszystko… - zaczął, szybko zdając sobie sprawę, że ta odpowiedź byłaby kłamstwem. A przynajmniej w połowie – Też żyję, jakimś cudem, jestem cały i zdrowy, a przynajmniej fizycznie… Trochę cierpię na nudę i brak jakiegokolwiek zajęcia. Te mury może na początku wydają się fascynujące, ale po jakimś czasie doprowadzają człowieka do szału. I naprawdę – podkreślił to jedno słowo, uśmiechając się do niej promiennie – naprawdę tęsknię za własną sypialnią – dokończył, wspominając niesamowicie wygodne łóżko, które wciąż zapewne stało w pustym mieszkaniu – Ale czuję się świetnie, przynajmniej wreszcie zrobiłem coś pożytecznego… I nie żałuję. Mam jedynie nadzieję, że to się utrzyma i nie zacznę wyklinać dnia, w którym Alma Coin zaistniała na liście moich wrogów – dodał po chwili zastanowienia, odrobinę poważniej. Szybko jednak przypomniał sobie, że ma się skupić na niej, na tym korytarzu, a nie doszukiwać się szczególnego momentu, w którym pojął, jak bardzo nienawidzi tej kobiety – Naprawdę się cieszę, że spotykamy się akurat tutaj – wyznał, patrząc na brunetkę uważnie – Nie chcę być wścibski, ale dlaczego postanowiłaś dołączyć? – wypalił szczerze, choć tak naprawdę nie było to ważne. Nie liczył się motyw, a jedynie sam fakt tego, iż była z nimi. |
| | | Wiek : 21 lat Zawód : trenuje rekrutów na żołnierzy Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, para kastetów Znaki szczególne : tatuaż (kluczyk) na karku, złoty medalion na szyi, wojskowy chód Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Hugh i Sonea Pon Gru 08, 2014 7:07 pm | |
| - Jak mógłbym zapomnieć. Gdyby nie twoja pomoc nie byłbym w stanie zrobić tego, co zrobiłem. Czyli albo byłbym martwy, albo nigdy nawet nie pomyślałbym o tym, aby podnieść rękę na władzę. Gdyby nie moja pomoc. Na początku chciałam uśmiechnąć się w odpowiedzi, ale poczułam się winna, zanim jeszcze zdążyłam to zrobić. Po części przyłożyłam rękę do tego zamachu, i wyjątkowo nie czułam się z tym źle, ale... To była tylko część prawdy. Nie czułam się źle, ale jakaś cząstka mnie czuła się straszliwie winna. Gdybym wiedziała, dlaczego Hugh wtedy zgłosił się do mnie na szkolenie, pomogłabym mu mimo wszystko, co jednak nie zmieniało faktów. Alma Coin co prawda mogła odpoczywać gdzieś w specjalistycznym szpitalu, a jej rządy finalnie dobiegły końca, ale to była przecież tylko jedna strona medalu. Druga wciąż nie pozwalała mi zapomnieć o imionach tych, których postanowiłam zapamiętać chociażby z szacunku dla ich pamięci. Wszystkich tych, którzy polegli, zatruci smakiem tej okrutnej, ulotnej wolności. Przy życiu pozostała piątka; wciąż o cztery osoby więcej, niż było to zamierzone przy organizacji Igrzysk, i wciąż o dziewiętnastu za mało. Ten chory krąg zawsze pozostawał takim samym, i niemożliwym było odwrócenie jego biegu. Pięć osób. Pięć żyć. To i tak wiele, zważając na okoliczności. Wystarczająco wiele, żebym była wdzięczna ich wybawcom, ale nigdy nie wystarczająco wiele, co pozostawało zawieszone gdzieś w dusznym i mdławym powietrzu Kapitolu. Gdyby nie moja pomoc, mógłby być martwy. Dopiero ta myśl sprawiła, że drgnęłam lekko wbrew własnej woli. Jak czułabym się wtedy? Jak bardzo zabolałoby, gdybym zobaczyła jego twarz o łagodnym spojrzeniu jasnych oczu po stronie poległych w gazecie lub na ekranie? Pokręciłam leciutko głową, próbując w ten żałosny sposób odsunąć od siebie tą myśl. Nie, to nie była prawda, nie chciałam znowu zbytnio naginać granicy między prawdą a fikcją, bo to mogłoby być niesamowicie niebezpieczne. Nie chciałam o tym myśleć w taki sposób. Dobrze się stało, że mogłam znowu go zobaczyć, całego i może tylko odrobinę smutniejszego niż kiedyś. Przeszłości nie można było zmienić, a tak... tak było dobrze. Jeśli w jakikolwiek sposób pomogłam mu wrócić z prawdopodobnie najbardziej niebezpiecznej akcji, jaką można było sobie tylko wymarzyć, to nie żałowałam ani jednej poświęconej na uczenie go chwili. -Zawsze do usług.- Rzuciłam tylko w odpowiedzi, postanawiając zachować dla siebie resztę kłębiących się w głowie myśli, i uśmiechnęłam się lekko.- To chyba zabrzmi strasznie sentymentalnie, ale cieszę się, że jesteś cały, Hugh. Dodałam po krótkiej chwili zawahania, decydując, że odrobina szczerości nie mogła mi zaszkodzić. Dłuższe zatrzymywanie w sobie słów, które chciałam powiedzieć, było naprawdę męczące i wiedziałam, że wreszcie musiałam pozbyć się tego irytującego nawyku, sięgającego korzeniami do czasów, których już nie chciałam pamiętać. Skoro Hugh już raz pomógł mi poukładać bałagan w głowie, równie dobrze mógł pomóc mi i z tym problemem. Roześmiałam się lekko w odpowiedzi na jego słowa, ucieszona tym, że zdołałam skłonić go do śmiechu. Zimne ściany podziemnych korytarzy już zbyt długo karmiły się obojętnością i strachem. Zawsze lepiej było znaczyć nowe ścieżki śmiechem, a nie płaczem albo chłodną, bezosobową obojętnością, do której już prawie zdążyłam przywyknąć. Głównie dlatego, że była taka prosta, a życie z nią bezproblemowe. Ciągle te same sceny: uprzejme skinienia głową, proste, suche polecenia, które wydawałam rekrutom, krótkie komunikaty, którymi porozumiewałam się z innymi, zdawkowe uśmiechy wyzute z jakichkolwiek śladów zainteresowania. Tak było prościej. W ten sposób nie mogłam popełnić żadnego błędu, jak aktorka w doskonale wyreżyserowanej sztuce. Znałam już każdą deskę sceny, na której przyszło mi grać, nie było już niczego, o co mogłam się potknąć. A przynajmniej tak mi się wydawało. W bunkrze mogłam chociaż przez chwilę oddychać pełną piersią, nie przejmując się tym, kto na mnie patrzył i co chciał we mnie widzieć. Ważne było to, jak ja się widziałam, a tylko wtedy miałam okazję oglądać prawdziwą wersję samej siebie. W tej sytuacji śmiech był już prawie naturalną reakcją. Uśmiechnęłam się na wzmiankę o Malcolmie, po czym lekko przechyliłam głowę w bok i uważniej przypatrzyłam się twarzy Hugh. -To nie takie oczywiste- odparłam z rozbawieniem na swoją obronę, żeby po chwili przywołać w pamięci widok twarzy dowódcy.- Kiedy patrzę dłużej, to wydaje się być właściwie oczywiste. Macie podobny uśmiech i usta. I właściwie dość podobny zarys szczęki. Dodałam, dopiero wtedy wyrywając się z zamyślenia i z przerażeniem łapiąc się na tym, że uniosłam prawą dłoń w odruchu obrysowania palcem rysów Hugh, zupełnie tak, jakby to miało pomóc mi porównać je z rysami Malcolma. Z mieszaniną rozbawienia i wstydu skarciłam się w myślach, po czym opuściłam dłoń i splotłam ze sobą ręce. Powoli i ze zrozumieniem pokiwałam głową w odpowiedzi na jego następne słowa. Naprawdę go rozumiałam; uziemienie było dla mnie chyba najgorszą z możliwych kar, i pomimo zachwytu bunkrem, który wciąż od czasu do czasu powracał do mnie falami, nie byłabym w stanie spędzić w nim więcej niż jeden dzień. Zamknięcie budziło we mnie naturalny odruch ucieczki, napad klaustrofobii, której przecież nigdy nie miałam. -Byłeś na zewnątrz? No wiesz, od momentu, kiedy się tu znalazłeś.- Zapytałam jeszcze nieśmiało, żeby pod koniec uśmiechnąć się szczerze.- Tęsknota za miękkim łóżkiem to już chyba forma rozpieszczenia, panie Randall! Chociaż chyba jestem w stanie to zrozumieć, Kapitol był w stanie rozpuścić nawet mnie. Rzuciłam z rozbawieniem, żeby chwilę dłużej zastanowić się nad tym, co powiedział chwilę potem. Zakołysałam się lekko na piętach i posłałam mu odrobinę poważniejsze spojrzenie, niż jeszcze chwilę temu. -Wiem, że musiało być Ci wtedy ciężko, ale... gratuluję, Hugh. To był naprawdę kawał dobrej roboty dla odważnych ludzi.- Stwierdziłam w końcu, kiwając jeszcze głową na potwierdzenie własnych słów. Uśmiechnęłam się już chwilę później, porzucając ton powagi w momencie, w którym zapytał mnie o dołączenie do Kolczatki. Byłam pewna, że to pytanie miało w końcu paść, ale i tak musiałam się chwilę zastanowić, zanim udzieliłam mu na nie odpowiedzi. -Ja też się cieszę.- Rzuciłam swobodnie w ramach wstępu, a potem mimowolnie opuściłam wzrok.- Dlaczego dołączyłam? Bo nienawidziłam Almy Coin. Bo chciałam wreszcie przestać się bać. Bo nie miałam już zbyt wiele do stracenia? Wzruszyłam ramionami i roześmiałam się cicho. -No i kto miałby urządzić tutaj mały, odświeżający trening, jeśli nie ja?- Zapytałam jeszcze właściwie retorycznie, cofając się o krok i opierając o ścianę. Posłałam mu jeszcze krótkie, uważne spojrzenie, zanim zapytałam: -A Ty?- Miałam już na ten temat swoją własną teorię, ale potrzebowałam potwierdzenia u samego źródła. |
| | | Wiek : 34 Zawód : Poszukiwany Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, niezarejestrowana broń palna, zapalniczka,zdobiony sztylet, fałszywy dowód tożsamości, telefon komórkowy Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Hugh i Sonea Wto Gru 09, 2014 12:00 am | |
| Nie było dnia, w którym Randall nie grałby sam ze sobą w grę po tytułem Co by było gdyby… Szczerze mówiąc niemalże cały poprzedni rok spędził na zadawaniu sobie jednego pytania i wyszukiwania na nie odpowiedzi. Co by było gdyby Malcolm nie wygrał Igrzysk? Co by było gdybym postawił się rodzicom? Co by było gdybym został razem z Libby? Co by było gdybym zabrał ją za sobą? Co by było gdybym nie pozwolił Victorii brać udział w zamachu? Co by było… Musiał przestać. Zdawał sobie sprawę, że jego oczy zachodzą mgłą, że po raz kolejny traci kontakt z otaczającym go światem, a przynajmniej jego małym fragmentem, który w tamtym momencie stanowił on, Sonea i ściany. Zimne, beznamiętne. Nudne. Ale nie wołały o pomoc. Nie krzyczały do niego, nie szeptały i nie prosiły o coś, czego nie mógł im dać, nawet gdyby bardzo chciał. Nie tak jak wtedy, kiedy dziwił się, że budzi się we własnym łóżku, kiedy światło słoneczne raniło jego oczy, a alkohol palił w gardło, dając jednak poczucie życia. Marnej świadomości egzystencji na świecie, który nie miał mu już nic do zaoferowania. Ponieważ wszystko mu odebrał, a on wiedział, że nie będzie mógł tego odzyskać. Stracił nadzieję, choć tak naprawdę powinien przy niej trwać, dowiadując się (wcale nie tak dawno temu), że tak jak w wielu przypadkach doprowadzała do zguby, tak w jego pokazałaby mu, co to oznacza szczęście. Libby żyła. Malcom żył. Victoria… jeśli później zginęła, przynajmniej nie z jego winy, choć jeszcze przed rokiem zapewne doszukiwałby się punktu, w którym popełnił błąd. Przecież mógł ją uratować. Przecież mógł wyciągnąć ją z Kwartału, albo chociaż próbować to zrobić. Mógł częściej ją odwiedzać. Mógł wiele rzeczy, nie zrobił żadnej z nich i, o dziwo, nie czuł się z tym źle. Przeszłość pozostała przeszłością, dawne błędy powinny zostać zapomniane i właśnie dlatego, dość szybko i bezboleśnie, przerwał swoją starą zabawę człowieka, który nie potrafi zapanować nad własnymi emocjami. Wiedział, że nie da się uniknąć wspominania niektórych rzeczy, mógł jednak przestać rozpamiętywać przeszłość i wciąż, monotonnie odtwarzać w głowie scenariusze. Dlatego skupił się na jej twarzy. Teraz czuł, że już naprawdę. Wodził wzrokiem po jej twarzy, porównując z obrazem, który pamiętał. Sprzed mniej więcej roku. Nie zmieniła się, ale wcale tego nie oczekiwał. Obrysowywał oczami Dobrze było widzieć, że się do niego uśmiecha. Dobrze było wiedzieć, a przynajmniej odnosić wrażenie, że ich relacja nie uległa zmianie, a może nawet się ociepliła? Chyba potrzebował czegoś takiego – spotkania z kimś, kto pamiętał go jako człowieka miłego i ciepłego, którym de facto znów był. Może odrobinę smutniejszym, ale nie przygnębionym i pogrążonym w depresji. Sam nie miał pojęcia, dlaczego tak bardzo cieszy się z tego spotkania. W końcu miał już okazję rozmawiać z ludźmi, których znał, lecz nie widział od jakiegoś czasu, a jednak świadomość, że nie pomylił się tak bardzo w ocenie Sonei sprawiała, że ten dzień wydawał się być o wiele przyjemniejszy. Nawet jeśli za chwilę, skończywszy rozmowy i wymianę uśmiechów, pójdą w swoje strony – ona na zewnątrz, do domu, do miasta, tam, gdzie on nie miał dostępu. On zaś zostanie tam, pogrzebany żywcem, niedostępny dla świata zewnętrznego. Bezimienny, anonimowy, z twarzą znaną pewnie każdemu mieszkańcowi. Ale nie chciał myśleć co będzie, kiedy zostanie sam ze swoimi myślami. Póki co był tam z dziewczyną i właśnie postanowił, że to będzie dobry dzień. Słysząc uwagę swojej towarzyszki uśmiechnął się lekko, przyznając przed samym sobą, że cieszył się z tego samego faktu, jeśli chodziło o jej osobę. Wiele się wydarzyło od ostatniego spotkania. Kapitol stał się posiadaczem wielu ofiar a on, choć wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy i nie śledził wydarzeń i trupów, które spoczęły pod ziemią okalającą miasto, teraz zaczynał myśleć, że ona mogłaby być wśród nich. Tak samo jak Malcolm, Libby czy Nicole. Ale nie on, żeby go zabić ktoś musiałby chcieć wysadzić budynek, w którym mieszkał, a nie widział żadnej przyczyny, dla której ktoś miałby to robić. Zazwyczaj unikał zjednywania sobie wrogów, nawet jeśli on sam posiadł ich kilku. Jak to się mówi, przyjaciół trzymaj blisko a wrogów jeszcze bliżej i choć można by nazwać go w tym wypadku fałszywym, przypadki w których zachowywał się w podobny sposób były już przeszłością. W sytuacji, w której się znalazł, nie potrzebował wrogów a ludzi takich jak panna Hastings, uprzejmych i miłych, potrafiących poprawić mu nastrój zwykłą wymianą zmian. Ale chyba właśnie tego mu brakowało – namiastki normalności, o którą w bunkrze było naprawdę ciężko. Poza tym, co naprawdę go zdziwiło, dawno nie słyszał, jak ktoś wypowiadał jego imię. Może to przez to, że przebywał głównie we własnym towarzystwie, a może po prostu nigdy wcześniej nie zwracał na to większej uwagi. Kolejny szczegół, który czynił część jego życia wśród chłodnych murów odrobinę łatwiej przyswajalnym i znośnym. W odpowiedzi na podobieństwo do brata znów się roześmiał. W czasie ostatnich kilku minut uczynił to więcej razy niż w ciągu całego pobytu z siedzibie Kolczatki. Może wystarczyło wyjść do ludzi? Usiąść z kimś w jadalni, wyciągnąć kogoś na spacer czy po prostu wciągnąć któregoś z mieszkańców w rozmowę, nawet na najbłahszy z tematów, zamiast izolować się od wszystkich innych? Tak, zdecydowanie powinien to uczynić i teraz doskonale widział, gdzie w swoim zachowaniu popełnił błąd. Przyznawał się do niego i obiecywał poprawę? Oczywiście, przed samym sobą, w myślach stawiał sobie kolejne postanowienie. Był istotą społeczną, niezdolną funkcjonować w samotności, nawet jeśli przez wiele czasu to właśnie czynił. - Nie przejmuj się, ja sam nie powiedziałbym, że jesteśmy braćmi – powiedział przez śmiech, starając się przywołać normalny ton, co skutecznie uniemożliwiła mu gestykulacja Sonei i mina, kiedy najwyraźniej zdała sobie sprawę z tego, co czyniła. Odwrócił na chwilę głowę, łapiąc powietrze w bez wątpienia zniszczone płuca i w końcu uspokajając samego siebie. - Jasne, że byłem – odparł, wspominając każdą ze swoich wypraw, samotne przesiadywanie pod osłoną gwiazd i księżyca na powietrzu, które z każdym dniem robiło się coraz chłodniejsze. Spacery w głąb Ziem Niczyich, albo podchodzenie niemalże pod granicę miasta… - Oszalałbym, spędzając tutaj każdą sekundę swojego życia – dodał w ramach krótkiego wyjaśnienia, nie myląc się tak bardzo. Czasem czuł, że nawet z krótkimi spacerami jest bliski szaleństwa, co by się stało, gdyby nie miał najmniejszej możliwości spędzenia chociażby krótkiej chwili na zewnątrz? – Oh, jest pani tego taka pewna, panno Hastings? – rzucił lekko rozbawionym tonem i ze zdziwioną miną, przekrzywiając lekko głowę i przyglądając się jej uważnie – W takim razie zapraszam, łóżek w naszej przestronnej i luksusowej sypialni jest wystarczająco, jedna noc i założę się, że jeszcze wspomnisz moje słowa – dokończył, uśmiechając się szeroko i zaplatając dłonie na piersi. Niestety była to prawda, łóżka w sypialni nie były najwygodniejsze i wszystko, dosłownie wszystko, nawet zwykły materac zdjęty z pierwszego lepszego kapitolińskiego łóżka. Może nie powinien narzekać, miał przecież dach nad głową, zapewnione bezpieczeństwo przed wymiarem sprawiedliwości i świadomość, że jego najbliżsi są cali i zdrowi. Kto mu jednak zabroni, życie nie mogło być idealne i czegoś trzeba było się przyczepić. - Cóż, dziękuję Ci, Sonea – odparł lekko zdziwiony – Szczerze mówiąc mam wrażenie, że był to skok na głęboką wodę grupy głupców, którzy mieli wielkie plany i trochę mniejsze możliwości… i skończyli na wózkach inwalidzkich – dodał, odwracając na chwilę wzrok. Czy naprawdę tak o nich myślał? Owszem, uratowali tą niewielką grupkę osób, unieszkodliwili Almę Coin, ale czy był z nich w pełni zadowolony? Czy był w pełni zadowolony z siebie? – Ale naprawdę dziękuję, dobrze wiedzieć, że ktoś to docenia – podniósł wzrok napotykając jej spojrzenie i uśmiechając się z wdzięcznością. Czuł się… może trochę dowartościowany słysząc takie słowa, po tym jak miał wrażenie, że zawalił na całej linii. - Więc widzę, że mamy coś wspólnego… Ale szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem – powiedział zgodnie z prawdą zauważając, iż w istocie dołączenie do Kolczatki wydawało mu się aż nazbyt oczywiste – Wydaje się to dziwne, w końcu Almie Coin powierzyłem własną siostrę, jednak wtedy chyba nie miałem pojęcia, ani o niej ani o rebelii. A kiedy ona się zaczęła… Z przyjacielem mieliśmy wielkie ambicje, chcieliśmy zbawić świat, uwolnić od jarzma Snowa, ale Coin okazała się chyba jeszcze gorsza. Widzieliśmy to, ponieważ w przeciwieństwie do wielu rebeliantów nie spędziliśmy tak dużo czasu w jej towarzystwie… Poza tym, chyba nie miałem zbyt wielkiego wyboru – roześmiał się krótko, wciąż nie odrywając od niej swojego wzroku – W końcu udzielili mi schronienia, mój brat jest przywódcą i wciąż jest coś, o co możemy walczyć. I, powiedzmy, że ja też nie mam już zbyt wiele do stracenia – rozciągnął uśmiech w większym uśmiechu, mając wrażenie, że schodzą na poważne tematy, na które chyba nie miał nastroju – Mówiłaś, że zabłądziłaś. Szukałaś czegoś konkretnego? – zapytał, przypominając sobie jej wcześniejszą wzmiankę – Mogę Cię zaprowadzić. Albo oprowadzić, jeśli nigdzie Ci się nie spieszy – dodał, nie będąc pewny, czy chce już zostać sam. Zwłaszcza że rozmawiało mu się naprawdę dobrze. |
| | | Wiek : 21 lat Zawód : trenuje rekrutów na żołnierzy Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, para kastetów Znaki szczególne : tatuaż (kluczyk) na karku, złoty medalion na szyi, wojskowy chód Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Hugh i Sonea Wto Gru 09, 2014 8:54 pm | |
| Nie było dnia, którego nie zaczęłabym źle. Nienawidziłam siebie za każdą taką złą pobudkę. Uwielbiałam śnić, tak, jak chyba każdy, bo był to jedyny sposób na wrócenie do czegoś, do czego nie mogłam wrócić w normalnym życiu. Ale nienawidziłam momentu, w którym przekraczałam cienką, płynną linię pomiędzy jawą a snem, jeszcze nieświadoma tego, gdzie się znajdowałam i co zdarzyło się jeszcze nie tak dawno. Nienawidziłam momentu, w którym jeszcze z zamkniętymi oczami prosiłam głośno Caspera, żeby zaparzył mi kawy. Nienawidziłam momentu, w którym informowałam rodziców, że właśnie się obudziłam. Nienawidziłam tego, bo za każdym razem odpowiadała mi cisza i musiałam powoli otworzyć oczy, żeby w końcu zorientować się, że byłam w mieszkaniu sama, jak zwykle. Jeszcze gorzej było chyba, kiedy w uroczym stanie półsnu wołałam Mathiasa albo pytałam, czy już wstał albo czy mógłby zapalić światło. A potem otwierałam oczy i przypominałam sobie wszystko, o czym w rutynie dnia codziennego byłam w stanie zapomnieć. I właśnie wtedy zaczynałam kląć albo krzyczeć, bo nie płakałam już od dawna i czułam, że od dawna nie byłam też nawet bliska płaczu. Wstawałam wściekła i rozgoryczona na własną słabość, po czym siadałam na parapecie okna i odpalałam papierosa, pozwalając sobie na krótką chwilę uspokojenia rozstrojonych nerwów. Ale tylko krótką: potem była potężna filiżanka kawy, pospieszny prysznic i marsz do pracy, do której chyba zaczynałam odzyskiwać zapał, a w każdym razie chociaż jego małą część. Praca nauczyła mnie nie tęsknić i nie roztkliwiać się nad sobą. W wojsku i na szkoleniach nie było czasu na miękkie, kobiece serca, tylko na twardą, kobiecą rękę, która musiała utrzymać rekrutów w ryzach. Cieszyło mnie to, że jeszcze potrafiłam odseparować od siebie te dwie wartości, powoli wypychając to płaczliwe popychadło, jakie zrobiły ze mnie częściowo wydarzenia na moście i wyprowadzka z Kwartału. Byłam silna od zawsze, bo musiałam taka być, żeby dotrzeć tam, gdzie dotarłam. Wolałam tą silniejszą wersję siebie i nie chciałam pozwolić jej zaginąć, więc hartowałam własny charakter każdego dnia. A kolejnego ranka i tak przegrywałam z samą sobą. Uśmiechnęłam się lekko, trochę niepewnie, dostrzegając na sobie jego spojrzenie. Zawsze uciekałam wzrokiem w bok, kiedy ktoś na mnie patrzył. Nie lubiłam być w centrum uwagi, nie w ten sposób, kiedy ktoś skupiał się na moim wyglądzie, bo wiedziałam, co widział. Blada cera, ciągle odtwarzający się słaby cień pod oczami i mnóstwo tych irytujących, małych piegów. To był chyba jeden z nielicznych momentów, kiedy traciłam opanowanie, zupełnie nie wiedząc, jak zareagować. Zdobyłam się jedynie na delikatny uśmiech, z nadzieją, że to mogło być coś w rodzaju prawidłowej reakcji. Zaśmiałam się w odpowiedzi na jego słowa i wzruszyłam ramionami w jasnym przekazie- ,,sam widzisz''. Nie byłam pewna, dlaczego wcześniej nie zwróciłam uwagi na łączące ich podobieństwo. Być może, żeby je zauważyć, trzeba było się przyglądać właśnie pod tym kątem, a wcześniej nawet nie wpadłam na to, żeby tego spróbować. Przez chwilę zastanawiałam się nad podobieństwem, które łączyło mnie i Casa, ale tak właściwie prawie nie byliśmy do siebie podobni. Przynajmniej nie pod względem wyglądu. Pokiwałam głową ze zrozumieniem, dodając szybko: -Jeśli potrzebowałbyś kiedyś czegoś z zewnątrz, to wystarczy, że powiesz, i Ci to przyniosę.- Właściwie nie musiałam się nad tym zastanawiać, bo czułam, że to było po prostu właściwie. Szczególnie w sytuacji, kiedy zdobycie czegoś z Dzielnicy Rebeliantów nie stanowiło dla mnie większego problemu.- No, może pod warunkiem, że to nie będzie Twoje luksusowe łóżko, drogi panie, bo nie wyrażam najmniejszych chęci na włamanie się do Twojego mieszkania. Poza tym dziękuję za zaproszenie, ale chyba jednak jeszcze je przemyślę. Dodałam, parskając śmiechem, w odpowiedzi na jego nawiązanie do bunkrowych łóżek. Kiedy odwrócił wzrok, uśmiechnęłam się tylko pokrzepiająco. Może ich plan miał niedociągnięcia. Może był naprawdę niebezpieczny i mógł się zakończyć olbrzymim niepowodzeniem, ale w mojej opinii uratowanie pięciu żyć było warte swojej ceny. -Nie masz za co dziękować. Tak właściwie to ja dziękuję. Uratowałeś Delilah, którą naprawdę zdążyłam polubić, i... to chyba tak, jakbyś był bohaterem, prawda?- Dodałam jeszcze dość radosnym tonem, nie chcąc skłaniać go do smutnych rozmyślań. Nie wtedy, kiedy zobaczyłam, jak się śmieje. Uważnie obserwowałam jego twarz, kiedy opowiadał o swoim wstąpieniu do Kolczatki. Skinęłam lekko głową w geście zrozumienia, w dalszym ciągu nie spuszczając z niego wzroku, chociaż moje myśli na chwilę oderwały się od smutnych podziemi bunkra i poszybowały w kierunku wspomnień poznania samej Coin, jednak szybko wyrzuciłam z głowy tę myśl. Nie chciałam wracać do czegoś, czego chyba wciąż nie mogłam sobie do końca wybaczyć. Z zastanowieniem pokręciłam głową, kiedy zadał mi kolejne pytanie. -Tak właściwie to nie- odparłam szczerze, posyłając mu uśmiech.- Po prostu chyba potrzebowałam pobyć gdzieś indziej ze swoimi myślami. Kapitol i ja mieliśmy dzisiaj ciężki dzień i potrzebowałam chwili wytchnienia. No i chyba właśnie ją otrzymałam. Dodałam jeszcze, w duchu przyznając, że naprawdę cieszyłam się, że wpadłam akurat na niego, i że jeszcze sobie nie poszedł. -I... byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś zechciał mnie oprowadzić. Mówią, że do trzech razy sztuka, ale kto wie, na kogo trafiłabym przy następnym zgubieniu?- Dodałam, parsknąwszy śmiechem, po czym przestąpiłam niepewny krok do przodu, w jego stronę. -Prowadź, wybawco- rzuciłam krótko, posyłając mu uśmiech, przy czym musiałam odrobinę unieść głowę do góry. Nic dziwnego, że był ode mnie wyższy, nigdy zresztą nie uważałam się za szczególnie wysoką, co umiarkowanie mnie cieszyło. Przeniosłam spojrzenie na odnogi dróg, w duchu jak zwykle układając bezsensowne zakłady. Jeśli wybierze prawą, zdarzy się coś dobrego. Jeśli wybierze lewą, dzień wcale nie będzie taki dobry, jak mi się do tej pory wydawał. Jeśli natomiast wybierze środkową... wtedy dalszy przebieg dnia będzie już zależał tylko i wyłącznie ode mnie. Może i zachowywałam się jak dzieciak, ale nie mogłam powstrzymać cisnącego mi się na usta uśmiechu radosnego oczekiwania. |
| | | Wiek : 34 Zawód : Poszukiwany Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, niezarejestrowana broń palna, zapalniczka,zdobiony sztylet, fałszywy dowód tożsamości, telefon komórkowy Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Hugh i Sonea Czw Gru 11, 2014 7:54 pm | |
| Był dzień, kiedy Hugh czuł się naprawdę świetnie. Naprawdę oznaczało mniej więcej tyle, że podnosił się z łóżka i nie ignorował wszystkich dookoła (albo nie warczał, kiedy ktoś przez zwykły przypadek wszedł mu w drogę). Naprawdę dobry dzień oznaczał też, że świat wydawał mu się o wiele bardziej kolorowy i nawet szare ściany zdawały się nabierać rumieńców. Do tego rozmawiał z ludźmi, niektórych zaszczycał nawet uśmiechem. Naprawdę dobry dzień wiązały się z tym, że nie myślał aż tyle o sobie i o wszystkim dookoła. Nie zadręczał się przeszłością i podejmował ważną decyzję odnoście swojej przyszłości. A przynajmniej jej mentalnej części. Dzień, w którym Hugh czuł się naprawdę świetnie przypadał w dniu, w którym wpadł na Soneę. Nie chodziło o nic specjalnego. Nowa twarz, nowa dusza, nowe tematy do rozmów… Kiedy mówił, że mu się tam nudzi, nie chodziło tylko o fakt, że w bunkrze nie było zbyt wielu rozrywek. Ani o to, że z czasem mury stawały się monotonne i tak ograniczające, że jego myśli kotłowały się w głowie mężczyzny tak, jakby ktoś upchnął je w ciasną klatkę. Chodziło też o ludzi, których widywał codziennie i z którymi, szczerze mówiąc, nie miał o czym rozmawiać. Ich rzeczywistość była dokładnie taka sama i nawet jeśli ich myśli odbiegały w zupełnie różnych kierunkach, na pewno nie mieli zamiaru się z nimi dzielić. Jego umysł był jego własnym sacrum i jeszcze nikt nie dotarł na tyle blisko, aby poznać wszelkie jego sekrety. Nie mógł więc zapytać się chociażby Libby, jak minął jej dzień wiedząc, iż w dziewięćdziesięciu procentach spędziła go w tym samym miejscu co on, robiąc niewiele więcej. Przypadkowe spotkanie z Soneą dało mu więc możliwość zajęcia czymś własnego umysłu nie tylko przez wgląd na to, iż mieszkała w Kapitolu, ale i przez fakt, że nie widzieli się blisko rok. I na pewno mieli sobie wiele do opowiedzenia. A przynajmniej dziewczyna. Nie jest tajemnicą to, jak większość swojego czasu w miesiącach po rebelii pożytkował Randall. A właściwie jak go nie pożytkował, użalając się nad sobą jak ofiara losu i dziwiąc się, dlaczego z papierosem w zębach, szklanką whiskey w dłoni i bałaganem dookoła nic jeszcze nie zdziałał. Co, de facto, powodowało jeszcze większy przypływ złości, smutku, rozgoryczenia i poczucia winy, jednocześnie wpędzając machinę na nowo w ruch, rozpędzając ją i zamykając błędne koło, z którego nie umiał znaleźć wyjścia. A może nie chciał? Może w rzeczywistości życie na samym dnie było najlepszym, co mogło go spotkać i właśnie przez takie nastawienie nie zamierzał się podnosić? Nie wiedział tego, nie miał pojęcia jak mógł, patrząc z perspektywy czasu, tak bardzo pogrążyć się w czymś, co jego psychiatra nazwał depresją (jej odmiany sam już nie pamiętał i wolał w pamięci nie szukać). Stojąc przed Soneą, uśmiechając się do niej i żartując tak, jakby całe jego życie było jedynie pokręconym snem i jakby on sam przed paroma minutami obudził się, aby zacząć zupełnie nowy dzień, nie zamierzał się w to wgłębiać. Z doświadczenia wiedział, że to zazwyczaj nic nie daje i niemalże zawsze nie kończy się dla niego dobrze. Kiedyś lubił obserwować ludzi. Pamiętał, że gdy chwytał się dorywczych prac w dystryktach, szukał przyjaciół i kontaktów, lubił po prostu siadać i patrzeć na tłum zgromadzonych, na ich ubiór, mimikę twarzy, każdy, nawet najdrobniejszy błysk w oku czy prawie niewidoczny ruch warg. To wszystko było fascynujące i właśnie do niego wróciło, kiedy z uwagą przyglądał się twarzy swojej towarzyszki. Gdyby umiał rysować, zapewne i teraz i w przeszłości szkicowałby obiekty swoich obserwacji, dla zabicia czasu czy chęci uwiecznienia tej ulotnej chwili, w której przez twarz człowieka przebiegają setki myśli i uczuć, odzwierciedlając jego duszę. Dla ludzi, którzy umieli patrzeć, oczywiście. Niestety tego talentu, jak i wielu innych, był pozbawiony i czasem żałował, że ołówek dobywa w dłoń tylko aby zapisać krótką notatkę czy listę zakupów. - Dziękuję, mała pomoc na pewno się przyda – odpowiedział ciepło, żeby zaraz znowu się roześmiać (tego dnia naprawdę szalał z ilością śmiechu) – Nawet bym Cię o to nie prosił – dodał przez śmiech, wkładając rękę do kieszeni – Poza tym, nie musiałabyś się włamywać. Mam klucze – zamachał pękiem kilku kluczy, które zabrzęczały zderzając się o siebie, po czym schował je z powrotem do kieszeni. Bohater. To słowo zabrzmiało jeszcze dziwniej niż zwykle, kiedy odnosiło się do jego osoby. Kto jak kto, ale on na pewno nim nie był i być nie zamierzał. Nigdy się o to nie starał i nawet po całej akcji nie sądził, aby to słowo było odpowiednie. Mimo to zawtórował jej lekkim i znacznie cichszym śmiechem, przyglądając się jej z tą samą uwagą co wcześniej. - O nie, tylko nie bohaterem – powiedział rozbawionym tonem, nie zamierzając znów wracać do melancholijnego stanu sprzed chwili – Koło takich nigdy nawet nie stałem – dodał po chwili, uśmiechając się. Dokładnie pamiętał opowieści o super bohaterach z magicznymi mocami i wielkimi sercami, które gotowe były uratować każdego, nawet z najcięższej i, wydawałoby się, najbardziej beznadziejnej sytuacji. On jednak, wiedział to na pewno, nie był jednym z nich. Nie chodziło o magiczne zdolności, którym naturalnie nie mógł posiadać (czego był oczywiście świadomy) ale o fakt, że może i był dobry, wrażliwy i to, czego chciał, to pomagać innym, ale wiedział, że gdzieś w jego wnętrzu kryje się coś, co można by nazwać ciemną stroną jego duszy. Coś, co czasem każe mu chwycić za broń a nawet pociągnąć za spust. Widział, że w razie potrzeby byłby do tego zdolny, do zabicie kogoś z zimną krwią, w imię większego dobra. Strażnik w poduszkowcu? Wydawał się być niewinny, człowiek, który znalazł się w złym miejscu i w nieodpowiednim czasie, ale zginął. I chociaż to nie on dzierżył wtedy broń, brak protestu był zgodą na działanie towarzysza. Nie miał wyrzutów sumienia, tak należało postąpić i pewnie zrobiłby to drugi, trzeci czy dziesiąty raz. Nie był bohaterem, raczej jego marną podróbką, ale nie zamierzał mówić tego wszystkiego Sonei. Niektóre rzeczy powinny zostać niewypowiedziane. - Z tym się akurat zgodzę, ta część idealnie nadaje się do niemych monologów z samym sobą - odpowiedział, wyrwany z rozmyślań przez jej słowa – Pewnie dlatego też się spotkaliśmy – dodał, nie ukrywając, że on też szukał spokoju. Bynajmniej obecność dziewczyny w żadnym stopniu mu nie przeszkadzała – Z wielką przyjemnością – odparł, posyłając jej szeroki uśmiech, po czym wskazał prawy korytarz. Tak naprawdę mogli iść każdym z nich, cofnąć się tam, skąd on sam przyszedł, ale pozostałe drogi doprowadziłyby ich do wyjścia znacznie szybciej. A skoro miał ją oprowadzić to liczył, że ma czas i chęć zobaczenia czegoś więcej niż ścian i szarych, zamkniętych drzwi, za którymi nie kryło się nic ciekawego. Poczekał więc, aż pójdzie przodem, po czy zrównał się z nią, przez chwilę przyglądając się jej profilowi – Czy jako przewodnik powinienem nadać tej wycieczce jakąś kreatywną nazwę? – zapytał, śmiejąc się krótko i szukając w myślach czegoś, co doskonale parodiowałoby istotę miejsca, w którym się znajdowali. |zt |
| | | Wiek : 21 lat Zawód : trenuje rekrutów na żołnierzy Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, para kastetów Znaki szczególne : tatuaż (kluczyk) na karku, złoty medalion na szyi, wojskowy chód Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Hugh i Sonea Sob Gru 13, 2014 5:48 pm | |
| jakiś czas później
Dawno się tak nie czułam. Taka... niepokonana. Taka spełniona. Bałam się używać słowa ,,szczęśliwa'', zupełnie tak, jakby mogło w jakiś sposób rozbić mydlaną bańkę, w której skutecznie ukrywałam się przed światem. Lubiłam to uczucie lewitowania kilka centymetrów nad ziemią, które sprawiało, że wszystko wydawało mi się łatwiejsze. Moje mieszkanie w Dzielnicy lśniło, rekruci mogli cieszyć się zróżnicowanymi treningami, ludzie zaczynali uśmiechać się do mnie na ulicach, odkąd zaczęłam robić to samo. Od czasu wstąpienia do Kolczatki wszystko było takie proste i oczywiste, nawet uśmiechanie się. Od tamtego czasu starałam się też nie wracać myślami do przeszłości, którą postarałam się odgrodzić solidnym murem. Miałam dość mylenia jej z rzeczywistością, a tylko ona się dla mnie liczyła. Rzeczywistość wypełniona pracą, wizytami w Kolczatce i poznawaniem nowych ludzi. Wolałam to nazywać w ten sposób nawet w myślach, chociaż wiedziałam przecież, jak wielkim skrótem i zarazem przenośnią był ten zwrot. Poznawanie nowych ludzi od pewnego czasu ograniczyło się do lepszego poznawania kogoś, kogo poznałam przecież już dawno temu. Nazywając rzeczy po imieniu musiałabym niechętnie przyznać, że moja rzeczywistość polegała głównie na pracy, Kolczatce i spędzaniu czasu z Hugh, chociaż myślenie o tym w ten sposób budziło we mnie pewne poczucie wstydu, jak u dziecka przyłapanego na złym uczynku. Każdego dnia tłumaczyłam sobie, że to było coś zwyczajnego, zawieranie przyjaźni było rzeczą ludzką, miałam już przecież innych przyjaciół i wiedziałam, jak to wygląda. Pomimo tego jakiś złośliwy głosik podpowiadał mi, że nie zwykłam tak spieszyć się na spotkanie z Lophią ani nawet z Tylerem, ale starałam się usilnie go zagłuszyć. Bałam się myślenia o tym jak ognia, jakby same zastanawianie się nad sensem pospiesznie stawianych sprężystych kroków w drodze do Kwatery miało mi zaszkodzić. Nie chciałam tego sprawdzać, dlatego stanowczo wypchnęłam wszelkie wątpliwości poza granice umysłu i prześlizgnęłam się przed wejście do Kwatery, uśmiechając się po drodze do strażników. Wszystko było takie proste. Wszystko było takie cudowne. Wiedziałam, gdzie miał na mnie czekać, dlatego bez większego namysłu skierowałam kroki w stronę strzelnicy. Po pierwszym zgubieniu się w korytarzach Kolczatki wyjątkowo pilnie przyłożyłam się do nauki planu bazy. Wystarczył dzień, żebym zaczęła poznawać poszczególne przejścia i pomieszczenia. Korytarz z odpryskiem na ścianie prowadził do jadalni, drzwi z ciemną klamką- do zbrojowni. To też wydawało mi się aż do bólu łatwe i być może częściowo składało się na to radosne uczucie bycia niepokonaną, które towarzyszyło mi od dnia dołączenia do szeregów Kolczatki. Zauważyłam go już z daleka- znajoma sylwetka, znajoma, widziana z profilu twarz. Uśmiechnęłam się bezwiednie, zwalniając nieco kroku. Czułam się zażenowana własną radością, dlatego z całych sił próbowałam ją ukryć. Od tak dawna nikt na mnie nie czekał, że ten widok prawie mnie wzruszył, co przyjęłam z nieco przerażonym zdziwieniem. Mydlana bańka, w której szybowałam, może i była znakomitą ochroną przed światem, ale posiadała też irytującą zdolność przewracania mnie i mojego myślenia do góry nogami właśnie wtedy, kiedy jej się to podobało. -Masz wielkie szczęście- rzuciłam z uśmiechem, kiedy znajdowałam się już tylko kilka kroków od mężczyzny.- Dzisiaj spełniam życzenia. Wyjęłam z kieszeni mały pakunek owinięty w papier i zakołysałam się lekko na piętach, posyłając mu na przywitanie lekki uśmiech. Wiedziałam, że frustrowało go zamknięcie w podziemiach, dlatego postanowiłam przynieść mu chociaż trochę tego świata, który znajdował się na powierzchni. Podałam mu nieco niestarannie zawiniętą paczkę- paczka papierosów i najnowszy numer Capitol's Voice może nie były najlepszym prezentem, ale miałam nadzieję, że mogły chociaż trochę poprawić mu humor. -Zwykle to powinny być trzy życzenia, nie dwa, ale...- Dodałam jeszcze, wzruszając ramionami z udawanym smutkiem, po czym przesunęłam się w bok i oparłam plecami o ścianę, nie spuszczając z niego wzroku w dość słabo skrywanym oczekiwaniu. |
| | | Wiek : 34 Zawód : Poszukiwany Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, niezarejestrowana broń palna, zapalniczka,zdobiony sztylet, fałszywy dowód tożsamości, telefon komórkowy Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Hugh i Sonea Nie Gru 14, 2014 9:50 pm | |
| Życie nagle stało się lepsze. Nabrało kolorów, nie było już tylko czerni czy bieli. Przed oczyma mężczyzny pojawiała się cała gama barw, malując na nowo otaczający go świat. A przynajmniej ten fragment, który mógł obserwować w czasie spacerów. Życie stało się piękniejsze, Hugh nie snuł się już korytarzami jak cień, mając ochotę zniknąć z powierzchni ziemi, unikając każdego, kto próbowałby wciągnąć go w jakąś rozmowę. To było dziwne, od dłuższego czasu wreszcie poczuć się szczęśliwym. Spełnionym. Miał ochotę śpiewać na korytarzach i przytulać każdego, kto wejdzie mu w drogę. Oczywiście nie robił tego, powstrzymując się jednocześnie od uzewnętrzniania swojego stanu emocjonalnego. Mimo to uśmiech towarzyszył mu niemalże cały czas, twarz nabrała kolorów a umysł stał się jakby spokojniejszy, nieskalany nieproszonymi myślami, które jeszcze tydzień wcześniej zajmowały tam główne miejsce, pochłaniając cały jego czas i siły witalne. Czuł się ożywiony, chociaż czasami wciąż nie mógł spać po nocach, rankiem wstawał rześki i, co ważniejsze, zadowolony z życia. Nawet tego, do którego prowadzenia został zmuszony, nawet tego, które jakiś czas wcześniej wyklinał w głos modląc się, aby znalazło się jakieś inne wyjście. Mała furtka pośród labiryntu szarych korytarzy. Teraz one wydawały się piękne, niesamowite i cudowne, a on sam nie za bardzo pojmował powód, dla którego punkt jego widzenia zmienił się o 180 stopni. Trzeba jednak przyznać, że pierwszy raz w życiu nie zastanawiał się nad tym, co, jak i dlaczego. Dotychczas prowadzone z samym sobą monologi, próby odpowiedzenia na pytania, których nikt nie zadał na głos i chęć znalezienia przyczyn własnego zachowania zeszły na bok, ustępując miejsca przekonaniu, że dobrze jest tak, jak jest. Był nowym sobą, nowym Hugh Randallem w swoim starym ciele, z którym de facto czuł się o wiele lepiej. Nie chciał marnować dnia nad szukaniem powodów do szczęścia, skoro ono po prostu tam było, towarzyszyło mu już od jakiegoś czasu i które mógł wykorzystać lepiej, niż siedząc w ciemnym pokoju, pośród ciszy i atmosfery smutku, wytężając umysł tylko po to, aby na końcu stwierdzić, że to wszystko nie ma sensu. Oczywiście, że miało sens. Przecież właśnie dlatego, niemalże w podskokach, wyruszył w stronę strzelnicy. Aby podzielić się swoją radością z jeszcze jedną osobą, która czy jej potrzebowała czy nie, będzie musiała przez jakiś czas jej doświadczać. Słyszał już, że jego uśmiech zaczyna być zaraźliwy. Słyszał też, że ludzie cieszą się, iż czuje się dobrze, a on musiał powstrzymywać się, aby nie pokazać, że czuje się o wiele lepiej. Obawiał się jednak, że mogłoby to podejść pod szaleństwo graniczące z obłąkaniem, więc ograniczał się do delikatnego uśmiechu i zapewnienia, iż w istocie czuje się dobrze. Teraz nie musiał tego robić, był sam z własnymi myślami, sercem i całą resztą organizmu, która utrzymywała go przy życiu. Był sam i w normalnych warunkach pewnie wypełniałby tą samotność i czas oczekiwania skomplikowanymi rozmowami ze sobą, wspominaniem przyszłości, wytykaniem błędów czy przytaczaniu obrazu osób, które stracił i które chciałby odzyskać, aby potem schować burzę emocji pod uprzejmym uśmiechem i miłą gadką z osobą, która już wkrótce miała przekroczyć próg tego pomieszczenia. Tak było kiedyś, kiedy nie miał na tyle siły, aby po prostu zapomnieć. Jego życie uległo zmianie, dojrzał do decyzji, iż należy ruszyć dalej pozostawiając za sobą przykrą, pełną przeszkód i kłód rzucanych pod nogi przeszłość i znaleźć coś, co przynosiłoby uśmiech na jego twarz. Albo nie szukać, po prostu uśmiechać się do ludzi, szczerze okazując własne uczucia, nie kryjąc się z tym, kim się jest i jak się czuje. Dlatego właśnie opierał się o ścianę, nasłuchując kroków dochodzących z korytarza i przyznając przed samym sobą iż, o dziwo, naprawdę nie może doczekać się tego spotkania. Chyba naprawdę zbyt długo przebywał sam, skoro jedno umówione spotkanie powodowało nagły wzrost endorfiny w jego organizmie. Jeśli chciał się oszukiwać, że jego szczęście i optymizm nie miały nic wspólnego z osobą Sonei Hastings i faktem, iż za kilka minut powinna pojawić się w strzelnicy (miał wielką nadzieję, że nie pomyli drogi), nic nie stało mu na przeszkodzie. Mógł dalej żyć w przekonaniu, że nie zamierza szukać powodów nagłego szczęścia ciesząc się tym, że w ogóle jest i liczyć, że pozostanie jak najdłużej. Prawda była jednak zupełnie inna i choć gdzieś w bezkresnej otchłani jego umysłu próbowała utorować sobie drogę bliżej jego świadomości pokazując, iż znalazł kolejną osobę na której mu zależy, z którą chce spędzać czas i która sprawia, że ma na co czekać pośród zżerającej go monotonni życia w Kwaterze Kolczatki, uparcie przysięgał sobie, że nie zamierza doszukiwać się szczegółów. Odgrodził się już od przeszłości, zajęło mu to wiele czasu i wysiłku i nie chciał zaprzepaścić szansy na odkrywanie prawdy o samym sobie. Nie zdziwił się, kiedy dźwięk kroków dotarł do niego jeszcze zanim usłyszał skrzypienie drzwi. Puste korytarze doskonale roznosiły to zjawisko po dużej części bunkra, a on sam dodatkowo od jakiegoś czasu wytężał słuch, czekając jak małe dziecko na prezent świąteczny. Który właśnie wchodził do środka w postaci ciemnowłosej dziewczyny. Odwrócił się, nie mogąc powstrzymać rzucenia jej szerokiego uśmiech spod roześmianych oczu. Słysząc jej słowa, miał wrażenie, że jednym krótkim zdaniem podsumowuje cały ostatni czas i to, jak się czuł. Miał szczęście, w końcu ciągle żył i właśnie zaczynał to doceniać. Wziął od niej paczkę, ale zamiast najpierw ją rozwinąć, mężczyzna podszedł bliżej dziewczyny i przytulił ją mocno do siebie, zauważając, jak dawno tego nie robił i jak cudownym uczuciem jest znów czuć przy sobie ciepło innego ciała… Szybko zorientował się, że właśnie czyni to, przed czym powstrzymywał się cały czas nie będąc pewnym, czy ona rzeczywiście ma na to ochotę. Puścił ją, odsuwając się ponownie i uśmiechnął przepraszająco, z początkowym lekkim zakłopotaniem, które szybko ustąpiło miejsca rozbawieniu. - Dziękuję, jesteś niezastąpiona – powiedział, uradowany zawartością pakunku. Z dobrym humorem szło w parze obsypywanie rozmówców komplementami. Hugh nie zastanawiał się już tak bardzo nad wypowiadanymi słowami, po prostu mówił i liczył, że słuchający go zrozumie – Czy to oznacza, że mam do wykorzystania jeszcze jedno życzenie? – zapytał, przekrzywiając lekko głowę i uśmiechając się do niej, jednocześnie odkładając pakunek na bok. Chwilę przyglądał się z uwagą jej twarzy mając wrażenie, że ona także wydaje się… żywsza niż wcześniej. Czyżby coś w powietrzu przynosiło szczęście do mieszkańców Kapitolu i okolic? – To co, masz ochotę na krótki trening? – rzucił, wskazując za siebie na tarcze i przygotowaną broń – Jak za starych, dobrych czasów – dodał i roześmiał się, zdając sobie sprawę, że te czasy nie są aż tak odległe i stare, jak mogłoby się wydawać. Choć w istocie odnosił wrażenie, że minęły całe wieki. Właśnie tego potrzebował, zastrzyku świeżości, odnowionej znajomości, czegoś, co niczym narkotyk pobudzi w nim wszelkie możliwe reakcje i postawni na nogi. Nie wiedząc czemu cieszył się, że tym czymś jest właśnie stojąca przed nim dziewczyna.
|
| | | Wiek : 21 lat Zawód : trenuje rekrutów na żołnierzy Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, para kastetów Znaki szczególne : tatuaż (kluczyk) na karku, złoty medalion na szyi, wojskowy chód Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Hugh i Sonea Pon Gru 15, 2014 10:28 pm | |
| Po raz pierwszy od dawna nie miałam ochoty pozwalać dniom płynąć. Od momentu rebelii wolałam raczej poddawać się rutynie, z nadzieją, że brak zaangażowania w codzienność miał w jakiś cudowny sposób przyspieszyć upływ czasu. Rano wstawałam zmęczona i wieczorem zmęczona zasypiałam. Zmęczona własną biernością, niemożnością poradzenia sobie z bałaganem, który powstał w moim życiu, zirytowana własną słabością do tego stopnia, że postanowiłam ją zignorować i udawać, że nic się nie zmieniło. To było nawet łatwe- hektolitry kawy, miliony paczek papierosów, przekonywujący uśmiech na stałe przylepiony do twarzy. Po pewnym czasie sama już nie pamiętałam, że przecież był fałszywy, bo wydawał się prawie naturalny. Dopiero po wstąpieniu do Kolczatki byłam w stanie się obudzić i zetrzeć z twarzy okropny, wysilony grymas. Wtedy też ze zdziwieniem poczułam, jak lekko i cudownie czułam się bez tej zużytej maski, i o ile łatwiej było uśmiechać się rzadziej, ale świadomie. Świadome uśmiechy na przywitanie, pożegnanie, uśmiechy aprobaty i rozbawienia. Zdumiewało mnie to, jak wielu kiedyś używałam. Kiedyś, przed rebelią. Ciężko było odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tyle czasu zajęło mi przywrócenie do pionu własnej psychiki, ale nie chciałam się nad tym zbyt wiele zastanawiać. Ważne, że się udało. Ważne, że w jakiś pokrętny i nie do końca zrozumiały sposób zadziałało, i znowu byłam w pełni sobą. Uczucie ponownego oddychania pełną piersią było najcudowniejszym uczuciem, jakie kiedykolwiek mogło mnie spotkać. Znowu byłam sobą, wolną i szczęśliwą wersją siebie, która przestała wreszcie płakać nad wszystkim tym, co nie udało mi się w przeszłości, i zaczęła nareszcie spoglądać w przyszłość, zadziwiająco pełną perspektyw. To był kolejny dowód mojego zaniedbania- kiedy tylko zaczęłam spoglądać dalej, zrozumiałam, jak wiele mogłam jeszcze zrobić, żeby uczynić Panem i siebie lepszą. Od momentu uświadomienia sobie tego nie zwlekałam już ani chwili, finalnie biorąc swoje życie we własne ręce. Wspomnienia nadal tkwiły gdzieś we mnie jak bolesna rana, ale każda rana z czasem się zabliźnia. Postanowiłam dać im trochę czasu, aby wszystko mogło wrócić do normy. Nie było sensu w oglądaniu się za siebie. Przyszedł czas na łapanie wszystkich chwil, i wreszcie zaczęłam przyłapywać się na tym, że zasypiałam z niechęcią, niecierpliwie oczekując tego, co miał mi zaoferować kolejny dzień. Oferował zaś zwykle to samo, ale ten rodzaj rutyny nie wprawiał mnie w zły nastrój. Praca, Kolczatka, spotkania z Hugh. Jeśli tak miałaby wyglądać moja codzienność przez dłuższy okres czasu, to nie miałam nic przeciwko temu. Uśmiechnął się. Uśmiechnął się na mój widok, a wszystkie myśli na chwilę solidarnie prysnęły z mojej głowy i pomimo zaciekłej walki straciłam kontrolę nad własnymi mięśniami, które spięły się nerwowo i wyprodukowały na mojej twarzy szeroki uśmiech. Czekał na mnie i uśmiechnął się, i już sama ta świadomość wystarczyła mi do szczęścia, chociażby i przez chwilę, co było kolejnym symptomem mojego lepszego samopoczucia i pozytywnego nastawienia. A przynajmniej tak wolałam to sobie tłumaczyć. Ale i te tłumaczenia nie zdały mi się na wiele, kiedy chwilę później jakimś cudownym sposobem znalazłam się bardzo blisko niego, i to nie z własnej inicjatywy. Nie chciałam się nad tym zastanawiać, więc tylko objęłam go i pozwoliłam sobie na wtulenie twarzy w jego ramię, żeby po chwili ze zdumieniem zauważyć, że czułam się... dobrze. Nie próbowałam walczyć ani się wyrywać, nie poczułam się nieswojo ani nie zesztywniałam w jego uścisku, co działo się praktycznie za każdym razem w przypadku, kiedy obejmował mnie ktoś inny. Było po prostu dobrze, było cudownie i spokojnie, bo w pewien dziwny sposób był bezpieczny, chociaż ta myśl sprawiła, że miałam ochotę się roześmiać. Czułam się dobrze i bezpiecznie, zamknięta w objęciach silnych ramion i słysząc głośne, miarowe bicie jego serca, i nie miałam najmniejszej ochoty na to, żeby mnie puścił. W całym szaleństwie zmian Hugh w dziwny sposób stał się czymś w rodzaju bezpiecznej przystani, synonimu dobra. Może stało się to w momencie, w którym pomógł mi się wydostać z labiryntu szarych korytarzy, może w momencie, w którym po raz pierwszy doprowadził mnie do śmiechu. Nie wiedziałam, ale nie musiałam wiedzieć. Było po prostu dobrze. Kiedy mnie puścił, cofnęłam się o krok, zdziwiona poczuciem gorzkiego zawodu, że trwało to tylko krótką chwilę, i uśmiechnęłam się delikatnie. Zaśmiałam się w odpowiedzi na jego następne słowa, odruchowo przestępując z nogi na nogę. Nie mogłam jednak powstrzymać wpełzającego mi na usta uśmiechu zadowolenia. -Wygląda na to, że tak. Każda dobra wróżka i złota rybka w bajce spełniała trzy życzenia, chyba nie mogę być gorsza.- Uśmiechnęłam się w odpowiedzi na jego słowa, posyłając mu jeszcze uważne spojrzenie.- Więc jak brzmi Twoje trzecie życzenie, Hugh? Pokiwałam energicznie głową, kiedy wspomniał o treningu, i wyminęłam go ze śmiechem, zamierzając wybrać sobie lepszą broń. Ważyłam w dłoni różne sztuki, próbując dopasować rękojeść do dłoni, i kiedy wreszcie trafiłam na coś pasującego, odwróciłam się i złapałam jego spojrzenie. -Zawsze mam ochotę na trening- rzuciłam radosnym głosem w odpowiedzi na jego wcześniejsze pytanie, po czym dodałam jeszcze.- Nie daj się prosić, panie Randall. Zaraz wyjdzie na jaw, jak pilnie przykładałeś się do naszych lekcji. Przesunęłam się lekko w bok, zachęcając go tym samym do zajęcia miejsca obok mnie i próbując opanować ten nagły i niespodziewany przypływ dobrego nastroju. |
| | | Wiek : 34 Zawód : Poszukiwany Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, niezarejestrowana broń palna, zapalniczka,zdobiony sztylet, fałszywy dowód tożsamości, telefon komórkowy Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Hugh i Sonea Sro Gru 17, 2014 12:24 am | |
| Mówi się, że jeśli jest dobrze, to za jakiś czas pewnie będzie źle. A jeśli jest źle, to tylko po to, aby wreszcie mogło być dobrze. Szczerze mówiąc, do jakiegoś czasu Randall sam żył w przekonaniu, że życie ma kształt sinusoidy, składa się ze wzlotów i upadków. Niestety, ten sposób rozumowania często psuł mu jego dobry nastrój, w szczególności gdy ciesząc się myślał o tym, iż za jakiś czas prawdopodobnie wydarzy się coś, co pogrzebie jego radość głęboko pod ziemią, jednocześnie grzebiąc ją już w chwili, w której o tym myślał. Wychodziło więc błędne koło, które sprawiało, że tak naprawdę nigdy nie był w pełni szczęśliwy. O dziwo nie pomyślał o tym, aby zastanowić się nad drugą stroną medalu i faktem, iż po burzy zawsze wychodzi słońce, a po nim na niebo wstępuje tęcza, mająca przynieść uśmiech na twarze ludzi i dodać odrobinę kolorów do ich szarych, nudnych i monotonnych żyć. Egzystencji Hugh, a przynajmniej w jego mniemaniu, zawsze towarzyszyły chmury, które ewentualnie mogły stać się jeszcze czarniejsze. Albo mógł przestać padać deszcz, co i tak nie niosło ze sobą słońca. Był naprawdę wielkim pesymistą i nawet jeśli ktoś widział go uśmiechniętego, prawdopodobnie robił to tylko aby uniknąć pytań, na które odpowiedź była zbyt skomplikowana i zbyt rozbudowana, aby udzielać jej pierwszej lepszej osobie. Na szczęście to minęło. Żyjąc w euforii przez ostatnie kilka dni nie pomyślał nawet o tym, że wkrótce coś może walnąć go silnie w twarz i przypomnieć, że jego życie z założenia nie może być szczęśliwe (oczywiście nie pomyślał też o tym, że o tym nie pomyślał). Po prostu żył chwilą i czerpał z niej wszystko, co mógł. Nie było zamartwiania się o przyszłość, rozdrabniania się nad przyszłością czy analizowania teraźniejszości. Był on, pozytywna aura, którą roztaczał wokół siebie, szeroki uśmiech i niczym niewyjaśnione, mocniejsze bicie serca. Chyba odnalazł coś, dla czego warto podnosić się rano z łóżka z nastawieniem innym niż to, które towarzyszyło mu odkąd został zamknięty w bunkrze Kolczatki z plakietką groźnego terrorysty przypiętą do koszuli. Nie chodziło o to, że nie miał z kim spędzać czasu. Jasne, poza nim kręciło się tam mnóstwo osób, ale żadna z nich nie sprawiła (co można wywnioskować po jego wcześniejszym stanie psychicznym), żeby nucił pod nosem przemierzając szare korytarze. Mógł przecież spędzać czas z Libby, w końcu nie widzieli się tyle czasu. Tęsknił za nią, jednak ta tęsknota szybko została mu wynagrodzona niemalże ciągłą obecnością siostry w pobliżu. Kiedy już wyjaśnili między sobą wszystko, co mieli do wyjaśnienia, kiedy napięcie opadło i gdy podzielili się wrażeniami z tych wszystkich lat, kiedy przebywali w zupełnie różnych miejscach Panem, tak naprawdę zabrakło im tematów, na które mogliby rozmawiać. I to nie przez brak nici porozumienia, która gdzieś tam wciąż między nimi istniała. Problemem był fakt, iż ich rzeczywistości nie różniły się od siebie prawie w żadnym szczególe. Te same pomieszczenia, te same twarze, te same odgłosy. Owszem, czasami żartowali, Hugh relacjonował jej swojej spacery czy po prostu siedzieli, starając się znaleźć cokolwiek, czym mogliby się zająć, jednak nigdy nie sprawiało mu to takiej przyjemności jak wizja kolejnego spotkania z Soneą. Nawet jeśli było to tylko minięcie się na korytarzu czy kilka minut rozmowy zamienionej niemalże w biegu na, wydawać by się mogło, banalne tematy, czuł się o wiele lepiej. Zaskakujące, jak w ciągu niemalże kilku dni jego życie uległo zmianie, którą dostrzec mógł niemalże każdy, kto miał z nim do czynienia wcześniej. Odżył na nowo, odrodził się jako zupełnie inna osoba i nawet nocne koszmary, co przyjął z wielkim zdziwieniem, powoli ustępowały. Był naprawdę wdzięczny choć dobrze wiedział, że składanie głośnych podziękowań byłoby rzeczą żałosną. Poza tym on sam nie miał siły wyjaśniać, za co dziękuje i dlaczego ta zmiana, którą spowodowała jedna tylko osoba, była dla niego jedną z ważniejszych rzeczy w całym jego życiu. Miło było widzieć, że odwzajemniła jego uśmiech. Ostatnimi czasy naprawdę polubił moment, w którym wyraz twarzy osób zmieniał się dzięki niemu, a jeszcze bardziej jeśli ta zmiana niosła ze sobą wykrzywienie w górę kącików ust i błysk w oczach, które towarzyszyły także jemu. Najchętniej obdarowałby tym gestem każdego, komu tego brakowało, ale w tamtym momencie tak naprawdę skupiał swoją uwagę na jednej osobie. Sam nie potrafił powiedzieć, czym kierował się zbliżając się do dziewczyny obejmując ją. Nigdy wcześniej, odkąd spędzali ze sobą czas w Kwaterze, nie posunął się tak daleko. Dotychczas miał pełną świadomość, że nie każdy lubi być przytulanym, bo on sam nie zawsze miał na to ochotę. Tym razem jednak było inaczej - nie zastanawiał się nad swoim ruchem, po prostu postąpił kilka kroków wprzód wyciągając ramiona i przyciągnął Soneę do siebie i oplatając w ciasnym uścisku. Ten krótki moment, w którym czuł ją tak blisko, łaskotanie jej włosów na policzku, bicie serca i ciepło ciała…. Miał wrażenie, że tego mu tak naprawdę brakowało. Kogoś, kogo po prostu mógłby przytulić, poczuć się lepiej i sprawić, że ta osoba poczuje się tak samo. Później przyszła chwila trzeźwości, w której zdał sobie sprawę, że mógł trochę przekroczyć granicę, choć w rzeczywistości nie było to nic takiego. Ukrył więc zmieszanie pod uśmiechem, jednak mina Sonei (miał nadzieję, że szczera) szybko wymazała to z jego pamięci i zaczął czuć się dziwnie z myślą, że chciałby cofnąć czas i przedłużyć tamten moment. Odwzajemnił pewniej uśmiech, zaraz potem zamyślając się, słysząc jej pytanie. Na chwilę złapał jej spojrzenie, patrząc prosto w jasne oczy dziewczyny, szukając w myślach odpowiedniej odpowiedzi. Miał wiele życzeń, jednak chyba żadnego z nich nie byłaby w stanie spełnić. A może jednak? Zdając sobie sprawę z mijających sekund i przeciągającego się milczenia ponownie się uśmiechnął (na tą krótką chwilę gest ten zniknął z jego twarzy), mrugając kilkakrotnie. - Mogę zachować je na przyszłość? – powiedział, przekrzywiając lekko głowę i wpatrując się z nią z ciekawością – Aktualnie wszystkie moje życzenia zostały już spełnione – rzucił, mając wrażenie, że nie ma na myśli jedynie przyniesionej przez nią paczki. Kiedy dziewczyna wyminęła go, zmierzając w stronę broni, Hugh odwrócił się obserwując ją przez chwilę, trzymając w dłoni wybraną już wcześniej broń. W odpowiedzi na jej słowa roześmiał się, załadowując magazynek swojego pistoletu. - Miło to słyszeć – rzucił, odwzajemniając jej spojrzenie – Mnie nie trzeba prosić, panno Hastings. Miałem dużo czasu na trenowanie swoich umiejętności – dodał zgodnie z prawdą, poszerzając uśmiech chyba do maksimum własnych możliwości. W istocie, początkowo spędzał na strzelnicy trochę czasu, jednak i to wkrótce zaczynało go nudzić. Nabrał jednak zapału i z ochotą stanął obok Sonei, rzucając jej ostatni uśmiech, zanim skupił się na swoim celu. Zacisnął dłoń, wpatrując się w odległą tarczę i kładąc palec na spuście. Uśmiech zszedł z jego twarzy, choć miał wrażenie, że wciąż nie jest w pełni skupiony. Starał się uregulować własny oddech oraz serce, uspokoić rękę, aby przestała drżeć, oczyścić umysł ze wszystkich niepotrzebnych myśli i emocji. Po chwili ciszy, która przerywana była jedynie ich oddechami, nacisnął spust i wypuścił pierwszą kulę mając nadzieję, że trafi tam, gdzie zamierzał. A nawet jeśli nie… i tak będzie miał z tego taką samą przyjemność, jak gdyby jego strzał okazał się trafny.
|
| | | Wiek : 21 lat Zawód : trenuje rekrutów na żołnierzy Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, para kastetów Znaki szczególne : tatuaż (kluczyk) na karku, złoty medalion na szyi, wojskowy chód Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Hugh i Sonea Sob Sty 17, 2015 1:07 pm | |
| -Mogę zachować je na przyszłość? Aktualnie wszystkie moje życzenia zostały już spełnione. Starałam się, stoczyłam naprawdę bohaterską walkę z własnym ciałem, ale nie udało się, a przynajmniej nie w pełni. Zdołałam opanować przepływającą szybko do policzków krew, zanim jeszcze stały się czerwone, za to z ustami przegrałam. Z kretesem. Korzystając z okazji, uśmiechnęły się one szeroko, trochę z rozbawieniem, trochę z zakłopotaniem, a trochę z pełną nadziei radością. I przysięgam, miałam ochotę wymierzyć sobie za to potężny policzek. Coś... coś się zmieniło. Ukrywanie tego na dłuższą metę straszliwie mnie męczyło i było zupełnie nieskuteczne. Coś się zmieniło, może nie drastycznie, dzięki czemu nie miałam tego wypisanego na twarzy, ale jednak. Było inaczej. Tylko tak potrafiłam sobie tłumaczyć to, że wreszcie pozwoliłam odejść wszystkim wspomnieniom o Mathiasie i tym wszystkim, czego nie zdążyłam mu jeszcze powiedzieć. Tłumaczyło to, że kiedy miałam ochotę położyć komuś głowę na ramieniu, zaparzyć mu kawę i zapytać, jak minął mu dzień, wcale nie widziałam twarzy kogoś, o kimś kiedyś sądziłam, że stanowił oś mojego świata. Na mojej wyimaginowej kanapie z wyimaginowanym kubkiem kawy w ręce rozgościł się ktoś diametralnie inny, i ten obraz natrętnie powracał tylekroć razy, ile wyganiałam go z głowy, zupełnie jakby stanowiło to jakąś zakazaną tajemnicę. Powoli jednak ze zdziwieniem stwierdzałam, że wcale nie przeszkadzała mi jego obecność ani w mojej głowie, ani w mojej codzienności. Było wręcz przeciwnie; jeśli nie widziałam go zbyt długo, czułam się dziwnie, nieswojo i obco, a to wszystko pryskało jak bańka mydlana, kiedy tylko przypadkiem minęłam go na korytarzu. Jedno uśmiech, kilka słów powitania, a korytarze bazy wydawały mi się nagle zdecydowanie bardziej przyjazne, niż jeszcze chwilę temu. Chyba nie powinnam była z tym walczyć. Chyba naprawdę mi się to podobało. W odpowiedzi na jego pytanie tylko pokiwałam głową, wciąż uśmiechnięta (dlaczego to było aż takie proste?). -Pamiętaj tylko, że złote rybki bywają kapryśne- dodałam jeszcze z rozbawieniem, mimowolnie zastanawiając się nad tym, jak brzmiałyby moje trzy życzenia. Czego najbardziej pragnęłam? Jeszcze niezbyt dawno temu nie wahałabym się ani sekundy. Ale od czasu Kolczatki coś się zmieniło, i miało wpływ również na to. Na pewno jednym z życzeń byłoby odnalezienie Casa; ten jeden punkt od zawsze pozostawał niezmiennym. Drugim byłoby pewnie wolne i bezpieczne Panem. A trzecie? Trzecie życzenie zostawiłabym sobie na później. Kiedy stanął koło mnie i zapadła cisza, przerywana tylko jego miarowym oddechem i moim, może trochę szybszym, niż zwykle, nie miałam najmniejszej ochoty jej przerywać. Najpierw przyjrzałam się jego postawie, a potem wbiłam wzrok w tarczę, z podziwem zauważając, że strzał padł niedaleko środka. Zaklaskałam w dłonie, śmiejąc się, po czym podeszłam do niego i delikatnie złapałam go za przedramię, unosząc jego rękę odrobinę do góry, korygując też minimalnie ustawienie głowy poprzez uniesienie jego podbródka i usilne ignorując myśli, że w tym wszystkim coś też się zmieniło od czasów, kiedy ćwiczyliśmy razem po raz ostatni. To pewnie to, że kiedyś nie sprawiało mi to tyle radości. Tak, to musiało być właśnie to. -Prawie idealnie! Jako Twoja nauczycielka mogę być oficjalnie dumna, mój przykładny adepcie- rzuciłam, zadzierając wysoko podbródek w parodii gestu faktycznej dumy.- Jak myślisz, uczeń przerósł mistrza? Zapytałam jeszcze, przechodząc obok niego w stronę kolejnego stanowiska i z rozbawieniem trącając go łokciem. Stanęłam pewnie na nogach i przyjęłam pozycję, niemalże machinalnie, tak, jak robiłam to już setki razy. Zmrużyłam lekko oczy, w pełni koncentrując się na tarczy i oddałam strzał. -Brakowało mi tego- rzuciłam z zastanowieniem, kiedy tylko huk wystrzału przebrzmiał w powietrzu, i gestem wskazałam wszystko dookoła. Brakowało mi wszystkiego- lekcji z Hugh, który ukazał się pojętnym uczniem, robienia czegoś, w czym była dobra, i samego zainteresowanego, który stanowił kotwicę między tym, co było, i tym, co miało stać się dalej. Tym, czego chyba naprawdę nie mogłam się doczekać.
Przepraaaaaaaaaaaszam za to tempo! ;___; |
| | | Wiek : 34 Zawód : Poszukiwany Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, niezarejestrowana broń palna, zapalniczka,zdobiony sztylet, fałszywy dowód tożsamości, telefon komórkowy Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Hugh i Sonea Sob Sty 17, 2015 10:56 pm | |
| Znacie to uczucie, kiedy po ulewnym deszczu ciemne chmury rozstępuje się, aby promienie słońca mogły dotrzeć do ziemi i sprawić, że nieprzyjemny smutny dzień, chociażby na krótką chwilę stanie się o wiele lepszy? Bo takie właśnie uczucie towarzyszyło Randallowi od jakiegoś czasu, gdy spotkania z Soneą były tą częścią dnia czy tygodnia, na którą czekał najbardziej. Czy zbyt śmiałym byłoby powiedzenie, że to właśnie ona była tym słońcem, które przeganiało deszcz? Bo jeśli nie, to chciałby, aby została na zawsze, bojąc się, że kiedy zniknie niebo nad nim znów zasnują ciemne chmury, a on sam zamieni się w krople, które spadną na podłogę i wyschną na dobre. Nie potrafił być sam, nie za długo, kiedy jego umysł potrafił zabrać go w dziką podróż w najciemniejsze zakamarki jego duszy, ukazując prawdę, której tak naprawdę nigdy nie chciał poznać. Pamiętał dokładnie moment, w którym poznał Victorię i chociaż nie chciał wspominać tej chwili, a przynajmniej nie w tamtym momencie, te obrazy pojawiły się z nikąd. Był przygnębiony, smutny i wściekły. Nowy porządek, który wtedy wznosił się na wyżyny sprawiał, że miał ochotę krzyczeć tylko dlatego, że nie potrafił nic zrobić. Był sam ze swoimi wspomnieniami, duchami przeszłości które snuły się za nim krok w krok. Niemalże czuł uch chłodny oddech na swoim karku, ciche, szeptane mu do ucha słowa, które znał na pamięć i które mógłby wyrecytować z zamkniętymi oczami, obudzony w środku nocy. Opowiadały mu historię w trzech aktach, z których ostatni zakończył się nie tak dawno temu. W Panem nastawała nowa era, pełna obietnic, na których dotrzymanie za bardzo nie liczył, pełna rzucanych na wiatr słów i fałszywych uśmiechów mających zapewnić ład i bezpieczeństwo wielkiemu organizmowi, który tak naprawdę niszczał krok po kroku. Pośród tego wszystkiego był on, szary człowiek ze spuszczoną głową, przemierzający znienawidzone przez siebie ulice i pragnący jedynie zapomnieć. O wszystkim. O tym, że prawdopodobnie stracił swojego przyjaciela na zawsze. O tym, że jego życie, on sam, jest jedną wielką pomyłką, którą ktoś rzucił byle gdzie i pozostawił, aby siała zamęt w życiu osób, które zasługiwały na szczęście o wiele bardziej niż on. Osobą, która tamtego wieczora wcisnęła wielki czerwony przycisk z jeszcze większym napisem „nie wciskać”, zapoczątkowując tym samym łańcuch wydarzeń, które doprowadziły do zrujnowania szczęścia. Chyba o to zawsze chodziło, skoro był porażką powinien pielęgnować tradycję podążając jedynym, znanym sobie szlakiem. Tamtego dnia ją uratował i teraz, po niemalże roku, dobrze wiedział, że nie uratował jej tylko i wyłącznie przed mężczyznami w barze. Uratował ją przed wspomnieniami. Szkoda tylko, że później nie potrafił zrobić tego jeszcze raz. Gdyby nie jej upartość, gdyby nie jego uległość, to wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Pytanie tylko, czy naprawdę tak bardzo tego pragnął? Patrząc na szeroki uśmiech na twarzy dziewczyny, który poruszył w jego sercu coś, co sprawiło, iż po całym organizmie rozlała się fala ciepła zastanawiał się, czy rzeczywiście chciałby cofnąć się do przeszłości i jeszcze jeden raz trochę namieszać? Wtedy by go tam nie było. On i Sonea znaliby się z widzenia, ze wspólnych treningów przepasanych uprzejmością, stojąc jednocześnie po dwóch stronach muru, z których jedna była wygraną a druga tą, która ukryje się w popiele i będzie czekać na dobry moment, aby powstać jak feniks, rozciągnąć skrzydła i raz na zawsze odmienić losy Panem. Uśmiech, który teraz dostrzegał, byłby dla niego niedostępny. Nie myślałby o tym, aby przytulić ja jeszcze raz ani o tym, aby została tam, gdzie była, blisko niego, wnosząc do smutnego życia pod ziemią odrobinę światła i ciepła, którego mu brakowało. Nie liczył na nic wiele, chciał mieć ją za przyjaciółkę, chciał wiedzieć, że czas który spędzają razem sprawia jej przyjemność. Czy naprawdę byłby w stanie pogrzebać to wszystko dla osoby, która doszczętnie go zmieniła? Obróciła jego życie do góry nogami, aby potem zniknąć (z jego winy, de facto) i po raz kolejny zmiażdżyć jego serce? Dylemat, na który nie potrafił znaleźć rozwiązania i który, na szczęście, nigdy miał nie zaistnieć. Ponieważ nie było mocy tak silnej, która mogłaby zaprowadzić go w podróż do przeszłości. Pamiętał jeszcze, że tamtego wieczora zabrał ją nad rzekę. Ciekawe, czy to miejsce wciąż było tak piękne, jakim wydawało się kiedyś. Ciekawe czy księżyc i gwiazdy wciąż odbijały się w ciemnej toni tak samo cudownie, zapierając mu dech w piersiach i na krótką chwilę wnosząc spokój do jego serca. Chciałyby tam kiedyś zabrać Soneę. Mogliby usiąść w tym samym miejscu, patrzeć w ten sam punkt, który kiedyś był świadkiem tworzenia się czegoś nowego, a może nawet opowiedziałby jej tą samą historię. Historię mężczyzny, który drzemał głęboko w nim, czekając na pretekst do zniszczenia wszystkiego, co Hugh w sobie i swoim życiu cenił najbardziej. Ale nie dzisiaj. Nie kiedy coś, pewne niezdefiniowane i trudne do nazwania (a może tak tylko sobie wmawiał?) uczucie przejmowało nad nim kontrolę. A on ją tracił, stery wyślizgały mu się z rąk i nie pozostawało mu nic innego jak pozwolenie na to, aby fale kołysały nim rytmicznie i popychały do przodu. Aby to one kierowały jego mięśniami, wkładały mu do ust słowa, które zaraz potem miały zostać wypowiedziane. Musiał przyznać, że było to przyjemne nie myśleć o tym, co może się zaraz wydarzyć. Nie myśleć o niczym, co wykraczało poza strzelnicę. Niczym, co nie dotyczyło jego i Sonei. Powróciwszy z dalekiej krainy, uwolniwszy się od tamtej nocy, będącej początkiem wielu innych nocy w jego życiu, obserwował uważnie jej twarz, chcąc dokładnie wyłapać moment, w którym zareaguje na jego odpowiedź. I udało się, dojrzał, jak jej policzki lekko się rumienią i nie mógł, po prostu nie potrafił (a może nie chciał?) powstrzymać samego siebie przed rozciągnięciu warg w jeszcze szerszym uśmiechu, zanim podeszli do stanowiska. Brakowało mu tego. Choć gdzieś głęboko w sobie miał wrażenie, że nie chodzi jedynie o ciężar broni w dłoni czy odgłos wystrzału. Mimo to wciąż uwielbiał te intensywne sekundy przed wystrzałem, kiedy starał się, aby jego dłoń nie drgnęła ani razu, aby uchwyt był silny i pewny i aby palec znajdował się spuście, precyzyjnie się w niego wpasowując. Następna chwila, która zdawała się stać w miejscu tak, jakby ktoś zatrzymał czas, była jeszcze przyjemniejsza. Zginał palec, naciskając spust i obserwując, jak kula leci po wyznaczonym przez niego torze, trafiając parę milimetrów przed samym środkiem tarczy. Uśmiechnął się, słysząc entuzjastyczny oklask dziewczyny i czując, jak poprawia jego pozycję. I, choć może zabrzmi to dziwnie, miał wrażenie, że było inaczej. Wcześniej czyniła to tyle razy, rzucając uwagi mające poprawić jego celność, jednak nigdy jeszcze dotyk jej dłoni nie był aż tak… zauważalny. Odczuwalny prawdopodobnie mocniej, niż by tego chciał. A może po prostu tęsknił? Może podczas ich wspólnych treningów w pewien sposób przywiązał się do jej osoby bez względu na to, czy wspierała Coin czy też pragnęła jej śmierci. - Dziękuję – rzucił z rozbawieniem, spoglądając na nią i zastanawiając się, jak to możliwe, że w tak krótkim czasie ktoś staje się dla niego tak bardzo bliski – Nigdy bym nawet nie śmiał – dodał, obracając się za nią aby obserwować jej próbę. Musiał przyznać, że wyglądała niesamowicie ze skupieniem na twarzy, wyprostowaną pozycją, gotowa do oddania strzału, który w przeciwieństwie do jego, okazał się celnym. - Mówiłem! Uczeń nigdy nie przerośnie mistrza – powiedział z uśmiechem, który ani przez chwilę nie zniknął z jego twarzy – I mi też tego brakowało – dorzucił, łapiąc jej spojrzenie i przytrzymując przez chwilę, po prostu wpatrując się w jej oczy. A potem ponownie zajął pozycję i oddał kolejnych kilka strzałów, aż do wyczerpania wszystkich naboi w magazynku. Odłożył broń i sięgnął do torby, którą przyniósł ze sobą, wyciągając dwie butelki soku. Kiedy i ona skończyła, podał jej jedną z nich, opierając się plecami o ścianę. - Naprawdę się cieszę, że się spotkaliśmy. Dobrze było znów razem poćwiczyć – powiedział, może trochę sentymentalnym głosem, uśmiechając się – Więc, co u Ciebie słychać? W Kapitolu coś się zmieniło, odkąd przekroczenie jego murów stało się dla mnie niemożliwe? – zapytał, upijając łyk i przyglądając się jej z ciekawością i wyczekiwaniem. Zastanawiało go, dokąd ich ta podróż zaprowadzi. A może właśnie stoją u jej kresu i nie ma już nic więcej?
|
| | | Wiek : 21 lat Zawód : trenuje rekrutów na żołnierzy Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, para kastetów Znaki szczególne : tatuaż (kluczyk) na karku, złoty medalion na szyi, wojskowy chód Obrażenia : częste bóle brzucha
| Temat: Re: Hugh i Sonea Sob Sty 24, 2015 10:32 pm | |
| Uśmiechnęłam się z zadowoleniem, obserwując ślad po kuli, która przeszła idealnie przez środek tarczy. Kiedyś uwielbiałam ten stan; satysfakcję i dumę po trafieniu do celu. Wtedy, kiedy wojsko i walka były jeszcze niemalże abstrakcją, kolorowym i bardzo odległym snem, który nie majaczył jeszcze na horyzoncie. Wtedy, kiedy dopiero uczyłam się dyscypliny, punktualności, cierpliwości i przełykania emocji, najczęściej łez i złości upokorzenia, kiedy kolejni trenerzy nazywali mnie bezużyteczną, kiedy byłam zbyt wolna lub zbyt niezgrabna. Pamiętałam jeszcze uczucie bliskie samozachwytowi, kiedy wreszcie zaczęłam celnie strzelać. Pamiętałam zazdrosne spojrzenia i niechętne oklaski reszty grupy, kiedy pochwalono mnie po raz pierwszy. Kiedy po raz pierwszy pomyślałam, że mogłabym zostać kimś. Kiedy jeszcze nie wiedziałam, że kilka lat później moim celem nie będzie tylko kolorowa tarcza. Uczestniczyłam w pięciu akcjach. To nie było wiele, zdecydowanie nie, ale jednak wystarczająco, żeby śniły mi się w koszmarach jeszcze wiele lat po ich zakończeniu. Moment, w którym po raz pierwszy strzeliłam do drugiego człowieka, utkwił we mnie jak zadra. Nie tak silnie, żeby dawać o sobie znać przy każdym późniejszym wystrzale, ale jednak wyraźnie go czułam. Pamięć i tak obyła się ze mną dość życzliwie, zatrzymując tylko dźwięk wystrzału i wspomnienie trzęsących się rąk. Żadnej krwi, żadnych upadających ciał, które przecież musiały tam być. Następnych strzałów nie pamiętałam już w ogóle; nie widziałam twarzy tamtych ludzi, więc nie musiałam się nad tym zastanawiać. Mimowolnie spojrzałam na Hugh, myśląc o tym, czy on też czasem miał koszmary. Czy pamiętał swój pierwszy strzał, i czy kiedykolwiek nienawidził mnie za to, że nauczyłam go strzelać. Miałam szczerą nadzieję, że nie. Że nie on. Przyjęłam pochwałę szerokim, teatralnym ukłonem i rozbawionym uśmiechem. -Och, gdybyś tylko spróbował...- Rzuciłam tonem udawanej groźby, kierując lufę w jego stronę.- Wiesz, jak to jest. Muszę uważać na konkurencję, więc strzeż się, Hugh! Roześmiałam się i opuściłam rękę, z trudem zmuszając się do odwrócenia wzroku. Dziwiło mnie to, że nie miałam ochoty spuszczać go z oczu, nie miałam ochoty przebywać przy innym stanowisku, świadoma, że miałam go tuż obok i że wystarczyłoby wyciągnięcie ręki. Trochę złościł mnie ten brak samodyscypliny, i to, że pozwalałam myślom płynąć za daleko. Nie mogłam przecież wiedzieć, czy on też... Zresztą, nie wiedziałam nawet, czy ja też, cokolwiek by to znaczyło. Chyba wolałam się nad tym nie zastanawiać, przynajmniej wtedy, kiedy było mi dobrze w obecnej sytuacji. Poszłam w jego ślady i opróżniłam cały magazynek, z umiarkowanym zadowoleniem zauważając, że większość strzałów była trafiona. Odłożyłam broń i z uśmiechem przyjęłam od niego butelkę. -Właśnie na to miałam ochotę! Czytasz mi w myślasz, Hugh?- Rzuciłam, podchodząc i opierając się o ścianę koło niego. Przez chwilę odważyłam się patrzyć mu w oczy, a potem przeniosłam wzrok na jedną z tarcz.- Wiesz, to trochę niepokojące. Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz, przynajmniej w teorii. Dodałam jeszcze i upiłam łyk soku z butelki. Odwzajemniłam jego uśmiech i zamyśliłam się na chwilę. -Ja też się cieszę- dodałam cichym, zdecydowanym głosem, żeby zaraz po tym skupić się na jego pytaniach.- Co u mnie słychać? Oczekujesz porywającej opowieści czy prawdy? Zaśmiałam się, po czym upiłam kolejny sok, starając się nie myśleć o tym, jak mała odległość nas dzieliła, bo ta świadomość dość skutecznie rozwiewała wszystkie sensowne zdania, które z pewnym trudem budowałam w głowie. -Chyba niezbyt wiele. Nie jestem pewna, czy to dobrze, czy raczej źle- dodałam szczerze, żeby zaraz kontynuować.- Rozpoczynają się wywózki ludności z getta do Dwunastki w celu odbudowy dystryktu. Przynajmniej tak przedstawiają to media i władza. Cała reszta wie, albo chociaż się domyśla, że to jedna wielka wyreżyserowana przez Adlera propaganda. Parsknęłam cicho, nawet nie starając się ukryć złości, ale zaraz po tym odetchnęłam głęboko i spróbowałam się uspokoić. Przy nim to było łatwiejsze, prawie... naturalne. -A co słychać u Ciebie? Tęsknisz za światem zewnętrznym?- Dodałam jeszcze po chwili, posyłając mu spojrzenie i delikatny, pytający uśmiech. Byłam pewna, że gazeta i papierosy nie do końca sprawdzały się jako jego łącznik z Kapitolem. |
| | | Wiek : 34 Zawód : Poszukiwany Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, niezarejestrowana broń palna, zapalniczka,zdobiony sztylet, fałszywy dowód tożsamości, telefon komórkowy Obrażenia : anemia
| Temat: Re: Hugh i Sonea Sro Sty 28, 2015 12:07 am | |
| Trzymając w dłoni pistolet i obserwując wylatującą z lufy kulę czuł się… wolny. Nie czuł się jednak silny, mając w swoim posiadaniu tak niebezpieczną rzecz. Wreszcie robił coś, co tak bardzo nie odbiegało od normalności. Nie było to snucie się pustymi korytarzami czy siedzenie w jednym miejscu i wypatrywanie czegoś, co tak naprawdę nigdy nie miało szansy nadejść (ciężko było mu pozbyć się pesymizmu nawet w tamtej chwili). W końcu zajął się czymś ciekawszym, co być może i przywoływało na myśl niezbyt przyjemne wspomnienia, ale wciąż sprawiało mu przyjemność. Poza tym miał towarzystwo, które to chyba było największym powodem jego zadowolenia i niczym niewytłumaczonej euforii, która ogarnęła go tego dnia, gdy nie mógł doczekać się umówionego na strzelnicy spotkania. Pomimo wszystko jednak, nie ważne, jak bardzo by się starał, nie potrafił tak po prostu wyłączyć swojego umysłu, zamknąć szufladek z obrazami z przeszłości i wyrzucić kluczyk w miejsce, w którym by go nie znalazł. Nie wtedy, kiedy jedynym odgłosem w sali były wystrzały i równomierny oddech, gdy jego spojrzenie utkwione było w tarczę a dłoń zaciskała się na broni, pewnie i bez ani jednego zawahania. Tak samo jak wtedy, kiedy pierwszy i jak dotąd jedyny raz zabił człowieka. Wbrew pozorom nie było to traumatyczne przeżycie. Chociaż może tylko odnosił takie wrażenie, gdyż nigdy specjalnie nie rozmyślał nad tym wydarzeniem, jeżeli w ogóle można je było tak nazwać. Wiedział, że na niektórych ludziach pociągnięcie za spust pistoletu skierowanego w innego człowieka odbija się dość mocno, pozostając w psychice do końca życia. Mogłoby się więc wydawać, iż jest on idealnym materiałem na bycie dręczonym przez nocne koszmary, w których widziałby twarz zabitego i krew ściekającą po jego dłoniach. Nic takiego się jednak nie działo, ani zaraz po ani później, kiedy wszelkie emocje opadły. Czasem nawet odnosił wrażenie, że najzwyczajniej o tym zapomniał albo że to po prostu się nie wydarzyło. Kiedy wraz z grupą przyjaciół planował zamach na Coin był w pełni świadomy konsekwencji, które może nieść za sobą całe przedsięwzięcie. Miał także świadomość tego, po co tam idzie i co będzie musiał uczynić pod drodze, aby osiągnąć wyznaczony cel. Był przygotowany, miał broń, cały plan krok po kroku wryty w umysł, najlepszego przyjaciela i dziewczynę, którą kochał, obok siebie. Do tego cały ten zapał, który zbierał się u niego latami, począwszy od rzucanych na wiatr słów nad brzegiem morza w Czwórce, kiedy pierwotnym celem był jeszcze Snow, a nie Alma, osoba, która szybko zajęła miejsce prezydenta Panem nie tylko w Kapitolu, ale i w planach dwójki mężczyzn, którzy byli zdesperowani do tego, aby dopiąć wszystko na ostatni guzik. Tak czy owak własne mieszkanie opuszczał wkurzony kłótnią z ukochaną, zdenerwowany tym, w czym za chwilę miał brać bezpośredni udział, ale jednocześnie w pełni gotowy, zmobilizowany i, co ważniejsze, wypełniony dobrą wiarą (wtedy jeszcze nie miał takich problemów z pesymizmem). Wszystko toczyło się zdecydowanie zbyt szybko, najpierw Strażnicy wybiegający na ulicę, krzyki, odgłosy strzałów i kule latające dookoła a następnie umierająca Victoria. Zanim się obejrzał w dłoni trzymał pistolet, drugą obejmując jej ciało i celował w nadbiegającego mężczyznę. Nie miał pewności, czy to on wystrzelił pocisk, który ugodził dziewczynę. Wiedział jednak, że potrzebuje czasu. Jeśli nie mógł jej zabrać ze sobą, chciał mieć chociażby te kilka sekund, w ciągu których mógłby się pożegnać. Oczywiście, to słowo nie przechodziło mu wówczas przez umysł, niewiele z tego, co działo się dookoła, bezpośrednio do niego docierało. Czuł jedynie jak serce pęka mu na miliony drobnych kawałków, jak pociąga za spust, nie obserwując nawet lotu pocisku, po prostu modląc się w duchu, aby trafił. Nie był nawet pewien, czy tamten mężczyzna umarł. Liczyło się to, iż do niego nie dobiegł, nie strzelił czy nie pociągnął za sobą, prosto w objęcia śmierci, która wtedy nie wydawała się tak przerażająca. W wirze tych wszystkich emocji po prostu wyrzucił z głowy jednego, anonimowego mężczyznę, którego twarzy nawet nie widział. Owszem, po jakimś czasie to wszystko do niego wróciło jednak, o dziwo, nie czuł się źle. Był tylko człowiekiem i złość, rozgoryczenie i ból, które go wtedy ogarnęły, pociągnęły go do ludzkiej reakcji, którą potrafił sobie wybaczyć. Poza tym w tamtej chwili nie był człowiekiem, u którego wyrzuty sumienia są jak chleb powszedni. Przed odejściem od stanowiska z podziwem spojrzał jeszcze na tarczę Sonei, uśmiechając się szerzej. A kiedy przeniósł wzrok na dziewczynę, czuł się tak, jakby nie mógł go już odwrócić. Jakby samo patrzenie na nią, obserwowanie jej uśmiechu i odwzajemnianie go było wyższą koniecznością, której w żadnym stopniu nie mógł uniknąć. Albo po prostu nie chciał, nie mając pojęcia dlaczego. Chyba najzwyczajniej w świecie sprawiało mu to przyjemność, a ostatnimi czasy postanowił nie odmawiać sobie tych drobnych przyjemności, odkąd większości z nich został pozbawiony. Mógł więc mieć jedynie nadzieję, iż wbite w nią spojrzenie w żaden sposób jej nie krępuje. - Chyba mogę jedynie o tym pomarzyć – powiedział, w sumie zgodnie z prawdą. W niektórych momentach naprawdę chciał wiedzieć, o czym myśli osoba, z którą rozmawiał. Bez względu na wszystko, nawet jeśli miałby dowiedzieć się niezbyt miłych rzeczy na swój własny temat. Nigdy jednak nie brał sobie do serca opinii innych ludzi, pod warunkiem iż nie były to osoby, na których mu zależało. Ale czy zależało mu na Sonei? Odpowiedź na to pytanie powinien chyba zostawić sobie na później, kiedy będzie sam ze swoimi myślami, gotowy do analizy wszystkiego, co się wydarzyło i co czuł podczas spotkania z nią. Tego dnia Hugh nie wiedział naprawdę wielu rzeczy. Do kolekcji momentów, nad którymi pojawiały się w jego umyśle znaki zapytania, dochodziło dziwne, niemożliwe do opisania słowami, uczucie, kiedy dziewczyna odparła, iż również cieszy się z tego spotkania. Wiedział, że najprawdopodobniej wygląda jak kompletny idiota z szerokim uśmiechem na ustach, ale nie mógł się pohamować. Jakby wszelkie zmartwienia odeszły na bok, a może i zniknęły zupełnie, tylko i wyłącznie dzięki jej obecności. - Prawda także może być porywająca – dodał, nie zmieniwszy oczywiście wyrazu twarzy, idąc w jej ślady i upijając łyk swojego soku. Można jedynie było dostrzec dodatkową nutkę ciekawości, kiedy przekrzywiał lekko głowę i przyglądał jej się uważniej, czekając na to, co ma mu do powiedzenia. To co usłyszał na chwilę starło uśmiech z jego twarzy. Wywózki mieszkańców getta… gdyby Victoria żyła, czego nie był pewny, mogła być wśród nich. Ale czy warto było się dowiadywać? Może w istocie lepiej było pozostawić wszystko na swoim miejscu i pozwolić, aby to Los decydował za niego? - Adler najwyraźniej nie ma zielonego pojęcia o tym, że po rządach Snowa i Coin, którzy odstawiali przed nami barwne polityczne przedstawienia, mieszkańcy nie dadzą się już tak łatwo nabrać… Zastanawia mnie, ile czasu zajmie zanim ktoś wpadnie na pomysł aby się zbuntować – dodał poważniejszym tonem. Dlaczego za każdym razem musiał tak bardzo obecnej władzy nienawidzić? Dlaczego nie mógł znaleźć się ktoś, kto naprawdę dbałby o interesy ludności, nie szufladkując ich pod względem pochodzenia, zamożności czy jakich tam innych kryteriów używał rząd aby określić, czy ktoś zasługuje na dostatnie życie czy może być jak śmieć wyrzucony na bruk, wypchnięty poza margines społeczeństwa i skazany na samego siebie. Niemalże czuł ogarniającą go wściekłość na myśl o tym, co czeka tych wszystkich niewinnych ludzi w jakimkolwiek zniszczonym dystrykcie. Czy zapewnią im dogodne warunki życia i pracy? Zapewne nie. Czy otrzymają dach nad głową, wyżywienie i czyste ubrania? Też nie. Czy ktokolwiek przejmie się tym, co się z nimi stanie kiedy opuszczą getto? Nie. Zacisnął mocniej szczęki, starając się teraz o tym nie myśleć. Na chwilę odwrócił wzrok, przymykając oczy i nie mogąc dojść do tego, czym mieszkańcy starego Kapitolu zasłużyli sobie na takie traktowanie. Większość z nich po prostu znalazła się w złym miejscu, po złej stronie barykady, nie koniecznie zgodnie z własnymi poglądami… Nabrał do płuc powietrza, po czym wpuścił je powoli, przenosząc wzrok na swoją towarzyszkę i rozluźniając się, postanawiając pozostawić wewnętrzne debaty odnośnie władzy na później. Na jego usta znów wskoczył uśmiech, oczy rozjaśniły się dawnym blaskiem, kiedy szukał w głowie dogodnej odpowiedzi na zadane pytanie. - Ludzkie głosy, echo kroków… śpiewu ptaków o poranku raczej się tu nie usłyszy – roześmiał się krótko, odpowiadając zgodnie z prawdą – A tak na poważnie, jest trochę… monotonnie. Każdy dzień wydaje się wlec w nieskończoność, jeśli nie wyjdę na zewnątrz czasem nawet nie mam świadomości, że coś się zmienia. I tęsknię, pewnie że tęsknię… Spacery w środku nocy po pustym terenie może i są tym, czego w Kapitolu mi brakowało, ale po całym tym czasie i one zaczynają człowieka nużyć. Naprawdę oddałbym wszystko za normalne mieszkanie. I jedzenie – kiedy myślał o tym wszystkim, czego miał pod dostatkiem w mieście, czuł się tak, jakby wrócił do momentu swojej wędrówki po całym Panem, kiedy to żywił się tym, co zaoferowali mu mieszkańcy dystryktów. Albo co ukradł, jeśli nikt nie miał na tyle serca, aby się z nim podzielić – Tak przy okazji, musisz się kiedyś ze mną wybrać na spacer. Kapitol z tej perspektywy wygląda niesamowicie, szczególnie wieczorem – rzucił bez większego zastanowienia, jeszcze bardziej powiększając uśmiech. Wcale nie kłamał, aby zachęcić ją do spędzenia ze sobą jeszcze trochę czasu, aby zapewnić sobie coś, na co mógłby czekać. Kapitol naprawdę wyglądał cudownie, oświetlony i potężny… A oglądanie tego samemu odrobinę już mu się znudziło.
|
| | |
| Temat: Re: Hugh i Sonea | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|