|
| Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 24 lata Zawód : zastępca ministra technologii i cyfryzacji Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, paczka papierosów, zapalniczka, telefon komórkowy, fałszywy dowód tożsamości
| Temat: Benedict Vane Nie Lis 09, 2014 2:58 pm | |
| mieszkanie duże, dwupoziomowe, ale stosunkowo puste jeden z pokoi na piętrze zamknięty na klucz widok z okna na południową część KOLCa własne wyjście na dach kamienicy
~ ~ ~ ~ Nie spał od... Od... Cholera, od kiedy właściwie? Wiedział, że się zasiedział, ale nie bardzo umiał określić, jak bardzo. Zamknięty w czterech ścianach swojej pracowni (to brzmi wprawdzie tak, jakby był jakimś rzemieślnikiem, ale określenie pomieszczenia mianem biura byłoby równie nietrafione) nie był pewien, kiedy zdążyło się ściemnić. Gdy siadał do pracy, do zmroku było jeszcze daleko. Zdaje się, że obiecywał sobie wtedy, że położy się normalnie - ostatnie noce spędzone w Norze niemal zupełnie przestawiły mu tryb dnia i nocy - ale, jak się okazuje, chyba nie umiał obietnic dotrzymywać. Zamykając z trzaskiem laptopa, przetarł twarz dłońmi i przeciągnął się. Składając niedbale rozrzucone dotychczas papiery - ważne mniej lub bardziej, pełne informacji zbieranych dlatego, że warto i dlatego, że akurat się trafiły - i wrzucił je do pobliskiego, stojącego przy biurku pudełka, nie siląc się na jakąkolwiek segregację. Dla postronnych obserwatorów (jeśli takowi by istnieli, ostatecznie Benedict nikogo przecież do tego pokoju nie zapraszał) pomieszczenie opanował jeden wielki burdel, ale Vane zawsze doskonale wiedział, gdzie co ma. Artystyczny nieład, tak by to nazwał, gdyby był artystą - a że nie był, to co najwyżej wzruszyłby ramionami i stwierdził, że on nie ma najmniejszych problemów z ogarnięciem zasobów pracowni. Teraz, podejmując wreszcie bardzo dojrzałą decyzję ogarnięcia się, wstał, skrzywił się, czując, jak bardzo zastały mu się od wielogodzinnego siedzenia mięśnie i zamykając za sobą drzwi na klucz, przemieścił się do kuchni. Nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. Zaczerwienienie oczu, jakie dostrzegł w swoim odbiciu w metalicznej powłoce lodówki, sugerowały, że najrozsądniej byłoby zwyczajnie się wyspać, ale przecież... Był ranek. Albo południe. W każdym razie, jeśli chciał się dostroić do normalnego funkcjonowania choćby na kilka dni, musiał przeczekać. Ile? Kilka godzin. Kilka godzin bycia półprzytomnym warzywkiem. Nastawiając wiekowy ekspres (stać by go było na lepszy, ale żył w KOLCu i dziwnym byłoby, gdyby opływał w luksusy - stąd prawie puste mieszkanie i obecność jedynie szczątkowych, archaicznych mebli) na produkcję najmocniejszej kawy, jaką urządzenie potrafiło sporządzić, odruchowo sięgnął do kieszeni po telefon. Tłumiąc ziewnięcie, nie bardzo wiedział, po co właściwie to zrobił, więc... Chyba nawyk. Albo uzależnienie, jak zwał, tak zwał. Podczas, gdy ekspres wytężał ostatki swych sił na przetworzenie ziaren kawy w esencjonalny, gorzki napar, Ben przysiadł na brzegu stołu i leniwie obrócił telefon w dłoni. To była jedna z tych chwil, kiedy szczególnie dostrzegał, o ile lepiej mu się tu żyje i jak wiele różni go od innych mieszkańców getta. Co z tego, że miał komórkę, skoro przynajmniej do połowy swoich znajomych i tak nie mógł zadzwonić, bo fizycznie było to niemożliwe? Ostatecznie wszystko sprowadziło się do wykorzystywania punktów kontaktowych i umawiania się znacznie wcześniej, przy okazji uprzednich spotkań. Tym razem Vane wykorzystywał opcję numer jeden - traktując Norę jako swoistą skrzynkę kontaktową, odpowiedzialność za przekazanie zaproszenia Ashe zrzucił na jednego ze zmieniających go barmanów. Ot, zwykłe powiedz jej, żeby wpadła jutro w wolnej chwili, ok? Oczywiście, taki sposób miał swoje wady - Ben nie mógł mieć przecież stuprocentowej pewności, że blondynka faktycznie się w pubie pojawi, że w przebłysku nagłej chęci zmian nie wpadnie na drinka, ale mimo tego nie znalazł póki co innej metody. To znaczy nie, przepraszam, wiedział, co by to rozwiązało. Telefon, komórka, jaką mógłby zdobyć dla Ashe. Ale nie zrobi tego, prawda? Nie zrobi, bo to ściągnęłoby zbyt wiele pytań, na które nie chciał i nie mógł odpowiadać. Ostatecznie pozostało mu więc czekać, podobnie jak czekała paczka papierosów dla dziewczyny. Jasne, nic takiego też nie powinien załatwiać jej zbyt często - zbytnia łatwość organizowania w KOLCu towarów deficytowych była bardziej niż podejrzana - pytania o używki tłumaczyło się jednak dużo, dużo łatwiej. Istniała w końcu instytucja przemytu, nie? Wystarczyło mieć kolegów, koleżanki i żyło się łatwiej. I w sumie... To faktycznie tak było, prawda? Benedict po prostu miał odpowiednio ustawionych kolegów. Gdy ekspres pyknął cicho, sygnalizując koniec intensywnej pracy, Vane z westchnieniem sięgnął po kubek kawy i upił duży łyk, parząc sobie język. Odrobina masochizmu nikomu jednak nie zaszkodziła, zwłaszcza wtedy, gdy chciało się rozbudzić. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Benedict Vane Nie Lis 09, 2014 4:53 pm | |
| Chociaż od zawsze utożsamiałam beznadziejność swojego życia z rządami Almy Coin, to pierwszy poranek pozbawiony jej władzy, który zajaśniał nad Kapitolem, był tak samo szary jak cała reszta. Albo to ja wracałam na swoją doskonale wydeptaną ścieżkę apatii. Skręciłam gwałtownie w lewo, z głównej ulicy zagłębiając się w jedną z mniejszych, nie tak bardzo zaśmieconych, ale też i ciemniejszych. Rozejrzałam się dookoła niemal odruchowo, choć pewnie nieco zbyt nerwowo jak na zwyczajny spacer i naciągnęłam na głowę kaptur ciemnej bluzy, jednocześnie wpychając dłonie do rozciągniętych kieszeni, pełnych nikomu nieprzydatnych śmieci. Mimo że słońce zdążyło wyjść już zza horyzontu, a temperatury miały niedługo sięgnąć trzydziestu stopni, od jakiegoś czasu przestałam rozstawać się z ciepłym ubraniem. Nieustannie było mi zimno; od ostatniego spotkania z Noah schudłam jeszcze przynajmniej trzy kilogramy, a moja skóra zrobiła się bledsza, pergaminowa i niemal przezroczysta. Rana na plecach goiła się paskudnie i mimo upływu czasu wciąż bolała. Wyglądałam jak duch i tak też się czułam, oderwana od rzeczywistości i pozbawiona jedynej rzeczy, która mogła z powrotem postawić mnie na nogi - jego towarzystwa. Nienawidziłam tego; tego, co zrobiłam ze swoim życiem. Tego, że przez połowę czasu planowałam kolejną wycieczkę do Dzielnicy Rebeliantów, a przez drugą połowę umierałam ze wstydu, że ktoś mógł mieć na mnie aż taki wpływ. Że zamiast skupić się na przetrwaniu, zamieniłam się w bezwolną marionetkę, biernie czekającą na rozwój wydarzeń i liczącą na cud. Zabawne, nawet nie wierzyłam w cuda. Z drugiej strony, czy jeden z nich nie miał wczoraj miejsca? - Niech cię szlag - mruknęłam pod nosem, przeskakując nad śpiącym pod ścianą, owiniętym szmatami bezdomnym, ale to nie do niego kierowałam te słowa. Prześliznęłam się przez drzwi wysokiej kamienicy, zamykając je ostrożnie za sobą. Pokonanie schodów prowadzących na samą górę zajęło mi niemożliwie dużo czasu - najprawdopodobniej dlatego, że trzykrotnie musiałam przystawać na półpiętrze, nerwowo wciągając w płuca powietrze, w którym ciągle nie znajdowałam wystarczającej ilości tlenu. Wmawiałam sobie przy tym, że to kwestia zapleśniałych ścian, a nie dysfunkcji mojego własnego ciała i częściowo w to wierzyłam; w końcu oszukiwanie samej siebie miałam opanowane do perfekcji. Na samej górze również dałam sobie chwilę na wyrównanie oddechu i dopiero później trzykrotnie zastukałam zaciśniętą w pięść dłonią w drzwi do mieszkania. Nietypowo; gdyby nie szacunek do gospodarza, zapewne po prostu szarpnęłabym klamką, nie dbając o ewentualne zakłócanie czyjegoś spokoju. Ben należał jednak do nielicznych osób (mogłabym policzyć je na palcach jednej ręki), które nie budziły we mnie chęci mordu, ani których nie traktowałam po prostu jak maszynki do robienia interesów. Nie posunęłabym się co prawda do stwierdzenia, że mu ufałam; wiedziałam o nim zbyt mało, żeby chociaż rozważać taką opcję, choć wielu rzeczy się domyślałam. Na przykład, że musiał mieć nieznane mi źródło dochodów, bo przecież mieszkał zbyt dobrze i był ubrany zbyt schludnie, jak na zarobki pracownika podrzędnego lokalu. Nie zadawałam jednak pytań, kierując się niepisaną kwartalną zasadą, że im mniej wiesz, tym dłużej masz gdzie spać, a samego Bena lubiłam na tyle, by nie zignorować zaproszenia, które przekazał mi ustami posępnego barmana, pracującego w jeszcze bardziej posępnej spelunie. Nie, nie w Violatorze; od czasu, kiedy Frans omal przez przypadek mnie nie zastrzelił, omijałam burdel z daleka. Przestąpiłam z nogi na nogę, niecierpliwie czekając, aż właściciel mieszkania mi otworzy. Nie przepadałam za przebywaniem poza wątłymi strefami bezpieczeństwa, które sama sobie wyznaczałam, a ciemne korytarze kamienic w żadnym wypadku się do nich nie zaliczały. Gdybym nie musiała pracować, zapewne w ogóle przestałabym opuszczać dom. Taka byłam dzielna. |
| | | Wiek : 24 lata Zawód : zastępca ministra technologii i cyfryzacji Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, paczka papierosów, zapalniczka, telefon komórkowy, fałszywy dowód tożsamości
| Temat: Re: Benedict Vane Nie Lis 09, 2014 8:09 pm | |
| Właśnie, Alma. Była Alma - nie ma Almy. Wiedział o tym i może poniekąd właśnie przez to nie spał. Nie, nie wykonywał dla niej jakiegoś szczególnie ważnego zadania mającego przesądzić o schwytaniu Kolczatki. Nie, nie pracował też właśnie dla nowego prezydenta, zarywając noc po to, by zrobić na nim wrażenie. Po prostu udzielił mu się niepokój - podświadomy, którego bez wahania by się wyparł. Niepokój związany z tym, co dalej. Vane nie był przecież głupi. Zmiana rządów, nawet, jeśli w obrębie tej samej frakcji, to zawsze problemy. Nowe układy, nowe zasady, nowe otoczenie, w którym trzeba się odnaleźć. Kwartał mógł pozornie pozostać tym samym Kwartałem, co przedtem, wystarczy jednak zedrzeć z niego powierzchowną maskę - a przecież dokładnie tym zajmował się Benedict, odkrywaniem prawdziwego oblicza - by dostrzec zmiany. A jeśli Adler dodatkowo przyłoży do tego rękę - co najpewniej zrobi, ostatecznie potrzeba było publicznej kary, pokazówki niekoniecznie na tych, którzy faktycznie czymkolwiek zawinili - będzie jeszcze gorzej. Także dla niego, mającego, przynajmniej w teorii, poparcie u władz. Nie chciał jednak o tym myśleć. Nadmiar wiedzy, nadmierne rozeznanie w polityce ciążyło mu teraz jak mało kiedy - i może też dlatego to zaproszenie. Może papierosy były tylko pretekstem. Może po prostu chciał towarzystwa, rozmownego lub nie, może zwyczajnie nie chciał być sam. Tak, Benedict miał przecież bardzo wiele słabości i niepokojenie się na zapas było jedną z nich. Jedni nazywali to atutem, objawem zapobiegliwości, sam Vane jednak wiele by dał za umiejętność pozostania biernym, beztroskim, po prostu zwyczajnie obojętnym. Nie sądził, by Ashe miała mu w tym pomóc. Ba, był pewien, że nie pomoże. Ale była towarzystwem, które sobie cenił. Jedną z niewielu osób, które lubił tak po prostu, z którymi spotykał się bez drugiego dna. Poznanie jej nie było skutkiem żadnych planów a naturalnym, przypadkowym epizodem, dokładnie takim, jakich mu w życiu brakowało. Czasem - nie, właściwie bardzo często - dochodził do wniosku, że doskonale zna cały scenariusz swej egzystencji i że zbyt mało w nim okazji do przypadku. Większość znajomości zawartych niespodziewanie tylko pozornie, większość teoretycznie spontanicznych spotkań - doskonale zaplanowanych. Świetny układ, co? Żadnych niespodzianek, nieprzewidzianych problemów, z którymi należałoby się zmierzyć. Wszystko tak świetnie kontrolowane, wszystko znane z wyprzedzeniem. Wszystko tak... bezpieczne? Może. Przede wszystkim jednak - cholernie męczące. Dlatego tak bardzo cenił sobie znajomość z blondynką. Bo nic o niej nie wiedział, bo nie planował jej poznawać, bo, przynajmniej dotychczas, nijak nie wiązała się z jego faktyczną pracą. Była tak zwyczajna, tak przypadkowa, w tym kontekście - tak bardzo wyjątkowa. - Cześć, mała. Wchodź. - Nie spodziewał się nikogo poza nią, stąd otwierając drzwi był pewien, kogo zobaczy. Uśmiechnął się lekko i cofając się pod ścianę, umożliwił jej przejście. - Napijesz się czegoś? - Po takim pytaniu zwykła następować litania, co też mógłby zaoferować, ale Vane nie uważał recytacji swych zapasów za konieczną. Prawdopodobieństwo, że będzie miał to, o co poprosi Ashe było wystarczająco duże, by dał jej całkowicie wolny, nieskrępowany wybór. - Mam dla ciebie papierosy. Wybacz, że tak późno, sympatyczni panowie w bieli byli ostatnio nadmiernie wyczuleni. - Wzruszył lekko ramionami. W gruncie rzeczy chyba nie musiał przepraszać - w końcu nigdy nie obiecywał, że będzie robił za zaopatrzenie, zawsze robił to tak po prostu, bez zobowiązań, tylko dlatego, że miał ochotę. Ale przepraszał. Też dlatego, że po prostu chciał. Znikł w sypialni tylko na chwilę, po to, by przynieść wspomniane używki - dwie zmaltretowane nieco, ale pełne paczki papierosów. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Benedict Vane Nie Lis 09, 2014 10:19 pm | |
| Czekając na korytarzu, nie mogłam powstrzymać nerwowego odruchu nieustannego oglądania się za siebie, nawet pomimo faktu, że dookoła panowała niemal zupełna cisza. Nawyk, nabrany niedługo po trafieniu do Kwartału, stał się dla mnie już tak naturalny, jak oddychanie, i wcale nie oznaczał, że przez cały ten czas czułam się zagrożona. Nie czułam; a przynajmniej nie w sposób świadomy, bo gdzieś tam głęboko pod skórą z pewnością znalazło się miejsce dla zakorzenionego strachu. Uparcie przekonywałam się jednak, że teraz to było moje życie, i że byłam w stanie sobie z nim poradzić. I czasami nawet w to wierzyłam. - Hej - odpowiedziałam krótko, wślizgując się do środka, ściągając z włosów kaptur i rozglądając się po mieszkaniu. Sporym; byłam pod wrażeniem ilości otwartej przestrzeni i chociaż nigdy nie byłam dobra w porównywaniu, to miałam wrażenie, że przy odrobinie dobrej woli w środku zmieściłby się cały dom, w którym obecnie pomieszkiwałam. Odwróciłam się w stronę Bena; niezmiennie mnie szokowało, że ludzie jednak układali sobie jakoś życie w Kwartale. Ja od samego początku (nieco naiwnie) traktowałam pobyt tutaj jako tymczasowy, uparcie odmawiając przyjęcia do wiadomości, że być może należałoby uznać getto jako miejsce zamieszkania. Najprawdopodobniej dlatego, mimo że minęło już ponad pół roku, nie znalazłam żadnej stałej pracy, nie zagrzałam nigdzie miejsca dłużej niż miesiąc i nie wykazywałam zainteresowania wprowadzeniem się gdziekolwiek na stałe. Nie gromadziłam przedmiotów, nie malowałam ścian; miałam tylko tyle, ile mogłam trzymać przy sobie i przez jakiś czas takie odizolowanie od rzeczywistości nawet mi pasowało. Uśmiechnęłam się pod nosem, jak zwykle się dziwiąc, że ludzie jeszcze zadawali takie pytania. - Czegokolwiek - odpowiedziałam krótko, odruchowo oszczędzając słowa i wzruszając ramionami, jakby faktycznie było mi wszystko jedno, i w jakimś stopniu była to prawda. Jakkolwiek depresyjnie by to nie brzmiało, większość rzeczy, do których kiedyś przywiązywałam przesadnie dużą wagę, dzisiaj była mi zupełnie obojętna. Jak zeszłoroczny śnieg powiedziałabym, gdyby nie fakt, że odkąd nie mogłam być pewna dachu nad głową, śnieg przestał być czymś niegroźnym. Przysiadłam na pierwszym wolnym krześle, zastanawiając się, po co w ogóle znalazłam się w tym mieszkaniu, ale nie musiałam długo czekać na odpowiedź. - Już miałam rzucać. Sprowadzasz mnie na złą drogę - zauważyłam z udawanym wyrzutem, marszcząc brwi, ale podążając za nim wzrokiem, kiedy zniknął w jakichś drzwiach, by po chwili wrócić z dwoma paczkami papierosów w dłoniach. - Nie mam nic na wymianę - rzuciłam od razu, bez żadnych dodatkowych emocji. Ot, zwykłe stwierdzenie faktu, stawiające sprawę jasno. Nie lubiłam kombinacji, nie cierpiałam sytuacji, których nie rozumiałam, a brak zasad i określonych reguł dawał wrażenie usuwającego się spod nóg gruntu. A ponieważ do mojego kwartalnego biletu nikt nie dołączył regulaminu, musiałam - metodą prób i błędów - ułożyć go sobie sama. Odsunęłam włosy z twarzy, zerkając na mężczyznę, kiedy spomiędzy wierszy w jego wypowiedzi, wyłapałam dodatkową informację. Strażnicy Pokoju byli ostatnio bardziej skrupulatni? Przygryzłam wargę, dodając tę obserwację do mojego osobistego worka podejrzeń i spekulacji, zaraz obok niedawnego porwania głowy państwa. Jeśli wojsko już wcześniej dostało polecenie dodatkowej mobilizacji, to co będzie teraz, kiedy Kolczatka niemal splunęła im w twarz? - Chyba i tak za mało, skoro mamy teraz żałobę narodową - skomentowałam, uśmiechając się krzywo, chociaż w rzeczywistości wcale nie było mi do śmiechu. Odkąd niedawno postawiono mnie przed perspektywą wylosowania mojego nazwiska w Głodowych Igrzyskach (przecież skoro już raz podniesiono granicę wieku, to można było zrobić to ponownie), przestałam być aż tak obojętna wobec działań władz. Bez sensu, i tak nie miałam na nie żadnego wpływu; czasy, kiedy mogłam swobodnie przechodzić przez drzwi kapitolińskiego Pałacu Sprawiedliwości minęły bezpowrotnie, razem z rządami Snowa. Prawie parsknęłam śmiechem. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek przyjdzie mi zatęsknić za tym starym tyranem. |
| | | Wiek : 24 lata Zawód : zastępca ministra technologii i cyfryzacji Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, paczka papierosów, zapalniczka, telefon komórkowy, fałszywy dowód tożsamości
| Temat: Re: Benedict Vane Nie Lis 09, 2014 11:37 pm | |
| Sprowadzał na złą drogę? Ależ skąd, gdzieżby śmiał! Gdyby jednak nawet założyć, że Ashe faktycznie plany miała tak ambitne, jak mówiła (nie wierzył w to nie dlatego, że nie wierzył w silną wolę dziewczyny, ale raczej dlatego, że w KOLCu nałogów raczej się nie porzucało, a nabywało), to pewnie i tak by tego nie rozumiał. Po prostu nie widział w tym sensu. Był realistą. Czym był Kwartał? Spędem ludzi, którym po prostu się nie poszczęściło. Miejscem z bardzo marnymi perspektywami - jeśli w ogóle jakiekolwiek istniały. Podziwiał tych, którzy wciąż potrafili wierzyć, że coś się zmieni i to na lepsze. Podziwiał i jednocześnie szczerze im współczuł, bo... Cóż, jego zdaniem nic podobnego nie miało mieć miejsca. Nawet, gdyby do władzy doszedł ktoś inny, nawet, gdyby niósł ze sobą hasła likwidacji getta - hej, czy kiedykolwiek w historii coś podobnego miało miejsce? Choćby nawet zburzyć mury, nigdy nie będzie tak, że wszyscy będą mieli równe prawa a uwolnieni dostąpią odkupienia. To tak nie działało. Nigdy nikt nie dał innym niczego za darmo, nie poprawił innym sytuacji życiowej tylko dlatego, że mógł. Czy w takiej sytuacji był sens rezygnować z przyjemności, choćby tych najbardziej szkodliwych? Benedict szczerze w to wątpił. Vane coraz bardziej utwierdzał się we wniosku, że życie to po prostu czas ucieczki i stałego zagrożenia. Gdyby przyjrzeć się temu wszystkiemu uważniej, nie było tak wielkich różnic między egzystencją w Kwartale i w Dzielnicy, na bezpańskich ziemiach czy w liżących rany Dystryktach. Mogło się wydawać, że gdzieś jest bezpieczniej niż w innym miejscu, ale Ben, widząc życie w licznych jego odmianach, nie potrafił wskazać, które z tych miejsc miałoby być tym lepszym. Gdzie tak naprawdę można było spokojniej spać, gdzie warto było snuć dalekosiężne plany? Stojąc po stronie wygranych, nie czuł satysfakcji i nie miał przekonania, że nic mu nie grozi. Być może ludzie nie zdawali sobie z tego sprawy, ale nawet obecnych rządzących trudno było nazwać faktycznymi zwycięzcami. Każdy coś zyskał, każdy coś stracił - jedni mniej, inni więcej - nikt jednak nie uwolnił się od niepokoju czy lęku. Takie myśli prędko prowadziły do pytania, czy w ogóle było warto? Wzniecać tę rebelię, wymieniać niezliczone życia na pozorną zmianę, pozorne bezpieczeństwo, udawać, że jest lepiej. Warto? Vane wciąż unikał odpowiedzi. Tak było o wiele wygodniej. - A czy ja kiedykolwiek czegoś chciałem? - Uniósł lekko brwi. Rozumiał obiekcje Ashe, ostatecznie w KOLCu wszystko miało charakter wymiany. A mimo to Ben chciał inaczej. Normalniej, tak... zwyczajnie. Śmieszne? Bardzo. Akurat on powinien doskonale wiedzieć, że na dłuższą metę to po prostu nie ma sensu. Były określone zasady, sprzeciwianie się którym było żałosne i nierozsądne. Znacznie lepiej byłoby, gdyby nie tylko to rozumiał, ale też w pełni się z tym zgodził. Problem jednak leżał w tym, że nie chciał. A Ben naprawdę rzadko robił coś, na co nie miał ochoty. Pracował w Norze, bo lubił. Pracował dla rządowców, bo lubił. Handlował informacjami, bo lubił. Chociaż, w tej chwili to chyba i tak nie miało znaczenia. Gdyby nagle mu się odwidziało, rezygnacja z bieżących zobowiązań nie byłaby łatwa. Vane nie był pewien, czy to w ogóle byłoby możliwe. Która była godzina? Rano. Przed południem. W takich okolicznościach ugości dziewczynę herbatą - nie dlatego, że jest skąpy, a po prostu z uwagi na fakt, że miał jeszcze jakieś tam opory. Zdaje się, że raczyć się alkoholem tak wcześnie nie wypadało, tak? - Fakt - roześmiał się szczerze, gdy kilka chwil później podawał już Ashe wysoki kubek pełen owocowego, pachnącego malinami naparu. - Ciekaw jestem, czym za to zapłacą. - Wbrew pozorom to nie było aż tak oczywiste. Odpowiedź, która nasuwała się jako pierwsza: głową mogła nie być tą prawdziwą. Mówią, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ i podobnie jest z każdym innym nastrojem rządzących. Byli jak rozkapryszone dzieci, po których nie wiadomo, czego się spodziewać. A Ben? Nigdy nie pokusiłby się o stwierdzenie, że czymkolwiek się od nich różni. Upijając kolejny łyk ciepłej wciąż jeszcze kawy zmarszczył w pewnej chwili brwi, przyglądając się blondynce uważniej. - Jak twoje plecy? - zapytał, ganiąc się w duchu, że dopiero teraz. Na dobrą sprawę być może od tego powinien zacząć. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Benedict Vane Pon Lis 10, 2014 2:31 pm | |
| Wiedziałam, że Benedict nie zażąda niczego w zamian. Nie znałam go od dzisiaj, a te dwie paczki papierosów nie były pierwszymi, jakie dla mnie załatwił. W jakiś sposób jednak czułam, że nadanie jego działaniom charakteru transakcji, stawiało mnie po bezpiecznej stronie i sprawiało, że przynajmniej mogłam być pewna, co mam pod stopami. Ludzi interesownych rozumiałam; mieli coś, czego chciałam, ja miałam coś, czego chcieli oni. Prosta wymiana, jasne zasady, klarowna sytuacja. Po wszystkim każdy odwracał się we własną stronę i znikał pośród kurzu, nie czując chęci ani potrzeby wracania myślami w przeszłość czy oglądania się przez ramię. Z ludźmi zwyczajnie dobrymi było jednak inaczej, bo nigdy nie można było do końca pojąć ich intencji. Działania z pozoru pozbawione logiki zakorzeniały się w głowie, podobnie jak ich autorzy, budząc w umyśle emocje już nie tak neutralne; nadając szczerości uśmiechowi na twarzy i mącąc ustawiony od linijki system wartości. Ludzi dobrych nie potrafiłam traktować obojętnie - po jakimś czasie stawali się częścią mojego życia, dawali powody do oglądania się za siebie. A ja nie mogłam patrzeć w tył. Nie, jeśli chciałam się stąd wydostać. A w tamtej chwili niczego nie pragnęłam bardziej. Wzruszyłam ramionami, nie wiedząc, co innego mogłabym powiedzieć i nachylając się nad kubkiem parującej herbaty, która dla odmiany pachniała czymś innym niż zwietrzałą miętą, którą sama zalewałam wrzątkiem, żeby oszukać własny żołądek. - Dzięki - mruknęłam szczerze, upijając łyk gorącego płynu, mimo że parzył mnie w gardło. Słysząc uwagę Bena, uśmiechnęłam się krzywo. Mogłam założyć się o własne buty - a ceniłam tę znoszoną parę trampek całkiem wysoko - że prawdziwi sprawcy zamachu nigdy nie zostaną schwytani. Jasne, Alma Coin odchodziła właśnie w przeszłość, ale nie łudziłam się, że nowy pan prezydent wprowadzi ład, porządek i sprawiedliwość. - Nie czym, tylko kto - zauważyłam dosyć cierpko, z lekką goryczą w głosie, która od czasu do czasu się tam wkradała, stanowiąc już mój znak rozpoznawczy. Chociaż starałam się nie poddawać czarnym myślom, zaczynałam się przyzwyczajać do towarzyszącego mi wszędzie pesymizmu. A może był to już realizm? W końcu skoro za zamach na Placu Wyzwolenia płacili trybuci, to czemu za odbicie trybutów nie miałby zapłacić... Kwartał? Nazwa Kolczatki wskazywała na docelową grupę winowajców całkiem wyraźnie, a zniknięciem kilku czy kilkunastu mieszkańców getta przecież nikt by się nie przejął. Na kolejne pytanie skrzywiłam się mimowolnie i nieco niechętnie, odruchowo sięgając ręką w stronę łopatki, jakby nagle coś mnie tam zaswędziało. Rana na plecach przypominała mi o wieczorze, który jednocześnie chciałam wyrzucić z pamięci, jak i zachować tam na zawsze. Była jak irytujący, kłujący owad, brzęczący mi nad uchem i zmuszający do zastanawiania się nad faktami, które wolałabym od siebie odsunąć - jak na przykład to, że od czasu naszego ostatniego spotkania, nie miałam żadnych wieści od Noah. Jakaś irracjonalna część mojego umysłu mówiła mi, że być może poszedł szukać sprawiedliwości na własną rękę, chociaż jednocześnie przekonywałam się uparcie, że nie mógłby być aż takim idiotą. A jednocześnie przeklinałam samą siebie, że w ogóle wspomniałam mu o Ginsbergu. Upiłam jeszcze jeden łyk herbaty, przez sekundę mając ochotę udać, że nie słyszałam pytania, ale w końcu pokręciłam głową. - W jednym kawałku, a twoje? - odpowiedziałam dosyć wymijająco, jednak po chwili wyprostowałam się, opuściłam rękę na blat i wbiłam spojrzenie we własne dłonie. - Swędzi, czasem boli, ale to chyba nic niezwykłego - dodałam, nie do końca przekonana o prawdziwości własnych słów - być może przestawiałam się powoli na myślenie życzeniowe. Przyjrzałam się mężczyźnie uważniej, obejmując palcami wciąż ciepły kubek z herbatą i zastanawiając się przez chwilę nad czymś milcząco. - Co u ciebie, Ben? - zapytałam ostrożnie, przyzwyczajona, że pytania tego typu nie były zazwyczaj przyjmowane przyjaźnie. - Bo wiesz, jakkolwiek chciałabym wierzyć, że chciałeś jedynie zapytać o moje samopoczucie, to coś mi mówi, że jestem tu z jakiegoś innego powodu - dodałam, właściwie strzelając na ślepo. Może naprawdę chodziło tylko o papierosy. Może bezinteresowni ludzie naprawdę istnieli. |
| | | Wiek : 24 lata Zawód : zastępca ministra technologii i cyfryzacji Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, paczka papierosów, zapalniczka, telefon komórkowy, fałszywy dowód tożsamości
| Temat: Re: Benedict Vane Wto Lis 11, 2014 6:50 pm | |
| Benedict szczerze wątpił, by był dobrym człowiekiem. Dobroć to cecha szczególna, wymagająca poświęceń, do których być może Vane nie był gotów. Organizowanie papierosów nie było żadnym wyrzeczeniem. Nic, co dotąd zrobił, nie było wyrzeczeniem. Nie, naprawdę nie sądził, by w związku z tym zasługiwał na określenie dobrym. To, że nie wymagał faktycznych wymian, przysług za przysługi - to jeszcze za mało, to prawie nic. Bo, tak naprawdę, on był rządowcem. Z krwi i kości elementem systemu. Już nawet nie chodziło o to, co mu się podoba, a co nie - wystarczył fakt, że wciąż jeszcze robił to co robił i ani myślał przestać. Pewnie, czasem zdarzało mu się myśleć o tym, co by było, gdyby tak po prostu się odkrył. Cześć, jestem Ben i od początku istnienia KOLCa sprzedawałem wasze sekrety. Wątpił, by został zlinczowany akurat przez mieszkańców getta - ostatecznie umiał tu żyć. Pomijając oczywiste różnice, takie jak poczucie bezpieczeństwa jakie miał ze względu na swą pozycję, był odizolowany tak samo jak inni. Nie odwiedzał Dzielnicy Rebeliantów (a jeśli już, wykradał się tak samo, jak wszyscy tutaj), nie pijał kawki z Almą i wbrew swemu życiu na nieco lepszym poziomie, niż inni, nadal nie miał nawet połowy tego, co mógłby mieć, gdyby zrzucił maskę... Nie, przepraszam, gdyby maski w ogóle nie założył. Teraz chyba nie miał szczególnego wyboru, co? Szpiedzy się sami nie zwalniają, nie rezygnują. Mogą sporadycznie dostać rozkaz ujawnienia, jeszcze rzadziej - pozwolenie na własny wniosek. Wniosek, którego Vane nie planował składać. - Kto... Na pewno nie ten, kto powinien. - Wzruszył lekko ramionami. To było oczywiste. Nie, żeby nie wierzył w zdolności Strażników, ale ofiara musiała być szybka, a Kolczatka - był przekonany, że to oni za tym stoją - zapewne przygotowała sobie drogę ucieczki i, co ważniejsze, schronienie. Benedict nie był pewien, czy mają - jako rządzący - tyle czasu, by ich szukać. Ba, był niemal pewien, że to będzie trwało zbyt długo, a winni muszą zostać ukarani już, teraz. Musi być pokazówka, ostrzeżenie, lub z drugiej strony - ułaskawienie, przywileje. Jakakolwiek reakcja musiała mieć miejsce już w tej chwili. Póki co zrzucono całą winę na zamachowców - i słusznie. To jednak za mało, zdecydowanie za mało. - Obstawiam Strażników - za opieszałość, i może śledczych - za nie przewidzenie wydarzeń. - I szpiegów, dodał w duchu, za brak ostrzeżenia z ich strony. Na odpowiedź Ashe dotyczącą pleców przyjrzał się dziewczynie uważniej. - Pozwolisz mi je obejrzeć? - zapytał po chwili ze spokojem, korzystając z faktu, że przecież poprzednio trochę ją połatał, tym samym dając się poznać jako ratownik. Ani myślał jednak się narzucać. Mógł być nachalny, gdy zbierał informacje, mógł sięgać bo argument siły czy groźby, ale przecież blondynka nie była elementem jego fuchy. Była znajomą, na której mu zależało. Której mógł pomóc, ale nie cokolwiek nakazać. Niezależnie od reakcji dziewczyny na powyższą kwestię, na kolejne stwierdzenie nie mógł się nie roześmiać. - Cóż, rozgryzłaś mnie. - Wzruszył lekko ramionami, upijając jeden z ostatnich łyków kawy. - Po prostu nie chcę być dzisiaj sam. Nie miał problemów z przyznawaniem się do słabości. Gdy został zwerbowany przez sztab rebeliantów, od razu zapowiedział, czego dla nich nie zrobi. Nie zabije, nie przyprowadzi im pod nos nikogo, kogo akta im zaoferuje, wreszcie - nie da się rozdzielić ze swoimi przyjaciółmi. Gdy oferowano mu przeszkolenie ratownika - w głównej mierze jako element niezbędny do zagwarantowania mu drugiej tożsamości, ale także przez wzgląd na szczególną użyteczność podobnych umiejętności - propozycję przyjął pod warunkiem, że nigdy nie będą próbowali robić z niego lekarza. Wiedział, że by mogli - były jakieś tam podziemne komplety, na upartego miałby możliwość się wyedukować - ale nie chciał. Może i był wystarczająco empatyczny, ale wbrew wszystkiemu, co mógł po sobie pokazywać, zachowanie zimnej krwi nie przychodziło mu tak łatwo, jak można by się spodziewać. Dobrze jednak, że przynajmniej miał tę świadomość, prawda? Ostatecznie przynajmniej nigdy nie znalazł się w sytuacji paraliżu wywołanego przez nadmiernie przerażający widok. - Nie będę cię trzymał na siłę, ale jeśli chciałabyś zostać, to... - Wzruszył ramionami, zaśmiał się cicho. - Byłbym wdzięczny. Albo po prostu wisiałbym ci przysługę. - To, zdaje się, była zasada, w odniesieniu do której Ashe mogła czuć się bezpiecznie. Znajoma regułka KOLCa, coś za coś, wszystko jasne i zrozumiałe. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Benedict Vane Sro Lis 12, 2014 5:25 pm | |
| Jednym z powodów, dla którego nigdy nie wypytywałam Bena o jego życie prywatne, był fakt, że nie chciałam bawić się w hipokrytkę. Zdawałam sobie sprawę - czy może raczej podejrzewałam - że ani papierosów, ani dużego nie mieszkania nie kupił za pensję barmana, czy ratownika medycznego, a co za tym idzie - że musiał parać się czymś jeszcze. Przemysł narkotykowy odrzuciłam prawie natychmiast; siedzący przede mną mężczyzna nie wyglądał na szefa mafii, a tym bardziej na podrzędnego dilera, zresztą tym drugim wcale nie żyło się tak wspaniale, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Co więc zostawało? Partyzantka, szpiegowanie? Dla której ze stron - nie chciałam wiedzieć. Kim byłam, żeby kogokolwiek oceniać? Kiedy jeszcze Snow znajdował się przy władzy, sama żyłam z niszczenia ludziom życia. I gdybym dzisiaj natrafiła na podobną okazję, również nie zawahałabym się jej wykorzystać. Zresztą - mogłam się mylić. W każdym z powyższych punktów. Odwróciłam głowę w stronę okna, wysłuchując słów Bena. Nigdy nie mogłam wystarczająco się nadziwić, jak spokojnie i niewinnie wyglądał Kapitol, oglądany z pewnej wysokości. Gdy wzrok nie mógł sięgnąć do wnętrza zapuszczonych budynków, zajrzeć do brudnych zaułków, ani dostrzec kręcących się po uliczkach żebraków, można było zaliczyć Kwartał w poczet innych dzielnic stolicy. Może tych biedniejszych i mniej reprezentatywnych, ale tak samo jak one - wolnych. Zabawne, wystarczyło przenieść się tylko odrobinę wyżej, żeby ulec tej subtelnej iluzji; być może dlatego rządzący uparcie nie chcieli albo nie potrafili dostrzec prawdziwych problemów. Kiwnęłam głową, zgadzając się z wypowiedzią mężczyzny, chociaż osobiście obok Strażników Pokoju i śledczych, postawiłabym jeszcze zwyczajnych mieszkańców Kapitolu - niewinnych, ale niewygodnych, których władza chciała pozbyć się już dawno, ale nie miała pretekstu. Wiedziałam, jak to działało; w końcu Coin nie była pod tym względem tak znowu bardzo odmienna od Snowa, a mimo że o Adlerze nie wiedziałam nic, to wątpiłam, by okazał się nagle miłosiernym panem... Panem. Słysząc pytanie, które zawisło na moment w powietrzu, uśmiechnęłam się pod nosem, ledwie powstrzymując się od poproszenia Bena o doprecyzowanie, które plecy chce obejrzeć. Parsknęłam mentalnie do własnych myśli, nachylając się nad kubkiem z herbatą i wzruszając potakująco ramionami. Sięgnęłam dłońmi do zamka błyskawicznego bluzy, by po chwili odłożyć niepotrzebną część ubioru na blat stołu; i tak po wypiciu kilku łyków gorącego płynu zrobiło mi się cieplej, nawet gdy zostałam w samej bokserce, spod której wystawał jasny opatrunek. Chociaż nie lubiłam znajdować się na czyjejś łasce, to nie widziałam powodu, żeby odrzucić akurat tę pomoc. Moja osobista duma już dawno schowała się do nieużywanych zakamarków umysłu, zbierając siły na czasy, w których mogłabym sobie na nią pozwolić. Przy wspomnieniu o rzekomej przysłudze, również się roześmiałam, choć chyba z nieco innego powodu, niż Benedict. - Nie wiem, skąd się urwałeś, ale kompletnie nie znasz się na interesach - zauważyłam, bez złośliwości czy jakichkolwiek negatywnych emocji, odstawiając na blat kubek z herbatą i podnosząc dłonie do góry. Zaczęłam wyliczać. - Papierosy, herbata, pomoc medyczna - i nadal ci wychodzi, że jesteś mi coś dłużny? Jakim cudem żyjesz w Kwartale od pół roku i jeszcze nie poszedłeś z torbami? - rzuciłam, kręcąc z niedowierzaniem głową. Bawiła mnie ta jego argumentacja, a jednocześnie trochę mu współczułam - bo jak samotnym trzeba było być, żeby szukać mojego towarzystwa? Usiadłam na krześle nieco wygodniej, dając do zrozumienia, że nigdzie nie miałam zamiaru się ruszyć. Koniec końców, nie miałam pracy, do której musiałabym się spieszyć, ani miliona obowiązków rodzinnych - pod tym względem, getto mogło wydawać się rajem. Każdy miał tu mnóstwo wolnego czasu i prawie żadnych odpowiedzialności czy zobowiązań. - A tak na poważnie - w chwili obecnej masz u mnie nielimitowaną ilość przysług - powiedziałam, mimo że mój ton wcale nie wskazywał na zbytnią powagę. Uśmiechnęłam się, zerkając na mężczyznę. - Poza tym, nie jesteś najgorszym towarzystwem świata - dodałam łaskawie, zastanawiając się, czy nie łamałam właśnie jednej ze swoich naczelnych życiowych zasad, bezdyskusyjnie zakazujących mi nawiązywania jakichkolwiek, cieplejszych niż to konieczne, relacji. Ale powiedzmy sobie szczerze - nigdy nie byłam zbyt dobra w przestrzeganiu reguł, nawet jeżeli (a może szczególnie wtedy?) wymyśliłam je osobiście. - Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie - zauważyłam lekko, bawiąc się stojącym na stoliku kubkiem. |
| | | Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Re: Benedict Vane Sob Lis 15, 2014 12:18 pm | |
| Rozgrywka przeniesiona do retrospekcji. Następujący po niej przeskok czasowy przenosi nas do pierwszej połowy września 2283. |
| | |
| Temat: Re: Benedict Vane | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|