|
| Autor | Wiadomość |
---|
Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Palarnia Pon Sie 18, 2014 3:32 pm | |
| |
| | | Wiek : skończona osiemnastka. Zawód : rzeźnik, zajmuje się też szmuglowaniem. Przy sobie : kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz oraz zwiększenie szansy na skuteczną obronę. Obrażenia : psychiczne? Za mało miejsca.
| Temat: Re: Palarnia Sro Sie 20, 2014 5:01 pm | |
| /po paradzie/
Dobrze, tak kurewsko dobrze mieć to po prostu za sobą. Nie musi już krzywić się na myśl o pierwszym zetknięciu z wielotysięcznym tłumem, pożerającym jego każdy, nawet najdrobniejszy, gest. Jego i pozostałej dwudziestki trójki. W zdradliwym świetle jupiterów. Całe te wielogodzinne, skrajnie wyczerpujące przygotowania (biorąc po uwagę aspekt psychiczny) wlekły się okrutnie. A wszystko po to, by skraść widzom swoje trzydzieści sekund. Trzydzieści sekund. I cała poświęcona Ci uwaga pryska jak bańka mydlana. Elokwentny prezenter telewizyjny zaczyna rozpływać się nad następnym trybutem, umiejętnie dryfując na granicy kłamstwa w żywe oczy i cukierkowatości. Miał ochotę zedrzeć z siebie popielaty strój, gdy tylko Coin skończyła przemawiać, a rydwany powróciły na miejsca, znikając z wizji. Ścisk, jaki panował w pomieszczeniu, w którym ledwie chwilę wcześniej dopiero co czekali na paradę, doprowadzał go do szału. Dusił się tu. Więc najzwyczajniej w świecie, rozpychając się na boki i pociągając z bara przypadkowe osoby, ruszył do najbliższego wyjścia, chcąc uwolnić się od korowodu prowadzonych na śmierć cyrkowców. Być może nie górował nad tłumem, ale zdecydowanie należał do tej wyższej części. Dlatego też zauważył coś niepokojącego, co prawdopodobnie umknęło pozostałym. Kilku Strażników Pokoju umiejętnie torowało sobie drogę wśród tłumu, prowadząc ze sobą tego od Almy (w pakiecie z obciąganiem) – Alexandra, brunetkę, która na czas parady stała się feniksem i znajomą wróżkę. Zniknęli w bocznym wyjściu, nie robiąc wokół siebie żadnego zamieszania. Even zmarszczył lekko brwi, niepewien, co to w ogóle miało znaczyć. Będą teraz porywali cichaczem wszystkich w strojach z Rebelii? Czy tylko ta szczególna trójka zasłużyła sobie na – zapewne – uroczą konwersację, przeplataną sporą dozą brutalności? Chyba że chodziło o coś jeszcze innego? Nie był kretynem. Wiedział, że to ich małe przedstawienie nie przejdzie bez echa. Ale uznał, że jego tyłek nie ucierpi, jeśli sam też zakończy paradę w popisowy sposób, przemieniając się w rebelianta. Był przecież trybutem, tak? Zawsze mógł udawać głupiego i zwalić winę na tych, którzy to ubranie zaprojektowali. Zresztą jego i tak nie mogli na razie tknąć. Ani całej reszty. A przynajmniej nie mogli ich uszkodzić w sposób trwały. Połowa trybutów na Arenie chyba jednak przykułaby uwagę Panemczyków. Taka sytuacja. Mówi się trudno i idzie zapalić papieroska. Ruszył tyłek do swojego pokoju, żeby tylko zabrać ze sobą fajki i wybyć gdzieś daleko. Trzeba przyznać, że niespodzianka od Coin była cudowna. Otworzył drzwi, zastając doszczętnie zrujnowaną przestrzeń osobistą. Irving ryknął z wściekłości, podbiegając do najbliższej rzeczy (przewrócony stołek) i kopnął ją z całej siły. Serio? Nie dość, że wszczepili im nadajniki tylko po to, żeby zaraz potem je wyjąć, to jeszcze pozbawili go skrzętnie ukrytych skarbów (z serii: niezbędne dla wiecznie wkurwionego trybuta). Jebać to wszystko. Choć nienawidził bałaganu, to poprzysiągł sobie, że nie tknie żadnej z tych rzeczy. Ba, postara się systematycznie rozwalać całą resztą. Żeby nie oszaleć w małym Armagedonie będzie po prostu musiał spędzać sporo czasu poza tym miejscem. Ze zniesmaczoną miną wymaszerował z pokoju – wciąż w popielatym kombinezonie, wciąż z przyprószonymi od kurzu włosami (marząc o tym, że to pozostałości po petach), wciąż na bosaka. I z umorusaną twarzą. Wybrał się na łowy, przeszukując wszystkie miejsca, jakie tylko wpadły mu do głowy. Nie znalazł jednak nigdzie papierosów, które z pewnością uspokoiłyby go choć trochę. Tak bardzo chciał się na czymś po prostu wyżyć. Westchnął ciężko, wchodząc do palarni. Od progu przywitała go cała symfonia zapachów. W tym tego, dla którego tu przyszedł – unoszącej się w powietrzu woni nikotyny. Kucnął w rogu, starając się zaciągnąć samymi oparami. Nie chodziło o to, że był uzależniony. Bo daleko było Evenowi do takiego stanu. Po prostu lubił palić, gdy ktoś nadepnął mu na odcisk. Zresztą i tak nie miał nic ciekawszego do roboty. Musiał więc zadowolić się tym stanem pół-egzystencji. |
| | | Wiek : 18 Zawód : chodzący kłopot (?) Przy sobie : nóż ceramiczny, butelka z wodą Znaki szczególne : ciąża i bijąca-z-twarzy-cholernie-świetlistym-światłem pogarda do świata, z którą to dumnie obnosi się panna Morgan Obrażenia : blizna na lewej dłoni, drobne blizny poparzeniowe na ciele i... psychiczne? Hohoho.
| Temat: Re: Palarnia Sro Sie 20, 2014 7:03 pm | |
| /po przesłuchaniu
Dowalili jej. Już nawet nie chodziło tutaj o złamanie nosa w wyjątkowo parszywy sposób, za takie fejspalmy to ona na przyszłość podziękuje… pięścią w ryj, a bardziej już o urażoną dumę. Była zdrajczynią, nie mogła tego nie przyznać. Może i nie miała zwodniczości we krwi, a przynajmniej od samego początku życia, jednak z czasem faktycznie się to u niej wykształciło. To, czyli dbanie o własną dupę nawet kosztem innych. Nie nawykła do przyjmowania na siebie ciosów, które mógł przyjąć za nią ktoś inny. Z pewnością nie było to dobre zachowanie, ale… Czyż nie miała do tego prawa? Praktycznie całe życie zaczęło jej się ostatnio pieprzyć, czego głównym powodem było, o ironio!, właśnie pieprzenie. Ponarkotykowe zapędy do nieodpowiedzialnego sypiania z przyjacielem okazały się być prawdziwym zapalnikiem, który zadziałał z dosyć dużym opóźnieniem, ale jednak. To właśnie praktycznie od chwili, w której dowiedziała się o tym, że zaliczyli wpadkę, rozpoczął się ciąg nieustannych problemów. Zaiste… Ciekawe, dlaczego wcześniej upierała się przy braku jakichkolwiek dzieci w swoim otoczeniu… Małe potworki odrzucały ją praktycznie od czasów, gdy pomagała wujowi w sprawach z nimi związanymi. On jako stary i, przyznajmy szczerze, obleśny wieprz zdecydowanie nie był osobą godną zaufania, a przynajmniej nie w oczach znacznej większości ludzi. Ona zaś idealnie nadawała się do mydlenia gał. Co oznaczało mniej więcej tyle, że z wrzeszczącymi bachorkami spędzała dużo więcej chwil niż chciała. Na dodatek robiąc też czasem za akuszerkę, co uruchomiło w niej dosyć znaczny odruch pełen niechęci. Niechęci do maskowania swojego niezadowolenia z powodu przebywania tak blisko nieogarniających wraków, za czasów pracy u jej wuja, lub też wielce rozanielonych i jednocześnie zmartwionych jak mało kto kobiet w KOLCu. Nie miała bladego pojęcia, dlaczego w jej towarzystwie którakolwiek z nich była w stanie się uspokoić. Tak czy inaczej, jak najbardziej zamierzała wygrać te cholerne Igrzyska i to najlepiej wciąż będąc w ciąży. Poronienie na Arenie nie było jej ulubioną wizją, więc wolała jej unikać. Zdecydowanie nie zamierzała jednak hodować przy sobie powodu większości jej problemów. Nigdy w życiu nie miała być jedną z tych przewrażliwionych na punkcie swoich pociech matek. Zwłaszcza przy tym, że dziecko nigdy jej pociechą nie miało być. Raczej zawadą, której bezpieczeństwa zamierzała teraz pilnować, bo jednak nie była jakimś zupełnym potworem. Tylko po to, by później oddać ją komuś, kto będzie sobie dla niej z miłością żyły wypruwał. Okoliczności kształtowały ludzi, a te jej jak najbardziej nie dopuszczały sobą dziecka. Może w innym życiu podjęłaby całkowicie inną decyzję, lecz teraz nie było takiej opcji. Choć nie podobało się to większości, no dobrze – wszystkim osobom chwilowo o tym wiedzącym, ona sama uparcie przy tym trwała. Nie zamierzała być samotną sierotą z dzieciakiem u boku i całym obszernym pakietem fobii z Areny. Nie łudziła się bowiem, że, o ile w ogóle stamtąd wyjdzie, jej psychika pozostanie bez szwanku. Już teraz nie było dobrze, czego najnowszym objawem była łatwość, z jaką ją zmanipulowano na przesłuchaniu. Wygadała się w wyjątkowo paskudny sposób, zarabiając przy tym jeszcze złamanie nosa, choć przecież na życzenie starucha grzecznie robiła z siebie zdrajczynie. A to wszystko z powodu lęku przed utratą dziecka, które i tak prędzej czy później miała stracić. Oddając je komuś innemu lub roniąc na Arenie czy w jeszcze jakiś inny sposób, ale tak czy siak pozwalając na to, by na stałe opuściło jej życie. Tymczasem robiła coś wbrew sobie dla jego bezpieczeństwa. Dosłownie porażka tysiąclecia! Tak samo zresztą jak przyjście do swojego apartamentu tuż po wybitnie bolesnym nastawianiu nosa i natknięcie się na zupełną rozpierduchę. Dosłownie wszystkie jej rzeczy opuściły swoje dotychczasowe miejsca, a już wtedy był bałagan, rozrzucając się po pokoju. Choć same przecież chodzić nie mogły… Zauważając brak niektórych przedmiotów… Cóż, można spokojnie powiedzieć, że Delilah nadała wyrażeniu pizgać złem zupełnie nowe znaczenie. Co skończyło się jeszcze większym burdelem, w końcu lepiej jest mieć burdel w pokoju niż pokój w burdelu, i opuszczeniem apartamentu w jeszcze gorszym nastroju. A o to było wcześniej naprawdę ciężko. Już chyba zwyczajowo, włócząc się po Ośrodku i złorzecząc pod nosem jeszcze bardziej niż zwykle, natrafiła wreszcie na wejście do pomieszczenia, do którego wedle wszelkich praw logiki wchodzić nie powinna ze względu na ciążę. Jednak teraz naprawdę gdzieś miała wszelkie niepisane zasady i inne tego typu bzdety. Była w nastroju, w którym pilnie potrzebowała czegoś, co pozwoli jej utrzymać jakoś w ryzach swoje pragnienie niszczenia wszystkiego dookoła. I tym razem ciążowe wahania nastrojów w żadnym razie nie miały tego ułagodzić. Nie widziało jej się powracanie do słoneczek, tęcz i króliczków. Nie zastanawiając się wiele i zupełnie nie przejmując stanem swojego ubrania, włosów i krwią na twarzy, wparadowała do pomieszczenia, rozglądając się po nim pociemniałymi z gniewu oczami. Wciągnęła ostry zapach papierosowego dymu, jeszcze bardziej niż zwykle nienawidząc tego, że brat odciął ją od jakichkolwiek fajek i w tym stanie dodatkowo nie powinna tego robić. Cholerny Valerius, przeklęta ciąża, a Lyberg chujem nad chuje! Wiedząc doskonale, że nie zamierza tkwić gdzieś smętnie w kącie sama, jeszcze tego brakowało!, podeszła do pierwszej lepszej znanej jej osoby, bezceremonialnie przysiadając półdupkiem na stoliczku. Nic nie robiła sobie z wyraźnego niezadowolenia chłopaka, które wprost od niego buchało. Przechyliła się odrobinę, rzucając mu grobowe spojrzenie. - Niech zgadnę… Burdel w pokoju, ale dziwek brak?
|
| | | Wiek : skończona osiemnastka. Zawód : rzeźnik, zajmuje się też szmuglowaniem. Przy sobie : kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz oraz zwiększenie szansy na skuteczną obronę. Obrażenia : psychiczne? Za mało miejsca.
| Temat: Re: Palarnia Sro Sie 20, 2014 11:15 pm | |
| Dajmy spokój z tym całym szufladkowaniem. Zdrajczyni? Po co silić się na tak nacechowane negatywnie słowa? Każda kobieta o zdrowych zmysłach w jej stanie myślałaby przede wszystkim o sobie. I o jeszcze jednym sercu, które już niedługo będzie biło równym rytmem. A nie o tym, czy projektant, który uszył jej ubranie, albo mentor, którego poznała dzień wcześniej... Nie zniknie w mniej lub bardziej tajemniczych okolicznościach. Gdyby Even znalazł się wśród osób zaproszonych na uprzejmą pogawędkę ze Strażnikami Pokoju... Zapewne daleko byłoby mu do chojraka. Jak zawsze troszczyłby się o swój własny, kościsty tyłek. Przedstawiciele rządu zrobili trójce trybutów szybki kurs i pomogli im zrozumieć, że jak nie można nic wskórać siłą argumentu, to trzeba użyć argumentu siły. I nagle wszystkim rozwiązują się języki. No, prawie. Awoksy i bohaterzy milczeliby uparcie, dając się katować. A historię i tak piszą ci, którzy tych bohaterów wieszają. Smutne, ale prawdziwe. I niech przestaną pierdolić wszyscy, którzy wierzą w szczęśliwe zakończenia. Chcieliście lepszego jutra? Końca rządów złego Snowa? Jasne, dostaliście dokładnie to, o co prosiliście. Rządy Coin – być może nawet tysiąckroć gorsze, bo nieustannie mydli wszystkim oczy, zasłaniając się tym, że razem z ludem z dystryktów walczyła o wolność. Wywalczyła ją, pewnie. Tylko nic się nie zmieniło. Ponoć do rządzenia nadają się najbardziej ci, którzy tego nie chcą. I stają się przywódcami z woli innych. Wtedy nie muszą obsesyjnie bać się, że utracą władzę, więc koncentrują się na rządzeniu państwem, a nie utrzymaniu się na stołku. Coś w tym chyba jest. Irving złożył ręce w trójkąt, naśladując tych wszystkich mędrców z filmów (wiecie, siwa broda po pas, wszechwiedzące spojrzenie, jakieś pseudointelektualne teksty) i zaczął bawić się palcami, przeplatając je między sobą dla zabicia czasu. Początkowo udał, że jej nie zauważył (że niby wielce zadumany), dając sobie chwilę na rozplątanie się (jakkolwiek to nie brzmi). Niespiesznie podniósł głowę, obrzucając wróżkę uważnym spojrzeniem. - Dokładnie. Albo właśnie przeczytałaś to w moich myślach, korzystając ze swojej sztuki tajemnej... – zawiesił na chwilę głos, przypominając sobie ich uroczą rozmowę o trzecim oku Delilah i tysiącach sposobów, jak wychujać klientów. To było przecież jeszcze tak niedawno temu... A on miał wrażenie, jakby od tego czasu minęły już lata świetle. - Albo Ty też zastałaś w pokoju małą niespodziankę. Even nie wyglądał, jakby miał ochotę na rozmowę z kimkolwiek, fakt. Ale krótka wymiana zdań wypełniała ten okropny pustostan, więc pozwolił, by rozmowa po prostu toczyła się własnym torem. Błąkał się wzrokiem po jej twarzy, jakby od niechcenia. Lubił utrzymywać kontakt wzrokowy z rozmówcą i widzieć wszystkie jego reakcje. Szczególnie te, które zdradzały oczy. Tym razem jednak coś innego przykuło jego uwagę. Krew, która zakrzepła jej na twarzy... To nie była krew zwierzęca – element z pokazu. Dopiero teraz zauważył lekki obrzęk w okolicy nosa trybutki. I coś w niewyraźnego (jeszcze?) krwiaka. - Skurwysyny – wyrwało mu się mimowolnie. Co to miało w ogóle być? Jako trybuci w trakcie szkolenia byli ponoć nietykalni. - Widzę, że spotkanie waszej trójki z... burdelmamą... – dobitnie zaakcentował ostatnie słowo, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do tego, o kim właśnie mówił. - ...było bardzo intensywne. Ciekawe, w jaki stanie skończyli Alex i Maya. Irving nie miał pojęcia o tym, że Delilah jest w ciąży (jak widać Amanda nie krzyczała wystarczająco głośno), więc uznał, iż zapewne z wszystkimi obeszli się tak samo, zostawiając im na pamiątkę symbolicznie obitą mordę. Mimo wszystko - nie rozumiał, dlaczego przesłuchano tylko trójkę trybutów, których stroje zmieniły się na paradzie. Nie to, że narzekał, po prostu go to zastanawiało. - Na Twoim miejscu pewnie miałbym teraz ochotę oderwać komuś głowę – skwitował całą sytuację, nie rozczulając się za bardzo nad Morgan. Powiedział to takim tonem, jakby sam nie marzył w tym momencie o niczym innym i zmrużył oczy, gdy pojawił się w nich niebezpieczny błysk. A gdyby tak po prostu... Iść komuś wpierdolić? Na lepszy sen - w ramach zalecanej dawki dziennych ćwiczeń? |
| | | Wiek : 18 Zawód : chodzący kłopot (?) Przy sobie : nóż ceramiczny, butelka z wodą Znaki szczególne : ciąża i bijąca-z-twarzy-cholernie-świetlistym-światłem pogarda do świata, z którą to dumnie obnosi się panna Morgan Obrażenia : blizna na lewej dłoni, drobne blizny poparzeniowe na ciele i... psychiczne? Hohoho.
| Temat: Re: Palarnia Czw Sie 21, 2014 2:27 am | |
| Wszystko wskazywało na to, że nie tylko jej apartament zamieniono w tani burdel, w którym to ona najwyraźniej miała robić za dziwkę i murzyna, który by to wszystko posprzątał. Błąd, nie zamierzała tego tknąć więcej ani jednym palcem, choć mogło być nadzwyczaj ciężko, bowiem tylko dziada z babą tam brakowało do zajęcia tej odrobiny miejsca, jaka jeszcze pozostała. Dokładnie. Nawet nie próbowała tutaj żartować, mówiąc o tym, że ci powaleńcy naprawdę ostro się naprodukowali, by rozbebeszyć cały pokój. Z poduszkami włącznie… Ha! Jakby nie miała co robić i zamiast smacznie spać w nocy, siedziała do białego rana, zaszywając w poduszkach prochy czy inne tego typu niezmiernie niebezpieczne rzeczy. Nie miała akurat pojęcia, czy zrobiono coś takiego jeszcze u kogoś innego, a może tylko jej zafundowano przyjemność tak wielkiego stopnia i chyba nawet nie chciała tego wiedzieć. To mogło wywołać u niej bowiem jeszcze większą wściekłość. Tak samo jak przy zorientowaniu się, że ona, Maya i Alex byli najwyraźniej jedynymi trybutami maltretowanymi na jakiś cholernych przesłuchaniach. A to była tylko kolejna rzecz z rodzaju tych jak najbardziej niezrozumiałych, przecież cała reszta też miała jakieś wymyślne stroje zmieniające się w trzynastkowe mundury!, zaś przez to wprawiających w konsternację, co prowadziło ją już tylko prosto ku złości i poczuciu niesprawiedliwości tego świata. Nie to, że wcześniej wierzyła w równość, miłość i sprawiedliwość. Nie była przecież jakąś kompletną idiotką nieznającą życia. Jednak teraz z czystym sercem mogła już powiedzieć, że po raz kolejny włączać się w walkę z góry skazaną na porażkę, cóż, nie zamierzała. Nie po tym, co zafundował jej miłosierny dupolizacz Almy Coin. Poza tym szczerze wątpiła w to, że ktokolwiek jeszcze włączy ją w jakieś większe plany. I to było w tym chyba najlepsze. Inni mogli się swobodnie narażać – proszę bardzo, ale ona mogła spać spokojnie, wiedząc, że jej własna dupa nie będzie już nawet brana pod uwagę w jakiś wielkich konspiracjach. Nie chodziło o to, że nie podobały jej się wybitnie malownicze akty buntu. Co to, to nie. Mogła nawet powiedzieć, że wypadały całkiem godnie, jednak mimo wszystko były bezcelowe. Coś jak ich osobista wersja Kolczatki, która narobiła tylko kolejnych kłopotów zamiast nieść pomoc i wyzwolenie. No… Halo! To była niedawna rebelia, nie dzieci kwiaty Snowa. Nie wystarczyło pogrozić im przed noskami paluszkiem, by wszystko stało się łatwe i przyjemne. Walka, jeśli jakakolwiek miała być, z pewnością nie mogła pójść tak prosto, jak to najwyraźniej myśleli ci idioci. Akt protestu na Paradzie? Proszę bardzo! Włączyła się w to, bo wyglądało jej to całkiem ciekawie i po części też logicznie, jednak nie miała najmniejszego zamiaru nadstawiać karku za innych, którzy pozostaną przy życiu, gdy ona będzie walczyła o nie na Arenie lub też za niedługi czas będą starali się ją zabić, by wygrać, zyskując sławę, honor, a właściwie – jego brak zastępowany przez marną imitację, jak i całą resztę tych rzeczy, których ona sama nawet nie chciała. Ona chciała tylko przetrwać, by móc cieszyć się swoim marnym życiem. Choćby dalej w KOLCu, naciągając swoich klientów i doprowadzając ich do ruiny. Pragnęła zaledwie tego, by wszystko powróciło do dawnej normy. Zdrowo popapranej, ale jednak jakiejś normy. Złudne myśli i czcze marzenia, ale nie mogła się ich jakoś chwilowo pozbyć z głowy. Były chyba ostatnimi rzeczami, jakie trzymały ją przy zdrowych zmysłach. Zdrowych według jej definicji, lecz to akurat pomińmy. Tymczasem możliwości powrotu nie było nawet w niewielkim stopniu. Wyjście cało z Areny też miało oznaczać swoisty koniec jakiegoś rozdziału, który może i nie był łatwy, a nawet wręcz przeciwnie - uznawała go za beznadziejnie wręcz ciężki, ale i w pewien sposób jej na nim zależało. Szkoda tylko, że obudziła się już stanowczo za późno. Nawet nie po deserze, a już dawno po ostatnim posiłku. Żal, ból i porażka. Myśląc przez chwilę nad zmarnowanym życiem, jakież to było wielce filozoficzne!, jeszcze bardziej rozłożyła się na niewielkim stoliku. Do tego stopnia, że praktycznie na nim półleżała. Wreszcie wybijając się z niewygodnych rozmyślań i patrząc z uniesionymi brwiami na towarzysza, który najwyraźniej ją z początku ignorował. Bowiem raczej nie dało się nie zauważyć dziewczyny we krwi, ze spuchniętymi okolicami nosa i w paskudnym mundurze. O ile nie było się ślepcem, oczywiście. - To przecież wielce logiczne, że podszepnął mi o tym duch Latającego Potwora Spaghetti w komitywie z Przedwieczną Radą Makaronu. - Stwierdziła ze wzruszeniem ramionami, krzywiąc się wyraźnie, gdy poczuła nieprzyjemny ścisk w okolicach nastawionego nosa. - Wybebeszyli mi nawet poduszki, jakby się spodziewali znaleźć tam złote góry, które Alma mogłaby przyczepić do swojego łańcuszka. - Stwierdziła, nawet nie usiłując ukryć swojej pogardy dla tego babsztyla. Suka wpierw mydliła ludziom oczy i waliła z pamięci tekstami o równości oraz miłosierdziu członków rebelii, by już za chwilę pokazywać swą prawdziwą naturę. Może i nie była Prezydentem Snowem, jednak Delilah, mając jakikolwiek wybór, wybrałaby stu takich jak on, Almę wyrzucając do miejsca, które było dla niej wręcz idealne. Do swoich parszywych podziemi. Z tą tylko różnicą, że Deli dałaby jej nawet kwiatki niuchać. Od spodu, ale jednak. - Ta. Mateczka przysłała swojego sługusa, by nas równo wydupczył. Tylko mu się coś pomyliło i dodał cholerne bdsm. - Parsknęła gorzkim śmiechem. - Zwróć uwagę na Amitiela, gdy go spotkasz. Chłopaczyna zgrywał prawdziwego członka rebelii na rebelię i mu trochę kolorków do tego szarego stroju miłosiernie dodano. Najwyraźniej tęcza na ciele jest modna w tym sezonie. - Nawet kilka. Oderwać głowę, upić się i zrobić grilla w Ośrodku. - Pacnęła piętą w nogę od stolika. - Szkoda by było, gdyby się takie piękne drewno zmarnowało. Zdecydowanie miała ochotę zdemolować coś, doprowadzając tym samym zapewne kogoś do załamania nerwowego. Może i jeszcze w KOLCu jej troskliwy braciszek-Strażniczek próbował ją nauczyć ogłady i opanowania, ale teraz to jakoś było na nic. Nie odbierało jej gniewu, a nawet w pewien sposób tylko jej go dowalało. Była cholernym kwiatem lotosu na, zajebiście spokojnej jak diabli!, tafli jeziora. - Jestem pewna, że nawet nie dadzą mi durnego piwa. W końcu już praktycznie cały świat wie o tym, że nie powinnam. Co dopiero mówić tutaj o upiciu się czy spokojnym dowaleniu komuś. Żal pośladki ściska. - Skrzywiła się, wzdychając z politowaniem. - Tak właściwie... Co tu robisz? Nie w Ośrodku, oczywiście, bo to wiem nawet zbyt dobrze. W miejscu takim jak to, gdy nie widzę jakoś, byś się rozkoszował własnym dymkiem. - Spojrzała na chłopaka uważnie. |
| | | Wiek : skończona osiemnastka. Zawód : rzeźnik, zajmuje się też szmuglowaniem. Przy sobie : kurs pierwszej pomocy, zwiększenie szansy na powodzenie podczas walki wręcz oraz zwiększenie szansy na skuteczną obronę. Obrażenia : psychiczne? Za mało miejsca.
| Temat: Re: Palarnia Pią Sie 22, 2014 11:42 am | |
| Być może chodziło o coś innego. Selekcja została dokona, uwzględniając nie to, co trybuci zrobili (bezsprzecznie – wina leżała po stronie wszystkich; no, może tylko Alex zwrócił na siebie nieco bardziej uwagę), ale to, co pachołki Almy mogły zrobić ich bliskim, aby zastraszyć przesłuchiwanych. Gdyby uwzględnić tę kategorię, Even nie byłby nawet wzięty pod uwagę. W końcu w jego aktach z pewnością pojawiła się informacja o tym, że nie ma już rodziny. Znienawidzony ojciec w więzieniu, którego Irving chętnie zobaczyłby na torturach, raczej nie może być czynnikiem zastraszania, prawda? Przyjaciele? Również brak. W przypadku trójki wybranych trybutów każdy miał coś do stracenia. I chyba o to właśnie chodziło. Irving zamyślił się odrobinę, zastanawiając się, co mogło liczyć się w życiu Delilah. Poza nią samą. Jasne, nie znał jej w ogóle, ale nie trzeba było przebywać w jej towarzystwie zbyt długo, by zorientować się, że niemal wszystko ma w głębokim poważaniu. Albo po prostu nieustannie gra, udając – jak przy ich ostatnim spotkaniu – twardą laskę. Niezależną samotniczkę. Zupełnie nie pasował mu do tego obrazka i jej trybu życia ukochany mężczyzna. Ale zauroczenie to chyba słabość większości kobiet, są dużo bardziej emocjonalne niż faceci. Więc może jednak? Byłaby w stanie oberwać za kogoś, kto został w KOLC-u? Jako zdeklarowanego behawiorystę najzwyczajniej w świecie interesowały go zachowania innych. A szczególnie tych bardziej skomplikowanych jednostek. - Kij z pastafarianizmem czy jakimiś religiami Jedi, miałem na myśli tylko i wyłącznie Twoją czakrę – sprostował, podnosząc się do pozycji stojącej i oparł się plecami o ścianę, żeby nie musiał zadzierać głowy, rozmawiając z Delilah. Powiedzmy, że to jedno z jego dziwactw. Po prostu włączał się u niego kompleks niższości w takich chwilach. - U mnie to samo. To przecież całkiem logiczne, że w ciuchach z dożynek mogliśmy przemycić dosłownie całe tony niebezpiecznych przedmiotów... – prychnął cicho. Miał cztery papierosy i jedną, małą, dość osobistą pamiątkę schowane za ramą łóżka. Zbrodnia. Ciekawe, co mógłby z tym zrobić. Przypalić komuś gałki oczne? Chyba że przeszukanie i odebranie im ostatnich, cennych rzeczy to również efekt ich zachowania na paradzie? Ale ta opcja chyba odpadała. Musieliby przecież zacząć o wiele wcześniej, żeby się wyrobić z wszystkimi pokojami. Raczej nie daliby rady udekorować ich apartamentów w przeciągu dziesięciu minut, prawda? Nie to, że nie wierzy w Almę i możliwości jej przydupasów... - Szkoda, że mogliście co najwyżej podziwiać jego przedstawienie. Przydałoby się pokazać mu kilka co ciekawszych pozycji... – Gdyby Even miał możliwość odegrania się na przesłuchującym, to pewnie wymyśliłby coś w rodzaju... - Niektórzy mówią, że w dupę to przyjemność, więc w ramach troskliwego zajmowania się lizodupem Coin można by wsadzić mu nogę od stołka aż po same jelita. – Szkoda, naprawdę szkoda, że Strażnicy Pokoju popsuli całą zabawę i trójka trybutów nie miała zbyt wielu opcji. Irving nie skomentował jej wypowiedzi o Amitielu. Nie musiał się silić, by zwizualizować sobie ze szczegółami pokolorowane siniakami ciało. Uśmiechnął się gorzko, przypominając sobie, jak ta urocza paleta kolorów – fiolety, czerwień, trochę szarości i czerni – wyglądała na nim samym. Dochodzenie do normalnego kolorytu zajmowało naprawdę sporo czasu, ale Alma z pewnością odpowiednio zatroszczy się o swego podopiecznego i wyśle go na przyspieszoną rehabilitację. Zamyślił się odrobinę zbyt długo, a jej głos zdawał się dobiegać z zupełnie innego pokoju. Uwagę Irvnga przykuła dopiero wypowiedź o tym, że wszyscy wiedzą, że nie może pić durnego piwa? Że co? Ale...? Starał się nie wyglądać na mocno zdziwionego, gdy jego spojrzenie mimowolnie powędrowało w okolice brzucha blondynki. Poważnie? Na Arenie będzie ich dwudziestka piątka? O kurwa, no nieźle. - Hm? – pytanie Delilah pomogło mu wrócić do rzeczywistości. Przekrzywił lekko głowę, zastanawiając się nad doborem słów. - Chyba po prostu czekałem na kogoś równie podminowanego. Raczej nie proponowałbym tego żadnej damie, ale... – Żadna z ciebie dama? – Nie masz może ochoty potrenować trochę przed Areną? Kojarzę jednego trybuta, któremu przydałby się przyspieszony kurs obijania mordy... |
| | | Wiek : 18 Zawód : chodzący kłopot (?) Przy sobie : nóż ceramiczny, butelka z wodą Znaki szczególne : ciąża i bijąca-z-twarzy-cholernie-świetlistym-światłem pogarda do świata, z którą to dumnie obnosi się panna Morgan Obrażenia : blizna na lewej dłoni, drobne blizny poparzeniowe na ciele i... psychiczne? Hohoho.
| Temat: Re: Palarnia Pią Sie 22, 2014 4:51 pm | |
| Bezsprzecznie powinna sobie podziękować za zrobienie jednej z największych głupot w całym swoim doczesnym życiu. Nie było bowiem niczego głupszego od wrobienia się w dziecko tuż przed samymi Igrzyskami. Choć w sumie w ciążę zaszła jeszcze na dosyć długo przed ich ogłoszeniem. To jednak nie robiło teraz zbytniej różnicy. I tak najistotniejsze było to, że jej stan niósł ze sobą dosyć pokaźne problemy. A najgorsze było chyba to, że nie należały one do tych lekkich, łatwych, prostych i przyjemnych, a wręcz przeciwnie. Nie musiała martwić się ciuchami, w które miałaby się ubrać, gdy brzuch urósłby jej do tych całkiem pokaźnych rozmiarów, jakie w jej rodzinie były prawdziwie zwyczajowe. Nie musiała, bo przecież mogła nawet nie przeżyć na Arenie, choć przecież zamierzała starać się z całych swoich sił, jeśli jednak to by nie wystarczyło… Kolejną przeszkodą miało być właśnie dziecko. Nie to, że go nie chciała. Chciała je urodzić, by oddać je komuś ze świadomością tego, że jednak w pewnym sensie matką była. Jednak w tejże chwili to właśnie przez swój stan nie mogła robić znacznej większości tych rzeczy, które robić chciała. Jak na przykład móc otwarcie sprzeciwiać się temu bydlakowi na przesłuchaniu. Normalnie by to zrobiła. Ha!, była praktycznie stuprocentowo pewna, że w zwyczajnych okolicznościach nikomu by nie przyszło do głowy zabranie jej z poczekalni i zmuszenie do opowiadania o osobach, które wprowadziły plan swoistego buntu w życie. Wcześniej nie miała bowiem zupełnie nikogo, kogo śmiercią mogliby jej grozić. Była całkowicie sama na świecie, czego nie przyjmowała raczej z jakimś straszliwym smutkiem, więc nie miała czego stracić. Nic do stracenia, więc też zero możliwości szantażowania jej, co byłoby rzeczą nad wyraz dobrą. Teraz jednak mieli na nią dosyć dużego haka i, co gorsza, doskonale zdawali już sobie sprawę z tego, jak to na nią działało. Zdecydowanie nie powinna była tak wyraźnie okazywać uczuć związanych z dzieckiem, bowiem dosłownie podała im na tacy swoją własną największą słabość. A jakoś śmiała wątpić w to, że zostawią ją dla siebie i nie będą skłonni tego wykorzystać. Aż nazbyt dobrze znała ten rodzaj ludzi. Parszywych pijawek! - Coś mi mówi, że do tego będzie przynajmniej jeszcze jedna cholerna okazja. – Parsknęła na evenowe stwierdzenie o pokazywaniu co ciekawszych pozycji. Oj tak! Zdecydowanie by je demonstrowała, gdyby tylko nie była takim piekielnym strachajłem, gdy w grę zaczynało wchodzić zrobienie czegoś złego z jej ciążą. Zapewne sukinsyny nie poprzestałyby tylko na skopaniu jej, jak to zrobiły z Amitielem, ale także pozostawiły na podłodze w jakimś mało uczęszczanym miejscu, by tam swobodnie sobie poroniła i zaczęła wykrwawiać się na śmierć. Tego zrobić by jej oczywiście nie pozwolili, ale nikt najwyraźniej nie bronił im dowalać trybutom wręcz maksymalnie. Jak Alexandrowi. Nawet chyba w jakimś stopniu współczuła mu tego całego robienia za paletę kolorów, chociaż szczerze wątpiła w to, by gościa ot tak mogła polubić, bo wykazał się raz czy dwa jakimś malowniczym wyszczekaniem. Jej przychylność było jednak dosyć trudno sobie zaskarbić. Co nie oznaczało, że od tej pory nie będzie przyglądać się Amitielowi znacznie bardziej uważnie. Skoro sam udowodnił, że mógł być dosyć poważnym wrogiem na Igrzyskach, choć własna pewność siebie z pewnością nie miała mu pomóc, jak i Delilah jej własna również… Tak czy inaczej, nie mogła bagatelizować zachowania chłopaka. Tak samo zresztą jak i jej obecnego towarzysza. Wyglądało bowiem na to, że przyjdzie jej mieć całkiem silnych przeciwników na Arenie. Nikt jednak nie bronił jej teraz się z nimi chociaż odrobinę spoufalać. Dlatego też, gdy usłyszała odpowiedź ciemnowłosego oraz jego, przyznajmy szczerze – dosyć kuszącą, propozycję, nie mogła się nie uśmiechnąć i nie skinąć głową. Tym razem była oszczędna w słowach. Po co było bowiem robić jakieś skomplikowane rzeczy i walić tutaj kilometrowymi wywodami. - Jasne. – Stwierdziła tylko, zsuwając się ze stolika i udając w stronę wyjścia wraz ze swoim nowym towarzyszem wkurzającej niedoli. [z/t dla Deli i Evena] |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Palarnia Sro Sie 27, 2014 8:48 pm | |
| z izolatki
Oczywiście mógłby pokusić o bardziej odpowiednią oprawę tego dramatu w trzech aktach. Jeszcze nie tragedii – Ginsberg był świadomy, że nie może wezwać Malcolma na ostateczny pojedynek, zapewne dlatego tak szybko pozbawił się możliwości torturowania trybutki na jego oczach. Był przekonany, że Randall zechce jej bronić do upadłego, a chwilowo wyleczył się z posiadania członków tej rodziny w pozycji klęczącej. Zdecydowanie wystarczała mu Maisie, o której myślał obecnie bezustannie – w końcu spieszył się do domu, gdzie spała snem sprawiedliwie ukaranej za zbrodnię, którą popełnił jej brat. Szybko pożegnał się więc z możliwością dobicia mentora śmiercią swojej podopiecznej – i tak zapłaci słono za bunt na treningu – i zacierał ręce na to spotkanie, zupełnie jakby już mógł rozdać karty, które chował w rękawie. To było tak nieracjonalne i podniecające, coś w rodzaju spotkania bohatera książkowego, który miał urzeczywistnić się na jego oczach, przybierając realną postać. Wiedział o nim absolutnie wszystko i to sprawiało, że odczuwał to chore pragnienie poznania go bliżej. Kto jak kto, ale Ginsberg znał złotą zasadę, która nakazywała trzymać wrogów blisko – już mógłby uznać Malcolma za swojego przyjaciela. Którego jeszcze nie skazywał na śmierć, wprawdzie jego dni były policzone, a żałobny kir czekał na spożytkowanie, ale ciąża jego siostry była sugestywnym dowodem na to, że jednak cuda się zdarzają. W innym wypadku przecież Randall już pozostawałby wspomnieniem samego siebie, osobą, która prędko dołącza do swoich rodziców i może tam, w innym świecie (nie wiedział, które bóstwa były mu bliskie) dowiadywałby się okrutnej prawdy o napastniku, którego zdążył dostrzec jedynie w załamaniu światła na ostrzu noża – płonącego w jego piersi jako symbol złamanego serca. Ginsberg bywał romantyczny i rozkojarzony, kiedy dym z cygara wypełniał niewielkie, acz gustowne pomieszczenie, które zostało dobudowane tu chyba tylko w celach drwiny z biednych dzieci, którym odebrano papierosy. Zapewne dlatego świeciło pustkami i wionęło grobową ciszą, którą przerwały otwierające się drzwi. Powinien zwrócić mu uwagę, że na przesłuchanie wypadało zjawiać się od razu? Naprawdę zaczynał żałować, że zaprosił go tutaj, a nie do siebie – miał na myśli więzienie, niewielką salę przesłuchań i światło z jarzeniówki, które padło wprost na przesłuchiwanego, tworząc atmosferę sceny teatralnej z reflektorami…. i z kłamstwem na ustach, bo nie wątpił, że Randall będzie świadczyć nieprawdę. Mógł już dziś zapewnić go, również, że każde słowo, które padnie z jego strony zostanie mu wypomniane w chwili, kiedy będzie dla niego już tylko zespołem nerwów, które będzie raził tak, by poczuły jak najwięcej bólu. Nie wybrał jeszcze metody, to sprawiło, że postanowił poczekać i dziś odbyć tylko kurtuazyjną rozmowę, która miała sprawić, że Malcolmowi usunie się grunt spod nóg. Zaprosił go gestem do środka, sam leżał rozciągnięty na szezlongu, wdychając fantomowy zapach śmierci i nikotyny – jego ulubiona mieszanka – i zastanawiając się, czy może mu poświęcić nieco więcej czasu. Maisie zapewne martwiłby się niesamowicie, ale była nieprzytomna i nie zdawała sobie sprawy, że właśnie jej brat spotyka śmierć w najczystszej postaci i częstuje go ona cygarem, przyglądając się mu natarczywie. Szukał podobieństwa, zastanawiał się, czy ich syn odziedziczy jakąś cechę fizyczną po dobrze zbudowanym wujku. Miał nadzieję, że jego geny będą dostateczną przewagą i że nie będzie musiał oglądać w odbiciu swojego dziecka tego plebsu, z którego wywodziła się jego córka. Przeklęta linia matki, która teraz urzeczywistniała mu się w postaci Malcolma Randalla – pewnie ciekawego powodu przesłuchania. Nie zamierzał zaspokajać żadnych jego pragnień, choć musiał przedstawić mocne argumenty. - Nie powinienem cię przesłuchiwać – zaczął jednak, myląc tropy i uśmiechając się niemal sympatycznie, choć na rękach nadal miał krew Mathiasa. – Jesteśmy rodziną – zaznaczył. – Moja – akcent na to słowo bardzo zamierzony - Maisie wspominała, że nareszcie spotkała brata – nie musiał chyba dawać mu do zrozumienia jaśniej, że najbardziej interesują go powiązania rodzinne z jego córką. Która pewnie już nigdy więcej nie spotka brata, nie zasługiwała na więzi ze zdrajcą, zresztą wybrała… I chyba ten wybór sprawił, że nadal oddychała i mogła być jego siostrą, a nie tylko wspomnieniem, które należało nawiedzać na cmentarzu. Randall powinien być mu wdzięczny, zdecydowanie. |
| | | Wiek : 39 lat Zawód : bezrobotny, dowódca Kolczatki Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, scyzoryk wielofunkcyjny, dowód tożsamości, broń palna, pozwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Palarnia Sro Sie 27, 2014 9:49 pm | |
| | z izolatki
Powinienem był wcześniej się domyślić, że Ginsbergowi wcale nie chodziło o przesłuchanie ani mnie, ani Amandy; jeśli nawet nie zdradzał tego ton jego głosu, to pojawienie się nazwiska Coin już dosyć mocno nie trzymało się kupy. Tymczasem pierwszy sygnał, że coś jest nie tak, dotarł do mnie dopiero po wymianie kilku wiadomości z Nicole, kiedy to samo, co do tej pory tylko obijało mi się o czaszkę, zobaczyłem na ekranie wyświetlacza. Bo racjonalnie myśląc - dlaczego ktokolwiek miałby wysyłać naczelnika więzienia, żeby sam zabrał mnie na rozmowę? Gdyby chodziło o zmianę strojów na Paradzie (jak początkowo założyłem), byłbym jednym z wielu podejrzanych o współudział i było mało prawdopodobne, żeby Gerard fatygował się jedynie do mojej osoby. Kwestią Amandy zajmowała się Previa, zresztą - nie mogłem mieć z tym nic wspólnego, bo nawet nie było mnie wtedy w Ośrodku. Z kolei gdyby na jaw wyszło moje dowództwo w Kolczatce, od razu zostałbym aresztowany przez oddział Strażników Pokoju. Jedyne, co pozostawało, to sprawy osobiste - a więc zapewne związane z Maisie. Co potwierdzał niejako wybór miejsca spotkania; dosyć nietypowego, biorąc pod uwagę moje dotychczasowe doświadczenia w przesłuchaniach. Wszedłem do palarni, obiecując sobie milcząco, że załatwię to na tyle szybko, na ile będę w stanie; telefon z zapisaną w pamięci wiadomością od Nicole palił mnie w kieszeni i chciałem niezwłocznie dowiedzieć się, kogo takiego miała zamiar mi przedstawić. Żałowałem poniekąd, że nie opóźniłem rozmowy z Ginsbergiem jeszcze o kilka minut, poświęcając je na zadzwonienie do kobiety i wyciągnięcie z niej informacji od razu, ale biorąc pod uwagę podwójne życie, jakie oboje prowadziliśmy, istniały dosyć spore szanse, że owa wymiana zdań nie nadawałaby się do odegrania na podsłuchiwanej linii. Poza tym - znałem krążące po Kapitolu historie z naczelnikiem więzienia w roli głównej; i chociaż nie mogłem mieć pewności, na ile były prawdziwe, to nie zamierzałem ryzykować i dodatkowo okazywać mu braku szacunku. Odpaliłem papierosa, zaciągając się i opierając się swobodnie o ścianę; zignorowałem miejsca siedzące, lepiej czując się w pozycji pionowej. Pierwsze słowa mężczyzny nie zaskoczyły mnie w najmniejszym stopniu - odpuściłem sobie nawet skinięcie głową, po prostu wydmuchując dym z płuc i czekając na ciąg dalszy. Jakaś część mnie była ciekawa, czego mógł ode mnie chcieć; wydawało mi się bowiem mało prawdopodobne, by chodziło mu o ciepłe przywitanie nowego członka rodziny. Prawie się skrzywiłem, kiedy to słowo padło z jego ust. - Dosyć naciąganą - powiedziałem obojętnie, ani specjalnie zachęcająco, ani też chłodno. Uniosłem głowę do góry, przypatrując się wędrującej ku sufitowi, szarej mgiełce. Nie spodobał mi się sposób, w jaki Ginsberg wypowiedział słowo moja i odniosłem dziwne wrażenie, że właśnie takie było jego zamierzenie. Po co mnie tu wezwał? Chciał upewnić się, że nie będę próbował nastawiać przybranej córki przeciwko niemu? Że nie będę rościł sobie do niej żadnych praw? Przecież była dorosła; miała prawo robić, co jej się podobało. Gerard natomiast mówił o niej jak o ukochanym zwierzątku, które było jego całkowitą własnością i być może popadałem w paranoję (albo byłem zwyczajnie uprzedzony do gościa, który bawił się w ojca mojej siostry), ale coś w jego tonie wywoływało we mnie niepokój. Nie okazałem go jednak; zachowując całkowicie obojętny wyraz twarzy, przeniosłem spojrzenie na rozmówcę. - Ach, tak - rzuciłem zdawkowo, jakbym dopiero teraz skojarzył jego osobę z odnalezioną niedawno Maisie. Odchrząknąłem, znacząco spoglądając na zegarek, jasno, ale nie natarczywie dając do zrozumienia, że nie mam na pogawędkę całego dnia i powinien przejść do sedna. Bo przecież jakieś sedno na pewno się za tą pozornie kuriozalną rozmową kryło; nie uciekałby się do podstępnego ściągania mnie na przesłuchanie bez wyraźnego powodu. - Tak, spotkaliśmy się kilka dni temu. Co u niej? - zapytałem, nadal mimowolnie zastanawiając się, co dokładnie wspominała mu Maisie, ale póki co utrzymując niezobowiązującą formę konwersacji, którą naszej wymianie zdań narzucił Ginsberg. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Palarnia Sro Sie 27, 2014 11:23 pm | |
| Trudno było nazwać niezobowiązującą rozmowę z człowiekiem, który miał sporo wspólnego z Almą Coin, zwłaszcza jeśli chodzi o powiązania prywatne. Rzadko jednak skupiał się na podkreślaniu relacji, jaka łączyła go z panią prezydent, kiedy milkły głosy opinii publicznej i z pułapu spraw państwowych przenosili się na rejon bardziej osobisty. Nie zamierzał jednak odwoływać się do swojej narzeczonej, która już i tak jawiła mu się w czasie przeszłym dokonanym i nie zamierzał tego zmieniać, nawet jeśli mogłoby mu to zaszkodzić i nie mógł w przyszłości prowadzić takich przesłuchań. Dobrze wiedział, że jego zwierzchniczka pochwaliłaby jego śmiałość w podejmowaniu spontanicznej akcji, która miała na celu wykrycie tajnej organizacji, która od dłuższego czasu psuła im szyki. Pewnie zapytałby bezczelnie, skąd taka pretensjonalna nazwa, uderzając nim o ścianę i mieszając mu krew w żyłach zapalonym cygarem, ale czas w tym przypadku okazywał się wiążący i dlatego Ginsberg musiał liczyć się ze słowami i gestami, które przyszło mu wypowiadać w kierunku Malcolma. Nie chciał przecież, żeby jego podejrzany stał się nagle chorobliwie przekonany o swojej winie i zaczął popełniać głupie błędy… Wykonując histeryczne telefony do swojej dziewczyny i jej najdroższej przyjaciółki, która już została skazana na… nie, na śmierć nie zasłużyła i Gerard cieszył się jak dziecko, że zbliżało się nieuniknione i że będzie mógł powetować sobie te godziny, kiedy czuł się jak każdy stereotypowy ojciec, który martwi się o to, gdzie przebywa jego córka. Wisząca w powietrzu. Dosłownie, w oparach dymu, który zalegał w tym pokoju mógł rozpoznać nienaganne kształty Maisie i jeszcze raz z lubością spijał ze wspomnień widok jej nagiego ciała, które przyszło mu naznaczyć setką blizn. Było coś szalenie perwersyjnego w myśleniu o niej w ten niegodziwy i wyprany z uczuć (choć czuły) sposób, kiedy siedziało się z jej bratem. Stojącym, jakby nagle miała wybuchnąć pożoga, która strawi w pierwszej kolejności właśnie jego. Wielka szkoda, że nie przypuszczał, że paliło się od dłuższego czasu i że gorączka, która trawiła jego siostrę była daleka od uczucia, które prześladowało Malcolma, kiedy spoglądał na naczelnika więzienia. Z dystansem i z wrogością, tak szalenie źle ukrywaną przez ujmującą grzeczność. Gerard zdjął rękawiczki, odstawiając cygaro do wielkiej popielniczki i napawał się widokiem trupa w rozkładzie, który wydawał się gdzieś śpieszyć. Dziś z całą pewnością będzie miał towarzystwo. - Niemniej jednak… - kontynuował, nie zauważając jego przytyku i przybierając postawę wyprostowaną, groźną i bardzo sugestywną dla ich wspólnej przyszłości. – Muszę stwierdzić, że mam podstawy, dla których jest pan podejrzany o współudział w zorganizowaniu manifestacji antyrządowej na Paradzie Trybutów – dodał bardziej urzędowo, pokazując mu jeszcze raz, że lepiej dla niego będzie, jeśli spocznie i zechce mu poświęcić więcej czasu. – Wśród mentorów jest pan dość ciekawą jednostką. Pańska podopieczna zaatakowała nożem trenerkę, która zajmuje również ważne miejsce wśród najważniejszych osób w państwie, nie mówiąc już o przemianie w te idiotyczne stroje – skrzywił się szczerze, nie z powodu zamiłowania do mody, ale dobrze pamiętał Trzynastkę: spotkania, donosy, osobne pokoje z Maisie i jej tęsknota, która doprowadziła do śmierci pięciu ludzi. Nie, nie żałował tych nic nieznaczących jednostek, ale… To było dość kłopotliwe, zwłaszcza, że to przez niego doszło do tego incydentu. Bez jego ciała, jego córka wariowała. Chętnie wyjaśniłby to dokładniej Randallowi, który pytał oględnie, co u niej słychać. Właśnie to, razem z ciążą, która mogła być tylko przeszłością za sprawą jego idiotycznego porwania. Uniósł znowu cygaro, tym razem przyglądając mu się bez mrugania. Groźny na tyle, że nie potrzebował nawet dystansu czy przewagi wzrostowej, wystarczyło tylko to bystre spojrzenie. - Co u niej? – powtórzył więc dokładnie, strzepując popiół i czując przyjemne drapanie w gardle. – Wróciła poobijana. Ktoś – znowu podkreślenie, które miało dać mu do zrozumienia, że ta osoba jest tylko upajającą go przeszłością, którą zmiecie z powierzchni ziemi do ostatniej kości – postanowił skatować kobietę w ciąży. Odważne – zauważył, nie dodając najważniejszej informacji o tym, że on zostanie ojcem i dziadkiem, jednocześnie. Zabrakło też gratulacji dla wujka roku. Martwego, o czym był przekonany, obracając w palcach cygaro za kilkaset tysięcy. Był rządowym hedonistą, ale takie rzeczy rzadko sprawiały mu przyjemność – nie były jego córką, której mógł założyć obrożę.
|
| | | Wiek : 39 lat Zawód : bezrobotny, dowódca Kolczatki Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, scyzoryk wielofunkcyjny, dowód tożsamości, broń palna, pozwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Palarnia Czw Sie 28, 2014 2:00 pm | |
| A jednak. Uśmiechnąłem się kwaśno, strzepując popiół z papierosa prosto na podłogę i powtarzając w myślach słowa manifestacja antyrządowa. Przeniosłem spojrzenie na Ginsberga, z ciekawością obserwując jego twarz, jakbym zastanawiał się, co kryło się po drugiej stronie. Skakanie z tematu na temat wydawało mi się kolejną zasłoną dymną, a osobiście nie miałem ochoty na udział w żadnych politycznych, czy innych grach pozorów; zrobiłem jednak kilka powolnych kroków do przodu, siadając w końcu na jednym ze stolikopodobnych krzeseł i opierając łokcie na kolanach. Nie byłem wystraszony jego wspomnieniem o Paradzie Trybutów; prawdę mówiąc, nie byłem nawet zaniepokojony, bo na ile poprawny był mój tok myślowy, nie istniała żadna realna możliwość wyciągnięcia z tego incydentu konsekwencji, nawet jeśli jakimś cudem udowodniono by mi, że maczałem w tym palce. Po pierwsze - wiązałoby się to z odsunięciem od stanowiska mentora, co z całą pewnością nie przeszłoby niezauważone i domagało się wyjaśnienia. Którego - rzecz jasna i oczywista - nie można było ujawnić, skoro publiczna telewizja zdecydowała się już na ocenzurowanie Ceremonii Otwarcia. Bezsensownie; chyba nikt nie liczył na to, że pełna transmisja nie wypłynie prędzej czy później? Uśmiechnąłem się pod nosem na samą myśl o tym, że próbując wytrącić opozycji broń z ręki, Coin tak naprawdę umieściła naboje w magazynku. Przemiana strojów w trzynastkowe uniformy mogła co najwyżej skłonić co inteligentniejszych do myślenia, ale gdy opozycja ujawni, że obecna pani prezydent stosuje dokładnie te same metody ogłupiania społeczeństwa, co jej poprzednik, z całą pewnością lojalność wielu jej oddanych wyznawców zostanie co najmniej... podkopana. A miałem zamiar zadbać osobiście, żeby tak się stało. W końcu grzechem byłoby trzymanie ludu w ciemności, prawda? - Manifestacja antyrządowa? - powtórzyłem z autentycznym zdziwieniem, bawiąc się papierosem i rzucając powątpiewające spojrzenie rozmówcy. Obaj wiedzieliśmy, że udawałem idiotę, ale nie widziałem powodu, żeby się tym przejmować. Domysły, same w sobie, nigdy nie stanowiły wystarczającego dowodu. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Paradę obejrzałem w domu i nie zauważyłem niczego niepokojącego. Chyba że owa manifestacja nie zmieściła się w czasie antenowym - dodałem domyślnie, wydmuchując z ust kolejną porcję dymu i prostując się nieco. - Co do mojej trybutki, cóż, chyba wszyscy widzą, że jest nieco niestabilna; gdyby to zależało ode mnie, badałbym potencjalnych zawodników pod względem psychologicznym, ale rozumiem, że władza nie ma czasu na zajmowanie się takimi błahostkami i woli leczyć niż zapobiegać. - Wzruszyłem ramionami, zatrzymując wzrok na żarzącej się końcówce papierosa, jakby spalający się powoli przedmiot nagle mnie zafascynował. Zastanawiałem się - zarówno metaforycznie, jak i przyziemnie - jak długo można grać na czas, zanim będzie za późno i nawarstwiający się popiół rozsypie się samoistnie, pokonany przez niepodważalne prawo grawitacji. Nie zdążyłem jednak rozwikłać tej zagadki; na kolejne słowa Gerarda ręka drgnęła mi gwałtownie, przedwcześnie strącając szary proszek, prosto na moje spodnie. Ktoś postanowił skatować kobietę w ciąży. Kobietę w ciąży. W ciąży. Przeniosłem spojrzenie na twarz Ginsberga, całkowicie zapominając o dymiącym w dłoni papierosie i wpatrując się w niego z wyczekiwaniem, jakbym się spodziewał, że za chwilę powie, że żartował. Serce zabiło mi niespokojnie, po czym wyrwało się z krwioobiegu i wpadło ciężko do żołądka. Myśl, że Maisie - moja mała siostrzyczka, której zawiązany na czubku głowy kucyk podskakiwał przy każdym kroku - mogła spodziewać się dziecka, wydała mi się z jakiegoś powodu surrealistyczna. Chociaż tak właściwie - dlaczego? Jak już wcześniej stwierdziłem, była dorosła i zapewne prowadziła własne życie, o którym nie miałem pojęcia; do którego nie miałem prawa. Odchrząknąłem głośno, mając nagłe wrażenie, że jakaś gęsta substancja zalega mi w gardle, blokując możliwość wydania z siebie głosu. - Nie wiedziałem, że Maisie jest... nie mówiła mi, że spodziewa się dziecka - powiedziałem, dogaszając prawie wypalonego papierosa w popielniczce i niemal natychmiast odpalając kolejnego. Gdyby Nicole to widziała, zapewne sama zgasiłaby mi niedopałek na czole. - A co do ludzi, którzy zrobili jej krzywdę... kiedy się dowiem, kim są, na pewno za to zapłacą - dodałem, trochę na ślepo, nadal nie wiedząc, jaką wersję historii przedstawiła Gerardowi przybrana córka. - Jak się czuje teraz? - wyrzuciłem, zanim zdążyłem ugryźć się w język; wspomnienie posiniaczonej twarzy siostry było jednak zbyt żywe, żeby udało mi się powstrzymać to pytanie. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Palarnia Czw Sie 28, 2014 7:48 pm | |
| Stęsknił się za towarzystwem mężczyzn i niekoniecznie w tym erotycznym znaczeniu – ten aspekt znowu był mu bliski za sprawą Evena – ale nie grzeszył posiadaniem męskich przyjaciół. To było dość nietypowe, jeśli wziąć pod uwagę zdanie Ginsberga na temat kobiet (uważał je za podły podgatunek), ale jakimś dziwnym trafem nie posiadał za wielu kompanów w swoim gronie. Nie umiał dzielić się najwyraźniej historiami seksualnych podbojów, bo był przekonany, że nie zostanie poklepany po ramieniu za zerżnięcie analnie swojej córki. Nie w Nowym Kapitolu, który wydawał mu się przeraźliwie nudnym miejscem pod tym względem, ale nie narzekał – praca i towarzystwo więźniów powinno zapewnić mu szereg rozrywek, zresztą liczył na powrót triumfatora Igrzysk i cóż, Randall mógł tylko trzymać kciuki za to, żeby nie była to jego trybutka, bo wówczas byłby świadkiem najbardziej krwawego odwetu w dziejach Panem. Nie rzucał słów na wiatr, nie groził też tej głupiutkiej blondyneczce (i jak tu wierzyć w potęgę kobiet, mając taki okaz przed sobą?!), ale był przekonany, że rządowa odpowiedź na jej nóż będzie tak przykra, że Malcolmowi naprawdę przydałby się przyjaciel. A kto lepiej znał go niż naczelnik więzienia, który przez kilka dobrych miesięcy tropił podziemną organizację, którą zarządzał i jednocześnie przejawiał chorobliwe zainteresowanie jego osobą, próbując powiązać służbowe obowiązki dla ojczyzny (w końcu Malcolm Randall był obecnie podejrzanym numer jeden), j i prywatne sprawy, których kulminacją było poinformowanie swojego ukochanego przyjaciela (nowego) o tym, że niemal skatował własną siostrę, spodziewającą się dziecka. Dlatego też skakał z tematu na temat, próbując odnaleźć się w układzie, w którym po raz pierwszy od dawna nie mógł zachować się po swojemu. Gdyby był Ginsbergiem bez brzemiennej Maisie, to Malcolma powitałaby cała straż, która odprowadziłaby go wprost do aresztu i rozmawialiby za pomocą innego arsenału niż cygaro, które nadal pozostawało w jego palcach. Choć miał wielką ochotę przypalić mu podniebienie i raz na zawsze zamknąć usta, które cedziły te politycznie poprawne słowa, jakby Randall nadal nie zdawał sobie sprawy z tego, że przecież znajduje się na orbicie jego podejrzeń. Nie przerwał mu jednak wcale, pozwolił mu uwierzyć w to, że nie znał okoliczności Parady, choć widział go w towarzystwie innych mentorów i mógł być przekonanym o tym, że ten szef Kolczatki był jednym z prowodyrów tej akcji. Nie zamierzał jednak dochodzić sprawiedliwości, ta mogłaby być tylko szkodliwa dla Gerarda. Nie zamierzał go oddawać nikomu, jeszcze Coin przejęłaby się zdradą i jego najdroższy przyjaciel zawisnąłby na placu, podobnie jak Ralph. Zamierzał urządzić mu własne przedstawienie, więc w tym celu kiwnąłby głową na każde wytłumaczenie. - Jeśli Amanda jeszcze raz dopuści się czegoś takiego, to ty za nią odpowiesz. Jesteś jej mentorem – zdecydował tylko, choć to zabrzmiało jak groźba dla starszego brata, który powinien zajmować się swoją małą siostrzyczką. Gerard dobrze zdawał sobie sprawę, dlaczego bawi go to porównanie. Swojej najmłodszej, słodkiej Maisie nie upilnował i teraz musiał czuć wyrzuty sumienia, które miały sprawić, że zacznie popełniać błędy. Musiał przecież powetować jakoś to, co stało się w jego ukochanych kanałach. Powinien do nich wrócić, natychmiast. - Bo to świeża sprawa – odpowiedział z ociąganiem, zastanawiając się, gdzie pytania Malcolma o ewentualne ojcostwo. Nie zamierzał ukrywać przed nim tej jakże cennej informacji, ale nie podawał mu jej też na talerzu. – Myślę, że powinieneś wiedzieć również, że twoja siostra zastrzeliła pięć osób i że ciążą na niej poważne zarzuty – dodał, kopiąc go na oślep i odczuwając z tego powodu niemal orgazmową przyjemność. Chętnie zrobiłby to raz jeszcze, ale wypalił cygaro i musiał się streszczać, bo miał ochotę na seks. Z jego siostrą – mógł nazwać to nawet gwałtem, kiedy już opowie mu jak było… kiedy Malcolm nie będzie mógł nawet go tknąć i będzie zdychał powoli, w męczarniach. Jak każdy męski przyjaciel Gerarda Ginsberga. |
| | | Wiek : 39 lat Zawód : bezrobotny, dowódca Kolczatki Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, scyzoryk wielofunkcyjny, dowód tożsamości, broń palna, pozwolenie na posiadanie broni
| Temat: Re: Palarnia Pią Sie 29, 2014 10:49 pm | |
| Czułem dosyć nieprzyjemny dyskomfort psychiczny, związany z całą pewnością z rozmową z Ginsbergiem. Nie, nie bałem się go - wiedziałem, że sporo ludzi w Kapitolu wzdryga się na sam dźwięk jego nazwiska, nie mówiąc już o nielicznych więźniach, którzy opuszczali mury jego królestwa - ale takie jednostki już dawno przestały robić na mnie wrażenie. Nie obawiałem się śmierci ani zamknięcia i do niedawna nie drżałem też o bliskich, którzy w moim mniemaniu po prostu nie istnieli; teraz lista osób, o których zdrowie i życie się troszczyłem zdawała się wydłużać każdego dnia, ale i tak tkwiłem w jakimś naiwnym przekonaniu, że jestem w stanie ich ochronić. Skąd więc brał się dziwny niepokój, który opanował się mnie jeszcze w izolatce, a teraz wzmagał się z każdą sekundą? Nie byłem pewien; na pewno miał coś wspólnego z tym, że dowiadywałem się właśnie nowych faktów o własnej rodzinie z ust ostatniego człowieka, któremu chciałbym zawdzięczać cokolwiek, ale głównym powodem musiało być coś innego. Coś, co na razie majaczyło mi gdzieś na krawędzi pola widzenia, stukało uciążliwie w skroń i chowało się, gdy odwracałem głowę, a jednak istniało; wciąż obecne i wciąż irytujące. - Amanda niczego się już nie dopuści - powiedziałem, możnie aż nazbyt pewnie. Prawdę mówiąc nie miałem pojęcia, czy istniała jakakolwiek podstawa do sformułowania podobnego twierdzenia, ale miałem to gdzieś. Tak jak słusznie zauważył Ginsberg, to ja byłem jej mentorem, i to do mnie należało zamartwianie się o jej działania; póki co natomiast, wszyscy dookoła próbowali być mądrzejsi i bawili się w udawanie śmiertelnie zaniepokojonych. Tak jakby obchodziły ich ostatnie dni życia dzieciaków, które własnoręcznie skazali na śmierć. - Ale doceniam troskę - dodałem po chwili, uśmiechając się niemal przyjaźnie i strzepując kolejną porcję popiołu do popielniczki. Papieros z każdą sekundą stawał się krótszy i postanowiłem sobie stanowczo, że kolejnego już nie będzie; nasza rozmowa i tak wydawała mi się bezcelowa. Nawet jeśli dotyczyła Maisie; byłem ciekaw jej życia, ale nie chciałem poznawać go zza kulis. Czułem się źle rozmawiając o niej za jej plecami i sto razy wolałbym usłyszeć jej wersję wydarzeń. Gerard natomiast najwidoczniej aż palił się do podzielenia się ze mną informacjami na temat córki i być może właśnie dlatego celowo nie ciągnąłem go za język, nie chcąc jeszcze bardziej uwidaczniać oczywistej przewagi, jaką miał nade mną. Co nie oznaczało rzecz jasna, że wewnętrznie nie wstrząsnęło mną wspomnienie o pięciu zastrzelonych ludziach i domniemanych zarzutach, które ciążyły na mojej siostrze. Zacisnąłem usta; coraz więcej wysiłku kosztowało mnie zachowanie względnie spokojnego wyrazu twarzy. - Panie Ginsberg, jaki jest prawdziwy cel tej rozmowy? - zapytałem, cudem powstrzymując się od przerwania mu w pół zdania. Moje pokłady cierpliwości powoli zaczynały się wyczerpywać; nie znosiłem sytuacji, w którym zmuszano mnie do stąpania po nieznanym, grząskim gruncie, a naczelnik wciągał mnie właśnie w sam środek bagna. Do którego i tak miałem prędzej czy później dotrzeć, ale wolałem zrobić to na własnych warunkach, na swoim terenie, w towarzystwie osób, którym ufałem. Przelotnie pomyślałem o czekającej na mnie w mieszkaniu Nicole i odruchowo zgasiłem papierosa, zgniatając niedopałek o brzeg popielniczki. - Cokolwiek wydarzyło się w życiu Maisie od czasu naszego... rozstania - cóż, odniosłem wrażenie, że jest już na tyle dorosła, że może powiedzieć mi o tym sama. Jeśli wyrazi taką chęć. Jeśli nie, jestem gotów to uszanować i pozwolić jej zachować tę odrobinę prywatności, która każdemu z nas przysługuje. - Podniosłem się z miejsca, dając jasno do zrozumienia, że temat jego przybranej córki uważam za skończony. - Jeśli więc nie ma pan w zamiarze poruszyć innych tematów, pozwoli pan, że uznam naszą dyskusję za zakończoną. Ciążą na mnie inne zobowiązania i wolałbym nie przeciągać niepotrzebnie tego... przesłuchania - zakończyłem, podkreślając ironicznie ostatnie słowo i tylko potrzeba utrzymania pozorów grzeczności powstrzymała mnie przed natychmiastowym ruszeniem do drzwi. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Palarnia Pon Wrz 01, 2014 11:17 pm | |
| Lubił wzbudzać ambiwalentne odczucia, prowokować strach i nienawiść. Tak bardzo mało brakowało mu do wampira, że był o krok od uwierzenia, że tamten magiczny rytuał, w którym oddawała się matka, nie przyniósł tylko w darze rozwiązania jego rodziny i rozpadu każdej z wartości, która niegdyś była mu bliska; ale przede wszystkim sprawił, że poczuł się silniejszy dzięki słabościom innych ludzi. Tę zależność wykorzystywał również teraz, kiedy zamieniał nic nieznaczącą rozmowę w subtelne groźby, które miały przekonać Randalla, że otwiera piekło pod jego stopami i tylko czeka na jeden nierozważny ruch, by go do niego strącić. Wrażenie, któremu miał ulec Malcolm było jednak kłamliwe. Nie było odwrotu, może z powodu nazwiska, które wryło się Ginsbergowi w czaszkę zbyt mocno, może z powodu działalności Kolczatki i jej przywództwa, które stało się dla niego tajemnicą poliszynela za sprawą jego ukochanej siostry – tak czy siak, ten człowiek zajmujący miejsce naprzeciwko niego był już skazany na śmierć i Gerard mógł już mu zaręczyć – trzymając go za rękę, by wyczuć galopujący puls ze strachu – że postara się zemścić na kilku pokoleniach, więc jeśli ma jakiekolwiek dzieci bądź je planuje… To z przyjemnością zgładzi ich za winy ojca. Brzmiało mu to tak biblijnie, że z niechęcią powrócił do nudnej trybutki, która mogła przed śmiercią narobić jeszcze wiele szkód. Wszystko dlatego, że nie zadziałali profilaktycznie i nie rozstrzelali jej, kiedy przyszła na to pora. Obecnie już tylko mogli obserwować destrukcję, która pewnie i Ginsbergowi zaczęłaby sprawiać przyjemność, gdyby nie kiepski styl, z którą Amanda rozprawiała się ze swoimi wrogami. Chyba tęsknił za szalonymi metodami Evena, który potrafił zaspokajać go na wielu płaszczyznach. - A jeśli się czegoś dopuści – kontynuował, jakby nie zauważył jego wypowiedzi, być może była ona tak szalenie nieistotna, że wolał ją przemilczeć. – Panie Randall, Igrzyska mają swoje zasady, ale chyba nie możemy bawić się jeszcze raz w Stary Kapitol. Sądzę, że wszelka niesubordynacja powinna zostać ukarana we właściwy sposób i jeśli zajdzie taka potrzeba, to i zasady mogą się zmienić – wypowiedział spokojnie te słowa, sycąc się uczuciem triumfu, jaki poczułby na pewno, gdyby dziewczyna wylądowała na sali przesłuchań. Wówczas zapewne uwierzyłby we wszystkie opiekuńcze bóstwa, które już dawno opuściły Malcolma. Ratował się ucieczką, próbując zamaskować dziwny strach, który spijał z jego ust Ginsberg – hedonista, który powoli oddychał dymem i ignorancją mentora. Zaśmiał się cicho, słysząc jego słowa. Bezsensowne, mało logiczne, urywane, zupełnie jakby Malcolm się czegoś obawiał. To zaskakujące, że ofiary zwykle podświadomie wyczuwały zagrożenie i próbowały się przed nim bronić na oślep, próbując zaskoczyć przeciwnika. Czasami się to udawało, ale Gerard był już całkiem dojrzałym myśliwym i całkiem dobrze sobie radził w takich sytuacjach, czując tylko jeszcze większą ekstazę na myśl o biednym Randallu, który w przyszłości będzie tak samo się miotał i prosił go o litość. Dlatego dziś postanowił go wypuścić, nie omieszkując jednak zatrzymać się przed drzwiami, zakładając skórzane rękawiczki i patrząc na niego z niewielkiego dystansu. Ciągle z góry, określając całkiem trafnie relacje, które ich ze sobą łączyły. Uwielbiał dominować i zdawał sobie jednocześnie sprawę z tego, że w rodzinie Malcolma w modzie jest uleganie i witanie go na kolanach. - Doceniam pańskie uwagi – odpowiedział więc spokojnie, obdarzając go wyrozumiałym uśmiechem człowieka starszego, pewnie u każdego innego ten grymas zadowolenia oznaczałby coś dobrego, ale Gerard zwykle szczerzył zęby tylko wówczas, gdy czuł, że ofiara sama wpada w jego łapy i zęby, a on ją rozrywa za pomocą niewyszukanych przedmiotów. Wszak zazwyczaj na nic innego nie zasłużyła. - Problem w tym, że Maisie sama panu nie powie, gdyż… Jestem jej prawnym opiekunem. Dążyłem do tego, by wyznać panu, że została ubezwłasnowolniona i każde wasze spotkanie musi być nadzorowane przeze mnie, więc myślę, że niestety – zrobił uroczą pauzę - ale jestem osobą, z którą będzie pan musiał o niej rozmawiać. Chyba, że to było ostatnie wasze spotkanie… w podziemiach – dodał sugestywnie, częstując go cygarem i odchodząc. Przynajmniej taki miał zamiar, kiedy naciskał klamkę, czując się zupełnie tak jak cesarze z Rzymu, kiedy nie wyrażali znaku łaski i gladiator padał zemdlony, widząc tylko opuszczony ku dole kciuk, pełen niespotykanego okrucieństwa. Aspirował do najlepszych, więc mógł być tylko z siebie szalenie dumny.
zt |
| | |
| Temat: Re: Palarnia | |
| |
| | | |
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|