I
DYSTRYKT DZIEWIĄTY
Mam prawie cztery lata, mama próbuje namówić mnie na obcięcie włosów, więc szybko i ze śmiechem uciekam z kuchni, podkradając przy okazji ze stołu świeżo upieczonego obwarzanka. Przekraczam próg naszego małego domu: otaczają go niskie drzewa iglaste, Hugh mówił mi, jak się nazywają, ale wypada mi to z głowy; mam ważniejsze problemy. Słońce razi mnie w oczy, w powietrzu unosi się biała mgiełka mąki, czerwona sukienka jest pocerowana i donaszam ją po Libby, ale wcale mi to nie przeszkadza. Wyglądam w niej przecież jak rozkoszny skrzat - tak mówi Malcolm i podnosi mnie do góry, wysoko, chichoczę radośnie i nakładam na jego jasne włosy aureolę z nieco nadgryzionego obwarzanka, piszcząc, kiedy znów mnie podrzuca i mogę sięgać po szyszki, ukryte wśród ostrych, zielonych igiełek.
Czuję, że jestem szczęśliwa.II
KAPITOL
Mam ponad pięć lat i nic nie rozumiem; złoty Dystrykt i nasz dom zostawiliśmy za sobą: teraz siedzę na puchowym fotelu gdzieś w wysokich, metalowych górach, otoczona obcymi ludźmi, hałasem i pięknymi przedmiotami. W Kapitolu wszystko jest sztuczne i obce. Od sześciu miesięcy nie widziałam prawdziwego drzewa; od dwóch miesięcy nie widziałam
prawdziwego Malcolma. Zwycięzcy; nie mam pojęcia, co wygrał, wiem tylko, że wszyscy bardzo się o niego martwiliśmy, a teraz...martwimy się jeszcze bardziej, widzę to w oczach mamy i taty. Najwyraźniej pewnego marcowego wieczoru, kiedy pakuję do plecaka ulubioną lalkę uszytą z worków po mące i trzymając za rękę Libby wychodzimy z rodzicami z naszej szklanej klatki.
Już nigdy do niej nie wrócimy, zapewnia mnie Hugh, nieco wystraszony. Nie wiem dlaczego, nienawidziłam tego miejsca i nie mogę powstrzymać ekscytacji na myśl o kolejnej dalekiej podróży. Tata bierze mnie na ręce, drzwi zatrzaskują się za naszymi plecami i zaciskam małe piąstki na materiale jego kurtki. Nie potrafię spytać o Malcolma - język grzęźnie mi za zębami i zaczynam się jąkać, milknę więc już na dobre.
To było nieszczęśliwe miejsce, ale za chwilę będzie już dobrze, prawda?III
DYSTRYKT JEDENASTY
Mam dwanaście lat i nic nie jest takie, jak wcześniej. Mam starszego brata, ale to nie jest mój prawdziwy brat; mam mały domek tuż przy lesie, ale to nie jest mój prawdziwy dom; mam ojca, ale to nie jest mój prawdziwy tatuś. Nie do końca wiem, co jest prawdą a co mi się tylko wydaje; ostatnio coraz trudniej przychodzi mi przywołanie wspomnień o dawnym życiu. Wiem tylko, że moich rodziców już nie ma, że Ralph zastępuje mi Malcolma jak tylko może i że Gerard...mnie niepokoi. Jestem mu jednak posłuszna, wiem, że uratował mnie przed pewną śmiercią i że robi to każdego dnia. Najpierw noszę jego nazwisko niechętnie, później tylko niepewnie, w końcu: z pewnym rodzajem dumy.
Ginsberg w tamtym okręgu Dystryktu chroni jak amulet. Strażnicy zostawiają mnie w spokoju, nigdy nie zostałam wepchnięta na dożynkowe podium - przeoczenie przy dokumentach adopcyjnych? - najpodlejszy brygadzista wydaje się mnie nie zauważać, tak jak najobrzydliwsi alkoholicy, degeneraci i...cała reszta stłamszonej społeczności. Nie przeszkadza mi to; mam
prawdziwą rodzinę. O którą dbam jak potrafię, stopniowo poddając się manipulacji tak subtelnej, że nie zauważam sygnałów ostrzegawczych. Odbijają się w szklistych oczach Ralpha, parują przez szorstką skórę dłoni Gerarda i w końcu, w dniu szesnastych urodzin, stają się moim zakrwawionym ciałem.
Posiniaczonym ciałem. Obolałym ciałem. Związanym ciałem. Fioletowym od uderzeń, chorobliwie wychudzonym, połamanym i wykorzystanym
zwierzątkiem. Nie jestem niczym więcej. Najpierw próbuję się bronić, drapię, gryzę, zatapiam krwi w jego skórze.
Później nie ma już we mnie ani grama człowieczeństwa, jakby wypłukano ze mnie całą krew i zastąpiono ją nowym, toksycznym płynem. Trwa to miesiącami, ale w końcu trucizna dopływa do mojego mózgu, napędza serce do szybszej pracy. Powoli powraca świadomość, wraz z nią ból, ale jest to ból satysfakcjonujący, rozpalający do czerwoności każdą bliznę, jaką wyrył mi na ciele razem z boskimi prawami. Przestrzegam ich pilnie, z czasem nawet wykraczam poza narzucone ramy, poświęcając mu się całkowicie. Kształtuje się na nowo. Nie mam wspomnień, nie mam dawnych uczuć; teraz potrafię tylko pragnąć, tęsknić, kochać, pożądać i zazdrościć; nie ma niczego więcej, staję się najprymitywniejszymi odruchami i perfekcyjnie wyciosaną marionetką; nie ma już prawdziwej Maisie.
Miałam szczęście, że mnie wybrał i pokochał.IV
DYSTRYKT TRZYNASTY
Mam dwadzieścia dwa lata, szary mundur, lokalizator wstrzyknięty pod skórę, wąskie łóżko w wieloosobowej sypialni. Tylko tyle posiadam, chociaż codziennie dostaję ostre przypomnienie, że to wszystko jest mi dane na kredyt. Kredyt ludzi, którzy zbudowali to podziemne państwo, kredyt ludzi, którzy zginą w walce z Kapitolem i kredyt ludzi, jacy pozwolili mi być częścią tej przerażającej maszyny. Nienawidzę ich wszystkich, żywych i umarłych; wieczorami z tęsknoty obgryzam palce do krwi i przeklinam decyzję Gerarda.
Wtedy mówił coś o wielkiej polityce, przyszłości, szansach, zmianach. Nawet nie próbowałam zrozumieć, byłam tylko
głupią i niewdzięczną suką, która protestuje na każdą wzmiankę o opuszczeniu Jedenastki. Było tam nam przecież dobrze, uwielbiałam ciężką pracę i jeszcze boleśniejsze doświadczenia, ukryte za ścianami naszego małego domu. Potrafiłam rozsmakować się w cierpieniu i nie wykraczać myślami poza ostre granice, jakie sam mi narzucił. Nic dziwnego, że się buntowałam - nic dziwnego, że w końcu i tak ruszyłam razem z nim w nieznane.
Wiódł mnie do piekła Trzynastki przez najpiękniejsze miejsca Panem; pustkowia, wilgotne lasy, popioły zniszczonych miast. Wszystko to zostawiliśmy za sobą, kiedy zmuszono nas do przekroczenia stalowych wrót, odcinających mnie od roślin, światła słonecznego i
wolności. Dla mnie był nią Gerard, zaaferowany, pociągnięty na szczyty dowodzenia, wiecznie zajęty, odseparowany harmonogramami i przepisami porządkowymi. Widywałam go rzadko, często znikał z Trzynastki na długie tygodnie, zostawiając mnie samą ze swoim niezaspokojonym głodem. I podszeptami
dawnej Maisie. Nie mogła dojść do świadomości, kiedy pozostawałam pod wpływem Gerarda, ale kiedy go nie było...przeszłość powracała do mnie ze zdwojoną siłą, wywołując ataki histerii, mdłości i nieudane próby samobójcze. Nikt o nich nie wiedział; nawet ja sama orientowałam się dopiero po fakcie - zdrowa część mojej psychiki oślepiała tą wyciosaną przez Ginsberga. Bez jego obecności rozpadałam się na kawałki i wariowałam.
Dalej tak jest; rzeczywistość miesza mi się z urojeniami, nie potrafię uwierzyć w swoje krwawe wspomnienia, nie potrafię rozpoznać prawdziwego bólu, skonfrontowanego z cierpieniem tęsknoty. Płonę każdej sekundy codziennej rutyny, tak różnej od tej na powierzchni; płonę bez słowa skargi; płonę nawet wtedy, kiedy w mojej głowie pojawia się plan i kiedy po raz ostatni całuję spierzchnięte wargi Gerarda, pozwalając mu ostatni raz wypełnić mnie upokorzeniem, nasieniem i miłością.
Muszę spróbować swojego szczęścia gdzie indziej.V
DYSTRYKT JEDENASTY
Mam dwadzieścia cztery lata i pięć istnień na sumieniu. A może więcej? Nie, nie chcę rozpamiętywać przeszłości, która dla mnie nie istnieje. Wyrwałam sobie serce, wyrwałam umysł i wyrwałam korzenie, jakimi wrastałam w moją bolesną historię. Nic mnie nie łączy z Maisie Ginsberg. Zmieniłam imię i nazwisko, obcięłam włosy tępym nożem, spaliłam szary mundur. Nie widnieję w żadnym spisie ludności, nie mam rodziny, nie zostaję nigdzie dłużej niż na dwa dni, nie kontaktuję się z nikim,
nie istnieję. Najmłodsza siostra zwycięzcy Igrzysk. To nie jestem ja. Przybrana córka tego chorego Ginsberga. To nie jestem ja. Wariatka, która podczas ucieczki z Trzynastki wymordowała swój patrol. To nie jestem ja. Wielokrotnie gwałcona, wiązana, poniżana, przypalana, bita. To nie ja, nie byłam tą dziewczyną,
nie jestem tą dziewczyną. Wychudzone ciało, pokryte gęstą siatką blizn tak naprawdę nie należy do mnie. Wykorzystuje je tylko do ucieczki. Najpierw - jak najdalej od podziemnego zarzewia buntu; teraz - jak najbliżej Kapitolu, w którym czeka na mnie Malcolm. Musi tam być; stanowi jedyne połączenie z
dawną Maisie, jest jedynym gwarantem powrotu do normalności. Muszę w to wierzyć, ta mantra stanowi nieodłączny element mojego dnia. Przemieszczam się pomiędzy dystryktami, podróżuję środkiem lasu, sypiam na pustkowiach, omijam skupiska ludności. Nauki Gerarda pomagają mi przetrwać; ciągle
o nim myślę. Wdzięczność przeplata się z obrzydzeniem; zabijam tęsknotę symulowaniem dotyku szorstkich dłoni na moim ciele; jego palce, moje palce; specjalnie pieszczę się w niewygodnej pozycji, przyciskając policzek do brudnej ziemi, próbując wyobrazić sobie ciężar jego wojskowych butów na mojej twarzy. Spełnienie nie przynosi ulgi, wstrząsają mną torsję i atak histerycznego, bezgłośnego szlochu.
Nie liczę już, ile razy odgrywam ten sam schemat; ile razy wpędzam się w proces kompletnej autodestrukcji; ile razy żałuję, że uciekłam i ile razy żałuję, że nie uciekłam wcześniej. Nienawidzę i gloryfikuję jednocześnie: siebie za to, że byłam taka dzielna (i że ciągle budzę się ze zwierzęcym, tęsknym
skowytem); jego: że nie pozwolił mi odejść
na zawsze, że ciągle czuję jego gorący oddech na moim karku.
Nawet po dwóch latach samotności. Leczę się powoli, blizny są zasklepione, ukryte, obwiązane bandażami i brudnymi ubraniami, w których przypominam typowego włóczęgę, pojawiającego się czasem na obrzeżach rolniczego Dystryktu. Zazwyczaj kończył rozstrzelany, rzadziej: popchnięty do najcięższej pracy na polu, tym najdalszym, nieocienionym, z najbardziej sadystycznym brygadzistą. Dziwne, że myślę o tym właśnie teraz, kiedy mijam niepokojąco znajome, wybrukowane ulice kompletnie zniszczonej mieściny. Otaczają mnie wygięte metalowe pręty, tony gruzu i wybite okna. Przeznaczenie Jedenastki musiało się dopełnić; dosięgnęło nawet tego zapomnianego okręgu, zapomnianego miasteczka i....zapomnianej chatki, ulokowanej daleko poza zabudowaniami.
Bardziej czuję niż wiem, gdzie właśnie jestem. Przechodzę przez zrównane z ziemią hangary i baraki kompletnie nieświadomie; zmęczone nogi same prowadzą mnie tą samą trasą, jaką przechodziłam tysiąckrotnie, znacząc wydeptaną trawę własną krwią. Fantomowo czuje jej lepkie łaskotanie na udach, nie zatrzymuję się jednak, powoli brnąc przez zarośla. Nie powinnam tutaj być, moja trasa omijała dalekim łukiem przeklęte miejsce, ale...nie potrafię inaczej. Znów nie jestem sobą, znów obca ja próbuje rozdrapywać zagojoną ranę. Jątrzy się prawdziwą, brudną, gorącą cieczą, kiedy w końcu przystaję przy grubym pniu starego dębu. Mogę tylko powoli przesuwać palcami po wyrytych w korze zagłębianiach i przyglądać się niskiej chatce z zapadniętym dachem i firankami bluszczu w wytłuczonych oknach. Miał spłonąć; miał zniknąć z powierzchni ziemi jak wszystkie miejsca, jakie beznamiętnie mijałam w ciągu mojej tułaczki; chciałam zobaczyć gołą ziemię i spopielone kontury, wyklęte i wymarłe na następne dziesięciolecia, lecz widocznie nawet fatum omijało
dom mojego bolesnego dorastania.
Jak mogłam być tutaj tak szczęśliwa?VI
KAPITOL
Mam dwadzieścia pięć lat i żmudnie przesadzam nowe rośliny do ciężkich doniczek. Przenoszę je z trudem; znalezienie doskonałego oświetlenia w oranżerii betonowego wysokościowca nie jest takie łatwe, ale z całych sił staram się przenieść egzotyczne rośliny w jak najdogodniejsze miejsce. Reprezentatywne, odpowiednie dla prezentów od Gerarda; od najłaskawszego
ojca i najhojniejszego
męża. Te dwie role mieszają mi się w otumanionej głowie; z każdym dniem w Kapitolu coraz rzadziej myślę o przeszłości. Nie mam już blizn, odnalazłam brata, znów mogę wsuwać palce w wilgotną ziemię i całować liście delikatnych kwiatów. Czy w takiej sytuacji komukolwiek potrzebna byłaby
historia? O n a nie istnieje.
My- już tak. Gerard znalazł mnie, przyjął z powrotem, wybaczył i zamknął w złotej klatce, której jednak nie chcę opuścić. Nawet jeśli raz po raz pojawiają się w moim życiu osoby, otwierające drzwiczki na oścież i oferujące pomoc. Nie potrzebuję ani pomocy ani wolności; jeszcze nigdy kajdanki nie były tak komfortowe i jeszcze nigdy nie czułam się tak bezpiecznie. Nienawidzę Kapitolu, nienawidzę tego przeklętego miasta, ale doskonale wiem, że Gerard jest gotów zrobić dla mnie
wszystko i że lada dzień uciekniemy stąd razem. We
troje.
Szczęście ma smak jego ust, poplamionych czerwonym winem.VII
DYSTRYKT DZIEWIĄTY?
Ma dwa lata i dziewięć miesięcy, moje usta, jego rysy i nasze oczy. Mam nadzieję, że piegi znikną z bladej buzi razem z nadejściem letniego słońca, rozjaśniając jednocześnie miękkie włosy. Przydługie, gdybym posiadała przyjaciół, pewnie mogliby pomylić go z dziewczynką,chociaż w przeszywającym spojrzeniu złotych oczu trudno odnaleźć tkliwość i delikatność. Czasem jego wzrok wydaje się aż nazbyt dorosły, poważny, zacięty. Wzbudza wtedy we mnie wtedy czysty strach, topniejący jednak niezwykle szybko, kiedy po sekundzie sięga po ulubioną zabawkę i przytula ją do swojego zarumienionego od snu policzka. Najchętniej nie odrywałabym ust od jego miękkiej skóry; chciałabym ciągle trzymać go w ramionach, słuchając równego oddechu. Chciałabym móc wejść do jego snów, dowiedzieć się, o czym myśli, kiedy zabieram go na popołudniowy spacer i zapoznaję z rodzajami roślin; chciałabym wiedzieć, co wywołuje na jego dziecięcej twarzy tak radosny, niewytłumaczalny uśmiech. Chciałabym wiedzieć, czy jest mu tutaj dobrze - tutaj, w dalekim, cichym, bezpiecznym dystrykcie, gdzie możemy być sobą i gdzie w końcu mogę obserwować mojego syna, który z głośnym piskiem radości wyrywa się z moich ramion i biegnie przywitać ojca.
Czy mogłabym być bardziej s z c z ę ś l i w a?