- Od zera do narodowego bohatera, prawda, Elijah? Wspaniała historia. Jak ci się to udało z taką twarzą? - Flickerman śmieje się nienaturalnie głośno i klepie się po udach ubranych w srebrzyste spodnie. Cekiny odbijają światło lamp wiszących tuż nad nami tak mocno, jak gołe ściany telewizyjnego studia odbijają zachwycone krzyki i oklaski widzów. Zgromadzonych tutaj, tuż za mną i przed setkami telewizorów w Kapitolu. Nie mrużę jednak oczu ani nie zatykam uszu; przywykłem do tego świata i dlatego śmieję się w głos razem z Flickermanem, rozsiadając się wygodnie w fotelu. Fotelu gościa, nie prowadzącego. Wyjątkowa zamiana miejsc. Tylko dzisiaj, tylko u nas, wywiad na wyłączność. Już widzę migające na ekranach czerwone litery, wykrzykniki i kule ognia rozchodzące się do mojego nazwiska. Tutaj ich nie ma - komputerowa fikcja rozgrywa się gdzieś poza nami, w studiu jest wręcz ubogo. Dwa fotele, dwaj mężczyźni. Nic więcej. O wszelkie atrakcje dba zastęp grafików i informatyków; kto wie, może teraz tuż za nami widzowie oglądają szumiące morze i półnagie syreny; może technicy nakładają na moją twarz filtr zmniejszający mój nos. Albo niwelujący odbłyski świateł w okularach, które mam na nosie. Większość ludzi sądzi, że to własnie jest sztuką telewizji, ale to bzdurna opinia. Cały czar wytwarzamy my. Prowadzący, gwiazdki ekranu. Bez naszej charyzmy nawet najdoskonalsze efekty specjalne byłyby tylko piękną okładką pustej książki.
# # #
Nigdy nie lubiłem czytać. Jako dzieciak wyginałem z gazet sylwetki sławnych Kapitolińczyków i odgrywałem nimi przeróżne scenki - to było lepsze od mozolnego łączenia słów i wyobrażania sobie nieistniejącego. Chciałem kreować a nie biernie podążać czyjąś wymyśloną historią. Kłamstwem byłoby jednak stwierdzenie, że pojawienie się w telewizji było moim celem. Babrałem się w naprawdę wielu zawodach i próbowałem wielu rzeczy; trochę studiowałem (sztuki piękne przydały mi się w obracaniu drogimi obrazami, kiedy już zgromadziłem spory majątek), trochę dorywczo pracowałem (od florysty po boya hotelowego), trochę romansowałem, ale żadna z tych aktywności nie osiągnęła
poziomu zaawansowanego. Przez pierwsze siedem lat dorosłości dryfowałem w oślepiająco jasnych światłach Kapitolu, mrużąc oczy i szukając czegoś, co zachwyci mnie i wywoła falę dreszczy na ciele.
Niektórzy mówią, że zmarnowałem młodzieńczy potencjał.
Głupcy. Gdyby nie te wszystkie szarpane doświadczenia nie stałbym się tym, kim jestem teraz.
Rozpoczęcie telewizyjnej kariery dwa lata przed trzydziestką nie jest często spotykane. Gwiazdki z ekranu zazwyczaj błyszczą jako młode, piękne i bezlitośnie głupie
mięso armatnie przez maksymalnie dwa sezony. Potem pokrywają ich popioły, z których wyrasta kolejne nastoletnie pokolenie. Podczas swojej
dorywczej egzystencji - będącego nudnym, dwudziestoośmioletnim preludium do
prawdziwego życia - spędziłem naprawdę wiele czasu przed ekranem telewizora. Początkowo beznamiętnie, potem: coraz bardziej aktywnie, wyłapując błędy prezenterów i w końcu wstawiając swoją podobiznę w szklany ekran. Technologiczna laleczka voodoo zadziałała - wykorzystałem wszystkie swoje znajomości (układałem kwiaty na ślubie Flickermana, odnosiłem walizki wnuczki Snowa w hotelach i kelnerowałem podczas spotkań mentorów) i...udało się.
O dziwo -
od razu Kapitol zbudowano. Nie musiałem już usługiwać, zaparzać kawy i wdzięczyć się do możnych medialnego świata. Trafiłem od razu do właściciela stacji i zespołu producentów, zaprezentowałem się i wtedy po raz pierwszy poznałem rozkoszny dźwięk oklasków i mrożący krew w żyłach rytuał medialnego cyrografu. Ryzykowałem wszystkim, zapisując im cały zebrany majątek i tytuł własności ojcowskiej perfumerii. Nie myślałem jednak o konsekwencjach, święcie wierząc w swoje powołanie. Samospełniająca się przepowiednia nie zawiodła, pierwsze programy z moim udziałem przyciągały coraz większą widownię.
W świecie, w którym normalnością są cekiny, złota skóra i bajecznie kolorowe fryzury to właśnie ktoś przeciętny i niezmodyfikowany staje się wyrazisty. Moje dziwactwa - nie przeszedłem operacji plastycznej, mimo wielu awantur z producentami (
twój wielki nos zasłania światło i robisz podwójne cienie na swojej marynarce! te brwi są potworne; może chociaż przefarbujemy je na czerwono? te twoje durne okulary odbijają lampy, musimy to potem tuszować w postprodukcji) - przyniosły mi sławę i sympatię widzów. Nie spodziewałem się takiej fali uwielbienia, ale to słodkie zwycięstwo sprawiło mi wiele satysfakcji. Od początku trzymałem się swoich przekonań i dzięki nim udało mi się wypłynąć na zdradzieckie wody telewizyjnego oceanu. Z wiadomości telewizyjnych do programów śniadaniowych - to
przy mnie Kapitol jadł swoje poranne pomarańcze i ananasy - z
talk-show do
reality-show, z komentowania wydarzeń politycznych do autorskiego, wieczornego programu.
Sukces przyszedł szybko i całkiem spodziewanie. Stałem się rozpoznawalny, kupiłem własny apartament, wyprowadziłem się od rodziców, spłaciłem długi i w końcu
narodziłem się ponownie w wieku dwudziestu dziewięciu lat, z tym wszystkim, co było mi przeznaczone przez Los: pieniędzmi, rzeszą fanów i rosnącą sławą. Oczywiście nie była to słodka sielanka; pojawiały się problemy, scysje z producentami i podgryzanie się wzajemnie z Flickermanem, czującym, że rodzi mu się konkurencja, ale nawet te gorsze dni przeżywałem z klasą i spokojem...Bzdura; najmniejsze spięcie powodowało demolowanie pokoju, zrywanie kontraktu i ćpanie w najgorszych melinach Kapitolu. Kto wie, może skończyłbym swoją zawrotną karierę już po pięciu latach, gdyby nie moje
zbawienie.
Zbawienie miało niesamowicie jasną skórę, zmysłowe usta, niespotykany ogień w oczach i...nudnego męża. Ten ostatni zginął dwa miesiące po naszym pierwszym spotkaniu. Do tej pory nie wiem, czy zakrztuszenie było naprawdę przypadkowe czy moja
ukochana poświęciła go dla mnie. Wolałbym opcję numer dwa, mile łechta moje ego, ale to właściwie nie miało później znaczenia. Żałobę przeszliśmy razem, a gdy się skończyła wzięliśmy medialny ślub dziesięciolecia, transmitowany na żywo na wszystkich kanałach. Ryzykowałem tym zagraniem - tyle złamanych serc fanek i fanów! - jednak wyszedłem z stanu wolnego z piękną kobieta u boku i wzrastającą oglądalnością.
Dlaczego wybrałem akurat Scarlett? Chyba lepiej spytać dlaczego Scarlett wybrała
mnie. Wizerunkowo pasowaliśmy perfekcyjnie, osobowościowo...Cóż, dobraliśmy się równie idealnie. Kiedy ja trzaskałem talerzami, wrzeszczałem i wyrzucałem przez okna mojego gwiazdorskiego apartamentu telewizyjne nagrody Scar tylko kpiąco się uśmiechała, podając mi następne (pewnie czekając, aż sam wypadnę przez potłuczone szkło); kiedy ona wariowała, rozmawiając nocami ze swoim Steve'm ja wsuwałem pomiędzy jej czerwone usta tabletki (mając nadzieję, że w końcu się nimi zadławi). Wydaje mi się jednak, że byliśmy
szczęśliwym małżeństwem: z większym trudem przyznaję, że naprawdę mi na niej zależało. Pewnie dlatego z względnym spokojem (
spróbujcie tylko to sobie wyobrazić!) przyjąłem próbę otrucia mnie. Honorowo wybaczyłem, zrzucając winę na trzecią osobę w naszym małżeństwie (
pewnie to przez Steve'a jestem biseksualistą; widzisz, Scarry, to wszystko twoja wina!) i próbowałem posklejać nasze małżeństwo. Z całkiem niezłym skutkiem; dalej mieszkaliśmy, sypialiśmy i współpracowaliśmy ze sobą; dalej błyszczeliśmy na bankietach; dalej wspominałem o Scarlett we wszystkich wywiadach i wymieniałem jej imię w mowach dziękczynnych przy odbieraniu kolejnych nagród, ale...to wszystko się wypaliło. Trwaliśmy więc razem na papierze i odgrywaliśmy nasze role perfekcyjnie: znów jednak czułem się jak przy czytaniu książki, tym razem napisanej ręką mojej
ukochanej żony.
Mogłem przewidzieć, że tworzyła thriller a nie słodki romans; nie zrobiłem tego jednak, zapędzając się znów w ramiona innych osób, morfalinę i spędzając coraz więcej czasu w studiu telewizyjnym, ślepy na szepty i zawoalowane ostrzeżenia. Rebelia zjawiła się niespodziewanie. Mój program zdjęto: zastąpiły go filmiki propagandowe; nikt już nie chciał sfotografować mnie w drodze do sklepu, nikt nie wysyłał listów miłosnych i erotycznych filmików. Zanim zdążyłem się spostrzec mój (
nasz?) luksusowy apartament zamienił się w gruzowisko, moja żona w doradcę obcego prezydenta a mnie zamknięto w Kwartale. Wojna pochłonęła całą moją rodzinę i większość przyjaciół; siostra popełniła samobójstwo a ja zapadłem w sen
zaprzeczenia. Przez długie miesiące wychodziłem ze swojego zawszonego mieszkania tylko by poszukać jedzenia. Potem nieco odżyłem, ale nie wiem, czy nie zdecydowałbym się na podążenie śladem siostry gdyby nie pewni ludzie napotkani na swojej drodze i gdyby nie ogłoszone ostatnio Igrzyska.
Los jednak mi sprzyja? Doskonale znam PRowską motywację Coin, wyciągającą z KOLCa dawnego-ukochanego prezentera i gwiazdkę telewizji. Podejrzewam też, że cierpią na niedobór ludzi z charyzmą - ach, ta megalomania. Kolaboracja? Zdrada? Nazywajcie to jak chcecie, dla mnie to jedyna szansa na powrót do dawnego siebie. Przyjąłem propozycję bez wahania, odwszawianie przeszedłem z łzami wdzięczności spływającymi mi po twarzy a nowe ubrania noszę z wręcz nabożnym szacunkiem. Znów zaczynam wędrówkę między dawnym-i-nowym, przyszłym-i-obecnym i - co najlepsze! -
znów intuicja podpowiada mi, że mogę wypłynąć na powierzchnię. Kosztem ginących na Arenie dzieci, ale wcale mi to nie przeszkadza.