Something's happening
Mind distracting, agony inside of me.
My pulse is rising
Mental torture, self destroyer.
Can't ignore the Paranoia.
Pięćdziesiąte Piąte Głodowe Igrzyska,
trzeci dzień pobytu trybutów na arenie.Piekielna mgła. Wciska się w oczy i człowiek nie widzi dalej niż na kilka kroków. Wciska się w uszy i człowiek nic nie słyszy, a jeśli słyszy, to nie wie, skąd płynie dźwięk. Wciska się w nos i człowiek nie czuje nic z wyjątkiem wilgoci i wody. Piekielna mgła. Przekleństwo trybuta. Skradając się w mroku, zaczął odczuwać pragnienie, więc ruszył ostrożnie przez oślizgłe zarośla w stronę, skąd dobiegało trajkotanie rzeki. Ukląkł tuż nad wodą. Była błotnista, pełna zgnilizny i martwych liści, ale Sonny uważał, że odrobina mułu nie sprawi mu już różnicy; był tak brudny, jak tylko może być brudny człowiek… i tak zmęczony, jak zmęczone może być tylko osaczone zwierzę. Hamilton zaczerpnął wodę dłońmi i napił się, nerwowo nasłuchując dobiegających zewsząd odgłosów - gdzieś odezwało się westchnienie wiatru, daleko za drzewami, mgła napływała i odpływała na przemian. I właśnie wtedy Sonny go zobaczył.
Leżał na brzuchu, z nogami w rzece, górną połową ciała na brzegu. Spoglądali na siebie przez chwilę, obaj szczerze przerażeni i zaskoczeni. Chłopakowi sterczał z pleców długi kij… nie, złamane drzewce włóczni. Dopiero wówczas Sonny się zorientował, że tamten jest martwy.
Wypluł wodę i podpełzł bliżej, rozglądając się uważnie na boki, by się upewnić, że nikt nie czeka na stosowny moment, by i jemu wbić ostrze w plecy. Zwłoki należały do najwyżej piętnastoletniego dzieciaka. Płowe włosy, zbrązowiała krew na szarych wargach. Miał na sobie kurtkę podbitą miękkim materiałem, taką, jak każdy z tegorocznych trybutów. Nie różnił się specjalnie od Hamiltona czy kogokolwiek innego na arenie – teraz, gdy był martwy. Każdy trup wygląda z grubsza tak samo.
-
Ósemka. - mruknął do siebie Sonny, przesuwając ostrożnie palcami po powiekach chłopaka, zamykając martwe, szkliste oczy.
Śmierć.
Zrównuje wszelkie różnice. Dopada w końcu wszystkich i każdego traktuje tak samo. Wydawało się, że Ósemka jest martwy od niespełna dwóch godzin. To oznaczało, że ktokolwiek go zabił, wciąż mógł przebywać w pobliżu. Sonny miał teraz wrażenie, że mgła pełna jest dźwięków. Może był to sojusz reszty zawodowców, który czekał niewidoczny. Może była to tylko rzeka chlupocząca o brzegi. Zostawił zwłoki tam, gdzie leżały, cofnął się chyłkiem między drzewa i zaczął przemykać między pniami drzew, ledwo majaczącymi w szarości.
Potknął się niemal o inne ciało, zakopane do połowy w stercie liści; leżało na plecach z rozrzuconymi rękami. Dziewczyna. Włosy złote jak kruszec wysypujący się z tygla.
Piątka.Nie ma w śmierci ani krzty godności, to pewne. Sonny przyspieszył kroku, przynaglony chęcią powrotu do obozu, podzielenia się tym, co widział. Przynaglony chęcią oddalenia się od tych wszystkich trupów.
Ma się rozumieć, widział ich w życiu mnóstwo, więcej, niżby pragnął, ale nigdy nie czuł się w ich obecności spokojnie. Łatwo jest zrobić z człowieka zwłoki. Znał tysiące sposobów, jak to uczynić - jeszcze nim wylosowano jego nazwisko w Pięćdziesiątych Piątych Głodowych Igrzyskach, nim trafił na arenę zaskoczony, zdruzgotany, wyprowadzony z równowagi tym, że nikt, żaden starszy zawodowiec nie zgłosił się na ochotnika za siedemnastoletniego Hamiltona, wiedział jak zabijać.
Chciał być Strażnikiem Pokoju, jak ojciec. Jak dziadek. Jak ojciec dziadka.
Pierdolona, rodzinna tradycja.
Ale Igrzyska wszystko zmieniły. Nie był już dzieciakiem z dobrego domu w Dwójce, dzieciakiem, który dzięki stanowisku ojca miał wszystko. Arena to miejsce, z którego nie ma powrotu. Jest się człowiekiem pełnym nadziei, myśli, marzeń. Człowiekiem obdarzonym przyjaciółmi, rodziną, miejscem, z którego pochodzi. A po chwili jest się tylko ziemią. Pomyślał bezwiednie o wszystkich tarapatach, w jakich kiedykolwiek się znalazł, o wszystkich bójkach podczas treningów, w jakich brał udział. Pomyślał, że ma szczęście, skoro jeszcze oddycha. Diabelne, głupie szczęście. I doszedł do wniosku, że nie trwa ono wiecznie.
Teraz niemal biegł. Był nieostrożny. Poruszał się po omacku we mgle jak niedoświadczony chłopak. Nie zastanawiał się, nie węszył w powietrzu, nie nasłuchiwał. Zawodowiec, taki jak on, powinien być mądrzejszy, ale nie sposób zachowywać czujności przez cały czas. Nie dostrzegł niebezpieczeństwa.
Coś uderzyło go w bok, mocno, walnęło prosto w twarz. Dźwignął się jakoś, ale napastnik rzucił go kopniakiem na ziemię. Sonny walczył, ale kimkolwiek był ten drań, odznaczał się budzącą grozę siłą. Nim Hamilton zdążył się zorientować, leżał na plecach w błocie i mógł za to winić tylko siebie. Siebie, zwłoki i mgłę. Za szyję złapała go jakaś dłoń i zaczęła się zaciskać na tchawicy.
–
Ghrrr. – zaskrzeczał, szukając ręki tamtego; pomyślał, że nadszedł ostatni moment. Że wszystkie jego nadzieje obrócą się w ziemię. Śmierć zjawiła się w końcu i po niego...
Nagle palce przestały się zaciskać.
– Dwójka? – wyszeptał mu ktoś do ucha. – To ty?
–
Ghrrr. Poczuł, jak dłoń puszcza jego krtań, i wciągnął ze świstem powietrze. Ktoś pociągnął go za kurtkę.
– Do diabła, Dwójka! Mogłem cię zabić!
Teraz rozpoznał ten głos. Matt, ten łajdak z Jedenastki, wielki jak stodoła, z wiecznie przekrwionymi oczami, zupełnie jakby wciąż płakał. Sonny nie mógł się zdecydować, czy ma być wściekły, że niemal został uduszony, czy szczęśliwy, że wciąż żyje. Słyszał, jak tamten śmieje się z niego. Dźwięk twardy i bezlitosny niczym wołanie kruka.
– Nic ci nie jest?
–
Znosiłem już cieplejsze powitania.– wydusił z siebie chrapliwie.
– Szczęściarz z ciebie, mogłem powitać cię chłodniej. Znacznie chłodniej. Wziąłem cię za tego skurwiela z Jedynki. Myślałem, że jesteś gdzieś dalej, na zboczu doliny.
Hamilton skinął głową w stronę, skąd przybył.
–
Są tam trupy. Dwa.– Dwa, hę? – spytał Matt, jakby uważał, że jego sojusznik nie wie, co oznacza ta liczba. – Ha!
–
Chłopak z Ósemki i dziewczyna z Piątki. Wygląda na to, że doszło tam do walki. Matt znów wybuchnął śmiechem.
– Do walki? Tak myślisz?
Sonny nie bardzo wiedział, co jego towarzysz przez to rozumie.
Ale wkrótce miał pojąć.
Pięćdziesiąte Piąte Głodowe Igrzyska,
piąty dzień pobytu trybutów na arenie.
Hamilton przedzierał się między drzewami, gołe stopy ślizgały się i sunęły po mokrej ziemi, brei, wilgotnych igłach sosnowych; w piersi świszczał mu oddech, w głowie pulsowała krew. Potknął się i runął, padając bokiem; niemal rozpłatał sobie pierś niewielkim toporem, który zdołał zabrać spod Rogu, a potem leżał zdyszany, ze wzrokiem wbitym w leśną ciemność.
Jeszcze przed chwilą towarzyszył mu Jedenastka, był tego pewien, ale teraz nigdzie nie dostrzegał śladu towarzysza. Co do pozostałych trybutów, nie mógł powiedzieć nic konkretnego.
Niezły ze mnie zawodowiec, pomyślał ironicznie,
posiadać tyle informacji o wrogu. Wiedział, że powinien zawrócić, ale wszędzie roiło się od pułapek organizatorów, poza tym musiał… powinien odnaleźć Matta, choć na arenie zostało tylko czterech trybutów. Gdzieś z lewej strony dobiegło jakby wołanie, które po chwili przerodziło się w skowyt - Hamilton dźwignął się powoli na nogi, dokładnie w chwili, gdy nad areną rozległ się armatni huk.
Tylko trzech.Za jego plecami trzasnęła gałązka. Odwrócił się gwałtownie… i wtedy to zauważył.
W jego stronę zmierzała włócznia. Budząca grozę i szybka… a na jej drugim końcu majaczyła sylwetka rosłego chłopaka z Jedynki.
Sonny nawet nie zauważył, gdy z jego gardła wyrwała się głośna kurwa - uskoczył w bok, potknął się i runął na twarz, po czym przetoczył się przez krzewy, oczekując w każdej chwili, że włócznia przeszyje mu plecy, zupełnie jak dzieciakowi z Ósemki. Pozbierał się z ziemi, oddychając z wysiłkiem i wtedy znów dostrzegł wymierzony w siebie jasny szpikulec - zrobił unik, wśliznął się błyskawicznie za pień dużego drzewa czując, jak z rozciętej brwi obficie spływa krew. Wyjrzał, a wtedy Jedynka zasyczał i zamierzył się włócznią. Hamilton wychylił się z drugiej strony, tylko na mgnienie oka, potem zniknął, wyskoczył zza drzewa i wzniósł topór, rycząc co sił w płucach. Rozległ się głośny chrzęst, gdy ostrze zagłębiło się w czaszce chłopaka.
Miał szczęście, ale uważał, że na nie zasłużył.
Jedynka stał nieruchomo, patrząc na niego ze zdumieniem. Potem zaczął się chwiać na boki, po jego twarzy obficie spływała krew, miękka, różowa tkanka nieśmiało wyglądała spod ostrza jak ściśnięta gąbka. Wreszcie osunął się bezwładnie jak kłoda, wyrywając przy tym topór z dłoni Hamiltona, i upadł u jego stóp. Sonny próbował ująć rękojeść swej broni, ale Jedynka wciąż jakimś cudem ściskał włócznię, której koniec chwiał się niebezpiecznie w powietrzu…
… i wtedy poczuł, jak na twarz pada mu cień. Cholernie wielki. Nie musiał podnosić wzroku, by przekonać się kto przed nim stoi - Hamilton nie zdążył nawet sięgnąć po topór. Nie zdążył uskoczyć. Otworzył usta, ale przemówić też nie zdążył. Co można wyrzec w takiej chwili?
Runęli razem na mokrą ziemię, toczyli się po błocie, kolcach, połamanych gałęziach, szarpiąc się, uderzając i warcząc na siebie zupełnie jak zwierzęta - Sonny walnął mocno głową o korzeń jakiegoś drzewa, zadzwoniło mu w uszach. Miał gdzieś schowany nóż, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Toczyli się bez końca, w dół zbocza, świat wokół nich wirował, Dwójka zaś próbował otrząsnąć się z oszołomienia wywołanego uderzeniem i jednocześnie udusić…
... udusić…… udusić Jedenastkę.
Pęd nie ustawał ani na chwilę.
Rozbicie obozowiska niedaleko wąwozu wydawało się wcześniej mądrym posunięciem. Żadnego ryzyka, że ktoś się podkradnie od tyłu, jak mówił ze swoi głębokim śmiechem Matt. Teraz, gdy Sonny ślizgał się na brzuchu po krawędzi klifu, pomysł z obozowiskiem stracił jakikolwiek sens. Jego dłonie darły mokrą glebę, wokół było tylko błoto i zbrązowiałe igły sosnowe. Próbował zacisnąć palce na czymkolwiek, ale chwytał tylko pustkę. Zaczął spadać. Z ust wyrwał mu się cichy skowyt.
Wreszcie jego dłonie natrafiły na coś. Korzeń drzewa, wystający z ziemi na samej krawędzi wąwozu. Sonny zakołysał się w powietrzu, zdyszany, ale trzymał się mocno.
-
Ha! - krzyknął. -
Ha! Wciąż żył. Trzeba było czegoś więcej niż dwóch trybutów, by położyć kres istnieniu pierdolonego Sonny’ego Hamiltona. Zaczął się podciągać ku krawędzi urwiska, ale nie dawał rady, poczuł na nogach jakiś ogromny ciężar. Zerknął w dół.
Wąwóz był głęboki. Bardzo głęboki, o nagich i skalistych zboczach. Gdzieniegdzie do jakiejś szczeliny przylgnęło drzewo, rosnąc ku pustemu niebu i wysuwając w przestrzeń konary. Daleko w dole szumiała sykliwie rzeka, bystra i gniewna - spieniona biała woda, najeżona ostrymi czarnymi kamieniami. Nic dobrego, wiedział o tym, ale prawdziwy problem był znacznie bliżej. Wciąż towarzyszył mu Jedenastka, kołysząc się łagodnie na boki, uczepiony brudnymi łapami jego lewej kostki.
-
Bez, kurwa, przesady… - mruknął Sonny.
Znalazł się w niezłych tarapatach. Nie po raz pierwszy, ale zawsze udawało mu się przeżyć, by śpiewać potem pieśni, trudno było jednak sobie wyobrazić gorszą sytuację. Pomyślał bezwiednie o swoim życiu. Teraz wydawało się pozbawione sensu i gorzkie, nikomu nie przyniosło niczego dobrego, pełne przemocy i bólu, naznaczone rozczarowaniem i znojem. Ręce zaczynały mu się męczyć, ramiona paliły ogniem. Jedenastka nie zamierzał najwyraźniej spadać. Wręcz przeciwnie, zaczął się nawet podciągać. Znieruchomiał na chwilę, patrząc gniewnie z dołu.
Gdyby to Hamilton był na jego miejscu, to z pewnością pomyślałby: „
Moje życie zależy od tej nogi, której się trzymam - lepiej nie ryzykować”. Człowiek prędzej ratowałby siebie, niż zabijał wroga. Problem polegał na tym, że Matt nie myślał w ten sposób, i Sonny o tym wiedział. Nie zaskoczyło go więc, gdy tamten rozwarł swe wielkie usta i zatopił mu kły w łydce.
Hamilton wierzgnął z całej siły gołą piętą, kopiąc głowę Jedenastki, na której pojawiła się krwawa pręga, ale przeciwnik nie przestawał gryźć; im bardziej Dwójka kopał, tym bardziej ślizgały mu się dłonie na mokrym korzeniu, którego nie pozostało już wiele, lada chwila nie byłoby się czego trzymać, a i ten kawałek wyglądał tak, jakby miał zaraz pęknąć. Próbował myśleć, zapominając o bólu w rękach, bólu w ramionach, zębach w nodze. Wiedział, że runie w dół. Jedyną alternatywą był upadek na skały albo do wody, i ów wybór sam się narzucał.
Jeśli masz do wykonania trudne zadanie, lepiej je wykonać, niż żyć w wiecznym strachu. Tak powiedziałby jego ojciec. Sonny oparł się więc mocno drugą stopą o skalne zbocze, wziął ostatni głęboki oddech i rzucił się w przestrzeń, dobywając z siebie resztki sił. Poczuł, jak wyrywa się zębom, a potem kurczowo zaciśniętym dłoniom; przez chwilę, przez krótką chwilę własnego życia był wolny.
Później zaczął spadać. Szybko. Zbocza wąwozu przelatywały w pędzie - szara skała, zielony mech, łaty białego śniegu; wszystko to wirowało wokół niego.
Przekręcił się powoli w powietrzu, machając bezradnie rękami i nogami, zbyt przerażony, by krzyczeć. Wiatr chłostał go po oczach, szarpał za ubranie, wyrywał mu oddech z ust. Sonny zobaczył przelatującego tuż obok Matta, który uderzył o skalne zbocze, gruchocząc sobie kości, odbił się i runął bezwładnie w dół, z pewnością martwy. Był to satysfakcjonujący widok, ale zadowolenie Hamiltona nie trwało długo.
Pojawiła się gwałtownie woda. Czekała na niego. Uderzyła go w bok niczym szarżujący byk, wybiła z płuc powietrze, wydarła myśl z głowy, wessała go w głąb, w lodowatą ciemność...
Denying.
The rising
The crying.
I'm dying.
Zwycięzca Pięćdziesiątych Piątych Głodowych Igrzysk, Sonny Hamilton, Dystrykt Drugi!
Życie w Kapitolu po tryumfie kierowane było bardzo prostą zasadą: moneta za wejście, dwie za wyjście. To znaczy, że wstąpić w szeregi ulubieńców prezydenta Snowa było trudno… ale jeszcze trudniejsze okazało się ich opuszczenie. Teoretycznie dla wszystkich zwycięzców przewidziano tylko jedno wyjście: śmierć. Dla jednych z najwyższymi honorami, dla innych hańbiącą, ale śmierć była jedynym sposobem na ucieczkę przed wygłodniałym tłumem Kapitolińczyków.
Sonny mógł żyć jak w bajce, w świetle reflektorów, otoczony pięknymi kobietami, przy ciągłym akompaniamencie oklasków. Był przecież szczęściarzem. Największym, jaki chodził po ziemi.
Sonny „Lucky” Hamilton, brawa! Na arenie dosłownie roztrzaskał ostatniego przeciwnika!
Jaka szkoda, że zginął w katastrofie poduszkowca nad Dwunastym Dystryktem zaledwie cztery lata po odniesionym w Igrzyskach zwycięstwie, prawda?
He lied to me.
He shot at me…
He. Hates. On. Me.
Spróbował usiąść. Niewyraźne uczucie drętwoty zmieniło się w ból, tak nagle, że niemal się porzygał. Mroczne pomieszczenie zawirowało i rozmazało się przed oczami. Był mocno przywiązany do czegoś twardego, zaś umysł miał pełen błota, nie pamiętał, jak tutaj trafił.
Obrócił głowę na bok i zobaczył stolik, a na nim metalową tacę. Na tacy leżały starannie poukładane przedmioty. Kleszcze, obcęgi, igły i nożyce. Mała, ale bardzo poważnie wyglądająca piła. Co najmniej tuzin noży różnych kształtów i rozmiarów. Wytrzeszczonymi oczami wpatrywał się w wypolerowane ostrza - zakrzywione, proste, o poszarpanych brzegach okrutnie pyszniących się w blasku świetlówek. Narzędzia chirurga?
Czy oprawcy?
Język, wargi, gardło, nozdrza, wszystko miał podrażnione, jakby obdarte ze skóry. Sonny ponownie spróbował się poruszyć, ale ledwie udało się mu unieść głowę. Nawet tak niewielki wysiłek przeszył jego szyję i ramię bólem, wywołał tępe pulsowanie w nogach, prawej ręce i żebrach. Razem z bólem pojawiał się strach, a ze strachem cierpienie. Oddychał szybciej, rzężąc przez obolały nos.
Trzask, trzask.Zamarł, czując w uszach ukłucie ciszy. Po chwili rozległo się grzechotanie klucza w zamku. Hamilton zaczął rozpaczliwie się wić, a ból eksplodował w każdym jego stawie i rozrywał mięśnie. Krew pulsowała za oczami, gruby język wciskał się między zęby, by powstrzymać krzyk. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, po czym zatrzasnęły. Rozległy się kroki na gołej, lśniącej posadzce. Ponad podłogą wyciągnął się cień - olbrzymi kształt, powykręcany i potworny. Sonny z całej siły starał się zobaczyć coś kątem oka… ale mógł tylko czekać na najgorsze.
Do pomieszczenia weszła jakaś postać, minęła go i zbliżyła się do wysokiej, prostej szafy. Mężczyzna, najwyżej średniego wzrostu, o krótkich jasnych włosach. Zniekształcony cień był sprawką płóciennej torby przerzuconej przez ramię. Nieznajomy nucił coś niemelodyjnie, gdy opróżniał torbę i starannie układał poszczególne przedmioty na półkach, obracając każdy z nich przodem do pomieszczenia.
Jeśli był potworem, to bardzo pospolitym, przywiązującym wagę do szczegółów.
Ostrożnie zamknął drzwi, dwukrotnie złożył pustą torbę i schował ją pod kredensem. Zdjął poplamiony płaszcz, zawiesił go na haku, po czym otarł szybkim ruchem dłoni. Odwrócił się i znieruchomiał. Miał bladą, szczupłą twarz, niezbyt starą, ale naznaczoną głębokimi zmarszczkami, ostre kości policzkowe i jasne głodne oczy tkwiące w sinych oczodołach.
Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem, najwyraźniej oboje równie zaszokowani.
Potem na jego bezbarwne usta wypłynął nieprzyjemny uśmiech.
- Obudziłeś się!
-
Kim jesteś? - przerażony szmer dobiegający z wysuszonego gardła.
- Moje imię jest bez znaczenia. - mówił z lekkim akcentem, melodyjnością typową dla mieszkańców Dziesiątki. - Wystarczy, jeśli powiem, że jestem adeptem nauk fizycznych.
-
Uzdrowicielem?- Między innymi. Interesują mnie głównie kości. Dlatego tak się cieszę, że... do nas wpadłeś. - znów się wyszczerzył, ale bardziej przypominało to grymasy czaszek. Jego oczy się nie uśmiechały.
-
Jak... - Sonny z trudem zmagał się ze słowami, miał szczękę sztywną jak zardzewiałe zawiasy. Zupełnie jakby usiłował mówić z gównem w ustach. Zresztą, smak był niewiele lepszy. -
Jak się tutaj dostałem?- Sam wiesz, jak to bywa, gdy w jednym poduszkowcu leci kilka niewygodnych dla pana prezydenta person... wystarczy nieszczelna instalacja elektryczna i… bum! Ani śladu po kłopocie. Miałeś sporo szczęścia, że siedziałeś z daleka od miejsca wybuchu, a poduszkowiec leciał nisko... - mężczyzna przez chwilę się nad tym zastanawiał. - Oczywiście miałbyś go jeszcze więcej, gdybyś w ogóle nie spadł, ale... skoro już tak się stało...
Hamilton wydał z siebie skrzekliwy krzyk, szarpnął się i wykręcił. Ból przeszył jego wszystkie kończyny, jednak - wbrew wszelkiej logice - zaczął jeszcze mocniej się rzucać, targany drgawkami i torsjami. Mężczyzna obserwował tę walkę, a jego twarz, przypominająca woskową maskę, była pusta jak niezapisana strona. W końcu Sonny sflaczał. Plując i jęcząc, zmagał się z coraz silniejszym bólem, który chwycił go jak zaciskające się olbrzymie szczypce.
- Gniew niczego nie rozwiąże.
Hamilton w odpowiedzi mógł tylko warknąć; urywane oddechy świstały między jego zaciśniętymi zębami. Mężczyzna uśmiechnął się lekko, unosząc kąciki ust w imitacji radości.
- Witaj w Trzynastym Dystrykcie, synu.
He lied to me,
He shot at me,
He hates on me,
He's using me.
He's dead to me...
He is my ENEMY.
Na powierzchni panowała noc, i to nieprzyjazna. Zimny deszcz chłostał zarośniętą polanę, śmierdzące chwasty oświetlone delikatnym blaskiem księżyca, rozpadające się ściany śliskie od wilgoci. Za pochylonym płotem rosły bezlistne drzewa, a ciemność zbierała się pod ich konarami. Chłodny wiatr siekący Hamiltona po twarzy oraz smak czystego powietrza sprawiły, że ten znów poczuł się żywy - po raz pierwszy od sześciu miesięcy spędzonych w Trzynastce.
Lepiej zamarznąć wolnym niż spędzić choćby chwilę dłużej w szpitalu. Sonny wyszedł na deszcz i, kuśtykając, przeszedł kilka metrów, zaczepiając nogami o pokrzywy. Zagłębił się między lśniące pnie drzew, po czym zszedł z wąziutkiego szlaku wydeptanego przez patrole, nie oglądając się za siebie. Nisko pochylony brnął w górę długiego zbocza, chwytając się błotnistej ziemi i podciągając. Stękał przy każdym niepewnym kroku, każdy mięsień na niego wrzeszczał. Krople czarnego deszczu skapywały z czarnych gałęzi, bębniły o opadłe liście, pełzły przez jego włosy, przyklejając je do twarzy, przenikały szare, monotonne ubranie, które przywierało do obolałej skóry. Czarna ziemia przesuwała się pod jego stopami, a dłoń Hamiltona wodziła po mokrym błocie i korzeniach.
Zatrzymał się zgięty wpół, dygocząc i wypuszczając parujące oddechy w mokrą noc. Nie miał pojęcia, jak daleko dotarł, skąd wyruszył, dokąd zmierza, bo… w tej chwili nie miało to większego znaczenia. Oparł się plecami o śliski pień, podważył klamrę i pchnął ją krawędzią drugiej. Minęły wieki, zanim zdołał odpiąć to świństwo, zgrzytając przy tym zębami. Przynajmniej nie musiał zdejmować spodni, same zsunęły się z jego kościstego tyłka. Przez chwilę zastanawiał się nawet, jak je podciągnie.
Jedna bitwa na raz.Chwycił niską gałąź śliską od deszczu i kucnął pod nią, zginając drżące obnażone kolana, prawą dłonią przytrzymując mokrą koszulę. Skrzywił się, próbując przesunąć dłoń wzdłuż gałęzi, by przenieść ciężar ciała na drugą nogę. Nagle jego stopa poślizgnęła się na błocie i Sonny przewrócił się na plecy, gwałtownie łapiąc powietrze, a wszystkie myśli wyparło otumaniające wspomnienie upadku podczas Igrzysk. Ugryzł się w język, gdy uderzył głową o ziemię, zjechał o jeden albo dwa kroki, po czym zatrzymał się w mokrym zagłębieniu pełnym gnijących liści. Leżał na deszczu, z kostkami zaplątanymi w spodnie, i… płakał.
Osiągnął dno, nie miał co do tego wątpliwości.
Ryczał jak dziecko. Bezsilny, zniechęcony, zrozpaczony. Ataki szlochu wstrząsały nim, dławiły, targały wychudzonym ciałem. Nie pamiętał, kiedy ostatnio płakał. Może nigdy. Jego siostra roniła łzy za nich oboje. Teraz cały ból i strach nagromadzony przez tuzin czarnych lat wypływał z jego poharatanej twarzy. Leżał w błocie i zadręczał się wszystkim, co utracił. Alice nie żyła, a razem z nią umarło to, co w Sonnym dobre. To, jak się nawzajem rozśmieszali. Porozumienie, które wynika ze wspólnego życia. Była jego domem, rodziną, przyjacielem… a teraz to wszystko zostało zabite. Zgaszone lekkomyślnie jak tania świeczka. Jego miejsce na świecie, o które trudził się i walczył, które kosztowało go dziesięć lat pracy w pocie i krwi, rozwiało się jak dym.
Wszystko, do czego dążył, na co liczył, o czym marzył.
Umarło.
Sonny podciągnął pas razem z martwymi liśćmi i niezdarnie go zapiął. Jeszcze kilka razy zaszlochał, po czym wysmarkał nos na ziemię i otarł go zimną dłonią. Jego dawne życie zniknęło. Mężczyzna, którym był, odszedł. Tego, co zniszczyli, nie da się naprawić. Nie ma sensu nad tym rozpaczać.
W milczeniu klęczał w błocie, dygocząc w ciemności. Te rzeczy nie zniknęły tak po prostu, ale zostały mu odebrane. Jego siostra nie umarła przypadkiem, tylko została zamordowana. Zaszlachtowana jak zwierzę. Hamilton zmusił się do zaciśnięcia palców w drżącą pięść.
-
Zabiję ich.Przywołał w myślach ich twarze, jedną po drugiej. Claudius Templesmith, tłusty wieprz grzejący się w blasku reflektorów. Mauthis, bankier o zimnych oczach wpatrujący się z pogardą w twarz Hamiltona. Niezadowolony z całego zamieszania wywołanego zwycięstwem Sonny’ego w Igrzyskach.
-
Zabiję ich.Ojciec. Ujrzał jego miękką, zmęczoną twarz. Rozparty w fotelu, z kielichem wina zwisającym z dłoni. Przywoływał każdy szczegół, każde wypowiedziane słowo.
-
Zabiję ich wszystkich.I wreszcie prezydent Snow. Coriolanus Snow, dla którego Sonny walczył, trudził się, zabijał. Wielki prezydent Snow, władca Panem, który zwrócił się przeciwko Hamiltonowi na podstawie plotki. Zamordował jego siostrę. Ponieważ bał się, że ludzie, z którymi lecieli w poduszkowcu, zajmą stołek prezydenta. Sonny tak mocno zaciskał zęby, że rozbolała go szczęka. Poczuł ojcowską dłoń Snowa na ramieniu i po plecach przebiegły mu ciarki. Zobaczył jego uśmiech, usłyszał głos odbijający się echem w pulsującej bólem czaszce.
„Cóż bym bez ciebie zrobił?”.
Tylu ludzi.
Sonny podźwignął się, zagryzając obolałe wargi, po czym ruszył chwiejnym krokiem przez mroczny las. Woda skapywała z jego przemoczonych włosów i ściekała po twarzy. Ból przenikał nogi, boki, dłoń, czaszkę, ale Hamilton zacisnął zęby i zmusił się do marszu.
-
Zabiję ich... zabiję ich... zabiję ich...Nawet nie musiał tego mówić. Doskonale wiedział, że to zrobi.
They lied to me.
They shot at me.
They hate on me...
They're dead to me...
... and now they're ALL my ENEMY.
Podoficer Sonny Hamilton pokonywał długi korytarz, rozjaśniany – w ramach energetycznych oszczędności – stopniowo i wprost proporcjonalnie do pokonywanej przez człowieka przestrzeni. Szczęściarz czuł, jakby dyskretne światło deptało mu po piętach. Z pewnej perspektywy musiał wyglądać jak jądro pęcherza światłości pełgającego przez czarne korytarze.
– Kontrola głosu. – zatrzymał go w pół kroku głos dochodzący zewsząd, czyli znikąd. Sonny żachnął się – to już czwarta kontrola, odkąd zjawił się – na pilne wezwanie – w jednej z najniższych kondygnacji Dystryktu służących za siedzibę Siłom Bezpieczeństwa Trzynastki. Zupełnie, jakby delikwent mógł się zmienić między kolejnymi kontrolami w innego człowieka. Sonny z irytacją intonował onomatopeje, które kontroler mógłby uznać za wulgarne, gdyby dysponował akurat świadomością.
– Dziękuję. – cóż, nie dysponował.
Hamilton mógł przemieszczać się dalej. Do tej pory nie spotkał żadnego człowieka. Nic. Tylko puste korytarze. Myślał o tym, co mogło skłonić bezpiekę do gwałtownego ściągania go z hangaru? Do czego mógł im być potrzebny pilot i człowiek od brudnej roboty? Sonny chyba się domyślał… i dlatego zaklął ponownie pod nosem. Od ponad dwunastu lat, czyli niemal od momentu, gdy tylko wcielono go do wojska Trzynastki, zajmował się szeroko pojmowaną infrastrukturą Dystryktu. Nie było tego wiele – bezstresowa architektura kolonii robiła swoje, tak przynajmniej utrzymywały władze, ale… Sonny im nie ufał – problemów z dystrybucją energii, żywności oraz lekarstw było mało, bo ludzi niewielu. Jednak wtedy do głosu dochodziła Matka Statystyka. Każdego roku uciekinierów z całego Panem napływało. Wraz z nimi falowo nadchodziły odmienne od mieszkańców Trzynastki zachowania.
Patologie.
Zakłócające rozwój Trzynastki. Burzące idealny obraz, tak pieczołowicie konstruowany przez Hamiltona. Obraz Dystryktu, w którym bronią jest inteligencja, nie karabin.
W każdym razie, Sonny uchodził za fachowca (nieco na wyrost, co tu dużo gadać), zwłaszcza jeśli chodziło o logistykę transportu. W zakres jego obowiązków wchodziło planowanie jak najszerszej liczby bezpiecznych połączeń z Dystryktami oraz Kapitolem, niejednokrotnie sam kierował wyprawami, zwykle zasiadając za sterami poduszkowca… choć to w myśliwcach czuł się pewniej, zapewne z braku złych wspomnień z nimi związanych. Gdy wybuchła rebelia, prezydent Coin niechętnie zgodziła się na udział Hamiltona w walkach - nie spędził jednak na polu bitwy nawet miesiąca, gdy ściągnięto go z powrotem do sztabu i zatrudniono przy opracowywaniu ofensywy na Kapitol. Po przejęciu władzy w Panem przez Almę, Sonny przymusowo zakończył karierę wojskową, zasiadając w rządzie na jedynym, właściwym dla siebie stanowisku.
Doradca do spraw Rozwoju i Infrastruktury.Jak pięknie brzmi to w uszach człowieka, który szczerą nienawiść potrafi żywić wyłącznie wobec Brudu w Kwartale.
Wszak nawet w czasie pokoju niezbędny jest
wróg.