IndeksIndeks  Latest imagesLatest images  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  
Ashe Cradlewood i Charles Lowell

 

 Ashe Cradlewood i Charles Lowell

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
AutorWiadomość
the odds
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Zawód : Troublemaker
Znaki szczególne : avatar © laura makabresku

Ashe Cradlewood i Charles Lowell Empty
PisanieTemat: Ashe Cradlewood i Charles Lowell   Ashe Cradlewood i Charles Lowell EmptySob Mar 15, 2014 2:25 pm

Wątek przeniesiony z Moon River.
Powrót do góry Go down
the prophet
Ashe Cradlewood
Ashe Cradlewood
https://panem.forumpl.net/t1888-ashe-cradlewood
https://panem.forumpl.net/t267-ashe
https://panem.forumpl.net/t1278-ashe-cradlewood
https://panem.forumpl.net/t718-the-ashes-of-memories
https://panem.forumpl.net/t3226-ashe-cradlewood
Wiek : 21
Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią
Obrażenia : złamane serce

Ashe Cradlewood i Charles Lowell Empty
PisanieTemat: Re: Ashe Cradlewood i Charles Lowell   Ashe Cradlewood i Charles Lowell EmptyCzw Mar 20, 2014 11:59 pm

No siema.

Ciężko było uwierzyć, jak wiele zmieniło się od naszego ostatniego spotkania.
Opuściłam wzrok na własne dłonie, które w panujących dookoła ciemnościach wydawały się nienaturalnie białe. A może faktycznie takie były. Zgięłam i rozprostowałam palce, czując jak spierzchnięta, zmarznięta skóra, napina się nieprzyjemnie. Było mi zimno, choć nie mogłam powiedzieć, żeby przeszkadzało mi to uczucie. Było po prostu inne; powietrze w niczym nie przypominało statycznego, przesyconego kurzem zapachu zamkniętej sali bankietowej. Tak samo jak moja sukienka, jedyna jaka mi została, nie miała nic wspólnego z ubraniem, które założyłam tamtego dnia. Wszystko zresztą wydawało się być jedynie nędzną karykaturą przeszłości.
A może na odwrót. Nie potrafiłam tego stwierdzić.
Wyprostowałam się lekko. Kątem oka obserwowałam, jak Charles nieznacznie pochyla się do przodu, chociaż on sam pozostawał raczej nieświadomy faktu, że na niego patrzę. Miałam wrażenie, że jako jedyny stanowi tu wspólny czynnik, łączący obydwa wydarzenia. Każde z nich tak samo zresztą niedorzeczne. Podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem, niemal spodziewając się, że w oddali zobaczę wzburzoną wodę, ale przestrzeń była tak samo czarna i nieprzenikniona jak wcześniej. Wciągnęłam powietrze w płuca, czując, jak lekkie lodowe igiełki wbijają się w wewnętrzną stronę mojej klatki piersiowej i zastanawiając się jednocześnie, jakie to uczucie - tonąć. Opadać w dół, w ciemność, ze świadomością kończącego się tlenu. Ciekawe, co widzi człowiek, który w końcu, w ostatecznej kapitulacji się poddaje, otwiera usta i wpuszcza do organizmu napierającą wodę. Wzdrygnęłam się, kręcąc lekko głową, a kiedy się odezwałam, wydawało mi się, że mój głos dobiega z oddali. Jakby moje uszy i usta oddzielała gruba, szklana bariera.
- Blizny.
Słowo było dziwne. Samo w sobie nic nie znaczyło, miało za to realny kształt i fakturę. Opuściło moje usta, choć sprawiało wrażenie, jakby wcale nie było moje. Obce i bliskie jednocześnie.
Obróciłam ręce nadgarstkami do góry. Były nieskazitelnie czyste, ale przez chwilę i tak prawie widziałam na nich drobne, nieco jaśniejsze niż skóra ślady. Echa przeszłości. Ciekawe, czy Chaz też by je zobaczył, gdyby się przyjrzał?
- Tylko takie ślady pozostawiają po sobie ludzie. I to niezależnie od tego, czy umierają mając dwadzieścia, czy sto dwadzieścia lat.
To nie była do końca prawda, a przynajmniej tak sobie wmawiałam. Istniała istotna różnica między walką do samego końca, a dobrowolnym położeniem się na deskach po kilku ciosach. Jednak powoli zaczynały kończyć mi się argumenty, a nie chciałam przyznać - nawet sama przed sobą - że myśl o rzuceniu się w dół urwiska porzuciłam już jakąś chwilę temu. A może w rzeczywistości nigdy nie miałam takiego zamiaru. Może jedynym, czego potrzebowałam, był ktoś, kto powiedziałby mi, żebym tego nie robiła.
Skrzywiłam się, zażenowana własną osobą i nagle szczęśliwa, że nikt nie mógł usłyszeć moich myśli.
To już trójka.
Zrozumiałam w mig, o co mu chodziło, ale nie byłam wcale pewna, czy mu wierzę. Do samobójców mówiło się różne rzeczy - najczęściej te, które chcieli akurat usłyszeć i najprawdopodobniej właśnie tak było w tym przypadku. Nie można troszczyć się o kogoś, kogo widziało się drugi raz w życiu.
Nie można, Ashe? - rozległo się w mojej głowie, tak wyraźnie, jakby ktoś rzeczywiście wypowiedział słowa prosto do mojego ucha. Po raz kolejny przeczyłam sama sobie i nawet nie siliłam się na udawanie, że jest inaczej. Z drugiej strony wszystko to wydawało się absurdalne; tak absurdalne, że przy okazji spowodowało jedną, nieprawdopodobną rzecz.
Przestałam odczuwać ten tępy, palący ból gdzieś w środku.
I choć nie oznaczało to, że zniknął całkowicie, to przyjął raczej formę delikatnego kłucia, niezbyt natarczywie przypominającego o sobie gdzieś na krawędzi świadomości. Istniejącego, ale trzymającego się na uboczu. Zauważalnego, ale nie obezwładniającego.
Odetchnęłam głęboko raz jeszcze. W powietrzu nie czułam już duszącej woni krwi, a może raczej przestała podsuwać mi ją moja wyobraźnia. Zerknęłam na mężczyznę, przez moment pozwalając sobie nawet na coś w rodzaju krzywego uśmiechu.
- Charlesie Lowellu - zaczęłam. Mój głos, mimo, że zachrypnięty, brzmiał nadspodziewanie wyraźnie. Wbrew pozorom brakowało w nim również złośliwości. Nie miałam zamiaru niczego mu wytykać, porzuciłam też próby zniechęcenia go do rozmowy. Najzwyczajniej w świecie stwierdzałam fakt, nawet jeśli postronny obserwator mógłby uznać, że żartuję. - Jeśli szukałeś problemów, masz cholernie dobrą nawigację satelitarną.
I potrząsnęłam z niedowierzaniem głową.
Mężczyzna nie roześmiał się. Nie zareagował też w żaden zauważalny sposób, chociaż dopiero po dłuższej chwili zrozumiałam, że być może powiedziałam coś nie tak. Ponownie podniosłam wzrok, gotowa rzucić mu pytające spojrzenie, ale słowa, które miałam zamiar wypowiedzieć, zamarły w połowie drogi na usta, zupełnie jakby zatrzymała je tam niewidzialna siła. Mimo ciemności, widziałam oświetloną blaskiem księżyca twarz Chaza i nie mogłam nie dostrzec śladów toczącej się gdzieś wewnątrz walki. Walki, w której nie brałam udziału, mimo że siedziałam zaraz obok, i którą mogłam jedynie w milczeniu obserwować, czekając cierpliwie na rezultat, na zmianę mając ochotę to położyć mu rękę na ramieniu, to zatkać usta.
Kiedy w końcu się odezwał, jego głos brzmiał ciszej niż wcześniej, ale też jakby spokojniej. W pierwszym momencie nie zrozumiałam, do czego zmierza - dopiero po kilku zdaniach dotarło do mnie, że z jakiegoś powodu naprawdę postanowił opowiedzieć mi swoją historię. Otworzyłam usta, w początkowym odruchu mając zamiar mu przerwać; powiedzieć, że nie musi marnować na mnie słów, że ja i tak jestem już przegraną sprawą, ale w następnej chwili jeszcze jedna myśl przyszła mi do głowy. Być może wcale nie chodziło tylko i wyłącznie o mnie.
Zamknęłam usta, przyciągając zgięte w kolanach nogi do siebie, obejmując je ramionami i opierając o nie brodę. Przymknęłam też powieki, odcinając się od obrazów i pozwalając, by rolę moich przewodników w całości objęły dźwięki. I słuchałam; mężczyzny, którego nie znałam, opowiadającego o życiu, które równie dobrze mogłoby być moje.
Dlaczego mówił mi to wszystko? Chciałam zapytać, ale podświadomie czułam, że na to pytanie nie istniała satysfakcjonująca odpowiedź. A nawet jeśli, to ja nie byłam gotowa, żeby ją usłyszeć. Obróciłam głowę, opierając się skronią o kolana, ale jednocześnie spod przymrużonych powiek obserwując mężczyznę. Jego twarz była nieprzenikniona, ukryta częściowo w ciemnościach; przez chwilę, krótki moment, wydawało mi się jednak, że na jego policzkach dostrzegłam jaśniejsze ślady łez.
Kiedy skończył opowiadać, milczałam jeszcze przez dłuższą chwilę, wsłuchując się w nasze oddechy oraz miarowe bicie mojego własnego serca. W normalnych okolicznościach, przedłużająca się cisza zapewne by mi przeszkadzała, ale w tamtym momencie było w niej coś kojącego; kryjące się płytko pod powierzchnią świadomości wspomnienia co prawda nie zniknęły, ale od pewnego czasu udawało mi się utrzymywać je w bezpiecznej odległości. Chwilami nawet miałam wrażenie, że gdybym zamknęła teraz oczy, dałabym radę zasnąć.
Tylko że ich nie zamknęłam.
Patrzyłam na Charlesa, zastanawiając się, co - i czy w ogóle coś - powinnam powiedzieć. Jego pytanie zawisło w powietrzu, czekając, aż je zauważę, na razie jednak pozwalałam dryfować mu swobodnie wśród panującego dookoła półmroku. Krążyło dookoła mnie, od czasu do czasu delikatnie trącając mnie w ucho lub muskając policzek, a ja zastanawiałam się, czy jestem gotowa na rozdrapanie rany, która nawet nie zdążyła jeszcze przyschnąć.
- Jesteś szczęśliwy? - zapytałam w końcu. Po długim milczeniu, mój głos zabrzmiał jak krzyk, mimo że w rzeczywistości był jedynie ledwie słyszalnym szeptem. Gdyby mężczyzna nie chciał mi odpowiedzieć, mógłby równie dobrze udawać, że pytanie stanowiło jedynie głośniejsze chlupnięcie wody pod nami. - Teraz? Po tym wszystkim? - sprecyzowałam, bo naprawdę chciałam uzyskać odpowiedź. Potrzebowałam ją uzyskać. Potrzebowałam kogoś, kto dałby mi nadzieję. Wszystko, co usłyszałam, tak bardzo nie pasowało mi do człowieka siedzącego przede mną, że trudno było mi uwierzyć, że faktycznie opowiadał o sobie. Z drugiej strony, wiedziałam też, że każde jedno słowo, które wypowiedział, było prawdziwe. Nie byłam pewna skąd - ale wiedziałam.  
Wyprostowałam się lekko, rozprostowując nieco już ścierpnięte nogi i ponownie opierając się dłońmi o krawędź nabrzeża. Kątem oka zauważyłam dłoń Charlesa i po raz kolejny zastanowiłam się, czy próbował w ten sposób dodać mi otuchy, czy może sam potrzebował czyjejś bliskości. Zawiesiłam na kilka sekund wzrok w jednym punkcie, przez chwilę mając ochotę wziąć go za rękę, ale później przypomniałam sobie o tych wszystkich okropnych rzeczach, które wykrzyczałam do Noah. Nie zasługiwałam na niczyje wsparcie, a już na pewno nie dzisiaj.
Westchnęłam cicho. Zadane wcześniej pytanie nadal informowało mnie o swojej obecności, a ja stwierdziłam, że nie mogę go już dłużej ignorować.
- Tak naprawdę to nie wiem - powiedziałam cicho, przygryzając dolną wargę. Przyczajona na krawędzi świadomości twarz wypłynęła na powierzchnię, powodując bolesne ukłucie w sercu. Odruchowo przycisnęłam dłoń do klatki piersiowej, jakby to miało w jakiś sposób mi pomóc. - Ostatni raz widziałam go... trzy lata temu. - Urwałam na moment. Dobrze pamiętałam nasze spotkanie. I moje słowa, będące chyba najbardziej gównianym pożegnaniem, na jakie było mnie stać. Nie szukaj mnie.
Przymknęłam oczy.
- Trzy lata. Nie mogę nawet sobie wmawiać, że podzieliła nas rebelia. - Uśmiechnęłam się. Albo skrzywiłam. Chyba w pewnym momencie przestałam odróżniać jedno od drugiego. - Był... Całkiem inny niż ja. W jakiś sposób zawsze wiedział, co jest dobre, a co nie. Jak postąpić właściwie. Jaką decyzję podjąć. Ja miotałam się bez sensu, w końcu wybierając najgorszą możliwą opcję. Zresztą - nic w tej kwestii się nie zmieniło. - Chwyciłam w palce niewielki kamyczek, na który natrafiłam, nawet nie wiem kiedy. Obróciłam go kilka razy dookoła własnej osi, po czym - gnana tą dziwną, nieodpartą pokusą - zrzuciłam go w dół. Odruchowo pochyliłam się do przodu, próbując śledzić jego lot, co rzecz jasna okazało się niemożliwe.
A ułamek sekundy później, do moich uszu dotarło ledwie słyszalne pluśnięcie.
- A moje życie? - dodałam po chwili, odrywając wzrok od nieprzeniknionej ciemności i odszukując spojrzeniem oczy Chaza. - Do pewnego momentu było całkiem podobne do twojego. Z tym że ja nie zatrzymałam się nad krawędzią, tylko zleciałam na sam dół, prosto na twarz. Bo widzisz - podciągnęłam wyżej kącik ust - taki właśnie jest ze mną problem. Nie potrafię odpuścić. Nie potrafię na czas zorientować się, że idę w złą stronę. A zawsze - zawsze - wybieram źle. I zapewne właśnie w tym momencie dochodzimy do odpowiedzi na pytanie, dlaczego ja jestem tutaj - wskazałam głową w bliżej nieokreślonym kierunku, w domyśle mając mur otaczający Kwartał - a ty tam.
Powrót do góry Go down
the civilian
Charles Lowell
Charles Lowell
https://panem.forumpl.net/t307-charles-lowell
https://panem.forumpl.net/t371-charles
https://panem.forumpl.net/t1302-charles-lowell
https://panem.forumpl.net/t562-chaz
Wiek : 31
Zawód : redaktor naczelny CV
Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, prezerwatywa
Obrażenia : tylko psychiczne

Ashe Cradlewood i Charles Lowell Empty
PisanieTemat: Re: Ashe Cradlewood i Charles Lowell   Ashe Cradlewood i Charles Lowell EmptyNie Kwi 20, 2014 2:15 am

No to ja. <3

Sekunda powoli goniła każdą kolejną sekundę, jakby naprawdę straciła motywację, żeby kiedykolwiek ją złapać. Chociaż obserwując ich leniwą gonitwę, traciło się wiarę, że tak naprawdę w ogóle zależało jednej z jednostek, aby złapać drugą. Natomiast tamtej, aby uciec przed pierwszą. Zataczały koła po srebrzystej tarczy zegara do złudzenia przypominającej księżyc. Od czasu do czasu przewracały się. Chichotały głośno. Pierwsza podążała w ślad za drugą, trzecia za czwartą, piąta za szóstą… Zachowywały się zupełnie jak dzieci, które już dawno utraciły zapał do zabawy w berka, upadając na miękką, zieloną trawę. Dlaczego bawiły się dalej? Zapewne czuły się dobrze, nawet jeżeli cała rywalizacja już po pierwszych minutach utraciła dla obserwatorów sens - dowiedzieli się, kto był szybszy. Ale to im zupełnie nie przeszkadzało. To odróżniało dzieci od sekund, przynajmniej idealnie oddawały to tamte momenty - posiadały niesamowita, nieskrępowaną radość życia. Natomiast cechą nadrzędną, łącząca oba gatunki stała się umiejętność podnoszenia się i podjęcia kolejnej próby. Nieważne z jakiego powodu. Być może była to czysta chęć, robienie czegoś dla dobrej zabawy, być może był to presja wywierana przez wszechświat. Powód chyba wybitnie nie liczył się dla nikogo.
Z sekundy na sekundę czas zataczał koło wieczności, skutecznie zamykając w nim ludzi.
Tak naprawdę żadne z nich nie siedziało na urwisku, będąc wolnym człowiekiem. Razem znajdowali się w klatce. Pozornie w dwóch odrębnych - ona w dużej, szarej, brudnej klatce, gdzie światło wpadało przedostawało się jedynie górą, ponieważ nie istniały tam kraty, całość otoczono murem z grubym kolcem na szczycie, mieszkańców skazano na głód; natomiast on - siedział w klatce pełnej ważnych lub mniej ważnych osób, miała cienkie, błyszczące pręty, lokatorów nie dotyczył brak jedzenia, musieli oni uważać tylko na swoje ruchu, bo atmosfera należała raczej do tych… gęstych.
Zamknięcia, w których siedzieli na codziennie skrajnie się do siebie różniły, mimo tego oboje wtedy, tylko na jedną noc, zostali zamknięci razem, w jednej, ciasnej, zakurzonej klatce. Prawie jak wyrzutki społeczeństwa. Nikt jej nie pilnował, a niektóre spawania skutecznie nadgryzł już ząb czasu. Rdzawy kolor wchodził coraz głębiej w stalowe pręty pomalowane na czarny kolor.
Charlesowi zupełnie to nie przeszkadzało, bo była to włącznie klatka. Klatka, w której mieli siedzieć zapewne do końca swojego istnienia. Zasypiać i budzić się bez możliwości zmian, żadnego wyjścia. Być może nie mieli zapisanego dłuższego odcinka życia do spędzenia razem, jednak  żadne z nich nie miało tejże pewności. Przecież tak naprawdę oboje mogli jutro zginąć, znaleźć miłość swojego życia, schować się przed światem w zimny, ciemny kąt, tam gdzie pręty krzyżowały się.
Akurat do tego mieli prawo. Do jednej z niewielu rzecz. Do znikania w wybranych przez nich samych. Bo przecież to było wygodne. Wystarczyło od czasu do czasu sprzątnąć zimne, rozkładające się ciała.
O dziwo, tamtego wieczoru drzwiczki zostały uchylone. Jakby nastał dzień dobroci dla zwierząt i opiekun bądź dyktator tego całego cyrku postawił pokazać swoją łaskę, ale tak naprawdę miało to na zadaniu nas tyko wszystkich przybić. Przypomnieć, jak bardzo wolni kiedyś byli, jak wyglądał prawdziwy świat.
Chaz ostrożnie pochylił się do przodu, jeśli spróbowałby pochwalić się jeszcze bardziej, straciłby panowanie nad swoim ciałem. Zacząłby spadać i utraciłby prowizoryczną kontrolę nad swoim światem. Tym samym mogło udać mu się prześlizgnąć przez kratki. Znaleźć się na prawdziwej wolności, nie tej wybiegowej czy obawiającej się raz do roku, przywołującej jedynie wspomnienia. Wspomnienia, dla których sens życia przestawał być tak samo wyraźny. Analogicznie do przykładu oglądania starych zdjęć - już nikt z nich nigdy nie będzie mógł zobaczyć tych miejsc na żywo raz jeszcze, śmiać się beztrosko podczas pierwszych sekund, rzucać się na głęboką wodę, poczuć zimny deszcz na swojej skórze albo zobaczyć migające światła witryn sklepowych.  
Chyba udałoby mu się wyjść, przechyliłby się za mocno w dół. Okazałoby się, że spada w dół i tak naprawdę nie przeszkadzałoby mu to. Chwilowa, bezgraniczna swoboda.  
Ashe patrzyłaby na mój upadek?
Nabrał głośno powietrza do płuc. Bardzo go to intrygowało, mimo, że nie liczył na jej pomóc. Nie wymagał, by go łapała, skakała za nim ani zbiegała po jego ciała. Chciał tylko, żeby patrzyła. Prawie jak jedyny świadek na pogrzebie. Bo nie miał innej, prawdziwej rodziny. Miał siostrę, której nie widział od jakiegoś czasu, ojca, który układa sobie życie po swojemu i matkę, która być może nie żyła. Zapłakaliby zapewne głośno, ale czy tak naprawdę chciałby na swoim pogrzebie? Nie miał pojęcia. Abstrakcyjne, prawda? Chyba dużo lepiej otaczać się ludźmi, dla których liczył się bardziej niż przeciętnie. Skutki jego wyprowadzki widoczne stały się dopiero po latach. Chciał tylko chwili uwagi, może krótkiego słowa pożegnania.
„Do zobaczenia.”
Tak, to byłoby wystarczające, odpowiednie i satysfakcjonujące. Byłoby dobre. Gdyby spadł, jasne i nieodwołane przecież wydawało się to, że nie miał szans na wzbicie się. Nie należał do rodziny ptaków, nawet tych, które utraciły zdolność lotu. Był zwykłym człowiekiem.
- Chciałbym, żebyś była na moim pogrzebie - wyszeptał niemalże bezgłośnie. Pewna część jego liczyła na to, że dziewczyna nie tych słów. Właściwe ta część, która starała się zachować pozory normalności. Natomiast tej drugiej części było wszystko jedno. Chyba mogła czuć się dość lekko w tamtych okolicznościach albo tylko tak jej się wydawało. Lowell potrafił sobie przypomnieć tak naturalnej sytuacji w ostatnim czasie z prostego powodu - taki moment nie istniał.
To dziwne jak przy prawie-nieznajomych można było stać się kimś prawdziwym.
Natychmiast wrócił wszystkimi myślami, których na całe szczęście nie musiała słuchać Ashe, nad rzekę, śledząc każdy ton wypowiadany przez nią, trochę jak mógł zmienić całe jego życie. Wyższy lub niższy dźwięk, kilka słów… jakby posiadała jakieś niezrozumiałe, magiczne zdolności.
- Sądzisz, że nie ma różnicy w życiu dwudziestolatka a życiu stulatka? Nie wierzę w to. I nie chodzi mi o liczbę wykonanych oddechów czy jałowe lata... - odchylił głowę do tyłu - Światopogląd. Ludzie w wieku dwudziestu dwóch lat odchodzą z inną świadomością, pozostawiając kompletnie różne ślady od tych osiemdziesięciolatków.
Akurat ta prawda nie była skomplikowana. Społeczeństwo nie mogło być nigdy przygotowane się na czyjekolwiek odejście, ale z biegiem czasu, żyjąc z myślą nadchodzącego końca, oswajało się z tym. Śmierć, chcąc bądź nie, w pewnym momencie musiała zabrać ze sobą staruszka, zamykającego oczy w swoim łóżku. To w pewnym sensie dla jego bliskich zdawało się być całkiem zrozumiałe - spędził na ziemi długi czas. Natomiast co, jeżeli rodzice zostali stawiali przed faktem dokonanym, „ mamy przykre wieści, pańskie dziecko zginęło dziś, około godziny osiemnastej w wypadku samochodowym”.
Uważał, że istniała między tym jakaś różnica. Nienamacana granica, której nie dało się przestudiować i nie dało się jej także zrozumieć, wcześniej przez nią nie przechodząc. Przed Cradlewood, tamtego dnia, odkryła się jedna z cienkich linii. Ona niestety musiała tym samym pozostawić coś niesamowicie trwałego. To samo o czym chwilę wcześniej wspominała. Jakąś bliznę w miejscu niewidocznym dla świata.
Wychodzi na to, że wybrałem najgorszą opcję. Jak zwykle, Lowell.
Chociaż teraz to może ja jestem najgorszą opcją dla niej.
 
Skończenie czegoś miedzy streszczeniem a dokładnym opisem życia naprawdę było dla niego dziwnym momentem. Zaschło mu w gardle i przez długi czas nie byłby w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Obrazy przeszłości przewracały się ciągle w jego głowie. Ot tak, dla hecy. Przyjaciele, śmiech, alkohol szumiący w głowie, dachy, rysunki, zauroczenia, pocałunki.
Co najlepsze, nawet nie płakał. Chyba, że jedna z łez skapnęła mu na płacz. Zdecydowanie nie z jego winy.
I nagle Ashe zadała pytanie, którego mógł się spodziewać. Było jasne, że cała jego radosna i pełna zawirowań historia zostanie podsumowana jednym zdaniem o wydźwięku wybitnie pytającym. Mimo to, kiedy nabrało rzeczywistej formy, stało się idealnie wymierzonym ciosem w policzek. Najwidoczniej słowa naprawdę mógłby zdawać ból, nawet nieświadomie.
Jednocześnie coś ukuło go w sercu.
Zamilknął.
Kilka myśli uporczywie toczyło niezrozumiałą batalię w jego umyśle, a po momencie wypełniła go straszna pustka. Wydawało mu się, ze to wszystko co przeżył do tej pory i to, co przezywał w tamtym momencie… Wszystko było niesamowicie odległe. Nawet bardziej odległe niż inna galaktyka.
Odnosił wrażenie, że jego myśli odnalazły drugi, równoległy wszechświat. Zupełnie niezrozumiałe i problematyczne dla jednostki o zdrowych zmysłach. Rozmyte gdzieś pomiędzy podświadomością a mózgiem. Rzeczywiste jako fałsz, nierzeczywiste jako prawda.
Bo czym było jego istnienie? Zwitkiem kilku, może kilkunastu dobrych chwil, przelotnymi uśmiechami, pustym śmiechem. Udawaniem, że czuł się dobrze… nawet wtedy, kiedy tak się nie działo aż w pewnym momencie „tak, wszystko u mnie w porządku” zakorzeniło się jego postawie.
A poza tym?
Dobami snu i godzinami rozmyślań, wyrwanymi kartkami, notesami zapisanymi czarnym atramentem. Głośnymi, zmęczonymi oddechami oraz poszukiwaniem czegoś, co nigdy mogło nie nadejść. To coś, od tak, ominęło go, nie rzucając mu przelotnego spojrzenia.
Jego całe dotychczasowe życie ponownie kreśliło mu pewien obraz w głowie. Ilustrację, na której trzeba było odnaleźć nieistniejące rzeczy.
Zamiast rozwiązać swoje problemy w domu, uciekł. Brał leki garściami, żeby zagłuszyć świadomość. Tonąć w beznadziei zaczął pisać, upijając się i rzygając gdziekolwiek było to możliwe. Czepiał się ludzi, którzy po pewnym czasie, tak samo jak poprzedni, zostawiali go.
Chaz, jako osoba zapoznana z tematem, aczkolwiek będąca przez moment obserwatorem wydawało się, że po prostu nieudacznik nie potrafił nawet zakończyć swojego żywota raz na dobre, jakby ciągle uciekał przed nieodwracalnym i ślepo wierzył, że mogło spotkać go coś wspaniałego. Pokazywał sobie, że nie wypadał najgorzej ze wszystkich jednostek, choć tak głosiła prawda. Próbował piąć się do górę, jednocześnie schodząc w dół. Coś jak odwrócenie drabiny podczas wędrówki.
Ale za najbardziej przewrotny uważał jedne fakt - przez trzydzieści jeden lat nie odnalazł jednej osoby, która pokochałby go takim, jaki był. Razem z tatuażem, ulubieniem do swetrów, kiepskim talentem wokalnym, z włosami często w nieładzie, ze szczerym uśmiechem, brązowym notesem, wiecznie włączonym laptopem, słowami, które czasem nie należały do najprostszych… Rezem ze wszystkim, co czyniło z niego „tego Lowella”.
Niestety, chyba miłość była w jakimś nieformalny sposób połączona z akceptacją… natomiast ta para ze szczęściem. Zapewne musiało jej być wybitnie przykro z powodu, że nie odwiedzała drzwi zastępcy redaktora Capitol’s Voice.
Tak bardzo, że aż wcale.
- Nie wiem - wymamrotał pod nosem po dłuższej chwili. Nie zdawał sobie sprawy, ile czasu minęło dokładnie. - Nie wiem czy jestem szczęśliwy i nie wiem, czym tak naprawdę jest szczęście. - Wciągnął głośno powietrze, bo naszła go dziwna ochota na zapalenie papierosa. A wtedy, jedyną opcją była kradzież. Na nią oboje nie mieli ochoty, wymagałby zbyt wiele zachodu.
- Chyba ciągle tego szukam.
Zrobiło się cicho, ale milczenie nie było wcale krępujące. Przynajmniej Charles nie czuł się źle siedząc i słuchając Kapitolu śpiącego albo właśnie kładącego się spać (co i tak wypadało doprawy szokująco), tamtego, żałobnego dnia. Nie interesowało go to, rozważał to, czy w tamtym momencie, mógł szukać szczęścia. Razem z Ashe przy boku, na betonowym urwisku w porze, podczas której nikt nie wpadłby na tak idealny pomysł jak samobójstwo poprzez skok do Moon River. No może tylko jedna wybitne zagubiona jednostka.
Chłodne powietrze podrażniło jego płuca. Namiastka pary wydobywającej się z ust zdawała się być imitacją dymu tytoniowego.
- Myślałaś kiedyś nad tym wszystkim w inny sposób? - spojrzał na nią, sprawdzając, czy na pewno jeszcze tam siedziała. Zaskakujące, że nie zmieniła swojego położenia, nie rozmyła się w powietrzu, ani nie zniknęła na milion innych sposobów. Nadal siedziała i, miał nadzieję, że jeszcze nie była zupełnie znudzona paplaniną mężczyzny. Ciągle rzeczywista. - Wiesz, o co mi chodzi. O ten nasz cały, ciasny Kapitol i o nasze życia.
Zatoczył głową okrąg w powietrzu.
- Ostatnio zastanawiałem się na tym, że być może my wszyscy nie jesteśmy dobrzy i źli. Nic nie różni tych zasiadająco wysoko od szarych ludzi. Najzwyczajniej w świecie - siedzimy na równi pochyłej, gdzieś pomiędzy dobrem a złem, prawdą a fałszem. Po prostu, w czasach bogatego, zepsutego do granic możliwości miasta podział nie był aż tak wyraźny. To, w którym miejscu wylądujemy po części zależy od nas, a po części nie możemy temu zapobiec, zmienić obrotu spraw. Nie umiem tego wyjaśnić, tylko po prostu… Mam wrażenie, że stoję na takiej równi, a co gorsze, nie do końca kontroluję, w którą stronę się ona przechyli. Do tej pory jeszcze udaje mi się jakoś złapać ponownie równowagę, ale boję się, że pewnego dnia nie będę umiał. Wyląduje na samym dnie, nikt nie będzie się o mnie troszczyć. Ba, nikt nie będzie o mnie pamiętać. Jednak najbardziej przeraża mnie to, że nie wyląduje w źle, kłamstwie albo fałszu. Mimo końca nadal będę znajdować się gdzieś pomiędzy… - zamknął na zaledwie kilka sekund.
- Wiem, to głupie.
W jego głowie nagle zrodził się całkiem niezrozumiały plan, który hipotetycznie nigdy nie powinno było się wcielać w życie. Po jego realizacji mogli spodziewać się kilku niezbyt przyjemnych konsekwencji.
Konsekwencje.  
Ludzie zawsze o nich. Właściwe, gdyby kiedykolwiek posiadali skrzydła, sami obcięliby je sobie właśnie tym słowem. Wzbijając się w górę, mogli spać. To skutkowałoby złamaniami, siniakami, a w najgorszej perspektywie nawet śmiercią. Zbyt często, otrzymując możliwości, zamykali drzwi przed sobą, zostając w tym samym miejscu. Zamiast pójść dalej, opalali kolejnego papierosa podrzędnej marki, opierając się o brudny blat w średnio-dobrym klubie. Bo to było całkiem proste, nie ciągnęło za sobą żadnych konsekwencji… a życie toczyło się dalej.
Ale co mieli do stracenia Ashe i Charles? Niewiele. Oboje siedzieli nad przepaścią, przeżywali właśnie swoje życia w najbardziej żenujący z możliwych sposobów, zapewne w niedalekiej przyszłości mieli zrobić wszystko, by się nie spotkać. Każde z nich, nawet jeśli nigdy nie dopuściło jawnie do zrozumienia, posiadało w swojej podświadomości pewną myśl pierwszego i ostatniego spotkania. Równie dobrze to mogli potraktować jako drugie i ostatnie.
No chyba, że mieli pecha. Wszechświat obdarował ich dziwnymi magnesami, które przyciągały siebie nawzajem. Bądź los popychał ich ruchy tak, aby zobaczyli się po raz kolejny.
- Siedzenie tutaj nie ma najmniejszego sensu - pomagając sobie ręką, wstał. Wyciągnął dłoń do dziewczyny, aby pomóc się jej podnieść… co zabawne, już jej nie puścił.
- Pójdziesz ze mną w jedno miejsce? I tak nie masz nic do stracenia. - Spojrzał na nią, jednak już nie miała szans na zmianę decyzji. Właściwe nie miła szansy na jej podjęcie. Uśmiechnął się przelotnie.
Charles przecisnął się za Ashe przez skrzypiącą furtkę. Stali na moście, z którego, na dobrą sprawę, mogli już rozejść się do domów, jednak Chaz złapał ją ponownie za rękę. Nie znaczyło do dla niego nic szczególnego, po prostu musiał mieć pewność, że kiedy ruszył nadal była obok.  
Chłodne powietrze muskało jego policzki i po pewnym czasie, dla potencjalnego wędrującego, stałoby się wybitnie nieznośnie. Ale dla niego to było bez znaczenia, oboje przemierzali ulicę z całkiem niezłym tempem.
- Możemy poczuć się wolni! - Zwołał do swojej towarzyski i przyśpieszył. Wiatr przeczesywał mu włosy.  
Gdyby płuca rozrywały się od jakiegoś wysiłku Chaz doświadczyłby tego. Zaczął krzyczeć, bo uznał taką czynność za odpowiednią w tamtym momencie. Nie miał pojęcia czy Ashe także dołączyła się do tego szaleństwa swoim głosem. To nie miało znaczenia. Biegł, trzymając drobną dłoń w swojej, krzyczał.
Może był kompletnym świrem. Najważniejsze, że czuł się dobrze.
Nawet przez moment wydawało mu się, że poczuł się naprawdę wolny. Tak bardzo wolny, jak nie był nigdy.
Stanęli w ciszy na dość piaszczystej, przeznaczonej do rekreacji w letnie popołudnia części rzeki. Tak, mimo zadyszki i ciężkich oddechów udało im się dobiec na metę.
Odszedł kilka kroków do przodu, rozpiął guziki płaszcza ściągając go z ramion. Rzucił go gdzieś niedaleko siebie tak samo jak sweter. Próbował unormować bicie serca i płytkie, szybkie, zachłanne pobieranie powietrza.
Spojrzał na Ashe, odcinając ostatni z guzików koszuli. Ona chyba także nie była w szczytowej formie po „dzikim” maratonie. Ciekawe, czy już wiedziała, dlaczego przegonił ją ulicami miasta.
- Jak myślisz, jak zimna jest woda w rzece?
Pewnie dostrzegła jego szelmowski uśmiech, który nie schodził mu z ust.
Ach, te sugestie!
Powrót do góry Go down
Sponsored content

Ashe Cradlewood i Charles Lowell Empty
PisanieTemat: Re: Ashe Cradlewood i Charles Lowell   Ashe Cradlewood i Charles Lowell Empty

Powrót do góry Go down
 

Ashe Cradlewood i Charles Lowell

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

 Similar topics

-
» Charles Lowell
» Charles Lowell
» Charles Lowell
» Dominic Terrain - Charles Lowell
» C. Lowell

Pozwolenia na tym forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Panem et circenses :: Po godzinach :: Archiwum :: Osobiste :: Retrospekcje-