|
| Autor | Wiadomość |
---|
Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: [P2] Jadalnia Sob Lis 15, 2014 1:08 am | |
|
Duża, prosta jadalnia, wyposażona w metalowe stoliki i ławki. Umieszczone na środkowej kolumnie ekrany nastawione są na odbieranie kapitolińskiej telewizji. Wyjście prowadzi bezpośrednio do głównego korytarza, a mniejsze, umiejscowione w tylnej części sali drzwi, do przyległej kuchni. Kolczatka nie zainwestowała jeszcze w kucharza, ale ukrywający się w siedzibie poszukiwani i zbiegowie z Kwartału, zazwyczaj wymieniają się w obowiązkach. Kiedy nie pełni funkcji jadalni, sala ta jest wykorzystywana na wspólne narady, bo jako jedyna jest w stanie pomieścić wszystkich jednocześnie. |
| | | Wiek : 28 lat Przy sobie : medalik z małą ampułką cyjanku w środku, pendrive, laptop, telefon komórkowy, nóż ceramiczny
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Sob Lis 22, 2014 2:39 am | |
| |po przeskoku c:
Nienawidzenie Almy Coin jest kłopotliwe. Nienawidzenie całego rządu, wraz z własną siostrą jest uciążliwe. Praca dla rządu jest bolesna. Kilka prawd, które Gwen mogła pojąć, może odrobinę za późno, niż by tego oczekiwała. Sprzeciw wobec rządu, który tak naprawdę jeszcze nim nie był, pojawił się już dawno. Czasem kobieta miała nawet wrażenie, iż dziwnym zbiegiem okoliczności urodziła się wraz z nimi i tak od początku nie będąc córką swoich rodziców. Już wtedy, bunt przeciwko przemocy, zdobyciu Kapitolu siłą i samej przywódczyni Trzynastki przynosił jej problem. A nawet jeśli nie chodziło o to, jej życie i tak nie było usłane różami, gdy przez większą jego część czuła się jak piąte koło u wozu. Zawsze i wszędzie. Nie było pojęcia niezależność, ponieważ oczy wszystkich zwrócone były w jej stronę jakby była zwierzątkiem w zoo ukrytym za kratami. Wtedy chęć posiadania wolnej woli doprowadziła ją do więzienia, skraju szaleństwa i niemalże śmierci. Teraz w sumie także nie była tak bardzo od tego wszystkiego daleka. Miało być cudownie. Wykradnie plany, wpuści Henry’ego i Tylera do siedziby, odegra piękną scenkę, w której sama miała udawać niczego nieświadomą pracownicę rządu i będzie modlić się o to, aby wszystko skończyło się dobrze. Niestety, nie skończyło się tak, jakby tego chciała. Sam ochroniarz, który wyraźnie utrudniał im zadanie, nie był największą przeszkodą. Gdy tylko sprawa w siedzibie ucichła, chociaż tylko na chwilę, Gwendolyn przeczuwała, że coś pójdzie nie tak. Nie mogła czekać – może stchórzyła, a może instynkt podpowiedział jej, że powinna coś zrobić, tak czy owak spakowała najważniejsze rzeczy do małej torby i zanim uniemożliwiono komukolwiek opuszczenie tego miejsca, wydając natychmiastowy nakaz jej znalezienia, już szła przez siebie po ulicy nieświadomego jeszcze miasta. Mijała ludzi, obserwowała ich twarze i zastanawiała się, jak zareagują na informacje, które wkrótce pojawią się w mediach. Była pewna, że będzie o czym mówić. Tak samo jak była pewna, iż rząd traci właśnie rzecznika. Nigdy nie lubiła tej pracy i gdyby nie przymus, czujne oko pani prezydent i świadomość, że wszystko, a w szczególności jej życie, może skończyć się szybciej niż się zaczęło prawdopodobnie żyłaby szczęśliwie gdzieś w centrum Dzielnicy Rebeliantów, w niewielkim mieszkaniu rozkoszując się lipcowym popołudniem. Niestety jednak, mknęła ulicą sama nie wiedząc gdzie, próbując znaleźć jakieś wyjście, miejsce, w którym mogłaby się ukryć i skontaktować z Henry’m. Tak właśnie trafiła na Ziemie Niczyje. W Kolczatce nie była, nie wiedziała więc, gdzie znajduje się ich siedziba i gdyby dotarła tam sekundy później, prawdopodobnie byłoby już po niej. Na szczęście jednak w chwili, w której miała wrażenie, że wypluje płuca i upadnie na ziemię z upału i wycieńczenia, zobaczyła grupkę osób, znajomych osób. Szczęście? Być może, choć i tak już nie było zbyt dobrze. Dlaczego zebrało jej się na wspomnienia tego feralnego dnia? Mijały niemalże dwa miesiące odkąd straciła niemalże wszystko. Niewielka torba z ubraniami, laptopem i telefonem stanowiła jej jedyny dobytek w miejscu, w którym musiała mieszkać. Siedziba Kolczatki, wspólna sypialnia, łazienka, jadalnia. Znów została uwięziona, znów przez niechęć do Coin i zbyt wielką chęć zbawienia świata. Znów siedziała w tym samym miejscu w Jadalni, z korzystając z udogodnienia w postaci laptopa, którego udało jej się zabrać i po raz kolejny odtwarzając w myślach cały tamten dzień. Informacja o zranieniu Almy, o dziwo, nie zrobiła na niej wrażenia. Choć nie liczyła, że na jej miejsce wskoczy ktoś lepszy (Tibalta znała jedynie z widzenia)i tak przeważała myśl, że póki co ta kobieta nikogo więcej już nie skrzywdzi. Póki co, w końcu może się obudzić. Odzyskać oddech, stanąć twarzą w twarz ze wszystkim, co ją ominęło i wprowadzić czasy jeszcze gorszego terroru niż wcześniej. Dopóki jednak leżała w szpitalu i to maszyna podtrzymywała ją przy życiu była nieszkodliwa. Wręcz przeciwnie, słaba i bezbronna, podatna na najmniejsze zranienie… Nie, Arrington nie życzyła jej śmierci. Było o wiele więcej sposobów, którymi Alma Coin mogła odpłacić krzywdy wyrządzone wszystkim dookoła. Dwa miesiące, a Gwen i tak miała wrażenie, jakby minęły dwa lata. Sporadyczne spacery poza bunkier, pod osłoną nocy, z kapturem na twarzy i sztyletem za pasem w żadnej sposób nie sprzyjały odliczaniu czasu. Nie tak to wszystko miało się potoczyć. Nie taki mieli plan, choć przecież powinni się cieszyć, iż żyją. Oni i piątka trybutów. Tylko piątka czy aż piątka? Nie miało to większego znaczenia. Żyli, choć odcięci od świata i skazani na łaskę tych członków tajnej organizacji, którzy w Panem nie byli poszukiwani listem gończym. Zastanawiała się, jak czuje się Avery. Oczywiście nie chodziło o samopoczucie siostry, jej zdrowie psychiczne czy fizyczne. Kobieta była jednak ciekawa, czy z chwilą wydania informacji o sprawcach zamachy starsza siostra wyciągnęła butelkę szampana i zaczęła obmyślać plan, jak po raz kolejny i tym razem na dobre pogrzebać własną krewną. Najbliższą i, jakby nie patrzeć, jedyną. To chyba jednak nie miało większego znaczenia – siostrami były jedynie przez krew i wspólne nazwisko i chociaż Gwen nie byłaby w stanie wbić Avery noża w plecy, ta druga mogłaby się do tego posunąć. Chciałaby zobaczyć jej twarz – nie dlatego, że za nią tęskniła, lecz aby utwierdzić się w przekonaniu, jak wielka niechęć kryje się w tej, z pozoru miłej, osobie. Dwa miesiące, podczas tylko pozornie wszystko uległo zmianie. Nowe rządy, nowe porządki, nowa władza, nowe twarze. Wspomnienia w niej jednak pozostały te same, bo ona się nie zmieniła. Może zaczynała w końcu mieć dość takiego życia, gdy każdy dzień wydawał coraz bardziej monotonny, a wstanie z łóżka było tak trudne jak jeszcze nigdy. Może brakowało jej pracy, dzięki której utrzymywała w życiu pewną rutynę. Czasów, gdy wreszcie wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Bo chociaż nie lubiła pracy, lubiła zawód i gdyby mogła pełnić tą funkcję w rządzie, który wreszcie zaprzestałby rozlewu krwi i rozwiązywania konfliktów poprzez krzywdzenie, czy fizyczne czy psychiczne, obywateli państwa, nie wahałaby się długo. Na to jednak nie było szansy. Zamknięta pod ziemią niczym zwierzę w klatce, z kolejną w swoim życiu karą śmierci wiszącą nad głową i potwornym uczuciem samotności, większym niż kiedykolwiek wcześniej, traciła powoli kolory. Zaczynała blaknąć, jak stara fotografia. Mogłoby się wydawać, iż jeszcze chwila, a rozpłynie się w powietrzu. Zniknie, pozostając jedynie wspomnieniem, w śród większości zapewne niezbyt miłym. Nie żałowała tego, co zrobiła. Znudzenie, które przeżywała w Kolczatce było niczym w świetle tego, co zrobili, co osiągnęli i nawet jeśli jej wkład nie był zbyt wielki, była dumna z tego, że wreszcie udało jej się postawić. Skutecznie, choć może niezbyt bezpiecznie, ale zawsze. Nikt nie powiedział, że bunt kończy się wspólną herbatą i rozmową przy kominku. Patrząc na to przez pryzmat tych dwóch miesięcy i całego życia miała wrażenie, że to właśnie do tego miejsca zmierzało jej życie. Do bycia rebeliantką, ale nie tą, która wyznaje ideologię Coin i podąża ślepo jak pies za głosem swojej pani. Nie wiedziała, jak długo będzie się buntować. Nie wiedziała, czy rządy Adlera będą lepsze czy gorsze. Szczerze mówiąc - nie wiedziała, co przyniesie jej następne parę minut, nie mogła więc patrzeć tak daleko w przód. Równie dobrze mogła utkwić w tym miejscu tak długo, aż nie znajdzie się ktoś, kto postanowiłby podziękować za to, co zrobili. Nie oczekiwała honorowego obywatelstwa miasta czy kluczy do niego, konferencji prasowych, uścisków dłoni i słów podziwu za odwagę przeciwstawienia się dyktatorowi. Jedyne czego pragnęła, to normalnego życia, w zwykłym mieszkaniu, bez konieczności uśmiechania się dookoła i robienia dobrej miny do złej gry, gdy tak naprawdę pierwszy raz w życiu miała ochotę rozwalać wszystko, co wpadłoby w jej dłonie. Może właśnie dlatego, wpatrując się tempo w monitor laptopa, siedząc w opustoszałej jadalni czekając na cud, jej ręka trzęsła się z nerwów, jakby rozmyślała nad tym, czy nie wybrać się na wycieczkę do centrum Kapitolu. Nie zamierzała się ujawniać – na każdym z nich ciążyła zbyt wielka odpowiedzialność. Jedno potknięcie, a dziesiątki członków Kolczatki może zostać skazanymi za konspirację przeciwko rządowi. Każdy z nich był jak chodząca, tykająca bomba zegarowa. Jeden mały płomyk, a mogą wybuchnąć niszcząc wszystko dookoła.
|
| | |
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Nie Lis 23, 2014 5:34 am | |
| Wraz z przymusowym odejściem Almy Coin pojawił się mały problem – Adler. Może i Kolczatka skutecznie wyłączyła z gry jednego zawodnika, ale nie miało to większego sensu, bowiem na jego miejsce zaraz wchodził drugi. Jeremy uważał, że powinni przemycić kogoś do rządu. Przemycić, bo zwerbowanie może być zbyt niebezpieczne. W końcu nigdy nie wiadomo czy rządowa wtyka nie będzie pracowała dla drugiej strony, więc wciśnięcie zaufanego człowieka na drugą stronę wydawało się o wiele rozsądniejszym pomysłem. Niestety Parrish nie dowodził Kolczatką, więc nie miał jak przeforsować tego pomysłu. A może stety? Do tej pory jest tylko członkiem organizacji działającym w ukryciu i czasem pomagającym w różnych akcjach kiedy trzeba złamać jakieś zabezpieczenia czy też zainfekować system. Nic wielkiego. Tymczasem stojąc na czele tej dzielnej zgrai ludzi musiałby się martwić nie tylko o swój tyłek, ale też o tyłek innych. Może i nie lubił Malcolma z tylko jemu wiadomych powodów, ale za to na pewno doceniał to, że potrafi nieść to wszystko na swoich barkach i jeszcze ani razu nie ugiąć się pod ciężarem Kolczatki. Mimo tego Jerry uważał, że cała akcja nie była dobrze rozplanowana, a przynajmniej nie do samego końca. Według niego nie powinno w ogóle dojść do negocjacji pomiędzy rządem, a organizacją. Ludzie Almy Coin nie są tymi, którzy byliby skłonni do jakichś rozmów. Najprościej, chociaż jednocześnie najbrutalniej, byłoby zabić Almę Coin, a następnie szybko się ewakuować z tamtego miejsca kompletnie niezauważonym. Być może w takim przypadku represje w stosunku do członków Kolczatki byłyby mniejsze? No i przede wszystkim nie wyciekłoby aż tyle wizerunków osób. Zawsze można było później wysłać anonimową wiadomość, dopuścić się ataku na studio telewizyjne i zorganizować jakiś przekaz na skalę Panem i zrobić wiele innych rzeczy, żeby obywatele dowiedzieli się, że czuwa nad nimi organizacja zwana Kolczatką. Oczywiście znalazłoby się pewnie wielu, którzy nadal uważaliby ich za terrorystów, ale z pewnością byłaby to znaczna mniejszość. Tak w efekcie mają nowe getto o zaostrzonych warunkach, poszukiwania na szeroką skale i lekkie zawężenie możliwości działania przez organizację. Jerry miał nieodparte wrażenie, że od tej pory Adler będzie uważniej spoglądał na ręce każdego obywatela, aby nie skończyć na szpitalnym łóżku zaraz obok Almy. Swoją drogą wyglądaliby oni naprawdę jak zakochana para, która spędza przy sobie ostatnie chwile. Czyż to nie wygląda romantycznie? Może Malcolm powinien pomyśleć nad zorganizowaniem kolejnej akcji, która obali rządy, a sama Kolczatka dzięki niej uzyska miano Presidentslayers? To byłby zdecydowanie krok do przodu! Niemniej jednak wszystko trochę się skomplikowało i w efekcie Parrish nie opuszczał Kapitolu przez bite dwa miesiące. Z Kolczatką kontaktował się jedynie sporadycznie, uważając przy tym, że nie należy się zbyt szybko wychylać. Wolał poczekać aż cały dym osiądzie na ziemi, żeby przy wychylaniu się być względnie bezpiecznym. Prezydentowi na pewno skoczyłyby do góry sondaże, kiedy ludzie dowiedzieliby się, że złapał kolejnego członka organizacji terrorystycznej, a masażysta w żaden sposób nie zamierzał robić mu kampanii reklamowej dzięki swojej osobie i nazwisku. Przez ten cały czas zastanawiał się za to jak mógłby pomóc innym. Może i Jerry wyglądał na samolubnego dupka, ale tak naprawdę traktował każdego w Kolczatce jak swoją rodzinę, chociaż był z nimi od nie tak dawna. Może stało się tak za sprawą wspólnej idei, grupowego narażania karku czy też potrzeby wzajemnego zaufania, że jedna osoba nie wsypie drugiej przy najbliższej okazji, ale Parish związał się z każdą osobą, którą tu spotkał. A warto jeszcze wspomnieć, że kilka znajomości musi nadrobić, aby później kojarzyć ludzi chociażby z twarzy. Co więc skłoniło go do pokazania się w siedzibie właśnie dzisiaj? Los. Los, który jest na tyle kapryśny, że uwielbia przypominać o najgorszych momentach w życiu człowieka właśnie wtedy, gdy ten zgodził się w pewien sposób z nimi pogodzić. I tak Jerryemu od kilku dni w głowie świtało tylko jedno nazwisko – Arrington. Od momentu kiedy usłyszał w telewizji, że jest ona poszukiwania popadł w prawdziwą obsesję. Była to kobieta, do której czuł wdzięczność i niechęć jednocześnie. Pierwsze za uratowanie mu tyłka i drugie, o ironio, dokładnie za to samo! Gwen była dość dziwną osobą, która zawsze miała swoje fanaberie. Było tak już za czasów trzynastki, przez co ta dwójka może nie tyle się sprzeczała, co Jerry po prostu szykanował Gwenny. Był wtedy głupi i młody, co zresztą przyzna w każdej chwili, ale nie zmienia to w żaden sposób faktu, że była rzeczniczka prasowa rządu powinna go za to nienawidzić. Właśnie – powinna! Tymczasem kiedy Parrish był w największych opałach swojego życia, kiedy miał pociągnąć za spust wiedząc, że nie odejdzie z tego świata sam, a wraz ze swoim przeciwnikiem, wtedy pojawiła się ona. Super bohaterka od siedmiu boleści, dobra samarytanka, wonderwoman i bojowa pielęgniarka. Jak zwał, tak zwał, ale nie należy pominąć tego, że zwyczajnie uratowała mu dupsko. Jemu! Temu, który w chwilach jej słabości zwyczajnie próbował doprowadzić ją na samo dno, zniechęcić do ucieczki oraz co gorsza, do samego życia. Można sobie tylko wyobrazić ten płomień złości, który tlił się w jego oczach, kiedy patrzył jak dziewczyna opatruje jego rany. Naprawdę uważała się za kogoś lepszego? Za kogoś, kto może od tak sobie zapominać o całym świecie i zwyczajnie ratować każdego, kogo popadnie? To właśnie najbardziej irytowało Jerryego, który teraz przemieszczał się po jednych z wielu schodów znajdujących się w Kolczatce. Irytowało do tego stopnia, że mężczyzna zaciskał swoje palce w pięść tak mocno, aż jego knykcie stały się zupełnie białe. Gdyby teraz ktoś zobaczył Jerryego stwierdziłby raczej, że ten jest raczej bokserem, aniżeli domorosłym informatykiem. W tym wszystkim wcale nie pomógł widok Gwen siedzącej przed laptopem, chociaż w normalnych warunkach z pewnością poświęciłby więcej uwagi jej sprzętowi. Chodzi oczywiście o laptopa, którego ma przed sobą. Teraz jednak to elektroniczne cudo techniki nie interesowało go w żadnym, nawet najmniejszym stopniu. Przyszedł tutaj z konkretnym planem i rozwiązaniem problemów jednej osoby z nadzieją, że jakoś uda się go doprowadzić do końca. W końcu w chwili obecnej nie mógł spoglądać na kobietę tak samo, jak w przeszłości. Była członkinią Kolczatki, czyli pośrednio jego rodziną. Musiał jej w jakiś sposób pomóc. Oczywiście zaraz po tym, jak upewnił się czy siedząca tutaj osoba na pewno jest Arringtonówną, bowiem był mały problem. Nie widział jej od około dwóch lat, a przez ten czas każdy się postarzeje. Jednak całe szczęście, że zdjęcie pokazywane w telewizji było aktualne, a przynajmniej na tyle świeże, że po spojrzeniu na ekran swojej komórki Jerry mógł dać sobie rękę uciąć, że właśnie widzi w jadalni zdrajczynię Almy Coin, niebezpieczną terrorystkę i kobietę, która pomimo krótkiej obecności w jego życiu, sporo w nim namieszała. - Kopę lat! Ostatnim razem, kiedy się spotkaliśmy, to nade mną wisiała śmierć. Jaki los może być przewrotny. – zagadnąłł, zachodząc od tyłu Gwen, aby zaraz usiąść przy tym samym stole co ona, jednak naprzeciwko samej Arrington, aby dokładnie widzieć jej twarz. Wiele się nie zmieniła, to na pewno należy jej przyznać i zaliczyć na plus. W końcu dwa lata potrafią z człowieka zrobić połowicznego starca, a jeśli doda się do tego stresującą pracę i wydarzenia z ostatnich miesięcy, to z pewnością Gwenny miała prawo osiwieć. Jeśli nie całkowicie, to przynajmniej w sporej części. - Jak się trzymasz, Arrington? – zapytał, tym razem już całkowicie poważnie. Nie miał ochoty odkopywać starych brudów. Nie w tej chwili, kiedy będzie musiał ją do czegoś przekonać, a podejrzewał, że nie będzie to prostym zadaniem. Pomimo tego, że dla niego wszystko wydawało się jedynie czystą formalnością, nie mógł rozgryźć Gwen. Być może będzie robiła ogromne problemy? Jedno było jednak pewne. Parrish musi spłacić swój dług, a teraz jedynie to przychodziło mu do głowy. Życie za życie. Wszystko inne nie jest wystarczająco cenne, żeby odpłacić dziewczynie za to, co wtedy zrobiła, a czego wcale robić nie musiała. I przysięgam, że Jerry dopnie swego, chociażby miał zaciągnąć tam Gwendolyn siłą. Na razie jednak nie zamierzał ruszać nawet paluszkiem. Wolał spokojnym wzrokiem wpatrywać się w swoją rozmówczynię, mając jednocześnie nadzieję, że ta nie rzuci się mu od razu do gardła, a poczeka przynajmniej aż sobie powspominają stare czasy. |
| | | Wiek : 28 lat Przy sobie : medalik z małą ampułką cyjanku w środku, pendrive, laptop, telefon komórkowy, nóż ceramiczny
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Nie Lis 23, 2014 7:22 pm | |
| Gwen dokładnie pamiętała pierwsze miesiące w Kapitolu. Stolica przywitała ją dymem, ogniem, krwią i odgłosami strzałów. Do tego zapach śmierci, krzyki umierających i świadomość, że chcąc nie chcąc musi stać po stronie, która zabija. Nie było dobrego wyjścia. Mogła stać po stronie Trzynastki (ale tylko ciałem, umysłem i sercem wciąż pozostając niezależną) albo przejść na stronę Kapitolu… i też walczyć, tym razem przeciwko ludziom, których znała całe swoje życie. Naprzeciw rodziny, która przecież i tak miała ją za śmiecia, naprzeciwko Almy, która zwróciła jej życie. Naprzeciwko, jakby nie patrzeć, domu, w którym się wychowała. Oczywiście mogła jeszcze umrzeć. Szczerze powiedziawszy, kiedy w dłonie wepchnięto jej karabin, gdy wcisnęła się w strój i schowała długie, ciemne włosy pod hełmem, żałowała, że Coin jednak postanowiła zachować ją przy życiu. Nie wiedziała dlaczego, ale podejrzewała, że gdyby była pani prezydent (to brzmiało naprawdę cudownie) odzyskała świadomość żałowałaby swojej decyzji. Nie chodziło o sam fakt pragnienia śmierci, ale o to, że Arrington nie mogła znieść patrzenia na cierpienie. Nie potrafiła napierać na miasto z tym samym nastawieniem co inni, trzymana w dłoni broń parzyła ją niemiłosiernie, ale rzucenie jej nie przyniosłoby niczego dobrego. Nie chciała umrzeć, ale nie chciała też walczyć, zabijać, być jedną z tych, którzy przez całe życie dążyli tylko do jednej rzeczy. Nigdy nie uważała, aby przemoc była dobrym rozwiązaniem. Może Alma Coin miała inną wizję świata, to samo mogłoby się tyczyć Snowa. Może gdyby Gwen znalazła się na ich miejscu, przeżywała presję bycia przywódcą narodu (choć nie wyglądało na to, aby te persony miały takie poczucie) myślałaby inaczej. W desperacji broniąc narodu i samą siebie posunęłaby się do najcięższych i najbardziej radykalnych środków. Chociaż z drugiej strony wtedy też chciała ich uratować. Co więcej nie chodziło tylko o mieszkańców Trzynastki, ale i o Kapitolińczyków, którzy przecież niczym sobie nie zasłużyli na śmierć czy zamknięcie za murem i oddzielenie od wszystkiego, co znali i kochali. Wychowywano ich tak od pokoleń, ich wizja świata była już na tyle spaczona, że nie mogli nic na to poradzić. Wierzyli w to, co znali, bo świat poza Kapitolem był dla nich szary, smutny, biedny i obcy. Tak naprawdę jednak chyba nikt nie miał okazji poznać ich wszystkich i nigdy takiej okazji mieć nie będzie. To, jaki jest przywódca, nie oznacza, iż naród będzie zupełnie taki sam. Doskonałym przykładem była sama Gwen, która dość skutecznie odgrodziła się od głoszonej przez Almę ideologii. Co więcej nie musiała tak naprawdę ukrywać się ze swoimi poglądami, bo przecież wszyscy zdążyli już wyrobić sobie świetną opinię na jej temat, chociażby przez fałszywe zarzuty współpracy z Kapitolem. Nie miała pojęcia, jak Coin na to wpadła, ale trzeba było pogratulować jej sprytu i przebiegłości. Może liczyła, że jeśli wypuści Arrington to tłum rzuci się jej do gardła, oszczędzając jej samej brudnej roboty (której przecież nie wykonywała, miała od tego ludzi, którzy własnymi rękoma zadawali śmierć tym, który nie wpasowywali się w kanon ideałów prezydent Trzynastki). Jeśli w istocie chciała zadać dziewczynie ból psychiczny to świetnie jej to wyszło, poczynając od zamknięcia w celi i doprowadzeniu do obłędu aż do krzywych spojrzeń i wcale nie głoszonych szeptem szyderstw. Gdy przed całym zajściem życie Gwen było naprawdę ciężkie,to potem było ono nie do zniesienia, a konieczność treningów wojskowych, gdzie mimo ciężkiej pracy i nie tak złych efektów (szczerze mówiąc była dość dobra) jeszcze bardziej ją dobijała. Ale przynajmniej nie miała uczucia, że kogoś zawiodła. Zrobiła to już dawno, przychodząc na świat jako zdrowe i płaczące dziecko (już wtedy musiała wiedzieć, że życie nie przyniesie jej niczego dobrego), poznając co to znaczy być naprawdę samotnym. Na początku nienawidziła tego miasta. Przyprawiało ją o zawroty głowy i zdecydowanie częstsze napady smutku, niż zdarzało jej się to przez całe życie. Miała ochotę zamknąć się w przydzielonym mieszkaniu, które wtedy urządzone było dość prosto i zimno, zasłonić okna i nie patrzeć na to, co dzieje się na zewnątrz. Dym po zakończonych walkach wciąż jeszcze unosił się nad ulicami, ślady krwi pozostawały zbyt świeże, aby można było o nich zapomnieć a poczucie, że przyłożyła rękę do ich powstania była nieznośna. Paląca dziura w sercu nie mogła się zasklepić, nawet kiedy po raz pierwszy musiała stanąć przed kamerą na tle budynków siedziby prezydenta, przykleić na twarz sztuczny uśmiech i oświadczyć, że w najbliższym czasie Panem może spodziewać się zmian ze strony prezydent, w jej wnętrzu wszystko krwawiło. Robiło jej się niedobrze patrząc na formowanie się Kwartału, słysząc niekiedy strzały skierowane do tych, którzy nie chcieli dać się uciszyć i widząc, jak rebelianci bez skrępowania zajmowali mieszkania Kapitolińczyków, dość szybko przyswajając sobie ich zasady i nawyki. Nowoczesne technologie dostępne na wyciągnięcie ręki, bogactwo, komfort życia i wysokie standardy. Czy to naprawdę sprawiało, że czuli się szczęśliwi? Czy to wszystko było warte całej przelanej krwi? Arrington tego nie rozumiała. Nie potrzebowała tego wszystkiego, aby czuć się dobrze. Musiała przyznać, że przez ułamek sekundy w jej życiu w Kapitolu ujrzała nadzieję. Ale tylko przez chwilę krótką i ulotną, której nie zdążyła pochwycić w dłonie. Liczyła, że w wielkim mieście wreszcie przestanie czuć się samotna, odepchnięta na bok. Chociaż uśmiech i przyjazne nastawienie nawet do tych, którzy kiedyś nie omieszkali szydzić z niej przy każdej okazji nie sprawiały, że czuła się spełniona. Chciała żeby ludzie ją lubili, a nie żeby odwzajemniali uśmiechy i przyjazne rozmowy (w rzeczywistości zapewne przesączone nudą i obrzydzeniem) dla świętego spokoju. Jasne, nie liczyła, że każdy będzie ją kochał. Nawet o tym nie myślała, szukanie miłości było gdzieś daleko, ukryte jeszcze za horyzontem i niewidoczne. Chciała poczucia przynależności. Siedząc w pustej jadalni zrozumiała, że siłą rzeczy stała się taka sama. Tęskniła za przytulnym mieszkaniem, wspólna sypialnia ją przytłaczała a szarość i chłód pomieszczeń, w których przebywała, nie wpływały na nią pozytywnie. Zmieniła się, po roku to musiało się stać i wreszcie była tego świadoma. Westchnęła cicho, zaraz potem słysząc zbliżające się kroki. A później głos. Znajomy, ale dochodzący jakby z oddali. Oddali jej umysłu, wspomnienia zakopanego gdzieś głęboko. Niezbyt miłego. I zanim podniosła wzrok miała wrażenie, że już wie. Ale musiała się przecież upewnić. Ponieważ nigdy nie spodziewałaby się, że przyjdzie jej spotkać właśnie tą osobę, na dodatek w miejscu, w którym nie powinno go być. Miała rację. Jeremy Parrish siedział przed nią, we własnej osobie i żywy (ciekawe dzięki komu), patrząc na nią tak, jakby nie widział w tym spotkaniu nic dziwnego. Ona widziała i, szczerze powiedziawszy, trudno było jej się dziwić. W końcu z tego, co pamiętała (ale przecież pamięć mogła ją zawieść) to właśnie on nie omieszkał dobijać ją jeszcze bardziej, gdy i tak umierała ze strachu w ciemnej i obskurnej celi. Był jak wszyscy inni, którzy uważali ją za czarną owcę Trzynastki tylko przez opinię, jaką wystawili jej rodzice. Nie skrzywiła się jednak, nie uśmiechnęła, choć na jej twarzy można było dostrzec początkowe zdziwienie. Szybko jednak ustąpiło miejsca spokojowi. Była dobra w ukrywaniu emocji, kiedy naprawdę tego potrzebowała. Gdyby było odwrotnie nie potrzebowałaby zamachu na Almę Coin, aby stracić swoją posadę. - Sprostujmy – powiedziała, przenosząc wzrok z powrotem na ekran laptopa – Kiedy ostatni raz się spotkaliśmy byłeś gotowy umrzeć w imię czegoś, w co najwyraźniej przestałeś już wierzyć – zamknęła urządzenie, odsuwając je na bok i ponownie patrząc na mężczyznę – Jak to się stało, że nagle porzuciłeś wiarę w Almę Coin? Bo mam nadzieję, że nie tylko i wyłącznie przez jej tymczasową… niedyspozycję – dodała, może z lekką (ale nieświadomą!) ironią w głosie – A może jesteś tu w roli szpiega, co? - trzeba było przyznać, że Gwen nie była nawet zła o to, jak mężczyzna zachowywał się w Trzynastce. Pokazała to zresztą w czasie rebelii, kiedy pod wpływem impulsu zabiła pierwsze i jedyne osoby tylko po to, aby uratować właśnie jego. Dlaczego? Dobre pytanie, może chciała wzbudzić w nim poczucie winy, pokazać, że jest ponad tym wszystkim i, co chyba było najgorszą opcją ze wszystkich, udowodnić, że w czasie treningów jego szyderstwa były bezpodstawne. Żył dzięki niej, oddychał, tylko dlatego, że nie potrafiła przejść obojętnie widząc go bliskiego śmierci. To mogło ją zgubić, ale i uratować. - Doskonale – powiedziała, uśmiechając się całkiem naturalnie. Jej głos także brzmiał swobodnie, jakby w rzeczywistości nigdy w życiu nie czuła się lepiej niż w bunkrze Kolczatki w towarzystwie osoby, której nie zamierzała już nigdy spotkać – Czego chcesz? – powiedziała, chcąc jak najszybciej przejść do rzeczy. Miała nadzieję, że znalazł się tam przypadkiem, zbiegiem okoliczności. A może wreszcie, po ponad roku, postanowił przyjść i podziękować? |
| | |
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Sro Lis 26, 2014 2:07 pm | |
| Jeremy był natomiast zgoła inny. Nie widział dla siebie celu w życiu, nie miał dla kogo walczyć, ale miał po swojej stronie przyjaciela, który go do tego przekonał. Z początku wstąpił dla wojska tylko pod jego wpływem i namowami. Skoro jedyna osoba, do której mógł się zwrócić narażała swoje życie, to co takiego miał robić on? Masować biednych żołnierzy po całych dniach walk? A może próbować wyczuć ich oderwane od ciała kończyny? Niestety nie tak to działało i nawet gdyby nie chciał, to i tak zostałby wcielony do wojska jako mężczyzna w sile swojego wieku, chociaż tak naprawdę był jeszcze chłopakiem. Jednak czy tak nie było dookoła? Armię rebeliantów w większości stanowili młodzi ludzie, którzy mieli przed sobą jeszcze całe życie, a jednak pchnęli się świadomie w objęcia śmierci, aby coś zmienić. I nieważne były tutaj motywy. Jeden postanowił tak tylko dlatego, że jego ojciec obrał taką samą ścieżkę, drugi bo uważał, że jest to najlepsze rozwiązanie, a jeszcze trzeci zapisał się do wojska, bo zwyczajnie kręciła go ta adrenalina, której dostarczało bieganie z bronią w rękach i strzelanie do ludzi. Nie ma się co oszukiwać, że armia rebeliantów była lepsza od tej z Kapitola, bo wcale tak nie było. W każdej społeczności znajdą się białe i czarne owce. Kwestia tylko tego, których jest znaczna większość i które wygrają. Od tego bowiem zależy relacja i definicja historii, którą razem, wspólnymi siłami stworzyli. Przemoc nie jest jedynym gwałtem, jaki można dokonać na zdrowiu i życiu ludzkim. Czasami właśnie bierność i obojętność są gorsze od tysiąca batów. A czy to nie właśnie tym charakteryzowali się Kapitolińczycy? Oni żyli sobie wygodnie w stolicy, jedli, pracowali, śmiali się i bawili z dziećmi, jak gdyby świat był istnym Edenem. Prawda była jednak taka, że dookoła nich rozgrywał się dramat. Oczywiście nie była to otwarta wojna, ale liczba ofiar i tak była zaskakująco zatrważająca. Czy zwykły Kapitolińczyk wiedział co to znaczy nie jeść przez parę dni pod rząd? Czy zwykły Kapitolińczyk zdawał sobie sprawę, że rodzice potrafią odjąć sobie posiłek od ust tylko dlatego, żeby ich dziecko zjadło kawałek chleba i ostatecznie w wyniku tego działania sami podupadają na siłach, zdrowi, a w końcu i życiu? Czy miał świadomość tego, że nie wszędzie zjada się świeże warzywa, owoce, chodzi się w nowych, wypranych ubraniach, a do przyjaciół wale nie chodzi się na lampkę wina i troszeczkę kawioru, a raczej tylko po to, żeby odwiedzić ich na łożu śmierci i ostatni raz się z nimi pośmiać? Raczej nie. Jeremy natomiast już od małego doznał okrucieństwa, jakie niósł za sobą ówczesny świat. Nie posiadając rodziców, siedząc w bidulu i będąc skazanym jedynie na własną wyobraźnię oraz relację z innymi sierotami, musiał odnaleźć się wśród świata dorosłych, którzy żyli jedynie przygotowaniami do wojny, szkoleniami żołnierzy i sprzeciwem wobec obecnego Rządu. Nie miał on zabawek, nie miał zapewnionej normalnej edukacji i relacji z innymi. Wszystko było robione pod dyktando i gwizdek. I co? To wszystko było produktem ubocznym zadufania i kompletnej obojętności, jaką prezentowali mieszkańcy Kapitola. Im było dobrze, więc nie pomyśleli, że komuś może być gorzej. Prawda jest jednak taka, że to jedynie szukanie winnego, podczas gdy każdy człowiek zachowywałby się tak samo. Sam Jeremy ani razu nie pomyślał o mieszkańcach Kwartału Ochrony Ludności Cywilnej, kiedy znalazł się już po drugiej stronie muru, o ile nie byli mu to bliscy ludzie. Nie obchodziło go to, że przeżywają tam właśnie to samo, co on nie tak dawno temu. Zwyczajnie uważał, że im się to należało. Nienawiść jest naprawdę silnym motorem napędowym, przed którym ustępuje nawet miłość. Może Alma Coin wcale nie była taka zła, ale zaślepiona przez negatywne emocje? W końcu nie od dzisiaj wiadomo, że ludzie tylko pretendują do słownikowej definicji człowieczeństwa szczycąc się przy tym swoją indywidualnością, nadrzędnością oraz niezwykłą ewolucją, która daleko za sobą zostawia wszystkie inne gatunki, gdy tak naprawdę są zwyczajnymi zwierzętami, które po prostu budują wspólne siedziby, nie kopulują tylko dla przetrwania gatunki i które znalazły sobie bardziej cywilizowane formy rozrywki. Pomimo tego wszystkiego i tak nie zdołali pozbyć się pierwotnych instynktów, które tylko zostały stłumione i to na tyle, aby w razie potrzeby i tak wypełznąć z ciemnej jamy na światło dzienne. Wtedy to właśnie przywłaszczały sobie one ciało nieszczęśnika i sprawiały, że nie kierował się on już umysłem, z którego był tak niezmiernie dumny, a raczej zachciankami wypływającymi z najczarniejszego zakątka serca. Każdy taki był, każdy. Niezależnie od tego czy to Gwen, Jeremy czy też Gerard. Człowiek posiada w sobie malutka cząstkę, którą usilnie stara się przez całe życie stłamsić, ale nie każdemu się to udaje. Ba! Powiedziałbym, że świat dzieli się jedynie na takich, którzy wypuścili ją całkowicie oraz takich, którzy jedynie z każdym dniem powiększają szczelinę. Nie ma nikogo doskonałego i nigdy nikogo takiego nie będzie. Jest to zarazem największe błogosławieństwo, ale i przekleństwo ludzkości, któremu nie sprosta ani Alma Coin, ani Tibalt Adler. Dość jednak tego użalania się i uzewnętrzniania poglądów Jeremyego, które nie były zapewne dość popularne. Własnie dlatego rzadko kiedy decydował się na przedstawienie je komuś innemu, a zamiast tego często spisywał je na kartce i chował do zeszytu, którzy trzymał w mieszkaniu. Nikt, ale to nikt go jeszcze nie odkrył i może to lepiej? Kto by chciał znać tę stronę nudnego informatyka pracującego w Kolczatce? Zapewne nikt. Zresztą zdawał on sobie również doskonale sprawę z grzechów swojej przeszłości, z którymi do tej pory przyszło mu się mierzyć. Jego nazwisko nagle nie wyparowało, a nieszczęśliwców takich jak Gwen, było znacznie więcej. Niech nie czuje się zbyt wyróżniona tym, że to właśnie ją starał się pchnąć do próby samobójczej, bo to nie do końca tak było. Takich jak ona dało się znaleźć znacznie więcej, a niektórzy z nich niestety go posłuchali. Mówi się, że podczas wojny czy służby wojskowej człowiek nie widzi swych zbrodni – to prawda. Parrish też tak miał do momentu, w którym miał na sobie mundur. Wszystko jednak uległo zmianie w momencie, kiedy ten dawno temu poszedł w odstawkę, a w jego otoczeniu zagościła jedynie relaksująca muzyka, zapach olejków i klienci, którzy wcale nie rzucali się na niego z karabinami maszynowymi i chęcią mordu w oczach. Tyle, że wspomnienia nie atakowały za dnia, kiedy najłatwiej było je odeprzeć i rozproszyć swój umysł. Te uderzały w nocy. Podczas tej przeklętej ciemności i ciszy, która dosłownie mogła wyjeść całą duszę i serce człowieka. Objawy były dość typowe i należało do nich budzenie się w nocy, zlanie całego ciała potem i paskudna suchość w gardle, której nie ukoi nawet litr wypitej duszkiem wody. Taka była kara oraz brzemię Jeremyego, chociaż mało kto zdawał sobie z tego sprawę, a on sam był gotów zbierać kolejne cęgi tylko po to, żeby za wszystko odpokutować. - Sugerowanie, że Ty byłaś inna nie jest chyba na miejscu. Inaczej nie biegałabyś z bronią i nie zabijała ludzi podczas rebelii, mylę się? – zapytał, od razu łapiąc ją za słówka. Czy był gotowy umrzeć? Owszem, ale nie za Almę Coin, a za przekłamaną ideę, którą potrafiła tak ładnie przedstawić i zasiać w umysłach niemal każdego człowieka – Ajć, bystra jak zwykle. Rozgryzłaś mnie już po kilku sekundach. Jestem w Kolczatce od kilku miesięcy, czuwając przy tym nad jej dostępem do rządowych komputerów i niewykrywalnością tylko po to, żeby ją szpiegować. – odpowiedział z uśmiechem, wcale przy tym nie ironizując. Nie miał powodu, aby kpić z jej toku rozumowania, bo zdawał sobie sprawę jak może go teraz postrzegać. Chciał jednak całą sytuację obrócić w żart, więc wyciągnął przed siebie nadgarstki – Zakuj mnie, szeryfie Arrington. – dodał z grobową miną, zaraz jednak machając na to wszystko ręką. W końcu nie przyszedł tutaj tylko po to, żeby się wygłupiać, chociaż to byłoby naprawdę miłe, spoglądając na ostatnie wypadki, które miały miejsce. - Wbrew temu co możesz sądzić, to akurat mnie cieszy. – zagadnął, mając oczywiście na myśli jej doskonałe samopoczucie. W końcu żyła i była w miarę bezpieczna, a to na pewno powód do radości. Niezależnie od tego czy Gwen chciała czy też nie, od dnia w którym okazało się, że i ona jest członkiem Kolczatki zwyczajnie stała się jego rodziną. Może jeszcze nie siostrą, ale mógł ją traktować na równi z kuzynami i swojego podejścia nie zmieni. Właśnie dlatego przyszedł jej zaproponować dość nietypowy układ. I było to widać po nim samym, bowiem jego mina spoważniała już całkowicie, a łokcie oparły się o blat, kiedy oczy wbiły się w sylwetkę byłej rzeczniczki. - Jesteś poszukiwana, a o mnie nic nie wiedza. Zdaję sobie sprawę, że życie tutaj to koszmar. Ja nie wytrzymywałem już po tygodniu pracy w tym miejscu, chociaż mogłem wychodzić kiedy chciałem. – zaczął od delikatnej części opisowej, żeby pokazać jej, że rozumie ją w choć małym stopniu – Jestem Ci coś winny i dobrze o tym wiemy. Nie chcesz czasem wrócić do Kapitolu jako normalny obywatel? Ludzi nie zmienię, ale mogę Ci dać normalny dom i część życia, które utraciłaś. – wyjaśnił wreszcie, nie ubierając jednak tego w dosadne słowa. Nie wyskoczy przecież od razu z propozycją ślubu jak desperat, bo szczerze mówiąc, nie podobała mu się za bardzo. Chcąc czy też nie, będzie uczepiony kobiety, która prawdopodobnie go nienawidzi, a na dodatek ma jeszcze wobec niej ogromny dług, który go zawstydza. Oh, czy to nie jest dodawanie kolejnego krzyża na plecy? Najwyraźniej, ale Jeremy już zdecydował. |
| | | Wiek : 28 lat Przy sobie : medalik z małą ampułką cyjanku w środku, pendrive, laptop, telefon komórkowy, nóż ceramiczny
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Sro Lis 26, 2014 11:51 pm | |
| Gwen dobrze pamiętała jeden z momentów, zaraz po przybyciu do Kapitolu, obaleniu Snowa i objęciu władzy przez Coin. Stanęła wówczas przed lustrem w swojej łazience i choć robiła to wiele razy, wtedy było inaczej. Zazwyczaj była zbyt zajęta bądź, co zdarzało jej się najczęściej, spóźniona, aby zatrzymać się na dłużej i przyjrzeć własnemu odbiciu. Wtedy jednak coś ją uderzyło i choć dobrze wiedziała, że chwila zwłoki wystarczy, aby na umówione spotkanie przyszła o czasie, cofnęła się i stanęła na wprost przyglądając się osobie, którą ujrzała. Długie, lekko falowane, ciemne włosy, zielone oczy, jasna cera i złączone w równą linię usta. Niby nic się nie zmieniło, pozornie wciąż patrzyła na tą samą Gwendolyn Arrington, którą była od 28 lat, a jednak odnosiła wrażenie, że coś się zmieniło. Jej twarz była pozbawiona emocji. Chociaż dobrze wiedziała, że jej wnętrze pozostaje takie samo, wciąż ogarnięte nienawiścią do Almy Coin, wciąż pogodne, wesołe i niepoprawnie romantyczne, na zewnątrz wyglądała tak, jakby upodabniała się do swojej pracodawczyni. Usta rozciągnięte w uśmiechu, który może i wydawał się przyjazny, ale tak naprawdę był przez nią wymuszony na potrzeby wypowiedzenia tych wszystkich kłamstw i rzeczy, z którymi w żadnym stopniu się nie zgadzała. Pani prezydent ją obserwowała, miała tego świadomość i musiała robić wszystko, aby ta cała cholerna gra pozorów utrzymywała się na jak najwyższym poziomie. Wystarczyło jedno, choćby delikatne, skrzywienie twarzy, nieodpowiedni ton głosu lub słowa, które nie koniecznie odnosiły się w pozytywny sposób do osoby Almy Coin, aby Strażnicy zapukali do drzwi jej mieszkania. Wiedziała to dobrze i chociaż przed laty nie zamierzała robić nic, aby sprzeciwiać się rządowi Trzynastki, w Kapitolu miała na to wielką okazję. Zmieniła się, była zmuszona się zmienić, dopasować do oczekiwań nałożonych na nią kilka lat przed rebelią. Wewnętrznie może i nie była przerażona, ale bała się ryzykować. Dobrze wiedziała, że historia lubi zataczać krąg i nie zamierzała do tego dopuścić, a przynajmniej tak jej się wydawało. Przez rok udawało jej się odstawiać przedstawienie wiernego współpracownika, lojalnego członka rządu, tłumiąc w sobie wszelkie emocje, na których okazanie pozwalała sobie jedynie w mieszkaniu. I to też nie wszystkich – nawet tam miała wrażenie, iż meble mają oczy a ściany uszy i wszystko, co powie, zostanie natychmiast zauważone. Nie mogła jednak zmienić miejsca zamieszkania – na początku nikt nawet nie dał jej możliwości wyboru, a sama Gwen nie próbowała nawet oponować. Czuła się jak pies na uwięzi, bez kagańca ale z obrożą na szyi, która w każdej chwili mogła zacisnąć się coraz mocniej, odbierając jej oddech i głos. Co w pewnym sensie zrobiła, tyle że za smycz nie trzymała już Alma. Chociaż może lepszym byłoby porównać całe to zajście do zerwania się z owej smyczy i zostania zapędzoną w kozi róg. Bo tak naprawdę Gwen odzyskała wolność. Względną bo względną, swobodne działanie wciąż wymagało od niej niemałego ryzyka, ale przynajmniej mogła mówić co chciała. I nie musiała już ukrywać emocji, nawet tych negatywnych, choć te i tak starała się ograniczyć. Nie miała jednak złudzeń, iż wróciła do stanu sprzed Kapitolu. Zbyt wiele się wydarzyło, aby mogła tak po prostu zapomnieć. Może właśnie dlatego, po głębszych przemyśleniach, zaczynała się cieszyć miejscem, w którym przebywała. Jasne, wciąż oddałaby wiele za wygodne i przytulne mieszkanie, ale dobrze wiedziała, że to nie jest możliwe. Nie teraz, kiedy jej nazwisko i twarz znał każdy obywatel. W tamtym miejscu miała przynajmniej względny spokój. Może brakowało tam czegoś ustronnego, gdzie mogłaby się zaszyć, ale była przyzwyczajona do tłoków i obecność ludzi w małym stopniu sprawiała jej problem. W końcu tam, gdzie się urodziła, także nie było możliwości na uzyskanie kompletnego spokoju, chyba że w nocy, kiedy i tak nie miało się stuprocentowej pewności. Zawsze znalazł się ktoś, kto chciałby kopać pod tobą dołki, zwłaszcza jeśli już raz znalazło się na celowniku. Jedną z takich osób, jak kiedyś miała wrażenie, był właśnie Jeremy. Gwendolyn nie spodziewała się spotkać go nigdy więcej i, musiała to przyznać, zapomniała o jego istnieniu. Albo po prostu nie myślała o tym, że gdzieś tam on wciąż może żyć, może nawet bliżej, niż mogłaby sądzić. Może powinna interesować się nim bardziej – w końcu zawdzięczał to wszystko jej. Niestety, kiedy rebelia dobiegła końca, Arrington miała o wiele więcej własnych problemów z przystosowaniem się do nowego życia, aby zawracać sobie głowę mężczyzną, który właśnie siedział naprzeciwko niej. I najwyraźniej nie miał zamiaru znowu z niej kpić albo doprowadzać do obłędu. Nawet gdyby próbował jego starania prawdopodobnie spaliłyby na panewce. Owszem, wisiała nad nią kara śmierci, ale w bunkrze czuła się bezpieczna. Może odrobinę za bardzo, ale co więcej jej pozostało? Mogła siedzieć i użalać się nad tym, iż jej życie praktycznie dobiegło już końca, albo cieszyć się tym, że wciąż trwa i wychodzić na nocne spacery, igrając odrobinę z ogniem. Oczywiście wybierała to drugie, a przynajmniej starała się, walcząc z ogarniającą ją melancholią. Zdarzało się najlepszym, a trzeba było przyznać, że kobieta od dawna nie miała takiej swobody w byciu prawdziwą sobą. Zignorowała jego odpowiedź, nie mając ani nastroju ani siły na przekrzykiwanie się i cięte uwagi. Może w Kapitolu pozwalała sobie na to zbyt często, ale nie czuła się z tym dobrze. Nie taka była, nie kręciło ją pokazywane dookoła, jak ostra i nieprzyjemna potrafi być. Dlatego zbyła jego uwagi milczeniem, czekając, aż wreszcie dowie się, co go do niej sprowadza. Bo chyba nie wpadł na przyjacielską pogawędkę i wspominanie starych i wcale nie tak dobrych czasów? - Dziękuję – rzuciła o wiele cieplejszym tonem niż wcześniej. Skoro nie mieszkała już w mieście musiała pozbyć się dawnych, obronnych instynktów. Panie i panowie, nadszedł czas na poznanie prawdziwej Gwen. Następne słowa mężczyzny wyraźnie ją zaskoczyły. Zmrużyła lekko oczy, przekrzywiając głowę na bok i starając się znaleźć odpowiedź na pytania, które nagle zaczęły ją nurtować. Co miał na myśli mówiąc o domu? O życiu? I, przede wszystkim, jak mógł ją wyciągnąć, skoro z chwilą, z którą pokazałaby się w Dzielnicy, byłaby skończona. Milczała, nie za bardzo wiedząc, jak ma mu odpowiedzieć. Czego ma się, uczepić, aby nie utonąć. - Nie jesteś mi nic winny – zaczęła, patrząc na niego ze spokojną miną. Tak samo zresztą brzmiał jej głos. Może kiedyś powiedziała mu inaczej, nigdy jednak nie sądziła, że postanowi spłacić ten dług. Szczerze mówiąc nawet tego nie wymagała – Wyjaśnijmy coś sobie. Tamci ludzie, których wtedy zabiłam, byli jedynymi, którzy umarli z mojego powodu podczas rebelii. Nie wiem, czy postąpiłam słusznie. Może tak, a może popełniłam błąd. Może byli potworami, a może chcieli się jedynie bronić, a w domu czekała na nich żona i dzieci. Może trafiliby razem z nimi do Kwartału, zginęli z ręki innego rebelianta albo zmarli w Kwartale z głodu. Próbowali jednak zabić kogoś, kto mimo wszystko był po mojej stronie, nawet jeśli ja sama nigdy nie zamierzałam stać po stronie Coin – szczerze mówiąc nie miała pojęcia, dlaczego to wszystko mówi. Nie chciała żeby myślał, że miała jakieś większe powody, dla których uratowała mu życie. Nie wiedział także wszystkiego, nie miał pojęcia, że nigdy nie chciała walczyć i że Coin zmusiła ją do tego, by wzięła do ręki broń. Może kiedyś będzie miał okazję wysłuchać tej historii, a może nie - nigdy z nikim się nią nie dzieliła i nie widziała potrzeby, aby zmieniać swoje zwyczaje. Skoro jednak już tam przyszedł mieli okazję aby wyjaśnić niektóre sprawy, które dotąd najwyraźniej oboje spychali pod dywan – Nie zrobiłam tego, abyś mi się odpłacał czy też aby udowodnić ci cokolwiek. Po prostu to zrobiłam, bo tak podpowiadał mi instynkt – chyba brnęła za daleko, zaraz pewnie pogrąży się własnymi słowami i później będzie tego żałować, ale póki co Jeremy mógł się cieszyć tym, że ma szansę ujrzeć twarz najbardziej zbliżoną do prawdziwej Arrington – W nocy wciąż czasem budzę się myśląc o tym, że zabiłam tych mężczyzn i, szczerze mówiąc, chyba nie powinnam żałować, skoro jesteś tutaj – uśmiechnęła się lekko, bezwiednie kręcąc młynki kciukami, wciąż jednak patrząc na swojego rozmówcę. Miała wrażenie, że jej głos brzmi smutno, jednak nie mogła nic na to poradzić – Poza tym nie ma nic, co mógłbyś zrobić. Wystarczy że moja stopa przekroczy granicę miasta, a będę skończona. A nie zamierzam tam wracać, a tym bardziej dać się zabić – powiedziała, mając na myśli więzienie. Nie chciała znów trafić do celi dobrze wiedząc, że tym razem nie udałoby jej się wyjść. Poza tym nie zamierzała czuć się winną tego, że był zmuszony robić dla niej cokolwiek. Nie znosiła tego uczucia i nawet fakt, iż uważał się zobligowany do zapłacenia długu, który już dawno umorzyła, nie przekonywał jej do przyjęcia pomocy. Owszem, perspektywa powrotu do dawnego życia (które, de facto, nie byłoby takie samo jak wcześniej) była kusząca, ale nie znała wyjścia z tej sytuacji. I nie wierzyła, aby i on je znał.
|
| | |
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Czw Lis 27, 2014 3:15 am | |
| /Post krótszy celowo. Staramy się przerzucić na mniejsze dramaty. :<
Kiedy tutaj nie miało być żadnych ciętych uwag, a zwyczajnie odrobina humoru. Najwyraźniej jednak ten jest zupełnie inny u normalnych ludzi. No co? W końcu Jerry był informatykiem, co nie stawiało go na równi z innymi. Był postrzegany raczej jako dziwak i introwertyk, aniżeli szary obywatel Kapitolu. No i w tej chwili to wszystko się sprawdziło, bowiem zabieg mający na celu lekkie podniesienie na duchu najwyraźniej nie zadziałał. Cholera, no! Chociaż po tym wszystkim dziewczyna zmieniła trochę ton, co ucieszyło Parrisha. Cieplejsza barwa oznaczała, że zaczynała delikatnie opuszczać gardę, co też było dobrym znakiem. Jeśli chciał ją uratować, to przede wszystkim zmuszona była mu zaufać, a po tym co razem przeszli będzie chyba o to niezwykle ciężko. Teraz jednak zaczęło się coś, czego najbardziej obawiał się Jeremy. Nie lubił kiedy ktoś chciał mu wmówić, że nie ma wobec niego długu, kiedy tak naprawdę ten cały czas istniał. Parrish należał do tego typu osób, które naprawdę nie lubiły czuć się komuś winne, a tam z pewnością było w przypadku Gwen. Mogła sobie uważać, że nie zrobiła nic wielkiego, jednak on zawdzięczał dzięki niej swoje marne życie i na pewno jej się do czegoś przyda. Dopóki nie będzie miał okazji zrobić dla niej czegoś podobnego kalibru, dopóty zwyczajnie będzie starał się jej pomóc dosłownie we wszystkim. Jeszcze ta gadka o zabójstwie. Do tej pory Jerry myślał po prostu, że jest jednym z wielu uratowanych właśnie przez Arrington i to właśnie ta myśl podnosiła go na duchu. W końcu w swoich wyobrażeniach robił z Gwenny anioła, który po prostu dbał o to, żeby rebeliantom nie stała się żadna krzywda. Tymczasem poświęciła swoją niewinność dla faceta, który starał się doprowadzić do jej śmierci. I czy ona naprawdę myślała, że po takiej opowieści Jerry da sobie zwyczajnie spokój? Mężczyzna aż zacisnął zęby ze złości, bowiem teraz w jego środku dosłownie się gotowało. Nie wiedział czy ma być jej wdzięczny, ma być na nią wściekły czy też powinien wyklinać samego siebie za to, że chciał doprowadzić ją do śmierci, a później musiał sobie jeszcze przez niego splamić ręce krwią po raz pierwszy i ostatni w całym życiu. W końcu Jerry walczył właśnie o to, żeby kobiety i dzieci nie musiały przeżywać żadnego horroru, a tymczasem sam się do niego nieświadomie przyczynił. W tym momencie mógł sobie tylko bić brawa i podziwiać własną głupotę. Który to już raz kiedy chce wszystko naprawić, a tymczasem okazuje się, że jedyne co zrobił, to spieprzył więcej rzeczy niż planował? - Mylisz się. I w jednej, i w drugiej sprawie. –zaczął od prostego zaprzeczenia, bo to na razie najlepiej oddawało jego przemyślenia na temat ich rozmowy – Przede wszystkim nie mów, że nie mam Ci za co dziękować, skoro uratowałaś mi moje życie. Co więcej, dla takiego kogoś jak ja zdecydowałaś się splamić swoje ręce krwią i dała się prześladować wspomnieniom o zabitych osobach. To nie jest coś, o czym powinienem po prostu zapomnieć. – kontynuował zaraz, wcielając się przy tym w rolę dobrego ojczulka, który właśnie dawał kazanie swojej córce. Widział jednak, że musi tutaj parę spraw wyprostować, bo te niekoniecznie znajdowały się na swoich miejscach. Jedną z nich na pewno było podejście Arrington do jego życia, które najwyraźniej uważała za coś niezbyt ważnego, skoro kazała mu się tym nie przejmować. Jednakże czy tego chciała czy też nie, miała teraz na głowie jednego człowieka, który zrobi dosłownie wszystko, żeby tylko się jej odwdzięczyć, a przy okazji ulżyć również sobie. Zresztą… Nie oszukujmy się. Pomimo tych wszystkich zapewnień i przekonywań nadal nie mógł pozbyć się wrażenia, że robi to tylko i wyłącznie dla siebie, aby wreszcie zaznać chociażby odrobiny spokoju po nocach. - Jest coś, co mogę zrobić i właśnie dlatego tutaj jestem. Adler przyznaje status obywatela nawet zdrajcom, ale pod jednym warunkiem – ślub. – wyjaśnił pokrótce, po czym jego ręka spoczęła już na dłoniach Gwen, których kciuki do tej pory kręciły młynki. W tym dotyku nie było jednak nic romantycznego czy też górnolotnego. Zwyczajnie chciał, aby dziewczyna przez moment skupiła na nim swoją całą uwagę, bowiem w tym momencie oczy mężczyzny wyrażały naprawdę niewzruszoną determinację – Wyjdź za mnie, a będziesz mogła żyć w Kapitolu bez żadnych represji ze strony władzy. Ten cały bunkier da się zamienić na niewielkie mieszkanko w centrum, a zimne prysznice na porządną kąpiel w wannie. Nie wymagam od Ciebie niczego szczególnego, niczego też nie planuję. Chcę Ci tylko ofiarować normalne życie w zamian za uratowanie mojego. – był szczery i nie zamierzał dziewczynie mieszać w głowie żadnymi, udawanymi wyznaniami. Zresztą nie podejrzewał, żeby w jakiekolwiek zabiegi tego pokroju uwierzyła. Może i nie znał jej za dobrze, ale widząc to, jak się trzyma spokojnie mógł stwierdzić, że Gwen nie jest zwykłą kobietą, która łyknie wszystko jak leci. Była twarda, zdecydowana i uparta, a w tej chwili Parrish modlił się w duchu tylko o to, żeby ta ostatnia cecha nie była głównym powodem odrzucenia jego oferty. Coś mu się jednak zdawało, że tak niestety się stanie. |
| | | Wiek : 28 lat Przy sobie : medalik z małą ampułką cyjanku w środku, pendrive, laptop, telefon komórkowy, nóż ceramiczny
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Czw Lis 27, 2014 7:55 pm | |
| Czasami Gwen nie potrafiła zrozumieć samej siebie. Miała wrażenie, jakby kilka różnych osobowości gnieździło się w jej wnętrzu, a ona nie potrafiła rozróżnić jednej od drugiej. Nie potrafiła też zadecydować, która z tych jest prawdziwą. Tyle różnych cech mieszało się w niej na raz tworząc przerażający kalejdoskop myśli, uczuć i emocji, iż kobieta nie była w stanie odpowiedzieć na pytanie, jaka była naprawdę. Może właśnie dlatego obraz w zwierciadle wydawał się jej fałszywy. To nie była jej twarz, a jedynie maska, którą musiała przybrać idąc do pracy. W zależności od sytuacji musiała umacniać w sobie cechy, które pomogłyby jej przetrwać następny dzień, spychając pozostałe na drugi plan. Nie mogła być wiecznie miła i przyjazna, choć taka była zazwyczaj. W takiej sytuacji Kapitol pożarłby ją żywcem już na początku, nie zostawiając zupełnie nic. Musiała więc zbudować wokół siebie coś, co pozwoliłoby jej przetrwać. Wykreować cechy, dzięki którym chociażby sprawiała wrażenie silnej, stanowczej i poważnej, nawet gdy wewnątrz niej wszystko błagało o pomstę do nieba. Albo przynajmniej o święty spokój, gdy znajdowała się przed kamerami. Teraz jednak nie było żadnych masek. A przynajmniej z jej strony. Nie ukrywała się za kurtyną, jej postać nie była jedynie wykreowanym przez dobrą aktorkę cieniem, niby identycznym, ale drgającym, niepewnym i różniącym się znacznie od oryginału. Chyba jeszcze nigdy w ciągu ostatniego roku nie była tak szczera i z sobą i z kimkolwiek innym. Może to dlatego, że nie miała okazji rozmawiać z nikim szczerzej, odkąd trafiła do tego bunkra, a może po prostu ta szczerość miała pomóc jej pożegnać się z tą częścią przeszłości, skoro już sama postanowiła się napatoczyć, dając jednocześnie znać mężczyźnie, iż nie chce jego pomocy. Nie że nie potrzebuje. Dobrze wiedziała, że sama niewiele zdziała. Miała właściwie pełną świadomość tego, iż nie uda jej się zrobić nic, jeśli jej jedyne wyjścia będą ograniczały się, tak jak w przypadku większości poszukiwanych, do nocnych spacerów po obrzeżach bądź Ziemiach Niczyich. Pomoc więc była jej potrzebna i Gwen doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nie znaczyło to jednak, że zamierza przyjąć jakąkolwiek jej formę od Parrisha. Nie chodziło nawet przez to, iż w jej umyśle wciąż tkwił zakorzeniony uraz do tego mężczyzny. Może nie rozpamiętywała wszystkiego tak dokładnie, nie trzymała w sobie żadnej złości, jednak nie należał on do osób, z którymi chętnie przebywała czy, tym bardziej, przyjmowała pomocną dłoń. Zaraz po tym, jak umilkła, skupiając swoją uwagę na własnych dłoniach, zaczęła żałować wypowiedzianych wcześniej słów. Rozwiązał jej się język i powiedziała za dużo, chcąc jak najjaśniej przedstawić mu własny punkt widzenia. Nie powinna wspominać fakcie, iż tamci ludzie byli jedynymi, którzy ponieśli śmierć z jej rąk ani że wciąż nawiedzają ją koszmary. Miała wrażenie, że to nie zaprowadzi jej do tego, czego oczekiwała i już wkrótce doskonale zdała sobie sprawę. Wysłuchała jego słów powstrzymując się od ciężkiego westchnięcia. Zaczynało wyglądać na to, iż Jeremy przyszedł tam z jednym konkretnym celem i nie zamierzał wyjść, dopóki ona nie przyjmie jego pomocy. Mówi się trudno, ponieważ Arrington nie zamierzała pozwolić mu spłacić długu, który aktualnie mógł przyjąć miano wyimaginowanego, bowiem dla niej od kilku minut przestał zupełnie istnieć. A zgoda na jego pomoc wiązałaby się z poczuciem wdzięczności względem Parrisha. Głupia, kobieca duma. - Dokładnie to powinieneś zrobić – powiedziała bardziej stanowczym głosem, nie zamierzając brnąć dalej w ckliwe opowieści o tym, jak bardzo męczy ją świadomość bycia mordercą – Powinieneś zapomnieć. Nie każ mi żałować tego, co zrobiłam – dorzuciła po chwili, oddychając spokojnie i równo. Nie denerwowała się, nie miała ku temu najmniejszych powodów – Radziłam sobie przez cały rok, radziłam sobie przez ostatnie dwa miesiące i poradzę sobie jeszcze trochę. Uwierz mi, że nie ma o czym rozmawiać. Nie ma długu, nie ma za co dziękować. To była wojna, zrobiłam to, co należało zrobić – szansa, iż uwierzy w ostatnie zdanie była mała, zwłaszcza po tym, jak pięknie mu pokazała, iż wyraźnie uczyniła to wbrew własnemu sumieniu. Przypuszczenia Gwendolyn okazały się słuszne już po chwili, gdy Jeremy zaczął tłumaczyć cel swojej wizyty. Podejrzewała to, ale nie sądziła, że właśnie on byłby na tyle zdeterminowany. Nie sądziła też, że byłby w stanie zaproponować jej… ślub. Kiedy jego dłonie dość skutecznie przerwały fascynującą czynność, która od kilku chwil pochłaniała większość jej uwagi, z lekką irytacją ale i zdziwieniem podniosła wzrok, aby przekonać się, iż nie żartuje. Spodziewała się wszystkiego – złośliwego uśmiechu, parsknięcia śmiechem czy chociażby przymrużonych oczu, czegokolwiek, co wskazywałoby, iż mężczyzna z niej kpi. Co więcej, nie skończył na pierwszym zdaniu, a brnął dalej ze swoją propozycję, jakby liczył na to, że Gwen bez ogródek zgodzi się zostać jego żoną tylko i wyłącznie za cenę normalnego życia. Nie zamierzała i powinno być to oczywiste. Nie chodziło o fakt, iż przyrzekła sobie, że nigdy w życiu nie poślubi kogoś tylko i ze względu na wyższe korzyści. Taka już była, czający się w jej sercu romantyzm i pragnienie bycia w normalnym związku krzyczało, aby nie przystawała na jego słowa, a ona zamierzała się tego trzymać. Był jednak drugi powód, może mniej egoistyczny. A przynajmniej właśnie tą jego stronę zamierzała mężczyźnie przedstawić. Owszem, była zdziwiona, ale nie czuła się w żadnym stopniu skonsternowana i to zdziwienie szybko zniknęło z jej twarzy, nie zabierając ze sobą racjonalnego myślenia. Skoro on przytaczał rzeczy rodem z bajek, to chyba ona musiała zachować trzeźwy umysł. - Nie – krótko, zwięźle i na temat. Zabrała swoje dłonie, ponownie przysuwając przed siebie laptopa, którego ponownie zamierzała użyć – Naprawdę doceniam chęć pomocy i twoje… zdecydowanie, ale obawiam się, że nie przemyślałeś tego do końca – otworzyła sprzęt, przyciskając przycisk aby uruchomić system, w tym czasie podnosząc wzrok znad monitora – Wiesz, co to oznacza? Oznacza to, że będziemy do siebie uwiązani tylko i wyłącznie dlatego, iż pewnego dnia coś cię natchnęło i postanowiłeś mi pomóc. Jeśli kiedykolwiek byś kogoś poznał, kiedykolwiek byś się zakochał, ja byłabym jedynie przeszkodą. Tak samo byłoby zresztą w drugą stronę. A wątpię, aby po przerwaniu małżeństwa obywatelstwo wciąż obowiązywało. Pod warunkiem, że nie jest to jedynie wymysł Adlera, aby wywabić nas z kryjówki – tak, to był główny powód, dla którego pomysł mężczyzny wydał jej się… niemożliwy do zrealizowania. Nie zamierzała dać się złapać, a rok pracy dla Coin pokazał jej, że człowiek u władzy potrafi być nieprzewidywalny. I zakłamany, przekazując do wiadomości publicznej rzeczy znacznie różniące się od tych, które mogli usłyszeć pracownicy – Ale powinieneś zapytać kogoś innego. Może któraś z dziewcząt jest bardziej zdesperowana – uśmiechnęła się uprzejmie, po czym opuściła wzrok na ekran komputera, zabierając się do czytania otwartej tam książki, jednocześnie dając mu znak, że może już iść, jeśli nie ma jej nic więcej do powiedzenia. A wolałaby, aby nie miał.
|
| | | Wiek : 20 lat Zawód : asystentka Mendeza; KRESowiczka Przy sobie : laptop, pendrive, telefon komórkowy, inhalator, przepustka do siedziby rządu Znaki szczególne : orli nos; znoszona, dużo za duża szara bluza z kapturem
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Pią Lis 28, 2014 2:36 pm | |
| | jakoś po spotkaniu z Malcolmem
Podziemny bunkier jeszcze nigdy nie wydawał się Farrah taki piękny. I nie, nie chodziło o oświetlenie - zawsze doceniała lampki, subtelnie wydobywające fakturę postrzępionych skał, gdzieniegdzie wystających ze ścian - ani też o jakąś szczególną dbałość o wystrój wnętrz. Nikt przecież nie dbał o dobór krzeseł i nie wieszał firanek, chociaż ta druga kwestia wydawała się oczywista przy całkowitym braku okien. Chodziło o coś zupełnie innego a właściwie o kogoś zupełnie innego, kto uczynił z panny Risley mały generator doskonałej aury. Pewnie chodziło o endorfiny albo inne feromony, ale biologiczna wiedza Farrie nie była specjalnie szeroka i wolała porównywać się do wyjątkowo szybkiego procesora niż do zauroczonej łani, patrzącej na świat wielkimi, załzawionymi oczami. Chociaż odrobinę tak wyglądała, kiedy pokonywała wąskie schody przeskakując po trzy stopnie na raz - jeden z niewielu plusów nieco zbyt długich, żyrafich nóżąt - witając każdego mijanego członka Kolczatki radosnym uśmiechem. Nieco zdyszanym, naprawdę nie posiadała dobrej kondycji...a właściwie nie posiadała jej wcale, będąc typowym, kanapowym nerdem, dla którego jedynym wysiłkiem było wirtualne odgrywanie swoich fabularnych bohaterek. Do tego dochodziło niezdrowe jedzenie, rozregulowany zegar biologiczny i inne mało prozdrowotne nawyki, jakie czyniły z Farrah wymierającą przedstawicielkę płci pięknej. Nawet w Kolczatce; nawet tutaj rzadko spotykało się dziewczęta w dresach, a w taki własnie strój stał się nieodłączną częścią Risley, pozwalając jej na swobodę ruchów. I łatwe zniknięcie z oczu tych, którzy chcieli ją nagle zaciągnąć do pomocy w serwerowni. Musiała odmówić. Z ciężkim sercem i wielkimi wyrzutami sumienia (w końcu kochała pomagać i najchętniej zbawiłaby cały świat swoimi dobrymi, kompletnie niereligijnymi dobrymi uczynkami), ale dziś zachowywała się wyjątkowo asertywnie, obiecując jednak jakiejś nieznajomej konsultację pojutrze. Uwielbiała czuć się potrzebna, jednak w tej chwili to ona była w potrzebie. Nagłej, frustrującej i bardzo przyjacielskiej, mianowicie: potrzebowała Jeremy'ego. Na gwałt, chociaż nie zaśmiałaby się głupkowato na werbalizację swojego pragnienia. Niemoralności i perwersje były jej kompletnie obce a cnotliwy umysł przypomina bardziej białą lilię niż jakieś podziemne ognie piekielne. O jakich istnieniu nie miała pojęcia - w ogóle należała do osób słabo poinformowanych o niektórych urokach ziemskiego pożycia i dlatego właśnie szukała Parrisha. Oczywiście do rozmowy - potrzebowała złotej rady i kogoś, komu mogła się wygadać, bez obawy o wyśmianie lub inne konsekwencje. Zdawała sobie sprawę z tego, że Jerry nie darzy Malcolma zbyt wielką sympatią - nie rozumiała kompletnie dlaczego - ale jednocześnie miała nadzieję, że sympatia do niej przeważy ten męsko-męski dystans i że Jerry nie zatka jej ust po pierwszym, zapowietrzonym zdaniu o wspólnej nauce strzelania. Naprawdę musiała się z nim tym podzielić. I nowym pomysłem na udoskonalenie bezpieczeństwa bunkra Kolczatki, chociaż to znikało na dalszym planie, kiedy w końcu zlokalizowała Parrisha w opustoszałej jadalni (opłacało się mieć dobre kontakty - każdy stawał się potencjalnym informatorem), otwierając drzwi wyjątkowo cicho. Szanowała czyjś spokój i nie zamierzała od progu wrzeszczeć o swojej radości, naiwności i innych dziewczyńskich problemach. I właściwie dobrze, że zachowała się powściągliwie, bo doskonale usłyszała ostatnią wymianę zdań romantycznej parki siedzącej przy jednym ze stolików w opustoszałym pomieszczeniu. Usłyszała niezbyt wyraźnie, zwłaszcza słowa brunetki, nieco schowanej za laptopem, i zwłaszcza, że pewny głos Jerry'ego kompletnie wybił ją z rytmu. Galop myśli w głowie naprawdę kiepsko wpływał na funkcje poznawcze, pewnie dlatego też nie przemyślała swojego dalszego zachowania. Powinna przecież wyjść i dać im odrobinę prywatności, ale zamiast tego już znajdowała się przy czyściutkim stoliku, nie kryjąc baaardzo szerokiego uśmiechu. I równie ekstremalnego podekscytowania, z jakim dość bezpardonowo wpakowała się na kolana mężczyzny. - To było takie romantyczne - wydusiła z siebie, nie dając Gwen dokończyć ostatniego zdania a Jeremy'emu jakkolwiek zareagować na swoistą aneksję jego kolan. I zaduszenie burzą blond włosów, jakie pewnie teraz zasłaniały mu cały świat. - W sensie, to o normalnym życiu i kąpieli i w ogóle przepraszam, że wam przeszkadzam, ale...niesamowicie się cieszę. To znaczy, cieszyłabym, bo - kontynuowała w typowym dla siebie, nieco chaotycznym stylu, nie uderzając jednak w jakieś piskliwe tony płaczącej nastolatki. Dalej była mocno zdezorientowana i radosna (chciała dla Parrisha jak najlepiej, nawet jeśli ta sytuacja wydawała się jej tak dziwna, że zapomniała o Malcolmie), chociaż zaczęła w końcu zauważać takie szczegóły jak brak pierścionka i niezbyt wzruszoną minę...Gwen, tak, Gwen. Jednak z tych skazanych na śmierć, zdrajczyni stanu i kolejna mieszkanka bunkra. Farrie nigdy nie udało zamienić się z nią więcej niż dwóch słów, zapamiętała jednak jej imię. I bardzo ładną buzię. Chętnie od razu pogratulowałaby Jerry'emu wyboru, ale coraz więcej wskazówek układało się w mało romantyczny obrazek i Farrah zacięła się na krótką chwilę, zerkając to na Jerry'ego to na Arrington. Nie mogła jednak dostrzec miny swojego drogiego przyjaciela, przesunęła się więc trochę na jego kolanach i objęła go ramieniem, w ogóle nie czując się nieswojo. Posłała jednak Parrishowi gromiące spojrzenie, przekazujące telepatycznie zbulwersowanie, że nie poinformował je o oświadczynach wcześniej. Mogliby wymyślić coś lepszego od trzymania za rączkę w nieco chłodnej jadalni podziemnego bunkra. |
| | |
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Sob Lis 29, 2014 2:25 pm | |
| Gwen chyba nie była poważna, jeśli naprawdę chciała, żeby Jerry zapomniał o fakcie uratowania jego życia. Przecież gdyby wtedy Arrington nie pociągnęła za spust, to z pewnością by go już dzisiaj nie oglądała, a wielu rebeliantów nie otrzymałoby porządnego masażu, który zniwelowałby ich ból pleców. Zresztą Gwenny wcale nie musiała mówić jak bardzo źle czuje się z tą świadomością, bowiem wygadała się już wcześniej. To jedno zdanie wystarczyło, aby naświetli Jerremu cały obraz sprawy. Zresztą on miewał podobne sny i myśli, tyle że dotyczyły o wiele większej ilości osób. Najwyraźniej to cecha wspólna osób, które brały udział w rebelii, a pomimo tego nie do końca się z nią utożsamiały. - Nie każ? Ty już tego żałujesz, skoro śnią Ci się po nocach. I będziesz musiała sobie radzić z tym do końca życia, jeśli czegoś nie zmienisz. Jak myślisz, ile dasz radę sama? Kolejny rok, dwa lata? Później wszystko się nasili i co wtedy? – zapytał całkiem poważnie, spoglądając na Gwen. Wiedział z czym się mierzy i zdawał sobie sprawę do czego to prowadzi. Obecnie nie ma praktycznie nocy, podczas której by się nie obudził. Dawniej pomagały tabletki nasenne, jednak teraz nawet one już nie działają. Arrington bardzo się myli, jeśli myśli, że da radę to pociągnąć sama – Na wojnie giną również Twoi sojusznicy i moja śmierć nie byłaby wtedy niczym dziwnym. Jednak Ty mnie ocaliłaś, więc nie mamy o czym rozmawiać. Mam ogromny dług, który prześladuje mnie od tamtego momentu. Potrafisz być niesamowicie upierdliwa nawet jeśli człowiek nie widzi Cię ponad rok, wiesz? – dodał jeszcze i jak to Gwen się spodziewała, wcale nie uwierzył w jej słowa. Może gdyby potrafiła lepiej kłamać, to taka myśl przeszłaby mu przez głowę, ale na razie można czytać z niej jak z na wpół otwartej księgi. Może jeszcze nie odkryła wszystkiego i część stron nadal została nieodkryta, ale Parrish miał wrażenie, że gdyby się trochę bardziej przyłożyć, to to wszystko może ulec zmianie. Kwestia tego czy naprawdę chciał wiedzieć co siedzi w środku Arrington. W końcu jaki miał w tym interes? A jeden był! Jeśli tylko to pomoże mu przekonać ją do ślubu, to będzie gotów wysłuchać nawet i dziesięciogodzinnych zwierzeń kobiety. Nie robiło to dla niego większego problemu, bowiem tak samo jak Gwen, on sam był dość zdeterminowany i uparty. Oboje byli za to przewidywalni. Tak samo, jak ona spodziewała się, że Jerry nie uwierzy w jej kłamstwo, tak samo on nie przypuszczał, żeby Gwen od razu przystała na jego propozycję. W końcu był jej prześladowcą z przeszłości, człowiekiem przez którego musiała pozbawić życia dwóch innych ludzi, a jakby tego było mało, był jej zwyczajnie obcy, bowiem nie widzieli się przez ponad rok i nie wymienili razem zbyt wielu zdań. Wszystko przemawiało za tym, żeby zwyczajnie odrzucić jego ofertę, ale na to pozwolić nie mógł. Jeśli nie zgodzi się za pierwszym razem, to zawsze może zaproponować to drugi raz, trzeci, a nawet i dwudziesty piąty. Zrobi wszystko, żeby pozbyć się tego ciążącego poczucia bycia komuś winnym. - Przeszkodą? O to nie musisz się martwić. Coin utrzymała się na stołu rok, a ile wytrzyma Adler? Myślisz, że Kolczatka będzie się ukrywała pod ziemią do końca naszych dni? Kiedyś wygramy, a wtedy będziesz wolna. – zaczął, bo nie bardzo wiedział czy Gwen zdaje sobie sprawę z tego, że taka sytuacja nie musi utrzymywać się przez sześćdziesiąt lat. Kobieta chyba zapomniała o co tak naprawdę walczą i czego mogą finalnie dokonać. W to właśnie wierzył Parrish kiedy zapisywał się do tej organizacji - Zresztą będziesz wolna cały czas. Wymogiem jest tylko wspólne mieszkanie i jakieś pokazanie się na mieście od czasu do czasu. Wszystko inne zależy od Ciebie. Nikt nie powiedział, że to małżeństwo musi zostać zawarte z miłości. Myślisz, że Adler naraziłby się w pierwszym dniu prezydentury oświadczeniem, którego nie zamierza dotrzymać? Zresztą widziałem już małżeństwa ludzi z osobami z getta, które mają się dobrze. – skontrował natychmiast jej argumenty, mając przy okazji nadzieję, że dał jej do myślenia chociaż trochę. To wszystko nie musiało wcale tak wyglądać. Zresztą Jerry nie wyobrażał sobie, że kiedykolwiek będą zachowywali się jak normalne małżeństwo. Obecnie nie czuł nawet do Arrington nawet odrobiny sympatii, więc jakim cudem miałoby się to przerodzić w miłość? A skoro nie czuje sympatii, to nie będzie też czuł zazdrości, kiedy Gwen znajdzie sobie odpowiedniego partnera życiowego. Wszystko by się rozwiązało jak za dotknięciem magicznej różdżki. A skoro mowa o partnerach, to w jadalni zjawił się ktoś, kto był kolejnym powodem wielogodzinnych rozmyślań i katorg, jakie przeżywał Jerry. Co prawda teraz już znacznie przytłumionych, ale nadal obecnych. Mowa oczywiście o Farrie, czyli zjawiskowej informatyczce w dresach, która jak zwykle czuła się zbyt komfortowo w towarzystwie Parrisha i od razu wpakowała mu się na kolana. To z pewnością pomoże przekonać mu Gwen do stania się jego żoną. Świetny ruch, Risley! Na pewno będzie jej trzeba później za niego podziękować. Ah! I Jerry wcale nie czuł się skrępowany. Taka sytuacja miała miejsce już zbyt wiele razy, żeby miał się czegokolwiek wstydzić. Oczywiście nie oznacza to, że mu się to nie podobało. W końcu to była Farrie, tak? To wszystko powinno wyjaśniać. - Bo? Czemu zawdzięczamy Twoją wizytę? – zapytał, zupełnie nie przejmując się gromiącym wzorkiem swojej przyjaciółki. Tyle razy chciała go już ochrzaniać, a on nie miał pojęcia za co, że w pewnym momencie już przestawał się tym jakoś przejmować. W końcu i tak dowie się o co chodziło, a w jaki sposób, to już miało drugorzędne znaczenie – To jest Gwen Arrington, jeśli się jeszcze nie znacie – kobieta, która aktualnie nie przyjmuje moich oświadczyn. To natomiast jest Farrah Risley, moja przyjaciółka, która nie zna pojęcia przestrzeni osobistej. – przedstawił je sobie, a z jego twarzy nie znikał uśmiech. W końcu jednej właśnie zapowiedział, że pierwsze oświadczyny nie będą jednocześnie ostatnimi, co dobitnie pokazuje, że zamierza ją wyciągnąć z tego bunkru, a drugiej dał do zrozumienia, że bardzo się spoufala. Nie to, żeby mu to przeszkadzało, ale za to z pewnością może wyglądać dziwnie dla osób postronnych, w tym dla przykładu Gwen. Jeremy był świadomy pewnych plotek chodzących po bunkrze, ale przecież on z Farrie był na stopie przyjacielskiej. No właśnie… Przyjacielskiej. |
| | | Wiek : 28 lat Przy sobie : medalik z małą ampułką cyjanku w środku, pendrive, laptop, telefon komórkowy, nóż ceramiczny
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Sob Lis 29, 2014 11:03 pm | |
| Gwen nie była osobą, którą łatwo było do czegoś zmusić. Może mogłoby się tak wydawać biorąc pod uwagę fakt, iż przez kilka lat tańczyła do muzyki, którą wygrywała jej Alma Coin. Wbrew pozorom jednak była ona człowiekiem silnej woli i jeśli nie musiała czegoś robić, najzwyczajniej tego nie robiła. Można by pomyśleć, iż jest to zaprzeczeniem całego dotychczasowego życia, a w szczególności tego, które odrodziło się jak feniks z popiołu, kiedy prezydent Trzynastki ofiarowała jej drugą szansę. Czyż wówczas z łatwością nie zgodziła się na robienie tego, czego żądała od niej kobieta tylko i wyłącznie za cenę własnego życia i dostatku, który mogła otrzymać po przybyciu do Kapitolu? Mogłoby się wydawać iż w istocie Gwendolyn śpiewająco przystała na tą ofertę, ściskając swej wybawicielce dłonie i słaniając się u jej stóp, aby podziękować za wielkie serce i okazaną łaskę. W rzeczywistości jednak dziewczyna odmówiła kilkakrotnie, mimo iż wizja śmierci była nad wyraz przerażająca. Mimo wszystko wolała umrzeć, niż dać się uwiązać i być jedną z tych poddanych praniu mózgu istot gotowych skoczyć w ogień w imię wolności, której Coin nigdy w pełnie nie zamierzała im zagwarantować. Może i jej poglądy były skrajne, w końcu żyli w Trzynastce i nie mieli okazji przekonać się co do prawdziwej natury ich przywódczyni, jednak Gwen nigdy nie zamierzała wierzyć w ckliwie przemówienia o wyzwoleniu dystryktów spod jarzma Kapitolu i zagwarantowaniu spokojnego życia na gruzach tego, które toczyło się w tym samym czasie, w którym oni przygotowywali się do walki. Opowieść o bohaterstwie, poświęceniu i wolności była dla Gwen historyjką o kłamstwie i chciwości. Dla niej kobieta, która w oczach wielu była wzorem postępowania, była jedynie zachłanną istotą ludzką pragnącą umościć sobie wygodne miejsce na samym szczycie drabiny społecznej. To miejsce miało pewnie być bezpieczne, jednak okazało się zupełnie inaczej i osobą, która po części przyczyniła się do zachwiania pozycji prezydenta w oczach mieszkańców była sama panna Arrington. Lekko znudzona, sfrustrowana i skołowana ilością informacji, które docierały do niej ze strony mężczyzny, myśląca o tym, jakim cudem zgodziła się właściwie walczyć w tej rebelii. Mogła pozwolić się zabić, wtedy w Trzynastce, stanowczo odrzucają propozycję Coin i pokazując twarz zdrajczyni, którą wtedy jeszcze nie była. Poglądy, których nigdy jawnie nie wyraziła, nie były zdradą. Gdyby wtedy zginęła, Jeremy prawdopodobnie także byłby martwy, ponieważ ich losy nigdy wcześniej nie splotły się ze sobą na tyle, aby mógł zmienić zdanie. A jednak, wyczerpana psychicznie 22-latka, pragnąca wolności i jednocześnie będąca gotową dać się zabić, przyjmuje ofertę składając przysięgę wierności, nieświadomie kłamiąc prosto w twarz osoby, którą przecież powinna nosić na rękach. Mogła żyć, wyśmiewana i odpychana od społeczeństwa jeszcze mocniej niż wcześniej, stanowiąca wyraźną plamę na honorze jej rodziny ze świadomością łańcuchów, które krępowały jej nadgarstki i oczu, które obserwowały jej każdy krok. Nie była głupia aby wierzyć, że będzie na tyle wolna, iż naprawdę ucieknie, a mimo to wciąż żyła i starała się nie żałować swojej decyzji. Nie powinna mieć za złe instynktu, który wypychał ją na powierzchnię, kiedy jej ciało niemalże sięgało już dna. - I co, może uda ci się to zmienić? To jest zakorzenione w mojej psychice i czegokolwiek byś nie zrobił, to nie minie – westchnęła, patrząc na niego spokojnie. Miała wrażenie, że nie rozumie niektórych rzeczy. Nie wiedział, ile razy po rebelii budziła się w nocy z krzykiem. Wystarczyły te dwie osoby, dwa życia, które odebrała, aby nie mogła sobie wybaczyć tego czynu. Dwa życia wymienione na jedno, które przez ponad rok nie dawało żadnego śladu istnienia, choć tego akurat nie żałowała. Było dobrze tak, jak było. Do teraz – Jedyną osobą, która może sobie z tym poradzić, jestem ja sama. Może się nasili może nie, ale jedno jest pewne – ty, Jeremy, jesteś ostatnią osobą, która mogłaby w jakikolwiek sposób pomóc – powiedziała, kręcąc lekko głową. Nikt nie mógł pomóc jej uspokoić sumienia i nawet to, że spłaciłby ten swój dług, którego tak strasznie się uczepił, nie pomogłoby w żaden sposób. Gwen zbyt wiele rzeczy traktowała poważnie, za ostro traktowała samą siebie w niektórych przypadkach, aby tak po prostu zapomnieć. Zaczynała godzić się z faktem, że Parrish nie zamierzał ustąpić tak łatwo, ale ona sama także nie zamierzała wyciągać białej flagi. W końcu mu się znudzi, dotrze do niego, że wszystko to, co robi, nie ma najmniejszego sensu i odpuści. Póki co Arrington zamierzała mniej lub bardziej skutecznie powstrzymywać go od jakiejkolwiek formy wynagrodzenia jej uratowania jego życia. On nie był Coin, nie mógł wymierzyć jej sprawiedliwości skazując na śmierć, bo gdyby to zrobił pogrążyłby samego siebie. A nie wierzyła, aby chciał wymyślać misterny plan wywabienia jej z bunkra i oddania w ręce Adlera, stawiając samego siebie za wzór obywatela. Może i życie pod ziemią nie było tym, czego pragnęła, ale musiała przyznać, iż była przyzwyczajona. Wprawdzie nie wiązały się z tym żadne przyjemne wspomnienia, jednak ograniczona swoboda ruchów była niemalże jak chleb powszedni, coś, na czym została wychowana. - Naprawdę przykro mi, że ściągnęłam na ciebie tak wielkie brzemię. Niech jednak wreszcie dotrze do ciebie, że nie ma żadnego długu – starała się zaakcentować to jedno stwierdzenie, dając mu do zrozumienia, iż nie oczekuje żadnej rekompensaty – Pogódź się z faktem, iż istnieją ludzie, którzy robią niektóre rzeczy bezinteresownie. Poza tym nigdy nie pomyślałabym, aby nagle tak bardzo zależało ci na moim życiu. Kiedyś chyba byłeś jednym z pierwszych chętnych do wbicia gwoździa do mojej trumny i prawie ci się to udało – powiedziała bez cienia złośliwości, z lekkim uśmiechem na wargach i uważnym spojrzeniem wbitym w twarz mężczyzny. Dobrze wiedziała, co ma na myśli i miała nadzieję, że on też zrozumie. Cudowne czasy więzienia, Trzynastki i bliskiej obłędu Gwen. Wtedy nie spieszyło mu się, aby jej pomóc, a wręcz ciągnęło w zupełnie inną stronę. Nie miała jednak mu tego za złe, przyzwyczaiła się do niechęci wobec własnej osoby a on nie był wyjątkiem. Sądziła, że jej ojciec zrobiłby to samo. Podobnie jak matka czy siostra, która, de facto, wpędziła w ruch całą tą maszynę. Mogła wtedy zostać w łóżku, nie musiałaby teraz zapewne wstydzić się o własną siostrę i ponownie zhańbione nazwisko. Propozycja Jeremy’ego zdziwiła ją tak, jak jeszcze nic w ciągu ostatniego roku. Może poza faktem, iż Ralph żyje, ma się dobrze i funkcjonuje w społeczeństwie jako zupełnie inna osoba, której ona nie była w stanie rozpoznać. Tak czy owak nie spodziewałaby się, aby ostatnia osoba, którą chciałaby poślubić i ostatnia chcąca poślubić ją składała jej taką propozycję. Oczywiście wiedziała, że nie chodzi o uczucia. W ciągu całej tej rozmowy nawet nie przeszło jej to przez myśl, nie miała związanych z tym nadziei czy obaw. Dziwiło ją, jak bardzo był w stanie się poświęcić, bo dobrze wiedziała, iż mimo że potrafiła zrobić wiele, nie potrafiłaby uczynić tego, co robił on. Poświęcić możliwości własnego szczęścia dla kogoś, kogo tak naprawdę nienawidziło się całe życie. Mogłaby robić wiele, ale nie dałaby rady poślubić kogoś nie z miłości, ale ze świadomości, iż ratuje się komuś życie. To jednak wciąż nie zmieniało jej zdania. Nawet jeśli powoli kończyły jej się argumenty, nawet jeśli widziała, jak wiele racji znajduje się w jego słowach. Słuchała ich wpatrując się w ekran laptopa, jednak literki na nim wymykały się z jej oczu i w końcu zdała sobie sprawę, że utknęła na jednej linijce, której sensu wciąż nie rozumiała. Zamiast tego zaczęła szukać kolejnego kontrargumentu, aby zaraz usłyszeć trzeci, damski głos. Podniosła głowę w momencie w którym dziewczyna siedziała już na kolanach i mówiła coś o romantyczności, przepraszając za nagłe przeszkodzenie w ich rozmowie. Ale Gwen nie czuła się urażona. Wbrew pozorom odczuwała niezwykłą i niepojętą wręcz wdzięczność do Farrah, bo tak chyba miała na imię dziewczyna, widząc w niej szansę na spokojne zakończenie bezsensownej wymiany zdań i ulotnienie się z jadalni. Szczerze mówiąc nie zwracała nawet uwagi na fakt, iż Jeremy jeszcze przed chwilą oferował jej małżeństwo, a teraz trzymał na swoich kolanach ładną blondynkę. Gwen ani przez chwilę nie przyjęła do rozważań jego propozycji i wszystko to w żadnym stopniu nie wydawało jej się dziwne. Miała ochotę uściskać Farrah w podzięce, nawet jeśli jej słowa nie wskazywały na fakt, iż w jakiś sposób neguje zachowanie swojego przyjaciela. Postawiła jednak na przyjazny i ciepły uśmiech, stwierdzając, że może kiedyś już ją spotkała i że chyba byłaby w stanie ją polubić, w szczególności jeśli odciągnęłaby jeszcze skuteczniej uwagę Parrisha od jej osoby i chorej chęci ratowania jej z opresji, w której się wcale nie znajdowała. Nie była księżniczką w zaklętej wieży i nie potrzebowała księcia na białym rumaku, który by ją uwolnił. - Niezwykle miło cię poznać – rzuciła Gwen może zbyt beztroskim tonem, ale chyba podekscytowana paplanina Farrah zaczynała jej się udzielać – I w żadnym wypadku nie przeszkadzasz – podniosła się z miejsca, rzucając krótkie, pełne satysfakcji spojrzenie w stronę mężczyzny – Bo my właściwie skończyliśmy, prawda, Jeremy? – rzuciła, tym razem przenosząc na niego wzrok na dłużej, zamykając ekran laptopa. Nie miała zwyczaju odchodzić bez pożegnania, dlatego czekała, będąc jednocześnie ciekawą, czy będzie dalej próbował przekonać ją do swojego pomysłu, który mógłby zakrawać o miano szalonego. Miała nadzieję, że. Mówi się, że nadzieja matką głupich, ale głupi ma zawsze szczęście. Może tego dnia to właśnie ona była głupia? |
| | | Wiek : 20 lat Zawód : asystentka Mendeza; KRESowiczka Przy sobie : laptop, pendrive, telefon komórkowy, inhalator, przepustka do siedziby rządu Znaki szczególne : orli nos; znoszona, dużo za duża szara bluza z kapturem
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Nie Lis 30, 2014 10:03 am | |
| Przeszkodzenie w romantycznych oświadczynach powinno wprawić Farrie w wielkie zakłopotanie, ale skoro już - dość bezmyślnie, fakt - wparowała do jadalni i zajęła najlepsze miejsce na kolanach Jerry'ego, to smucenie i żal byłyby nie na miejscu. Uśmiechała się więc dalej, próbując ułożyć sobie w głowie jakąś sensowną historyjkę nagłej miłości swojego oddanego przyjaciela. Kiedyś opowiadał jej historię swojego życia, jednak nigdy nie pojawiło się w niej imię poszukiwanej Arrington a z ułamków słów, jakie dotarły do niej z wcześniejszej rozmowy, wywnioskowała, że łączyło ich uczucie niemalże długoletnie. Dlatego też wbijała w Jeremy'ego uporczywe spojrzenie, pełne wyrzutu. Naprawdę, mogła podejść do tego inaczej, mogła nawet wyprasować mu koszulę i ciągnąć ją przez te wszystkie chaszcze aż do bunkra. Dla niego wszystko; traktowała go przecież jak brata, jakiego nigdy nie miała, i autentycznie cieszyła się z powiększenia tej przyszywanej rodziny o bratową. Naprawdę śliczną - kiedy przeniosła w końcu spojrzenie niebieskich oczu na Gwen, z bliska mogła podziwiać to, co do tej pory tylko mijała na korytarzach. Zawsze uważała brunetki za najcudowniejsze stworzenia na świecie, a dodając do tego mocno zarysowane brwi i usta o niemalże perfekcyjnym kształcie...cóż, Jerry nie mógł wybrać lepiej. Nawet biorąc pod uwagę niezbyt czystą kartotekę Gwen, której podobizny pojawiały się we wszystkich gazetach i wydaniach wiadomości. Przynajmniej była popularna i...może nieco zbyt uparta. Dalej nie rozumiała łączącej ich historii, postanowiła jednak denerwujące pytania i rysowanie chronologii zostawić na jakieś przyjemniejsze spotkanie. Wbrew pozorom nie była upierdliwą blondyneczką i potrafiła uratować nawet beznadziejną sytuację, dlatego też teraz zaśmiała się tylko czysto i perliście, czochrając włosy Jerry'ego, kiedy uroczo ją przedstawił. - W tym ciasnym bunkrze pojęcie przestrzeni osobistej nie istnieje. Może porozmawiam z Malcolmem i wynajmie coś przestronniejszego - odparła ironicznie nonszalanckim tonem, w jakim jednak można było wyczytać nutkę dumy. Z wielkiej zażyłości, jaka wytworzyła się między nimi, zażyłości chwilowej, przeciętnej i wręcz nieistniejącej; Farrie trzymała się jednak kurczowo okruchów własnej naiwności, nawet jeśli doskonale zdawała sobie sprawę z beznadziejności swojego uczuciowego położenia. Nie dawała jednak tego po sobie poznać, odwzajemniając uśmiech Gwen. - Ciebie też. Chociaż kompletnie nie rozumiem co się tutaj dzieje - powiedziała, odruchowo rozczesując jasne włosy palcami, żeby przypominały chociaż odrobinę idealną fryzurę Gwen. - I...rozumiem cię, oświadczyny w takim miejscu są nie do przyjęcia, ale obiecuję, że popracuję nad Jerry'm i następne będą udane. I widowiskowe - kontynuowała kompletnie poważnie, ignorując na razie Parrisha, w którego imieniu niejako występowała, chociaż dalej wygodnie siedziała na jego kolanach. Ledwie hamując się przed ponownym obrzuceniem go piorunującym spojrzeniem. - Miłość jest przecież najważniejsza, prawda? Bez niej nic nie miałoby sensu - dodała tonem panemowskiego paolo coelho, po czym znów wybuchnęła radosnym śmiechem, nie mogąc wytrzymać tego całego podniosłego napięcia. Nie odnajdywała się w tak wysokich rejestrach, dodatkowo była kompletnie nabuzowana endorfinami po spotkaniu z Malcolmem i być może dlatego zachowywała się bardziej optymistycznie niż zazwyczaj. - Musisz nastawić mi bark, chyba wybiłam go sobie podczas strzelania - rzuciła nagle trochę ciszej w stronę Jerry'ego, dopiero teraz odpowiadając na jego pierwsze pytanie. Nie chciała wtrącać swoich intencji w tę rozmowę i dlatego cichutko zasugerowała fizyczną pomoc w nagłej hipochondrii, po czym powróciła wzrokiem do Gwen. W końcu się zamykając, chociaż w jej spojrzeniu można było wyczytać czystą sympatię. I sugestię pozostania na miejscu. |
| | |
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Sro Gru 03, 2014 2:15 am | |
| Jeremy miał już delikatnie zasugerować, że od tego są specjaliści, żeby leczyć takie przypadki, ale w mig przypomniał sobie, że sam wybrał dalsze zadręczanie się niż pójście do kogoś zwanego psychologiem. Do psychiatry mu jeszcze daleko, ale jeśli tak dalej pójdzie, to koniec końców może trafić i do niego. Wtedy Gwen na pewno nie będzie miała już okazji za niego wyjść i problem sam się rozwiąże. Do tego czasu będzie musiała jednak szukać dalszych wymówek i sposobów na to, żeby zniweczyć genialny plan Parrisha. A o to nie będzie tak łatwo, bo nie zamierzał się on w żadnym wypadku poddawać. - Widzisz ich twarze? Te puste oczy, które mimo wszystko pożerają Cię wzrokiem? A może ciepłą juchę, która wsiąka w piasek? Dwie osoby? Co powiesz na kilkanaście? W końcu będzie potrzebny ktoś, kto strzeli Cię mocno w pysk, bo kolejny sen stanie się dla Ciebie zbyt realny i więcej nie zniesiesz. Może brzmi znajomo? – wypowiedział z lekkim żalem w głosie, bo wydawało mu się, że Arrington uważa się za jedyną osobę muszącą zmagać się z takimi problemami. Zresztą czy ona naprawdę nie rozumiała, że przeżywała ten koszmar przez niego i nawet jeśli nie będzie mógł sprawić, że całkowicie zniknie, to przynajmniej będzie chciał jej jakoś pomóc po obudzeniu? - Alkoholik też sam sobie radzi z nałogiem. – dorzucił jeszcze, żeby nie było pomiędzy nimi żadnych niedomówień. Jerry mógł przynajmniej pomęczyć Farrie jeśli byłoby już naprawdę źle, a Gwen udałaby się do kogo? Zresztą nawet gdyby nie chciała z nim nawet rozmawiać, to przynajmniej poda jej tę symboliczną szklankę wody. Z czasem sumienie wygasa, zdaje się wyciszać, a człowiek żyje dalej, jedynie od czasu do czasu przypominając sobie o tym, co zrobił. Do tego potrzeba jednak nowych wspomnień, które wyprą te złe daleko w kąt umysłu. - W bidulu mówili mi, że nie zostanę informatykiem. To, że nie dostrzegasz mojego długu wobec Ciebie wcale nie oznacza, że go nie ma. – skoro tak chciała się bawić, to nie było większego problemu, bowiem Parrish lubił obstawać przy swoim zdaniu, chociaż w tym wypadku robił to dość niechętnie. W końcu nieważne jak mocno chciał zaprzeczyć temu, że zawdzięcza życie Arrington, to i tak mu się to nie udawało. Natomiast sam fakt, że czarnowłosa tak usilnie temu zaprzeczała stawał się dla niego kolejnym powodem do irytacji. Zresztą czy Gwen mówiła o bezinteresownych ludziach? Jerry wcale nie myślał, że ona uratowała go dla jakiegoś konkretnego celu, ale przecież nikt nie mówił, ze pomimo tego mężczyzna nie może się jej odwdzięczyć, prawda? To dość normalne, ze jeśli ktoś zrobi cokolwiek dla Ciebie, to jesteś skłonny odpłacić mu czymś równie ważnym. Tak funkcjonowało społeczeństwo, to była w większości podstawowa zasada i jej właśnie trzymał się sam Parrish. Co prawda trochę nieudolnie, bo gdyby go to nie gryzło to z pewnością by tu nie siedział, jednak nadal z jakimiś chęciami, które napędzały go do działania. - Jeśli ma Ci to pomóc, to potraktuj moją wyciągniętą rękę jako bezinteresowną pomoc. Teraz nie trzymam w niej gwoździa, a staram się uchylić wieko, którym Ty się zamykasz. – no jasne, że nie mogła zapomnieć o tym, do czego starał się ją doprowadzić w więzieniu. To całkiem normalne, jednak nie musiała tego wywlekać właśnie teraz. Pomimo tego, że miała do tego pełne prawo, sam Jerry poczuł się lekko dotknięty. W przeszłości ludzie robią różne błędy, ale tak, jak Arrington żałuje zabicia dwójki osób, tak sam Parris nie czuje się najlepiej z tym, jak obchodził się z innymi ludźmi. Gwen miała akurat takiego pecha, że zaliczała się do osób, którym Jeremy zaszedł za skórę najbardziej. Skoro jednak teraz tego żałuje, stara się to jakoś wyprostować, a na dodatek wcale się tego nie wypiera, to dlaczego Arrington nadal zamierza go dręczyć? Czy to dlatego, że nie przeprosił? A co znaczą czcze słowa wobec czynów, których próbuje się podjąć? Nic. Teraz jednak na jego głowie znalazł się kolejny kłopot z tą różnicą, że włosy miał koloru blond. Najwidoczniej nie ma wcale znaczenia to czy rozmawia się z brunetką, szatynką, blondynką czy rudzielcem. Kobieta to kobieta i nigdy nie będzie z nią spokoju. Jerry mógł się teraz o tym doskonale przekonać, bo ani jedna, ani druga nie zachowywała się tak, jakby tego oczekiwał. Znaczy… Nie to, żeby chciał im rozkazywać, ale nie dość, że Gwen wyciąga brudy z przeszłości, to na dodatek światła reflektorów znowu skupiły się na Malcolmie. Jerry nawet nie krył się już ze swoim westchnięciem i wywróceniem oczu, kiedy Farrie wspomniała jego imię. - Tak, specjalnie dla Ciebie wykupi cały Kapitol. – odpowiedział wyraźnie zrezygnowany. Zwyczajnie nie lubił tego kolesia. Nie było tutaj konkretnego powodu. No może poza tym, że jego przyjaciółka mówiła o tym facecie jak o ideale. To nic, że ten nawet na nią nie spogląda i nie myśli o niej poważnie. Najwyraźniej to właśnie przyciąga do facetów nierozważną informatyczkę. Żeby tylko nie przejechała się na swoim wyborze. - Na dzisiaj tak. Jutro też jest dzień, tak samo jak pojutrze i tak dalej, Gwen. – żeby nie miała żadnych wątpliwości, to Jerry jednoznacznie zadeklarował, że jeszcze daleka droga do złożenia broni. Jeśli Arrington myślała, że te kilka zdań odstraszy jej potencjalnego męża, to najwyraźniej wcale go nie znała. Chociaż to chyba nie jest dziwne, skoro nie rozmawiali normalnie nawet razu. Teraz trzeba było jednak wrócić do Farrie, która wydawała się chyba zbyt pewna siebie. Parrish patrzył na nią zdumiony zastanawiając się skąd blondynka może cokolwiek wiedzieć o idealnych oświadczynach i skąd czerpie wiedzę, dzięki której mogłaby nad nim „pracować”. - Pod skrzydłami Farrie następnym razem dostaniesz propozycję drogą mailową, ale z ładną szatą graficzną. Pierścionek Ci za to wydrukuję. – powiedział rozbawiony, kompletnie ignorując blondynkę znajdującą się na jego kolanach. Oh, czyżby właśnie się z niej lekko podśmiechiwał? Całkiem możliwe, jednak droczenie się jest przecież podstawą udanej przyjaźni. Ten punkt akurat spisywał się doskonale, co z drugiej strony coraz bardziej przemawiało za tym, że ta dwójka znajduje się we friendzone. - Mogłaś skupić się bardziej na strzelaniu. I gdybyś faktycznie go wybiła, to kładłabyś się teraz z bólu. Rozmasuję Cię i powinno być dobrze. – rzucił jeszcze do przyjaciółki, spoglądając teraz na Gwen. A może jego żona zostanie? Tak, żona. Nie przyjmował przecież do wiadomości, że mogłaby odmówić, więc jednocześnie przyzwyczajał się do tego w jaki sposób będzie ją niedługo nazywał. Muszą przecież stwarzać pozory szczęśliwego i zakochanego małżeństwa!
|
| | | Wiek : 28 lat Przy sobie : medalik z małą ampułką cyjanku w środku, pendrive, laptop, telefon komórkowy, nóż ceramiczny
| Temat: Re: [P2] Jadalnia Pią Gru 05, 2014 10:54 pm | |
| Gwendolyn nie miała problemów ze sobą. Nie miała żadnej choroby psychicznej i raczej nie zapowiadało się na to, aby w najbliższym czasie jakiejś nabyła. Koszmary… były jedynie skutkiem ubocznym jej natury, która nie pozwalała wybaczyć sobie przyłożenia ręki do śmierci kogokolwiek. Nie ważne, czy była to wielka kanalia czy zupełnie niewinna istota, żaden z nich nie zasługiwał na to, aby odejść z tego świata przedwcześnie. Pamiętała, że w Trzynastce chciała mieć zwierzę. Oczywiście było to niemożliwe, ona była mała i jeszcze nie dostrzegała tego, jak wielką nienawiścią darzą ją jej właśni rodzice. Mimo wszystko próbowała pytać, błagać i prosić. Każde jej słowo spotykało się ze stanowczą odnową i w końcu, cierpiąc na okropną samotność i brak kogokolwiek, z kim czułaby się swobodnie, postanowiła sama o to zadbać. W dystrykcie, bez możliwości wyjścia na zewnątrz, nie było zbyt wielkiego wyboru. Szczerze mówiąc nie było żadnego, jednak dziewczynka nie zrażała się, wręcz przeciwnie, szukała o wiele bardziej intensywnie. Zdolność przemykania jak cień między ludźmi przydała się nawet bardzo, kiedy zapuściła się w mniej uczęszczaną część Trzynastki, aby odkryć tam biegające szczury. Wielkie, obrzydliwe, ale co z tego? Były żywe i bynajmniej nie stroniły od niej tylko ze względu na to, kim była, Wystarczyło że siedziała cicho na ziemi z jedzeniem, które ona przełykała z trudem, a które zwierzętom najwyraźniej niesamowicie smakowało. Po jakimś czasie zaczęły przychodzić do niej gromadą, pozwalając nawet głaskać się po wyleniałych grzbietach. Miała jednak dosyć siedzenia w ciemnym i zimnym pomieszczeniu. Może nie przemyślała swojej decyzji dokładnie, ale postanowiła zabrać jednego mieszkańca korytarza ze sobą. Ukryła go w swoim kombinezonie i zaniosła do kwatery. Wyczyściła go tak, że futerko zaczęło lśnić (wybrała tego z najmniejszymi brakami w sierści). Wciąż był gruby, ale to dodawało mu charakteru. Trzeba przyznać, iż młoda Arrington była uradowana, choć ten stan nie mógł trwać za długo. Dokładnie 19 godzin, kiedy nowy pupil uciekł z jej sypialni wślizgując się do łóżka rodziców, w akompaniamencie krzyków, pisków i przekleństw rzucanych przez ojca. Oraz w towarzystwie przerażonego spojrzenia Gwen, która rzuciła się aby zabrać szczura spod pościeli i wypuścić zanim ojciec go złapie i zrobi to, co i tak zrobił. Czyli zabił. Na oczach dziewczyny ścisnął zwierzę tak mocno, że udusiło się w ciągu kilku sekund. Martwe i chłodne ciałko położył na dłoniach córki, z karcącym spojrzeniem i chłodnym tonem oświadczającym po raz kolejny, że nie akceptuje zwierząt, nawet tych najmniejszych, w ich kwaterze. Pewnie dlatego kobieta nawet nie pomyślała o tym, aby zdobyć zwierzątko w Kapitolu. Nie chodziło o fakt, iż miała uraz i czuła się winna śmierci bezimiennego szczurka (choć wtedy oczywiście rozpaczała przepraszając go w myślach za to, że wyciągnęła go z bezpiecznego świata i sprowadziła śmierć). Mogło wydawać się głupim, że siedząc w jadalni wspominała właśnie to wydarzenie z dzieciństwa, znów nieprzyjemne i związane z bólem. Cóż się jednak dziwić, nikt nie powiedział, że droga do szczęścia będzie łatwa, przyjemna i usłana różami. Arrington miała tego świadomość jeszcze w Trzynastce a teraz, będąc poszukiwaną za zamach na Almę Coin, pozbawiona możliwości normalnego życia (propozycję Jerry’ego stanowczo odrzuciła) widziała, że będzie ona bardziej kamienista, niż mogłaby przypuszczać. Można by nawet powiedzieć, że była jak Syzyf. Kiedy miała pracę, której może nie lubiła ze względu na pracodawcę, ale przynajmniej ją miała, dobrą pozycję w życiu i stabilność, której jakiś czas temu jej brakowała, kiedy była niemalże u szczytu szczęścia i samozadowolenia, gdzie brakowało jej jedynie kogoś, z kim mogłaby to szczęście dzielić, znów spadła na samo dno. A może nawet niżej, przygnieciona przez bagaż, który ze sobą targała. Nie mogła zmienić przeszłości, ale mogła się postarać, aby jej przyszłość była o wiele lepsza. Chyba jednak zaprzepaściła tą szansę. Może pogrążała się jeszcze bardziej. Rozsądek podpowiadał jej, że powinna przyjąć jego ofertę. Życie w mieście, normalne mieszkanie, łazienka i wygodne łóżko stanowiły nie lada pokusę, jednak ona nie była osobą, która łatwo takowym ulega. Postanowiła więc posłuchać się serca i zostać przy życiowym postanowieniu. Nie mogła sobie tego uczynić, zbyt wiele rzeczy w życiu robiła wbrew własnej woli, aby teraz, kiedy na dobrą sprawę miała wybór i możliwość decydowania o samej sobie, przystawać na układ, który raniłby jej serce. Czegokolwiek by nie mówił, formalnie byliby ze sobą powiązani. A chyba bałaby się ryzykować na tyle, aby starać się o rozwód aby poślubić kogoś, kogo by kochała. Poza tym, musiała przyznać przed samą sobą, nie bała się złapania czy tego, że cała idea obywatelstwa za ślub (która wydawała się o wiele za prosta, aby mogła działać) nie zadziała. Bała się tego, że wszystko się powiedzie i zostanie zmuszona do dzielenia mieszkania z mężczyzną, którego powinna nienawidzić, gdy w rzeczywistości był jej zupełnie obojętny. - Nie możesz zmienić mojej psychiki – powiedziała, kręcąc głową ze zrezygnowaniem - Nie zamierzam zmuszać cię do wysłuchiwania moich krzyków, które się zdarzają, a tym bardziej nie oczekuję, abyś mi w jakikolwiek sposób pomagał. Uwierz mi, nie jest tak źle i jasne, może być gorzej i może skończę z chorobą psychiczną, ale wiedz, że jestem tego w pełni świadoma – nie wierzyła, żeby to w jakikolwiek sposób pomogło, skoro już teraz wykazywał wyraźne objawy determinacji co do swojego planu, jednak nie zamierzała ustąpić. Nie tym razem. Szczerze mówiąc Gwen, chociaż miała ku temu możliwości, nigdy nie zajmowała się analizowaniem osoby Parrisha. Tym bardziej nie wgłębiała się w jego przeszłość i może właśnie dlatego zdziwiła się słysząc, gdzie się wychował. Nie zamierzała jednak odnosić się do tej informacji, niektóre rzeczy powinny pozostać nieruszane. - Nie mówię, że go nie zauważam. Ja po prostu nie widzę sensu, abyś go spłacał. Nie w ten sposób. Ale jeśli chcesz pomóc, możesz mi czasem podrzucić trochę rzeczy z miasta – uśmiechnęła się, słuchając jego dalszych słów ze spokojem, choć wewnętrznie czuła się poważnie poirytowana – Boże, Jeremy. Nie rozumiesz, że nie chcę twojej pomocy? A przynajmniej nie w takiej formie. Nie zamierzam tłumaczyć ci się ze wszystkich powodów, dla których nie zamierzam zostać twoją żoną tylko dla papierka i względnej wolności, którą niby może mi to zagwarantować. Domyślam się, że wizja mieszkania ze mną nie jest dla ciebie najprzyjemniejsza, więc powinieneś cieszyć się tym, że wciąż gwarantuję ci wolność – powiedziała wyraźnie poirytowanym tonem. Gdyby nie Farrah, która wbrew pozorom zjawiła się w najlepszym momencie, Gwen prawdopodobnie straciłaby cierpliwość. Choć jej słowa wskazywały na fakt, iż nie do końca rozumie całą sytuację. Zresztą ciężko się dziwić, dlatego kiedy podniosła się z miejsca, starając się uspokoić, spojrzała na nią ciepło, uśmiechając się ponownie. - Tu nie ma miłości. Tylko chore długi i pokręcona przeszłość, która dawno powinna zostać zakopana razem z popiołem, którym swojego czasu pokryte było to miasto – powiedziała, zaciskając dłonie na laptopie i zwracając twarz w stronę mężczyzny – Dzień będzie codziennie. Aż do czasu, gdy dla któregoś z nas go zabraknie – dodała jeszcze spokojniejszym tonem, ignorując wzmiankę o oświadczynach i pierścionku – Miłego dnia – rzuciła przez ramię, wychodząc z jadalni z wrażeniem, że znowu musiała przed kimś ustąpić. Ale nigdy więcej. |zt
|
| | |
| Temat: Re: [P2] Jadalnia | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|