Oh if the sky comes falling down,
for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Pamiętam dość dobrze jedno zadane mi, podczas licznych swego czasu wywiadów, pytanie. Słowa, które w tamtym momencie wywołały we mnie salwę gromkiego, ironicznego śmiechu, gorzką świadomość, że ludzie Ci szukają jedynie sensacji, kolejnych wzruszeń, zachwytów, nim poślą nas na śmierć. Zabawne, nie mogę sobie teraz przypomnieć twarzy tego mężczyzny, ale doskonale pamiętam jego naiwne spojrzenie, oczekiwanie, napięcie, jakbym miał powiedzieć im coś nader fascynującego.
Cassianie, kto pierwszy pojawia się w twoich najwcześniejszych wspomnieniach? Do dziś to pytanie wydaje mi się durne. I to nie dlatego, że jego sens mi umykał, bądź był wątpliwy, wręcz przeciwnie, uważałem jedynie, że nie był ono trafione, odpowiedź na nie była zbyt oczywista. W końcu, nie urodziłem się sam. Od początku obok mnie była inna osoba i to właśnie ona zdominowała moje najstarsze wspomnienia. Nie rodzice, nie znajomi, nie miłość, na którą liczyła publika, a moja siostra. Corinne. Cała moja przeszłość, wszystko co najtrwalsze i najstarsze w mojej głowie skupiało się wokół niej, tego kim byliśmy dla siebie, kim jesteśmy nadal, w końcu takich rzeczy się nie traci.
Tak wiele się mówi o nadzwyczajnej więzi między bliźniętami, o zrozumieniu, wyczuciu, wrażliwości na emocje drugiego porównywanej wręcz do jakiegoś magicznego kompasu. Dla mnie to była codzienność, nie mit, nie legenda powtarzana z ust do ust przez tych, którzy nigdy nie mieli okazji znaleźć się w podobnej sytuacji. Odkąd pamiętam byłem w stanie wyczuć zmiany nastroju Cori, skrywane przede światem emocje. Wiedziałem kiedy źle się czuła, kiedy była smutna, kiedy potrzebowała wsparcia, tak samo zresztą jak ona widziała to samo o mnie. Nie potrzebowaliśmy słów by się rozumieć, nie potrzebowaliśmy rozmów by być blisko siebie. Nie było zbędnych kłótni, nieporozumień, wykorzystywania swojego zaufania, byliśmy po prostu rodzeństwem, które, nie ważne co by się nie działo, miało siebie.
Co z czasem stało się dla nas ratunkiem i przekleństwem jednocześnie. W końcu, czy bliźnięta tryumfatorzy, tak bardzo związani ze sobą, nie są idealnymi zabawkami salonowymi? Pupilkami tłumu?
Może jednak zacznę od początku...
And I know
The scariest part is letting go
Kiedyś było łatwiej. Mimo ograniczeń na nas nałożonych, mimo wymagań, nacisku otoczenia dmącego niemal ze wszystkich stron, było o niebo łatwiej. Żyliśmy własnymi życiami, wolni, na tyle na ile pozwalała nam rodzina i wiszący nad głowami Dystryktów Kapitol. Z głowami pełnymi planów i nadziei, dziecięcych marzeń. Naiwności, nakłaniającej nas do złożenia obietnicy, która nigdy nie miała zostać dotrzymana. Wtedy jednak w to wierzyliśmy, byliśmy pewni, że możliwe jest jej spełnienie. Tyle dzieciaków dookoła zgłaszało się do Igrzysk, nasza dwójka mogła przecież spokojnie zniknąć w tym tłumie, niezauważona przebrnąć przez najmniej spokojny okres życia.
Nie oznacza to jednak, że się nie przygotowaliśmy. Od najmłodszych lat nasze życie kręciło się wokół nauki i treningów, kolejnych to wycięczających biegów, podnoszenia ciężarów, strzelania z łuku, czy też broni palnej. Taki jednak był los każdego dziecka, które urodziło się w Dwójce, bądź też w innym Dystrykcie, który poszczycić się mógł posiadaniem zawodowców. Nasi rodzice dbali o to byśmy nie przegapili żadnego dnia poświęconego na rozwijanie umiejętności bojowych, liczyli na to, że kiedyś, aczkolwiek w niedalekiej przyszłości, będą mogli pochwalić się, że to właśnie ich dziecko, a może nawet obydwoje dzieci, wygrały Igrzyska. Liczyli na chwałę i przywileje za nią idące. My jednak mieliśmy zupełnie inne plany. Żadne z nas, ani ja, ani Corinne nie potrafiło sobie wyobrazić by to drugie trafiło na Arenę, dlatego właśnie, pewnego dnia, przysięgliśmy sobie, że nigdy nie będziemy wśród tych, którzy zgłosili się do walki.
Początkowo udawało się nam to naprawdę dobrze. Mijały kolejne Dożynki, a nasze imiona nadal nie widniały na liście trybutów, mimo narastającego niezadowolenia rodziców byliśmy bezpieczni. Wszystko w życiu jednak ma swój koniec. Nasza sielanka skończyła się w dzień naszych szesnastych urodzin, kiedy to ojciec poprosił mnie bym odszedł z nim na bok na rozmowę. Wtedy byłem pewien, że to nic poważnego, że – jak niemal co roku – postanowił mi przekazać po raz kolejny trochę męskich prawd życiowych, że upomni mnie ostrym głosem bym zawsze był odpowiedzialny, przypominając, że na mnie w końcu spadnie obowiązek zarządzania rodzinną fabryką. Tym razem jednak było inaczej. Przekonałem się o tym, gdy tylko usłyszałem szczęk zamykanego kluczem zamka, gdy tylko wmaszerowałem do wskazanego pokoju.
Chciałbym powiedzieć, że pamiętam jego słowa z tamtego dnia. Chciałbym móc mu je kiedyś wypomnieć. Prawda jest jednak taka, że nie zapamiętałem niczego prócz dławiącego uczucia paniki i uporczywej myśli, że jeśli nie zgłoszę się w tym roku na Dożynki to właśnie Cori znajdzie się na Arenie. Będzie musiała walczyć o przetrwanie, może zostanie ranna, może nie przeżyje tego co by ją tam czekało. Nie byłem nawet w stanie wypowiadać się składnie, zbytnio przerażała mnie wizja siostry broczącej krwią. Nie mogłem im odmówić. Nie mogłem pozwolić na to by najbliższa mi osoba, jedyna, którą od zawsze kochałem szczerze, znalazła się tam. Nie mogłem też pozwolić na to by dowiedziała się o złożonej przeze mnie nowej obietnicy, która zmuszała mnie do złamania słowa danego jej parę lat wcześniej. W tej kwestii ojciec wyraził się bardzo jasno.
Your promises
They look like lies
Your honesty
Like a back that hides a knife
Jeśli miałbym wyznaczyć najgorszy okres mojego życia, jeszcze zza czasów niepełnoletności, moja decyzja szybko i jednoznacznie padłaby tamte dni. Na czas, kiedy po raz pierwszy w życiu zmuszony byłem do kłamstwa wobec mojej siostry. Odchorowałem to, przez jakiś czas chodziłem jak struty, nie potrafiłem znaleźć dla siebie miejsca, unikałem towarzystwa Corinne, a gdy już byłem zmuszony do rozmowy z nią, rzucałem jej nieudolnie udawane uśmiechy, jej troskliwe spojrzenie i dociekliwe pytania zbywając nędznymi wymówkami. Wiedziałem, że mi nie wierzy. Wiedziałem również, że przez to rodzice są niezadowoleni, o czym ojciec poinformował mnie dość szybko, ledwo parę dni później biorąc mnie na rozmowę. Po niej przyszła chyba najcięższa z ostatnich nocy, musiałem wszystko sobie przemyśleć, ułożyć w głowie plan działania, ustawić priorytety. Nie spałem nawet przez minutę, ale dzięki temu, gdy rano szykowałem się do szkoły byłem już przyzwyczajony do tego co muszę robić. Potrafiłem zachować się w miarę normalnie, uśmiechać, śmiać się, żartować sobie ze zbytniej troski siostry. I choć wiedziałem, że w ten sposób nie oszukam Cori, w końcu zbyt dobrze mnie znała, bym zamydlił jej oczy, nie martwiłem się tym już tak bardzo. Przekonany, że robię to by ona była bezpieczna, w danym momencie nie widząc innego wyjścia, zmanipulowany przez ojca, tańczący jak mi zagra, osiągnąłem stan bliski zadowoleniu z aktualnej sytuacji.
Od tej pory trochę bardziej skupiłem się na treningach, poświęciłem większą uwagę na słowa szkolących nas ludzi, notując w głowie każdą uwagę, która mogła uratować mi życie. Przyłożyłem się do ćwiczeń z mieczem, pamiętając, że kiedyś jeden z prowadzących powiedział mi, że mam predyspozycję do walki jednoręcznym. Byłem Zawodowcem, nie ważne jak bym się nie zapierał przed tym od dziecka, musiałem więc wykorzystać tę przewagę by wrócić żywym z Areny. W miarę dobrym stanie. Nie mogłem pozwolić by Cors została na tym świecie sama, bez prawdziwie bliskiej jej osoby, już wystarczająco miałem ją zranić łamiąc naszą przysięgę.
Zatraciłem się, pozwoliłem by zbliżające się Dożynki zdominowały większą część moich myśli, przez co nawet nie zauważyłem jak szybko upłynęły mi miesiące do czerwca. A wtedy ponownie poczułem stres, silniejszy niż mógłbym przypuszczać. Nie bałem się Areny, co to, to nie, wiedziałem, że dopuszczenie obaw jej dotyczących do głosu mogłoby być moim kontrolowanym zagraniem. Na Igrzyskach to właśnie strach był największym przeciwnikiem, pozbawiał zdolności logicznego myślenia, utrudniał planowanie, zaburzał drogę do zwycięstwa. Którego trzeba było być pewnym. A ja byłem. Bo miałem cel.
Mój stres miał jednak zupełnie inne źródło. Nie chodziło w nim o Dożynki, same Igrzyska, a o to, że nie ominie mnie wyraz zawodu wypisany na twarzy siostry. Samo jego wyobrażenie spędzało mi sen z powiek. I może właśnie dlatego, w pamiętny dzień w który uniosłem dłoń do góry podczas ceremonii, głośno wyrzucają z siebie wpojoną w moją głowę formułkę, stchórzyłem. Nie spojrzałem w jej stronę idąc w stronę podium. Ani wtedy, gdy na nim stanąłem. Po prostu zacisnąłem zęby i wbiłem spojrzenie w przestrzeń, nad głowami wszystkich, odcinając się od uczuć i od wszystkiego na czym mi zależało.
W końcu gra już się zaczęła.
When the violence causes silence,
We must be mistaken.
Nie byłem jak inni Zawodowcy. Nie popisywałem się, nie puszyłem, nie zależało mi na uznaniu i poklasku. Może to był błąd. Może gdybym nie był tak zdystansowany podczas wywiadów, opryskliwy wobec tych, którzy mnie męczyli swoją obecnością zyskałbym więcej fanów. A co za tym idzie, łatwiej byłoby mi wygrać. Patrząc z perspektywy czasu teraz naprawdę współczuje mojemu mentorowi, w końcu absolutnie nie byłem łatwym podopiecznym, nie chciałem stosować się do jego rad, chwilami bywałem wręcz niekulturalny, gdy zbytnio narzucał sie ze swoim rozwiązaniem. Jego morały na temat przetrwania przyswajałem, to fakt, lecz rzadko kiedy czerpałem z nich to czego on oczekiwał. Byłem głuchy na wspomnienia o znaczeniu sojuszu (w końcu wiedziałem, że historii Igrzysk byli i tacy, którzy wygrywali bez wsparcia innych trybutów), a także na te, które sugerowały, że powinienem czarować tłum. Wykorzystać to, jak spodobała im się wzmianka o mojej siostrze na jednym z wywiadów, przerobić to w ich oczach w wielki, łamiący serca dramat. Nie chciałem tego.
Byłem chłodny, pewny siebie, oschły.
I wiedziałem, że nie ważne co by się nie działo i tak wyjdę z Areny zwycięzcą. Nie przez pychę, ani zbytnio rozdmuchaną dumę, która i tak raziła na każdym kroku drużynę ze mną współpracującą. Robiłem to dla Cori, dlatego też musiałem wygrać.
Jeśli mam być szczery, całkiem sporo mniej istotnych faktów z tamtego okresu zdążyło już ulecieć z mojej głowy. Nie potrafię opisać mojego stroju podczas parady ani tego jak wyglądał pierwszy reportem z którym się spotkałem. Nie mam pojęcia jak wyglądał mój pokój ośrodku szkoleniowym, jak wyglądali nasi trenerzy. Pamiętam za to determinacje, który towarzyszyła mi podczas trzydniowego szkolenia. To z jakim zapałem ćwiczyłem poruszanie mieczem, jak dużo czasu poświęciłem na przypomnienie sobie o wszystkich punktach witalnych. Zatrzymałem się nawet przy stoisku poświęconym pierwszej pomocy i tym, które uczyły przetrwania oraz sztuki kamuflażu.
Rezultat pokazu był kolejną rzeczą, która umknęła z mojej głowy. Nie interesował mnie wtedy, bardziej liczyło się to, że zostało już tylko kilka chwil nim miałem trafić na Arenę i tylko o tym potrafiłem myśleć. Ostatnie godziny zleciały mi zaskakująco szybko. Nim się zorientowałem znalazłem się ponownie u mojego stylisty, zmuszony do ubrania dość lekkiego, acz zdawać by się mogło trwałego stroju. Chwilę później stałem w windzie, nawet nie pamiętając drogi, którą do niej pokonałem.
A potem były już tylko sekundy, drobne, te wyjątkowo ciągnące się i wreszcie moje oczy zalał ostry słoneczny blask, a w twarz uderzył suchy, gorący wyziew. Głos roznoszący się ponad Areną odliczał ostatnie chwile wolności, a potem zaczęło się. Pęd, przyśpieszony oddech, ostre uderzenie w twarz, gorący płyn zalewający moje usta i błysk białek oczu, w które patrzyłem, gdy wbijałem znaleziony pod rogiem sztylet w gardło przeciwnika, który się na mnie rzucił. To było wszystko co udało mi się zapamiętać z szaleńczej walki o zapasy, broń, wszystko to rozrzucone po metalową konstrukcją, w spokoju obserwującą małą rzeź. Pamiętam, że stoczyłem się z jego ciała, moja ręka sięgnęła po plecak i coś jeszcze, co później okazało się krótkim mieczem, a potem ponownie biegłem, przed siebie, nie chcąc zostawać wśród nadal bijących się dzieciaków. Wiedziałem, że ci, którzy tam przeżyją będą tymi z sojuszu. Którym osobiście pogardziłem.
It’s all gone wrong
And there’s blood on our hands
Nie wiem ile czasu spędziłem na Arenie, dni zlewały się w jedno, były niekończącym się pasmem chłodnej kalkulacji, odcinaniem się od prawdziwych uczuć, które mogły mnie w tamtym momencie zabić. Udawałem, że nie ma strachu, że nie boję się o to czy nie zawiodę Corinne. Udawałem, że ból nie istnieje, ani ten od złamanego nosa, ani później zranionego tuż pod okiem policzka. Oszukiwałem samego siebie, próbując sobie udowodnić, że Igrzyska nie są czymś niszczącym psychikę, rujnującym światopogląd. Po prostu z uporem trzymałem się wyznaczonego sobie celu, powrotu do mojej siostry, dosłownie brnąc do niego po trupach. Nie uciekałem, nie migałem się od walki, jednak też nie prosiłem się o nią usilnie. Ci, którzy starli się ze mną traktowani byli w ten sam sposób, nie bawiłem się w żadną litość, doskonale wiedząc, że takowa szkodzi tylko mojemu interesowi. Nad nikim jednak się też nie znęcałem, wiedząc, że żadna z tych osób nie zasłużyła tak naprawdę na los, który ją spotkał. Nad nikim, poza jednym wyjątkiem, Zawodowcem, zawodnikiem z Jedynki, wyjątkowo paskudnym zwyrodnialcem. Chciałem dać mu nauczkę za to co widziałem, gdy przypadkowo nasze drogi się skrzyżowały. Zadbałem by cierpiał bardziej, niż trybut, którego wtedy mordował, złamałem dla niego wszystkie zasady, które wytworzyły się w mojej głowie podczas pierwszych dni. Ale on był ostatnim, którego zabiłem. I to liczyło się najbardziej. Był moim biletem, kluczem do wolności. I kiedy tylko wystrzeliła armata informując wszystkich o śmierci chłopaka wreszcie to do mnie dotarło. Wracałem do domu.
W tym momencie nic już mnie nie interesowało, ludzie przestali wzbudzać we mnie jakiekolwiek żywsze reakcje. W obiektywy kamery patrzyłem tępo, pytania prezentera ignorowałem. Nie zdobywałem sobie tym miłości ludu, ale nie na niej mi zależało. Pragnąłem jedynie wreszcie uściskać moją siostrę. Tylko ona się dla mnie liczyła.
Nie mogę powiedzieć, że Igrzyska mnie nie zmieniły. To uświadomiłem sobie jednak dopiero po powrocie. Widząc ją całą i zdrową mogłem wreszcie odetchnąć, obejmując ją poczułem narastającą ulgę, a wraz z tym uświadomiłem sobie, że jeszcze chwilę temu drżałem jak osika, czy to przez wszystkie ostatnie wydarzenia, czy ze względu na nóż świszczący koło ucha, który zbyt dobitnie przypomniał mi o opadającym na twarz sztylecie jednego z zawodników.
Przez jakiś czas byłem zamknięty w sobie. Ignorowałem byłych znajomych, ignorowałem rodzinę, jedyną osobą, która potrafiła wyrwać mnie z nawracającego wciąż stanu chłodnego otępienia była Cori. Przy niej jedynie się odzywałem. I dzięki niej, po jakimś czasie, doszedłem do siebie. Choć nigdy nie byłem już dzieciakiem sprzed Igrzysk, nie byłem już tak wesoły i otwarty, a przede wszystkim, nigdy nie wybaczyłem rodzinie.
Miesiące do tournee były czasem dość spokojnym, ojciec dumny z faktu, iż posiada w rodzinie tryumfatora odpuścił mi wszelkie gadki, a ja mogłem się zająć sobą, ponownym dostosowaniem się do życia. Jeszcze bardziej przywiązałem się wtedy do siostry, a jej brak podczas podróży po Panem doskwierał mi tak mocno, iż od razu, po dotarciu do Kapitolu, zdecydowałem, że ściągnę ją do siebie. Wiedziałem, że nie chcę wracać do domu, być zmuszonym do przebywania z rodziną, dlatego to rozwiązanie wydawało mi się najlepsze.
Nie powiedziałem Cori o tym, wymusiłem jedynie na rodzicach obietnicę, by upilnowali jej, nie pozwolili zrobić niczego nierozsądnego, a sam kombinowałem jak tylko mogłem, by jak najszybciej dołączyła do mnie w stolicy. Dlatego też, gdy zmuszony przez towarzyskie konwenanse siedziałem podczas jednego z kolejnych przyjęć, znudzony obserwując losowania trybutów, głos mojej siostry, jej oświadczenie, sprawiło, że niemal się posypałem. Od tego momentu ignorowałem już wszystkich dookoła mnie. Ignorowałem ich podekscytowane szepty, spojrzenia rzucane w moją stronę. Zrobiłem wszystko by móc wyrwać się jak najszybciej z przyjęcia, dorwać do telefonu i zadzwonić. Dowiedzieć się co to wszystko ma znaczyć.
Ale telefon milczał.
Następne parę tygodni praktycznie nie odrywałem wzroku od telewizora. Strach związany z faktem, iż Corinne mogło się coś stać wrócił do mnie ze wzmożoną siłą. Potęgowany jeszcze przez to, że nie mogłem się z nią zobaczyć. Mimo tego jak blisko mnie była.
Po raz pierwszy odkąd pojawiłem się w Kapitolu nie ignorowałem reporterów, przestałem być chłodnym Tryumfatorem, pokazałem jak bardzo na niej mi zależy, łapałem publikę na naszą miłość, robiłem wszystko by jej pomóc. Szukałem jej sponsorów, sam również wysłałem raz od siebie przesyłkę, by później z drżeniem obserwować na ekranie jej reakcje. Złapałem kontakt z jej mentorem. Aż w końcu stało się to, czego w głębi siebie od początku się spodziewałem. Wygrała. Pokonała trudności. Poszła w moje ślady, radząc sobie ode mnie o niebo lepiej. Ale dla mnie to już się nie liczyło. Nie ważne było, że zgłosiła się nie mówiąc mi o tym, nie ważne, że nie chciała mnie widzieć, jedynie fakt, że mogłem ją złapać i przytulić miał dla mnie jakiekolwiek znaczenie.
Takes just a breeze to cause a storm
Takes just a breath to cause a scream
It takes me to cause a tragedy
Później często żałowałem, że nie wyjechaliśmy z Kapitolu, kiedy była jeszcze ku temu okazja. Żałowałem, że daliśmy zmamić sobie oczy wizją stolicy chroniącej nas przed kontaktami z rodziną, oddzielającą nas od ich zakłamania, ciągłych wymagań, nacisku wywieranego na nasze życie. Pozwoliłem by nasza niechęć, a u mnie wręcz nienawiść rzuciła nas prosto w paszcze lwa.
Na swoje usprawiedliwienie mogę jednak powiedzieć, że na początku nic nie zapowiadało tragedii. Co prawda, życie w stolicy nie było tym co sobie wyobrażaliśmy, ciągłe bankiety dla tryumfatorów nas męczyły, a przepych i gwar miasta był zupełnie czymś innym niż górzyste tereny Dwójki, do których przywykliśmy. Brakowało mi kamieniołomów, brakowało bliskości natury, ale, wtedy jeszcze, po raz pierwszy w życiu myślałem, że jestem NAPRAWDĘ wolny. Nie ograniczony przez rodziców, bez wiszącej nad głową wizją katastrofy jaką były Igrzysk, bez Strażników Pokoju obserwujących nasze kroki. Mogłem nadgonić braki w edukacji, pójść na studia. Z Cori u boku czułem się naprawdę dobrze.
Nasze dwudzieste urodziny były chyba trzecimi z najgorszych w całym naszym życiu. A wcale się tak nie zapowiadało. Obydwoje zostaliśmy poproszeni o spędzenie wieczoru ze swoimi fanami, w sumie, nie było w tym niczego nadzwyczajnego. Umówiliśmy się, że po powrocie będziemy świętować, po czym obydwoje wybraliśmy się w swoje strony. Za pewne tak samo zirytowani faktem, że przeszkodzono nam właśnie w ten dzień i tak samo mocno liczący na to, że szopka minie bardzo szybko.
Na miejscu też nic nie zapowiadało tragedii. Kobieta, młoda, nawet całkiem ładna, zapewne miała już dość kolejnych samotnych kolacji. Nawet jej współczułem widząc tak wielki dom i słuchając historii o tym jak porzucił ją mąż, starałem się być miły, pocieszyć ją, zaoferować, że czasem będę mógł spędzić z nią wieczory tak jak teraz. A potem jej ręka trafiła na moje udo. Początkowo wziąłem to za opaczne zrozumienie moich słów, uśmiechnąłem się uprzejmie odsuwając jej rękę, by następnie kulturalnie oświadczyć, że muszę już iść i podnieść się od stołu. W progu jednak zatrzymało mnie jedno zdanie. "Nie możesz wyjść." Do tej pory jak wracam wspomnieniami do tej chwili widzę przed oczami jej szyderczy uśmiech, który ujrzałem natychmiast po odwróceniu się, słyszę jej kpiący głos, gdy wyjaśnia mi, że wydała za wiele pieniędzy na tę noc, by teraz mnie wypuścić bez choć jednego podejścia. Pamiętam jej uwodzicielskie ruchy, gdy ruszyła w moją stronę i dotyk jej chłodnych palców na policzku, gdy oświadczała, że jeśli nie zostanę o wszystkim dokładnie poinformuje osoby, z którymi dobiła targu, a ci dobrze zadbają o moją motywację. "Ale chyba nie chcemy by cokolwiek stało się naszej ślicznej Corinne, prawda?"
Zostałem. Tej nocy. I wiele innych kolejnych. Za każdym razem powtarzając sobie, że nie mogę odejść. Nie, jeśli nie chcę by ktoś skrzywdził Cori. Dla której, na szczęście, ten dzień okazał się łaskawszy. Podczas, gdy ja wróciłem do domu z szarganą psychiką, jej udało się ujść przed spędzeniem nocy ze swoim
fanem. Przez kilka miesięcy była bezpieczna. Ale w końcu i ją dopadły koszmary, od których nie mogliśmy nie mieliśmy jak się uwolnić. Nie mogliśmy wyjechać z Kapitolu, oficjalnie byliśmy wolnymi obywatelami, nieoficjalnie, każdy bunt władzy, prezydentowi, wiązał się z ryzykiem narażenia drugiego na nieprzyjemności. A nawet śmierć. Dlatego też ustępowałem, tak długo, jak Cori nie działa się jeszcze większa krzywda poddawałem się wszystkiemu, by zapewnić nam względny spokój. Wszystko jednak posypało się, gdy w pewnym momencie ekscentryczne małżeństwo postanowiło wynająć nas razem. Na to nie mogłem pozwolić, wygoniłem siostrę z sypialni, sam zaś zamknąłem się w niej z tamtymi i dałem upust swojej furii wrzeszcząc, a w końcu wybijając mężczyźnie zęby. Tego wieczoru nie umiałem się już uspokoić, gdy wróciliśmy do mieszkania rzucałem się po nim niczym dziki zwierz zamknięty w klatce, by w końcu ubrać się i wyjść na spacer.
Który skończył się wizytą w szpitalu, złamanym żebrem i nosem, oraz kilkoma innymi mniej lub bardziej bolesnymi obrażeniami. I dosadną nauczką. Nie mogliśmy się buntować. Nie mogliśmy decydować o tym z kim chcemy sypiać. Nie, jeśli chcieliśmy to przeżyć obydwoje.
Nie wiem ile było kobiet później. Nie mam pojęcia jakim cudem udało się nam to przetrwać, w końcu jednak Corinne podjęła decyzję, która uratowała nas obydwoje. Choć absolutnie się z tego nie cieszyłem ze spokojem obserwowałem jej przygotowania do ślubu, jak i całą ceremonię. Wiedziałem, że dzięki temu nie będziemy skazani na kolejne noce spędzone z obcymi dla nas ludźmi.
Po tym wszystko już się unormowało. Skończyłem studia, znalazłem pracę, zdawać by się mogło, moje życie wskoczyło na właściwe tory. Jednak to co się działo wystarczająco odcisnęło piętno na mojej psychice, nie potrafiłem już tak samo jak kiedyś odnaleźć się w relacjach międzyludzkich. Co prawda, dość szybko doszedłem do siebie, znalazłem nawet paru przyjaciół, jednak żaden z nich nigdy tak naprawdę mnie nie poznał. Nie pozwalałem na to.
So won't you hold on a little longer
Don't let them get away
Lata mijały, a ja, mimo względnego spokoju nadal nie potrafiłem do końca się odnaleźć w nowym życiu. Nadal czułem się jakby ktoś, w bardzo sprytny sposób, narzucił na nas krępujące nas łańcuchy. Małżeństwo Corinne nie było tym czego pragnąłem dla niej, nie było również tym w czym ona czułaby się dobrze, zaś świadomość, że Snow nadal ma możliwość obserwowania każdego naszego kroku przyprawiała mnie o mdłości. Dlatego też, gdy tylko doszły mnie słuchy o zbliżającej się rebelii natychmiast nadstawiłem ucha, gotów niemal od razu podjąć jakieś działania. Nie chciałem mówić o tym Cori, nie chciałem wplątać ją w kolejne możliwe piekło, przypuszczalne możliwe konsekwencje zamierzałem ponosić sam, jeśli jednak pojawiłyby się bonusy...
Miałem szczerą nadzieję, że Trzynastka, Dystrykt, który ponoć nie istniał, przejmie władzę, że to wszystko da nam szansę na prawdziwą wolność. Dlatego też zacząłem robić przekręty w banku, w którym pracowałem. Złapałem kontakt z innymi rebeliantami i przekazywałem im zdobyte pieniądze, nie za wielkie sumy, nie chciałem zostawiać po sobie zbyt wyraźnych śladów. Liczyłem na to, iż spożytkują je oni w jak najlepszy możliwy sposób.
Powoli przygotowywałem się do zamieszania, które miało wybuchnąć w państwie, a gdy pojawiły się pierwsze jego znamiona zacząłem snuć plany dotyczące ewakuacji ze stolicy. W tej kwestii uprzedziła mnie jednak Corinne, która również dołączyła - za moimi plecami do opozycji - sama nakłaniając mnie do opuszczenia Kapitolu. Po raz pierwszy od lat wróciliśmy do Dwójki, gdzie przeczekaliśmy zarówno rebelię, jak i rządy Coin, która od samego początku nie radziła sobie z obowiązkami, które spadły na jej głowę. Mimo ponownego kontaktu z rodziną wreszcie mieliśmy spokój, matka i ojciec nie mogli wymusić na nas już niczego, staliśmy wyżej od nich, a to dawało nam swobodę działania, której wcześniej nie zdarzyło nam się zaznać. A już tym bardziej nie tu.
Ponad pół roku trwaliśmy w słodkiej wolności, czerpaliśmy garściami ze swoich swobód, jednocześnie, powoli i stopniowo, przygotowując sobie podłoże pod nowe życie. Odstawieni na bok przez obecną panią prezydent nawiązaliśmy współpracę z kimś, kto bardziej docenił nasze działania. Odmówiliśmy pomocy aktualnej władzy czekając jedynie na zmianę pionków, a kiedy ta nastąpiła wróciliśmy do Kapitolu. Nagrodzeni przez Adlera stanowiskami zastępców.
Nigdy nie spodziewałem się, iż zajmę jakiś wyższy stolik, dlatego też to co otrzymałem było wszystkim czego potrzebowałem. Stanowisko zastępcy Ministra Finansów i Skarbu Państwa zdecydowanie mi wystarczyło, nie zamierzałem piąć się dalej w górę.