|
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Noah Atterbury Pon Lip 14, 2014 2:59 pm | |
| | diabelski młyn - mieszkanie Bena - brama główna
Wpatrywałam się w schludne drzwi do mieszkania, usilnie zastanawiając się, czy wciąż jestem przytomna. Jakaś część mnie mówiła mi, że tak, ale otoczenie wydawało się tak surrealistyczne, że nie mogłam uwierzyć w to, że nie jest jedynie wytworem wyobraźni. Wszystko dookoła - ściany, sufit, klamka, nawet numer apartamentu - falowało, bez problemu uginając się pod najdrobniejszymi nawet podmuchami powietrza. Złapałam się ściany, przypominając sobie, że gdyby to był sen, nie wiedziałabym, jak się tu znalazłam; sięgnęłam więc do własnego umysłu, ale niestety nie było mi dane napotkać tam na pustkę. W szkole uczyli mnie, że ludzki mózg miał w zwyczaju celowo pozbywać się traumatycznych wspomnień. To był jeden z jego systemów obronnych, jeden ze sposobów na przetrwanie, który teoretycznie chronił naszą psychikę. Kilka lat później przekonałam się na własnej skórze, że faktycznie tak to działało, ale o ile wtedy z pamięci wyleciał mi cały dzień od rana do wieczora, o tyle teraz coś musiało pójść nie tak. Bo choć miałam problemy z przypomnieniem sobie, jak właściwie znalazłam się pod drzwiami Noah, to wspomnienia ostatnich godzin bynajmniej nie zniknęły, zamiast tego częściowo rozmywając się, częściowo wyostrzając i podkolorowując, a w całości tworząc obraz nieco psychodeliczny; jak film szalonego artysty, edytowany przez kilkuletnie dziecko, pozostawione sam na sam z programem do obróbki komputerowej. Nie mam pojęcia, jak z parku obok diabelskiego młyna trafiłam z powrotem do domu Bena. Pamiętam za to, że długo klęczałam na trawie, wstrząsana wymiotami, już po tym, jak Gerard zniknął z pola widzenia i zasięgu słuchu. Wtedy jeszcze nic mnie nie bolało; być może krążąca w żyłach adrenalina podziałała jak środek przeciwbólowy. Chyba płakałam, choć nie jestem do końca pewna, czy mokre ślady na moich policzkach, które dostrzegłam jakiś czas później w pękniętym lustrze w maleńkiej łazience, były faktycznie pozostałościami po łzach. W żółtawym świetle, padającym z zawieszonej pod sufitem żarówki, wyglądałam upiornie, niemal groteskowo; potargane, brudne włosy, siniak na twarzy, ślady krwi na... właściwie wszędzie. Przekręciłam klucz w drzwiach, starając się zrobić to najciszej, jak potrafiłam i modląc się, żeby Ben się nie obudził. Ściągnięcie przez głowę luźnej koszulki trwało w nieskończoność. Materiał przykleił się do rany na plecach, a ponieważ emocje prawie całkiem zdążyły już opaść, nic nie hamowało działających na moje ciało bodźców. Samo unoszenie rąk do góry powodowało promieniujące fale bólu i musiałam zaciskać zęby, żeby nie zacząć krzyczeć. Zatoczyłam się, raz czy dwa. Chyba kręciło mi się w głowie, bo pamiętam, że stojąc pod prysznicem miałam problemy z utrzymaniem równowagi. Spadające z góry strugi wody były rzecz jasna lodowate, choć w tamtych okolicznościach był to raczej czynnik sprzyjający, bo przynajmniej powstrzymywał mnie od utraty przytomności. Pamiętam, że za wszelką cenę starałam się nie patrzeć w dół; znikająca w odpływie, brunatno-czerwona mieszanina sprawiała, że znów robiło mi się niedobrze. Później już tylko siedziałam bezradnie, oparta o tylną ściankę kabiny, dopóki woda nie przestała płynąć - a może i jeszcze dłużej. Próbowałam sprawdzić, jak głęboka była rana na plecach, ale w żaden sposób nie mogłam dosięgnąć jej dłońmi, a w lustrze nie było widać zbyt wiele, zwłaszcza, że rana nadal krwawiła. W końcu dałam więc sobie spokój, zamiast tego drżącymi rękami rozczesując splątane, mokre włosy i kilkakrotnie myjąc zęby. Drżałam zresztą na całym ciele, mimo że noc była raczej ciepła. Starając się oddychać w miarę regularnie, założyłam względnie czyste ubrania, wybierając spośród skromnej garderoby jedyną czarną koszulkę, jaką miałam. Nie chciałam zwracać na siebie niczyjej uwagi, a ciemny materiał w miarę skutecznie ukrywał ewentualne plamy krwi. Długie rękawy zakrywały też rozcięcie na ramieniu i otarcia na łokciach, choć tych i tak zapewne nie byłoby widać w ciemności. Na nogi wciągnęłam czarne getry, bo ubierało się je łatwiej niż spodnie, ale i tak za każdym razem, kiedy się schylałam, miałam wrażenie, że pęka mi skóra na plecach. Znoszone trampki jedynie wsunęłam na stopy; na próbę zawiązania sznurówek brakło mi odwagi. Zanim wyszłam z domu, przez dłuższą chwilę stałam nachylona nad umywalką, walcząc z powracającymi mdłościami i zawrotami głowy. To, co miałam zamiar zrobić najprawdopodobniej zakrawało na szaleństwo, ale w tamtym momencie byłam już zbyt mocno uczepiona tej myśli, żeby zrezygnować. Potrzebowałam pomocy, której nie mógł dać mi Kwartał. A co ważniejsze, desperacko potrzebowałam drugiego człowieka. Droga od dzielnicy mieszkalnej do bramy głównej nigdy wcześniej nie zajęła mi tyle czasu, więc choć nie pamiętam jej przebycia, to podejrzewam, że kilkakrotnie się zgubiłam. W dalszym ciągu nie wiem też, jakim cudem udało mi się przejść przez kontrolę; Strażnik, który mnie zatrzymał, tylko pobieżnie spojrzał na moją przepustkę (lewą, trzymaną na czarną godzinę od niepamiętnych czasów) i po prostu kazał mi znikać. Dopiero później przypomniałam sobie, że przecież go znałam - miał na imię Jack i był bratem dziewczyny, która dawno temu, jeszcze w Starym Kapitolu, chodziła ze mną na terapię. Nie wiedziałam, co działo się z nią dzisiaj, ale skoro on pracował dla rządu, to może i jej się poszczęściło. A może nie. W końcu mój brat też był Strażnikiem, zanim zginął. Jedynym, co zostało w mojej głowie z długiego, nocnego marszu przez Dzielnicę Rebeliantów to świadomość, że za żadne skarby nie mogę się przewrócić; nie dlatego, że mogłabym w ten sposób zrobić sobie krzywdę, albo zwrócić na siebie uwagę patroli, ale dlatego, że nie znalazłabym już dość siły, by się podnieść. Cały czas szłam więc przy ścianie, powłócząc nogami i klucząc między uliczkami, starając się odtworzyć trasę, jaką przebyłam z Noah lata świetlne temu - jeszcze kiedy zamiast kurzu, chodniki wypełnione były zaspami śniegu. Nie mam pojęcia, ile czasu mi to zajęło; może dziesięć minut, może godzinę, a może całą noc i następny dzień; w każdym razie, kiedy w końcu znalazłam się pod właściwymi drzwiami, nie byłam pewna, czy uda mi się podnieść rękę na tyle wysoko, żeby wcisnąć guzik dzwonka. I nie chodziło tylko o mój stan fizyczny; stojąc na korytarzu i obserwując swoje zniekształcone odbicie w metalowej klamce, uświadomiłam sobie, jak żałośnie muszę wyglądać. Oraz że miałam właśnie zamiar sprawić mnóstwo problemów jedynej osobie, którą chciałabym od nich uwolnić. Zawahałam się, zaciskając zęby i opierając się bokiem o drewnianą futrynę. Co ja właściwie sobie myślałam, przychodząc tu w środku nocy? Przymknęłam powieki, ale kiedy przed oczami wyskoczyło mi tysiąc tańczących gwiazdek, natychmiast otworzyłam je z powrotem. Próbowałam podjąć jakąś logiczną decyzję, ale ból skutecznie uniemożliwiał mi skupienie myśli choćby na sekundę. Rana na plecach zdawała się pulsować, a rozchodzące się od niej ciepło promieniowało na skórę dookoła. Materiał koszulki znów przykleił mi się do pleców. Musiałam. Się. Ruszyć. Obróciłam głowę w kierunku wyjścia z budynku, po czym zamrugałam zaskoczona, kiedy zamiast jednej pary drzwi, zobaczyłam trzy. Ponownie przypomniałam sobie o oddychaniu, starając się odsunąć od siebie nadchodzący atak paniki, od dłuższego czasu czający się gdzieś w ciemnym kącie i czekający na dogodną chwilę. Nie mogłam wrócić teraz do Kwartału - i przez nie mogłam miałam na myśli głównie to, że w sprzyjających okolicznościach dowlokłabym się najwyżej do najbliższego rogu ulicy. Dlatego, czując rosnące zdenerwowanie, przeniosłam spojrzenie z powrotem na przycisk przy drzwiach i zanim zdążyła nawiedzić mnie kolejna fala wątpliwości, po prostu go wcisnęłam. Dźwięk dzwonka, choć stłumiony przez ściany, w panującej dookoła ciszy był doskonale słyszalny. Odruchowo przygryzłam dolną wargę, nasłuchując innych odgłosów świadczących o tym, że w mieszkaniu faktycznie ktoś przebywa; ktoś na tyle szalony, żeby postanowić otworzyć drzwi komuś, kto zjawił się w samym środku nocy. Minęła sekunda, później druga, a ja wciąż nie wiedziałam, czy bardziej przeraziłaby mnie przedłużająca się cisza po drugiej stronie, czy może dźwięk kroków. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Noah Atterbury Czw Lip 17, 2014 11:15 pm | |
| Nie mogę powiedzieć, że doceniałem wiele rzeczy w moim życiu. Lubiłem trzymać się myśli, że nie miałem za co być wdzięczny albo że nikt mnie tego nie nauczył. Że wdzięczność była w Panem jak wyeliminowany przez ewolucję, niepotrzebny narząd. Dawno już nie istniała i wszyscy zdążyli pogrzebać ją w pamięci. Miałem jednak swoje wyjątki od tej reguły. Zazwyczaj małe, gubiące się wśród codzienności i niekoniecznie znaczące wiele dla innych. Były jak drobne, jasne punkciki rozświetlające ciemność, w której błądziłem odkąd tylko pamiętam. Sprawiały, że na chwilę – krótką chwilę – życie było trochę bardziej znośne, a w porywach nawet i przyjemne. Wszystko to było łatwe, ale polegało na oszukiwaniu samego siebie. Uwielbiałem zapach unoszący się w powietrzu po nocnym sztormie, specyficzna wilgoć oceanu przenikana przez niewidoczne kryształki soli. Orzeźwienie i lekkość, jakby część balastu była zdjęta z moich ramion. Krople deszczu uderzające o parapet, które były w stanie zagłuszyć myśli. Dobra książka, której słowa zapełniały mój umysł i na chwilę zabierały moje własne. Zapach domowych wypieków, które na moment pozwalały na zatracenie się w iluzji i życie w niej, jakby nie miała zaraz zniknąć tak szybko, jak się pojawiła. Promienie popołudniowego słońca, odbijające się od spokojnej tafli wody i skrzeki mew z pobliskiego portu, które pomagały zapomnieć. I ponad to wszystko cisza i ciemność nocy, która koiła codzienne zmęczenie przyjemnością życia. Była jak ciężka kurtyna oddzielająca to, co realne od nierealnego. Jak nic innego pozwalała na ukrycie się, zamiecenie problemów pod dywan, udawanie, że nie istnieją, aż przekonamy samych siebie - a kłamstwo zacznie żyć. W pewnym momencie mogło się wydawać, że cały miniony dzień był tylko iluzją i nie wydarzyło się nic, co mogło zaburzyć porządek. A im cięższe były moje powieki, tym mniej myśli kłębiło się w głowie, niezdolnych do utrzymania się na jawie i w końcu znikające gdzieś w tym niebycie. W niespokojnym Panem, kiedy nie mogliśmy być pewni w jakimś świecie się obudzimy, to była jedna z niewielu bezpiecznych przystani. Niebyt. Ale w sercu kraju, w Kapitolu, nie obowiązywały już te zasady. Żadne zasady. I nie pamiętam, kiedy ostatnim razem przeżyłem spokojną noc, pozbawioną strachu, że wybudzi mnie nagły telefon ze złą wiadomością. Mogliśmy ukrywać się w jej cieniu, ale dotychczas zbyt często zapominaliśmy, że koszmary też lubią mrok. Chociaż starałem się spychać obawy na dalszy plan, to wiedziałem, że póki mam osoby na których mi zależy, to moment kiedy je stracę nadal czai się gdzieś pośród kolejnych, identycznie wyglądających dat. I właśnie wtedy wszystkie z tych obaw wypłynęły na wierzch mojej świadomości, przywołane dźwiękiem dzwonka do drzwi. Wziąłem głębszy wdech i przykryłem twarz dłońmi. Nie spałem, ale to nie znaczyło wcale, że zostałem w dużo mniejszym stopniu wyrwany z mojego własnego niebytu. Dobre wiadomości nie miały w zwyczaju pojawiać się o takiej godzinie. Opuściłem nogi na ziemię i nie chcąc przeciągać, a jednak to robiąc, sięgnąłem ręką na stolik nocny po omacku szukając opakowania tabletek na ból głowy, popijając zaraz dwie z nich szklanką wody. Zarzuciłem na plecy rozpinany sweter i powlokłem się w stronę drzwi. Nie mam pojęcia kogo spodziewałem się zastać po drugiej stronie, ale Diana nie była nawet w pierwszej dziesiątce tych osób. Nie powinna. Pojawiając się o tej porze w moich drzwiach nie mogła być cała i zdrowa. I nie była. Poczułem się jakby jakiś ogromny ciężar przygniótł moja klatkę piersiową i wycisnął z niej całe powietrze, uniemożliwiając mi oddychanie. Niepewny do tej pory grunt pod moimi nogami teraz ostatecznie się zawalił. Stałem w progu może przez sekundę albo dwie, sparaliżowany. Była blada jak ściana, sińce pod oczami stały się jeszcze bardziej widoczne, chociaż powinny raczej zniknąć w słabym oświetleniu korytarza. Oczy miała zmęczone, jak zawsze, ale jakby niewidzące i tracące kontakt z rzeczywistością. Na jej czole pojawiły się małe kropelki potu i posklejały ze sobą pasma włosów, które bezwładnie opadały jej teraz na twarz. A na policzku widniał duży i świeży siniak, który dopiero miał zacząć boleć. - …Diana – wydusiłem w końcu, chociaż miałem wrażenie, że to nie ja wypowiedziałem jej imię, tylko usłyszałem je gdzieś z boku. Stała niepewnie na nogach, jakby zaraz miały zgiąć się w pół i odesłać ją na podłogę. Dotknąłem dłonią jej twarzy i przejechałam kciukiem po poszkodowanym policzku. Chciałem zapytać, co się stało, ale słowa ugrzęzły mi gdzieś w gardle, kiedy chcąc ją objąć wyczułem pod palcami mokrą plamę krwi. Jakaś niewidoczna, ale istniejąca od zawsze granica pojawiła się między nami. Wszystko to, co próbowaliśmy ukryć, wypłynęło na powierzchnię i w tej chwili nie miało nawet znaczenia kto i dlaczego jej to zrobił. Wszystko co nas dzieliło wyostrzyło się i nie mogliśmy dłużej udawać, że tego nie dostrzegamy. Bo chociaż moja wojna mogła się już skończyć, ona nadal toczyła swoją i nie miała żadnych perspektyw na doprowadzenie jej do końca. A ja w żaden sposób nie mogłem tego zmienić. Była taka drobna i wydawała się bardziej wiotka, niż kiedykolwiek. Mógłbym z łatwością policzyć wszystkie jej kości. I na powrót zostało mi przypomniane, jak kruche jest wszystko to, co mam - co my mamy. Jak mało wystarczyło, żebym mógł ją stracić. I jeżeli było to tak przerażające, to dlaczego ciągle podejmowaliśmy ryzyko? Czy coś było z nami nie tak? Wziąłem ją na ręce najdelikatniej jak potrafiłem, bojąc się, że jeżeli postawi jeszcze jeden krok okaże się on tym, przy którym upadnie na ziemię. - Wszystko będzie dobrze – powiedziałem cicho do jej ucha. Chciałem, żeby to było coś konstruktywnego, podnoszącego na duchu, coś co sprawiłoby, że chociaż psychicznie poczułaby się lepiej, że będzie wiedziała, że nie jest zdana jedynie na siebie - ale ten banał był wszystkim, co ostatecznie wyszło z moich ust. Wszystkim, na co było mnie stać, kiedy krew z jej koszulki zaczęła cieknąć pomiędzy moimi palcami i parę kropel zbyt głośno spadło na podłogę, żebym mógł je zlekceważyć. I chyba bardziej chciałem wierzyć w swoje słowa, niż było naprawdę. Położyłem ją na kanapie, odsuwając niedbale rzucony na nią koc – ten sam pod którym siedzieliśmy zawinięci dopiero przed paroma miesiącami, nie będąc świadomymi dzisiejszego dnia – i przykryłem jej nogi. Chciałem, ale nie dałem rady zdobyć się na nawet blady uśmiech. Stanąłem na środku salonu i zacząłem się po nim kręcić bez celu. Było oczywistym, że nie mogłem zawieźć Diany do szpitala. Jej krew na moich palcach krzepła powoli, ale ta na jej plecach wcale nie musiała. Postawiłem parę nerwowych kroków w stronę okna próbując poukładać myśli, chociaż nie miałem na to żadnych szans. Wszystko było tak chaotyczne i nieułożone. Teraz doganiała mnie prawda, że nigdy nie umiałem zachować zimnej krwi w takich sytuacjach. Złość, która do jej pory była wciąż blokowana przez zaskoczenie, teraz doszła do mnie ze zdwojoną siłą. Z rozmachem uderzyłem w stojącą na stole szklankę, a odłamki roztrysnęły się z hukiem po pokoju odbijając od podłogi. - Kurwa – przekląłem głośniej niż zamierzałem, czując narastającą w gardle złość. Nerwowo przeczesałem dłonią włosy i wziąłem głębszy oddech, chociaż już dawno temu doszedłem to tego, że wcale nie pomagało mi się to uspokoić. Przygryzłem usta i szybko i jakby za automatu podszedłem do szafki wyciągając z niej niewielkich rozmiarów apteczkę. Z pierwszej pomocy wiedziałem tyle, że przeprowadzenie jej źle może być gorsze, niż nie zrobienie tego wcale – ale nie mogłem sobie wyobrazić czegoś gorszego, niż stracenie jej, a w tym momencie ciężko było łudzić się o jakąkolwiek, nawet nieznaczną poprawę. - Przepraszam… za to – dodałem w pośpiechu, stojąc nadal przy szafce, tyłem do niej. Kolejny głębszy wdech. Wydech. Pięć sekund na ogarnięcie gonitwy myśli i drżących rąk. Nie więcej. Opłukałem szybko ręce, chwyciłem apteczkę i usiadłem na niskim stoliku obok kanapy, odsuwając na bok parę kubków z niedopitą kawą, które pojawiały się moim mieszkaniu jak grzyby po deszczu. Wyposażenie pudełka było dość ubogie, ale wydawało mi się, że zawierało wszystko to, co jest niezbędne. A przynajmniej miałem taką nadzieję. - Będę musiał podnieść Ci trochę koszulkę – powiedziałem pomagając wyprostować jej się do połowy i zaraz po tym odklejając powolnym, ale zręcznym ruchem, przemoknięty krwią materiał od jej pleców. Rana nie była długa, ale nie mogłem wiedzieć jak głęboka i tym samym poważna. Przetrząsnąłem apteczkę, ale zdawało się, że przeceniłem nieco jej zawartość. Z jej dna wydobyłem w końcu małe opakowanie maści na zakażenia – daleko było jej do cudownych i zbawiennych leków, które sponsorzy wysyłali na areny swoim ulubieńcom – ale póki co musiała wystarczyć. Wytarłem ranę gazą i rozprowadziłem po niej grubą warstwę maści, zanim znów zaczęła sączyć się z niej krew. - Nie wygląda to aż tak źle – rzuciłem na jednym wdechu, próbując przekonać nas obu, po czym zabandażowałem ranę. – Do wesela się zagoi - uśmiechnąłem się gorzko, bo w tej chwili nie potrafiłem inaczej i potarłem dłońmi jej drżące ramiona. Do tego momentu, zaabsorbowany raną na plecach, nie pozwoliłem sobie na oddalenie się myślami i skupienie na innych jej obrażeniach, ale teraz wyczułem pod dłonią wąską strużkę krwi, która odbiła się cienką kreską na ramieniu koszulki i dopiero wtedy mogłem zauważyć ledwo odznaczający się na czerni materiału bordowy kolor. W milczeniu pomogłem Dianie wyjąć rękę z rękawa i rozsmarowałem kolejną warstwę maści na zacięciu, obandażowując ją ciasno dookoła, aby zatamować uciekającą z jej ciała krew. - Nie będziemy o tym dzisiaj rozmawiali – westchnąłem bezgłośnie i przełamałem nocną ciszę, która do tej pory była rozrywana jedynie przez pojedyncze, uderzające monotonnie o parapet krople deszczu, do tej pory uchodzące mojej uwadze, wkomponowały się w tą nerwową, ale przy tym nadzwyczaj spokojną atmosferę. - Nie chcę, żebyś musiała o tym mówić i jeszcze raz do tego wracać, ale nie mogę – zamilknąłem na krótką chwilę – nie mogę tego tak zostawić – zacisnąłem usta w wąską kreskę i podniosłem na nią zmartwiony wzrok. – Nie puszczę Cię do Kwartału w takim stanie, pozwól sobie pomóc – ująłem jej twarz w swoje dłonie, zaczesałem kosmyk mokrych włosów za ucho i przesunąłem opuszkami palców po siniaku, widniejącym pod jej okiem. Teraz jednak ledwo widocznym w słabym świetle pojedynczej lampy, stojącej przy kanapie. – Wyglądasz jak twardzielka – zaśmiałem się słabo i pocałowałem ją delikatnie w jego środek, tak jak ona zrobiła parę miesięcy temu dokładnie na tym samym miejscu. Jedne co się od tego czasu zmieniło to nasze role i zniknięcie śniegu prószącego za oknami. – Podobno nieszczęścia lubią chodzić parami, chyba to potwierdzamy. Schyliłem się za oparcie kanapy, wyciągnąłem zza niego opróżnioną do połowy butelkę wody, nalałem do szklanki stojącej na stoliku i podałem Dianie. Zawiesiłem wzrok na przesuwających się za oknem cieniami. Z każdą chwilą było ich coraz mniej, co pewnie było zasługą dość późnej godziny. Nie miałem nawet pojęcia, która była, ale czy miało to jakieś znaczenie? Ten parszywy dzień już dawno został pogrzebany ze wszystkim innymi, a my musieliśmy sobie poradzić sami, ale kiedy przeszła pierwsza fala strachu, bólu i bezsilności, wiedziałem, że damy sobie radę. Zawsze tak było, a my byliśmy w tym cholernie dobrzy. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Noah Atterbury Nie Lip 20, 2014 12:50 am | |
| Im dłużej stałam na korytarzu, tym silniejsze stawało się wrażenie, że brakuje mi powietrza. Próbując złapać oddech, wbiłam wzrok w jedyny punkt, na którym byłam w stanie się skupić - fragment łuszczącej się farby, która sporym płatem oderwała się od drzwi i odstawała na kilka milimetrów, rzucając cień na resztę. Chropowata faktura powierzchni co chwilę wygładzała się i z powrotem marszczyła, kiedy na zmianę traciłam i odzyskiwałam ostrość widzenia, przywodząc na myśl nachodzące na betonowy brzeg Moon River fale. A to z kolei, w jakiś pokrętny sposób, przywołało wspomnienie odbytej niegdyś rozmowy; bardzo dawno, w innym świecie. Z osobą, której nazwiska nie potrafiłam sobie nawet przypomnieć. Był jednym ze zwycięzców Głodowych Igrzysk, o ile się nie mylę - z Czwartego Dystryktu. Capitol's Voice przygotowywał serię wywiadów z triumfatorami i wysłał mnie, żebym przeprowadziła z nim rozmowę. Nie mam pojęcia, jakie tematy poruszaliśmy; w pamięć zapadł mi jedynie jego niski głos i jedna, z pozoru nieistotna rzecz, którą wtedy powiedział. Opowiadał mi o swojej pasji, którą odkrył po wygranej w turnieju, i którą - jako bogaty już wtedy, wolny obywatel - mógł do woli rozwijać. Podczas gdy inni zwycięzcy zazwyczaj zajmowali się projektowaniem strojów, wydawaniem muzycznych płyt lub graniem w kiepskiej jakości filmach, on wrócił do rodzinnego dystryktu i rozpoczął naukę nurkowania. Kapitol, lubiący rozpieszczać uwielbianych przez masy triumfatorów, dostarczył mu odpowiedni osprzęt, chociaż patrząc z perspektywy czasu, może mieli po prostu nadzieję, że spotka go nieszczęśliwy wypadek. Nie wiem, czy faktycznie tak się stało i gdzie mężczyzna był teraz; w całej historii jest to nieistotne. Wciąż wraca do mnie jednak sposób, w jaki opisał pokonywanie podwodnych tuneli. Samo przeżycie (jeśli wierzyć jego słowom) było podobno niezapomniane, bo człowiek poruszał się w zupełnej ciemności; bez jasnej powierzchni nad sobą, po jakimś czasie tracił orientację i nie był pewien, gdzie jest góra, a gdzie dół. A w pewnym momencie docierał do punktu, od którego zawrócenie stawało się niemożliwe, bo pozostające w butli powietrze nie wystarczyłoby na drogę powrotną. Pozostawało więc płynąć dalej, mając nadzieję, że gdzieś tam w oddali znajduje się koniec - i że jest on na tyle blisko, że uda się do niego dotrzeć. Dokładnie tak samo czułam się wtedy, stojąc pod drzwiami Noah, z tym że wiedziałam, że swój punkt zwrotny minęłam na długo przed dotarciem na miejsce. Naciśnięcie dzwonka było ostatnim, na co potrafiłam się zdobyć, a tlen w butli zdążył się skończyć; polegałam jedynie na tym, co pozostało mi w płucach. Od opadnięcia na dno dzieliły mnie więc sekundy, ale uparcie wpatrywałam się w złuszczającą się farbę, licząc na to, że w końcu zobaczę delikatną poświatę, przebijającą się z powierzchni. I faktycznie; chlupotanie zmarszczonej wody przyszło razem z krokami po drugiej stronie, a kiedy mężczyzna otworzył drzwi, jasna smuga światła dotarła do moich oczu. Miałam ochotę do niego podejść, przytulić się, ale nogi uparcie pozostały w tym samym miejscu, grożąc, że jeśli tylko spróbuję je ruszyć, ugną się pode mną. Kiedy się odezwał, w pierwszej sekundzie nie wiedziałam, do kogo się zwraca; już miałam zamiar odwrócić się za siebie, sprawdzając, czy jakaś inna dziewczyna nie stoi za moimi plecami, i dopiero wtedy przypominając sobie, dlaczego Noah użył tego imienia. - Przepraszam, nie wiedziałam dokąd pójść - powiedziałam szybko, prawie robiąc z tego zdania jeden długi wyraz. Wzdrygnęłam się, słysząc jak cicho i piskliwie brzmiał mój głos, ale nie miałam czasu się tym przejmować. Przymknęłam powieki, czując delikatny dotyk dłoni na policzku. Powierzchnia wody majaczyła kilkanaście centymetrów nad moją głową, ale nie miałam już siły młócić rękami. Miałam wrażenie, że moje ubranie nasiąkło ciężką cieczą i ciągnie mnie w dół, prosto na dno ciemnego tunelu. A jednak jakimś cudem nadal unosiłam się do góry; zacisnęłam palce na materiale koszulki mężczyzny, nie pamiętając, bym w ogóle wyciągała w jego stronę ręce. Poczułam jego ramiona wokół siebie. Twarz wynurzyła mi się ponad powierzchnię. Grunt uciekł mi spod nóg, a ja wzięłam w końcu głęboki oddech, czując jak woda kołysze delikatnie moim ciałem, unosząc je, lżejsze niż kiedykolwiek. A może falowanie było efektem ostrożnych kroków niosącego mnie Noah? Nie wiedziałam. Tak samo jak nie byłam pewna, czy zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, pochodziło od niego, czy było tylko niewyraźnym szeptem morskiego wiatru. - Noah - mruknęłam cicho, prawie nieprzytomnie, jakby upewniając samą siebie, że faktycznie nie jestem już sama. Kiedy położył mnie delikatnie na kanapie, miałam ochotę zaprotestować, ale byłam zbyt słaba, żeby go przytrzymać, więc materiał jego koszulki po prostu wysunął mi się spomiędzy palców. Nie chciałam, żeby mnie puszczał; bałam się, że znowu zacznę spadać na dno, i że tym razem nie uda mi się już nic na to poradzić. Wydaje mi się, że mruczałam coś niezrozumiale, ale choć wytężam pamięć, dzisiaj nie jestem w stanie przypomnieć sobie swoich własnych słów. Najprawdopodobniej nie było to nic sensownego; ot, majaczenie półprzytomnej dziewczyny, zamroczonej zarówno bólem, jak i powolną utratą krwi. Zapamiętałam jednak poważny wyraz twarzy mężczyzny i ukłucie niepokoju, jaki we mnie wywołał, spotęgowany po chwili nerwowymi krokami, ostrym przekleństwem i dźwiękiem rozbijanego szkła, któremu w końcu udało się mnie oprzytomnić. Podniosłam się odruchowo na łokciu, przenosząc wzrok na Noah i jęknęłam cicho w reakcji na falę nowego bólu, rozchodzącego się od pleców i promieniującego na resztę ciała. Jego zdenerwowanie udzieliło się także i mnie, z tym, że z jakiegoś powodu doszłam do pokrętnego wniosku, że źródłem jego złości jest moja obecność w mieszkaniu. - Przepraszam - powiedziałam w pierwszym odruchu, bojąc się spojrzeć na niego i zamiast tego wbijając wzrok w punkt gdzieś na lewo od jego głowy. - Przepraszam. B-bałam się, spanikowałam. Nie wiedziałam dokąd. Dokąd pójść. Przepraszam - kontynuowałam, oddychając coraz szybciej, walcząc z rosnącą chęcią wybuchnięcia płaczem. Czułam się źle, przygnieciona wyrzutami sumienia i świadomością, że być może popełniłam błąd. Nagle wyobraziłam sobie tłum Strażników Pokoju, okrążających budynek, w którym mieszkał Noah i wciągnęłam gwałtowniej powietrze w płuca, we własnej paranoi gubiąc gdzieś jego przeprosiny. Stał po drugiej stronie pomieszczenia, odwrócony do mnie plecami. Opadłam z powrotem na kanapę, przymykając oczy i starając się uspokoić oddech, którego przyspieszony rytm zwiastował nadchodzący atak paniki. Poczucie bezradności, ledwie wyczuwalne w momencie, w którym mężczyzna wziął mnie na ręce, narastało w przerażającym tempie. Chciałam, żeby Noah po prostu podszedł do mnie i mnie przytulił, tylko tyle; wtedy mogłabym zamknąć oczy i umrzeć, nie bojąc się tak bardzo ciemnej nicości, która próbowała mnie wciągnąć od pewnego czasu. Wyglądało na to, że los się do mnie uśmiechał, bo ledwie o tym pomyślałam, poczułam jego dłonie, pomagające mi się podnieść do pozycji siedzącej, choć wcale nie pamiętałam, bym słyszała jego kroki przez pokój. Spróbowałam pokonać ogarniający mnie bezwład, ale i tak czułam się jak szmaciana lalka; trudność sprawiało mi nawet utrzymanie w miarę stabilnej pozycji. Odwróciłam się w stronę Noah, odszukując wzrokiem jego twarz i z ulgą zauważając, że widziałam go w miarę wyraźnie. Nie wiedziałam, dlaczego informuje mnie o konieczności podwinięcia koszulki - strach przed odsłonięciem kawałka skóry był w tamtej chwili najbardziej prozaiczną rzeczą, jaką mogłam sobie wyobrazić - ale i tak się cieszyłam, że w ogóle się odezwał. Uśmiechnęłam się bezwiednie na dźwięk jego głosu, choć odciąganie przesiąkniętego krwią materiału od rany szczypało, dokładając do piekącego bólu kolejny jego wymiar. Moje zmysły uległy chyba jednak przytępieniu, bo uczucie nie było już tak obezwładniające, jak na początku. - Próbowałam sama... Ale nie mogłam dosięgnąć - powiedziałam, wciąż z jakiegoś powodu odczuwając potrzebę wytłumaczenia się z mojego nagłego stanięcia w jego progu. Moja wypowiedź nadal przypominała bezładne wyrzucanie z siebie luźnych słów i urywków zdań, ale i tak czułam, jak wraca mi jasność myślenia. Być może sama obecność Noah utrzymywała mnie na powierzchni, jak zresztą zawsze to robiła. Niestety, razem z otrzeźwieniem wróciły emocje, na które do tej pory nie było miejsca, jak na przykład świadomość odsłonięcia. Zacisnęłam usta i spuściłam wzrok na własne nogi; nagle zaczął mi przeszkadzać fakt, że mężczyzna musiał patrzeć na moje zbyt chude i zbyt posiniaczone ciało, doskonale widoczne nawet w słabym świetle lampy. Na jego uśmiech odpowiedziałam cichym, nerwowym śmiechem, który w zamkniętych ścianach mieszkania zabrzmiał dziwnie i szybko się urwał. Wszystko, co robił, akceptowałam bez słowa, za wszelką cenę starając się nie krzywić, choć oczywiste było, że każdy, nawet najlżejszy dotyk, powodował nowe, rozchodzące się szerokimi okręgami fale bólu. Tym, co nie pozwalało mi na pokazanie po sobie czegokolwiek, była wdzięczność; zbyt duża, żeby zrównoważyć ją zwykłym dziękuję. Bo mogłabym tłumaczyć okoliczności na różne sposoby, ale fakt, że Noah ratował mi właśnie życie (ponownie!), był niepodważalny. Drgnęłam dopiero, kiedy spróbował wyciągnąć mi rękę z koszulki, w pierwszym momencie nie rozumiejąc dlaczego, ale w końcu przypominając sobie o rozcięciu na ramieniu. Znów zaciskając zęby, pomogłam mu jak tylko potrafiłam, w milczeniu obserwując, jak opatruje mi i tę ranę. Cisza wokół nas powoli zaczynała mi ciążyć; czułam, że należą się mu jakieś wyjaśnienia, ale zanim zdążyłam odnaleźć odpowiednie słowa, jego głos rozbrzmiał w pomieszczeniu. Spojrzałam na niego zaskoczona, kiedy po raz kolejny okazał się dużo lepszym człowiekiem niż ja, powstrzymawszy się od choćby jednego, pojedynczego pytania. Oczywiście wiedziałam, że czas na objaśnienie, skąd pochodzą obrażenia i tak nadejdzie, ale ta świadomość nie była w stanie zatrzymać nowej fali wdzięczności. Odnalazłam spojrzeniem jego oczy, chcąc w ten sposób przekazać mu to wszystko, co właśnie czułam, a czego nie potrafiłam ubrać w odpowiednie słowa, coraz bardziej roztrzęsiona wsłuchując się w kolejne zdania. Miałam świadomość, że milczę już za długo, ale miałam też wrażenie, że jeśli wydam z siebie choćby dźwięk, wszystko zniszczę; że świat, dzisiaj tak kruchy, jak nigdy dotąd, rozpadnie się na kawałki pod wpływem lekkiego podmuchu powietrza - a ja rozpadnę się razem z nim. Jak miałam jednak trzymać się kupy, widząc zmartwiony wzrok Noah i czując opuszki jego palców, delikatnie gładzące skórę na moim policzku? Apogeum nastąpiło kiedy, naśladując mój gest sprzed tygodni, pocałował mnie w policzek. Wytrzymałam tylko chwilę, dość długą, by zdążył się odsunąć, ale niewystarczającą, bym ja zdążyła na powrót się uspokoić. - Dziękuję - wyszeptałam w końcu. A potem rozpłakałam się jak dziecko. Opuściłam głowę, przyciskając dłonie do twarzy, podczas gdy całe moje ciało drżało, wstrząsane kolejnymi szlochami. Miałam wrażenie, że wszystkie tamy puściły w tym samym momencie, a cały wstrzymywany za nimi ból, złość, strach, bezsilność, ulga i wreszcie - wdzięczność, wylewały się jednocześnie, zlewając się ze sobą, mieszając i powodując naprzemienne wybuchy płaczu i cichego śmiechu. Dopiero po kilku sekundach zdołałam uspokoić się na tyle, żeby wciąż trzęsącą się lekko ręką wziąć od niego szklankę z wodą. Objęłam ją obiema dłońmi, bojąc się, że rozleję zawartość, po czym przeniosłam na niego zażenowane i zawstydzone spojrzenie. - Masz swoją twardzielkę - powiedziałam cicho, parskając śmiechem, nadal podejrzanie podobnym do szlochu, i upijając łyk wody. Wydawała mi się słona, tak samo jak łzy, które nadal - choć teraz w ciszy - płynęły po moich policzkach. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Noah Atterbury Sro Lip 23, 2014 1:36 am | |
| Kiedy jesteś bardzo, bardzo mały, świat stawia sobie za cel pouczanie ciebie. To zrozumiałe, w końcu pojawiając się w tym okropnym miejscu, nie wiesz zbyt dużo – albo raczej nie wiesz nic, i niczego nie potrafisz. Nie pamiętam, oczywiście, swoich pierwszych słów ani tym bardziej kroków – ale w pamięć zapadło mi sporo innych rzeczy. Pamiętam jak mama uczyła mnie sznurować buty, szedłem wtedy do przedszkola i nadeszła najwyższa pora, abym samemu zaczął sobie radzić. W tamtej chwili wydawało mi się to prawdziwym kopniakiem w dorosłość, ale do teraz widzę oczami pamięci jej uśmiech, kiedy tłumaczyła mi jak okiełznać sznurówki. Chyba po prostu czuła się wtedy potrzebna, a może to była ta krótka chwila, kiedy macierzyństwo sprawiało jej przyjemność, bo było takie, jakim je sobie zawsze wyobrażała. W każdym razie nauczyła mnie dość pokrętnego sposobu, i zawsze już tworzyłem dwie pętelki splatane ze sobą, zamiast okręcać sznurówkę wokół kciuka, jak robiło to większość normalnych ludzi. Pamiętam jak mój tata próbował wpoić mi swój kodeks moralny, chociaż on sam porządnie kulał i nie mogę być pewny, czy miał w sobie coś z moralności – bo w dzisiejszych czasach, ciężko mi powiedzieć, co nią jest, bez spojrzenia do ciężkiego i zakurzonego słownika. Pamiętam moją babcię, niezbyt starą, ale zgorzkniałą kobietę z zawsze misternie ułożoną fryzura, w kapeluszu z ogromnym rondem, które chroniło przez ostrym, czwórkowym słońcem, i pachnącą ciężkimi i duszącymi perfumami, których nazwy nigdy nie umiałem wymówić. Chciała mnie nauczyć podstawowych zasad savoir-vivre'u, ale w praktyce ograniczało się to do przygotowywania i podawania jej wymyślnych drinków. Potem byli nauczyciele, uczący jak składać litery, aby powstało prawdziwe słowo i pokazujący jak dodawać czy odejmować. I trenerzy, którzy nie przekazali nam niczego, poza wiedzą, jak przeżyć w nieżyciowych, arenowych warunkach. Ale nikt – nikt nigdy nie uczył nas jak radzić sobie ze samotnością. Zupełnie jakby nie istniała, nigdy nie mogła nas dopaść i była tylko mitem. Nie było o tym podręczników, lekcji, ani nawet rodzice nie przekazywali nam takiej wiedzy. Może dlatego, że nikt tego nie wiedział? A szukając odpowiedzi w tłumie, na własną rękę, czułem się jeszcze bardziej samotny. Dzisiaj wydaje mi się, że Ci, którzy wiedzieli nie chcieli dzielić się odpowiedzią – bo właściwie, czy było czym? Uśmiechnąłem się lekko do Diany, albo może bardziej do siebie, bo zdawało się, że chyba nawet tego nie zauważyła, zapatrzona w jakiś punkt, którego ja nie dostrzegałem i który nie był dla mnie ważny, bo ja patrzyłem w innym, bardziej znaczącym dla siebie kierunku. Odpowiedź była prostsza i jednocześnie trudniejsza, niż byśmy chcieli i niż byśmy się spodziewali. Wystarczyło spotkać właściwą osobę. Osobę, z którą moglibyśmy być samotni razem, aż w końcu - nawet tego nie zauważając - przestalibyśmy być samotni w ogóle. I jeszcze tylko nie należało pozwolić, aby rzeczywistość stanęła nam na drodze. Więc może nawet moglibyśmy być wdzięczni, ale rzecz w tym, że rzeczywistość stanęła nam na drodze. Wciąż nie jestem pewny, czy w moim uśmiechu było widoczne coś poza bólem, ale usilnie starałem się go pozbyć. Smutek w oczach nie był jednak tak łatwy do zamaskowania i nawet jeżeli zagościł tam już na dobre, jakby był moją nieodłączną częścią, a Diana była przyzwyczajona do jego widoku, to teraz jego przyczyna była jednoznaczna, bo żadne inne zmartwienie nie było w stanie zostawić nawet najmniejszego zadrapania na murze odgradzającym powierzchowne problemy od tego dzisiejszego. I zbyt bardzo przypominał mi on kwartalny mur, za który musiała wrócić, ale ja byłem w stanie zaryglować drzwi i zabić deskami okna, byleby nie musiała. Nie dzisiaj. Chociaż nie znając godziny dzisiaj mogło trwać jeszcze tylko przez parę minut. Dlatego czasami miałem wrażenie, że niewiedza, to najlepsze, co może nam się przytrafić. Chyba chciałem, żeby w tym uśmiechu było coś pocieszającego, ale jednocześnie zdawało mi się, że moje zdolności do poprawiania humoru innym rozpłynęły się już daleko w przeszłości, razem z jakąkolwiek nadzieją na normalne życie, w którym trudno było przecież ulokować gdzieś zakrwawioną dziewczynę, pukającą w środku nocy do moich drzwi, kiedy powinniśmy raczej spotkać się w ciągu dnia, wystrojeni w eleganckie ubrania, w restauracji z kryształowymi kieliszkami i żyrandolami. Chyba nigdy naprawdę nie rozumiemy i nie przeżywamy niesprawiedliwości, dopóki nie dotknie ona nas samych. Nie było mi dane poprowadzić tej wizji dalej, bo ktoś zaświecił światło w mieszkaniu naprzeciwko uświadamiając mnie, jak wiele ludzi cierpiało na tą mityczną samotność, która z czasem przechodziła w chroniczną bezsenność. Wyrwałem się dzięki temu z zamyślenia, bo jeżeli coś w ogóle wiedziałem o życiu, to to, że gubiąc się plątaninie myśli można się było się jedynie pogrążyć. Mimo wszystko wciąż jednak łapałem się na nie słuchaniu swoich rad, ale czy ktoś robił inaczej? Przejechałem dłonią po świeżym opatrunku na plecach Diany, przez którego nie zdążyła jeszcze przebić czerwień krwi. Westchnąłem cicho, bo chociaż ta sytuacja wydawała się w miarę opanowana, to nigdy w ogóle nie powinna mieć miejsca. - Ćśś – wyrwało mi się w końcu, bo chociaż nagłe konwulsje wstrząsające jej ciałem zdawały się już ustępować, to nadal drżała z bólu, z wycieńczenia czy z samego nadmiaru emocji. – Nie powinnaś mnie w ogóle przepraszać, nie masz za co, kiedyś już o tym mówiliśmy – przytuliłem ją do siebie, osłaniając szczelnie ramionami; licząc, że wyciszy ją to i tym samym złagodzi przeszywające ją dreszcze. Złość, którą jeszcze chwilę temu próbowałem nieudolnie zdusić i nie pokazać jej po sobie, teraz już całkowicie gasła, pozwalając dojść do głosu innym – ale nie wiele lepszym - emocjom. Przestała też przesłaniać mi czystość widzenia i wszystko stało się wyraźniejsze i bardziej klarowne. Świadomość czekającego na nas niebezpieczeństwa za murami, które tylko pozornie nas chroniły, stała się jeszcze bardziej realna. Zawsze – zawsze obydwoje wiedzieliśmy o istnieniu tej parszywej rządzy krwi, która istniała także i w nowym świecie, ale teraz mogliśmy zobaczyć ją na własne oczy, poczuć nieprzyjemny oddech na swoich szyjach, a w końcu ten blady i ledwo dostrzegalny cień wymierzył nam siarczysty policzek odrzucając z hukiem na podłogę. I od nas tylko zależało, czy się podniesiemy. Ale jakie mieliśmy inne wyjście? Więc wstałem i podałem jej rękę. - Dobrze wiedziałaś dokąd pójść – odpowiedziałem, dopiero teraz przypominając sobie jej wcześniejsze słowa, które nie zdążyły w tamtym momencie złapać mojej świadomości. – Te drzwi nigdy nie są dla Ciebie zamknięte. Ukryłem twarz wśród jej wciąż mokrych włosów, opadających swobodnie na jej ramiona. Przeczesałem palcami parę kosmyków, dopóki nie zatrzymały się one na końcówkach, zlepionych ze sobą zakrzepłą krwią. Wiedziałem, że powinienem coś zrobić i zadbać o pozbycie się ostatnich oznak, że ten dzień w ogóle się wydarzył, ale zanim zdążyłem usłyszałem tylko ciche ‘dziękuję’, a potem poczułem kolejny wstrząs niedających się opanować dreszczy, kiedy strumień łez zalał jej policzki. - Wypłacz się, wypłacz – oparłem brodę na jej głowie, gładząc delikatnie jej zabandażowane ramie, nie chcąc sprawić jej przy tym jeszcze więcej bólu. Bezsilność wzbierała się we mnie, dusząc mnie od środka i nie pozwalając na pojedynczy oddech, który nie byłby wypełniony wyrzutami sumienia. Nie istniało żadne rozwiązanie dla nas, jedynie te krótkie przystanki, kiedy mogliśmy razem odpocząć od życia, które toczyło się nieustannie na brudnymi oknami – nie mającym pojęcia, ani nie dbającym o nas. A chęć i próby sprzeciwienia się panującemu w Kapitolu porządkowi kończyły się bez żadnego, żadnego skutku, jedynie wyniszczając nas od środka. W końcu sprawiając, że miałem nawet problem powiedzieć, czym jest bezpieczeństwo. Ale na pewno nie było go na zewnątrz i nie było go też za kwartalnym murem. Starłem wierzchem dłoni parę łez z jej policzka, zostawiając jedynie mokre smugi na bladym siniaku. - Moją? – uśmiechnąłem się lekko podnosząc do góry jej podbródek, i łapiąc ją za słówka starając się odciągnąć jej uwagę od wszystkiego złego, co tylko jej się dzisiaj przytrafiło. To wszystko, co mogliśmy zrobić. - „Pozostajesz na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś.” – zacytowałem z pamięci, w skupieniu bawiąc się jej dłońmi, splatając i na powrót rozplatając nasze palce, zahaczające w powietrzu o niknące w ciemności promyki światła. Tak chyba powinno wyglądać szczęście, ale szczerze mówiąc, to nie mam pojęcia; dawno go już nie widziałem. – Właśnie - rzuciłem na jednym wdechu, jakbym przypomniał sobie o czymś wyjątkowo ważnym, kiedy wzrokiem natknąłem się na parę plam krwi, pozostawionych na rękawach mojego swetra, który zaraz zdjąłem szybkim ruchem i przewiesiłem przez oparcie kanapy. – Nie będziesz siedziała w mokrych ciuchach – uśmiechnąłem się najpogodniej, jak mogłem tej nocy i zniknąłem na chwilę za drzwiami sypiali, przeszukując starą, stojącą w kącie pokoju szafę. W końcu zdjąłem z górnej półki poskładaną w kostkę, prostą granatową koszulkę, sięgnąłem też po stojące na stoliku nocnym, niewielkie opakowanie tabletek przeciwbólowych i wróciłem do salonu. - Nie wiem, jaki kolor lubisz – powiedziałem niezbyt głośno, przyglądając się z niezadowoleniem trzymanej przez siebie bluzce, która w jakimś zwykłym i próżnym odruchu, teraz w świetle wydawała mi się niewystarczająco dobra, ze swoim nieco wyblakłym kolorem i jedynie samotną kieszonką, stanowiącą skromną ozdobę. Wciąż jednak pamiętała czasy sprzed rebelii, a bez dwóch zdań to one były łaskawsze dla Diany, więc może chociaż to podnosiło jej wartość. Podałem ją dziewczynie, odwracając się, aby mogła się przebrać; w tym czasie zajmując się pudełkiem tabletek, obracając go w dłoniach i czytając nadrukowane na kartoniku przeciwwskazania, przez które chyba tak naprawdę nigdy nie przebrnąłem. – Mocne są na receptę, ale te powinny wystarczyć – dodałem pod nosem, kładąc opakowanie obok jej szklanki i licząc, że mam rację. Wróciłem na swoje miejsce na kanapie, wziąłem głębszy wdech i oparłem się łokciem o stertę poduszek leżących z boku. Znów miałem wrażenie, że to robimy. Kolejny raz bawimy się w dom. I nie umiałem powiedzieć, czy to coś właściwego czy nie. Bo w końcu złe rzeczy też smakują dobrze. Ale co innego mogliśmy zrobić? Utrzymywanie pozorów, było tak naprawdę jedyną rzeczą, która wciąż unosiła nas na powierzchni. Bo jeżeli nie to, to co innego trzymało dzisiaj na nogach Dianę i pchało ją przez noc całą drogę z Kwartału? Klucze, które wciąż trzymałem w swojej ręce, od chwili kiedy zgarnąłem je ze stolika razem z tabletkami, wbijały się we wewnętrzną stronę mojej dłoni, zostawiając na niej ślady i dopiero teraz uświadamiając mnie, jak kurczowo zaciskałem na nich palce. I nie miałem nawet pojęcia dlaczego; może to ta ciągle trzymająca się mnie złość. Ale teraz chwyciłem dłoń Diany i położyłem na niej skromny pęk kluczy z małym brelokiem z muszelek, które może wcale nie pochodziły z Czwartego Dystryktu, jednak ironicznie łączyły przeszłość z teraźniejszością. - Wszyscy potrzebujemy miejsca, do którego mogliśmy wracać – powiedziałem z lekkim uśmiechem błąkającym się na moich ustach. Panująca za oknami cisza, wpadająca do mieszkania przez nieszczelne okna i szpary w drzwiach zaczęła w końcu mi się udzielać i chyba byłem w stanie się przekonać, że naprawdę możemy dzisiaj jeszcze na chwilę – krótką chwilę odgrodzić się do tego, co się stało. - Opowiedz mi coś – zacząłem pozwalając jej głowie opaść na moje nogi, a dłońmi muskając jej luźno opadające włosy i niepozornie wykruszając z nich zakrzepniętą krew, aby rano nie mogła gołym okiem dostrzec żadnego śladu swojej nieprzygody. – Opowiedz mi o czymś dobrym, co spotkało Cię, odkąd wiedzieliśmy się ostatnio. Cokolwiek. Tak jakbyś wyszła na chwilę i teraz wróciła do domu. – zamilknąłem na moment, czując dziwne ukłucie w żołądku, które odezwało się na dźwięk moich słów. – Bo to jest dom. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Noah Atterbury Nie Lip 27, 2014 9:48 pm | |
| Uspokajałam się powoli, w miarę jak pokój wypełniał się coraz głośniejszym szumem deszczu za oknem. Przymknięte powieki, obejmujące mnie ramiona Noah, moja twarz wtulona w jego klatkę piersiową i właśnie ten miarowy szmer, zdający się zajmować każdy milimetr sześcienny otaczającego nas powietrza, szczelnie nas otulając, muskając skórę i odgradzając od całej reszty świata. Wciągnęłam w płuca powietrze, znów wdychając jego zapach; zapach, który od pewnego czasu nieodłącznie kojarzył mi się z poczuciem bezpieczeństwa. Podobnie zresztą jak spadające z nieba krople, które od zawsze wywoływały we mnie iluzję pewnej izolacji - zupełnie jakby nic złego nie było w stanie się przez nie przedostać i dotrzeć do czterech ścian, w których się schroniliśmy. Zapewne było to kwestią przypadku, ale wszystkim najlepszym wspomnieniom, jakie wciąż chowałam w zakamarkach pamięci, towarzyszyła właśnie deszczowa aura. Ojciec, z dużymi okularami nałożonymi na nos, jakby mały i kruchy w ogromnym fotelu w salonie, czytający moje pierwsze opowiadanie. Budowanie zamku z prześcieradeł, koców i poduszek z Isaakiem. Ja i Diana, kryjące się pod kołdrą i dzielące się sekretami. Długie popołudnia w redakcji z Nickiem, kiedy siedzieliśmy po uszy zakopani w pracy, pijąc gorącą kawę z automatu, charakteryzującą się nieodłącznym posmakiem wanilii, który brał się niewiadomo skąd. Westchnęłam cicho. Dzisiaj nie byłam już pewna, czy którekolwiek z tych wspomnień było prawdziwe; być może stworzyłam je sama, wałkując je w myślach tyle razy, aż w końcu sama uwierzyłam, że faktycznie miały miejsce. Być może powstały na skutek wywołanego lekarstwami otępienia. A może nie. Jednak realne czy nie, wciąż wyłaniały się dzięki drgającemu światłu, rozpraszanemu przez wiele litrów spadającej z nieba wody. Zupełnie jakby miała magiczną moc zmywania ze świata złych emocji, razem z brudem i kurzem na ulicach spływających do kratek ściekowych. Niestety - nie na zawsze. Bo tak samo jak w przyrodzie nic nie ginie, tak i krążąca pod miastem woda zawsze znajdowała drogę na powierzchnię. Nawet nie zorientowałam się, w którym momencie zacisnęłam palce na miękkim materiale swetra mężczyzny, podświadomie chcąc zatrzymać go w miejscu. Czułam się jak mała, samolubna dziewczynka, ale pulsujący ból w całym ciele i ogólne rozdarcie emocjonalne zdawało się wyprać mnie tamtego dnia ze wszelkich altruistycznych uczuć. Wiedziałam, że najbezpieczniej dla niego byłoby, gdybym w ogóle nie pojawiała się w pobliżu jego mieszkania, nie mówiąc już o ucieczce z Kwartału i zastosowaniu go jako kryjówki, ale nie tak łatwo jest pozbyć się obficie karmionego przez lata egoizmu. Dlatego milczałam, przepraszając go jedynie w myślach, ale ani słowem nie wspominając już o ewentualnym dzisiejszym powrocie. A później przez dłuższą chwilę skupiałam się głównie na płakaniu, więc jakiekolwiek rozterki wyparowały z mojej głowy razem z kolejnymi potokami żałosnych łez, ciesząc się jedynie, że nie kazał mi przestać, bo czułam, że prośba tego typu tylko pogorszyłaby sprawę. Nie wiem, ile dokładnie trwał mój atak histerii; na pewno wystarczająco długo, żeby kilkakrotnie brakło mi powietrza, ale też nie na tyle, by od stania rozbolały mnie nogi. Pamiętam za to, że w pewnym momencie zdziwiłam się faktem, że już nie siedzę, a stoję; być może to, że wciąż niezmiennie wtulałam się w klatkę piersiową Noah sprawiło, że nie odczułam różnicy. W każdym razie moje policzki w końcu wyschły, choć nie wiedziałam, czy to dzięki jego głowie opartej o moją, czy dłoniom delikatnie gładzącym moje ramiona, czy może po prostu nie miałam już czego wypłakiwać. W środku czułam się dziwnie pusta i jednocześnie lżejsza, jakby uciekło ze mnie wszystko, co od dłuższego czasu dusiłam w sobie. Jego wcześniejsze słowa docierały do mnie jak przez mgłę, odbite echem i trochę przytępione, ale wciąż wyraźne. Wtuliłam policzek w jego klatkę piersiową, kątem oka zerkając w dół, na nasze splecione dłonie, jednak brakowało mi odwagi, żeby przerwać ciszę, która między nami zapanowała. Nie wiedziałam, co mogłabym powiedzieć - z moich ust padło już zbyt wiele przepraszam i dziękuję, a nic innego nie przychodziło mi do głowy. Jednak ponownie to on zdecydował się odezwać, parafrazując moje własne słowa i sprawiając, że zrobiło mi się jeszcze bardziej głupio - o ile było to w ogóle możliwe. I najchętniej schowałabym się jeszcze głębiej w fałdach materiału jego swetra, ale nie mogłam, posłusznie podążając za jego dłonią, unoszącą mój podbródek i ścierającą z policzka ostatnie wilgotne ślady. Moją? Przełknęłam ślinę, przyglądając się jego twarzy. Wiedziałam, że żartował. Ja nie. - Tylko jeśli tego chcesz - szepnęłam, wciąż zachrypniętym od płaczu głosem, mając cichą nadzieję, że mnie nie usłyszał; ale nie, to było niemożliwe - nie kiedy nasze twarze znajdowały się tak blisko siebie, i nie, kiedy czułam na sobie jego spojrzenie. Nie rozpoznałam frazy, którą mi zacytował, ale nie było w tym nic dziwnego - w Starym Kapitolu większość mojego czasu zajmowały imprezy i testowanie wytrzymałości własnego organizmu, a teraz nie miałam już dostępu do książek. Zrozumiałam jednak jego przekaz, a ten sprawił, że moje serce zabiło niespokojnie. Pokręciłam powoli głową, na krótką chwilę mocniej zaciskając palce na jego dłoni. - Nie chcę, żebyś robił cokolwiek z poczucia obowiązku - dodałam, brzmiąc bardziej piskliwie, niż bym tego chciała, ale chyba już dawno przestałam panować nad własnym głosem. Drgnęłam zaskoczona, kiedy się odsunął, jakby sobie o czymś przypomniawszy. Zamrugałam nieprzytomnie, w pierwszej chwili zdezorientowana, obserwując jak ściąga z siebie poplamiony krwią sweter i znika w drzwiach do sąsiedniego pomieszczenia. Słowa, które wypowiedział, powoli do mnie docierały, ale nie miały sensu, dopóki nie znalazł się z powrotem w salonie, wyciągając do mnie rękę z granatową koszulką. Wzięłam ją ostrożnie, niepewnie, przez chwilę mając zamiar odmówić, ale moje własne ubranie faktycznie musiało prezentować się tragicznie. - Granatowy to najnowszy krzyk mody - powiedziałam, z trudem zmuszając się do posłania mu lekkiego uśmiechu; kąciki moich ust wydawały się dziwnie sztywne i zdrętwiałe, a sam gest nienaturalny, ale miałam nadzieję, że to tylko moje osobiste odczucie. - Dziękuję - dodałam jeszcze, przesuwając materiał w dłoniach. Sam fakt, że należał do niego podnosił mnie na duchu; jakbym mogła mieć przy sobie część tego poczucia bezpieczeństwa nawet wtedy, kiedy znajdowaliśmy się daleko od siebie. Czując się wyjątkowo niezręcznie, odwróciłam się przodem do ściany - chociaż widziałam, że on również się odwrócił - i ściągnęłam przez głowę moją własną, górną część garderoby. Moje ruchy były ostrożne i niezdarne, głównie przez wciąż pulsujący ból i lekko ścierpnięte ręce, ale po dwukrotnym zaplątaniu się w tkaninę, udało mi się założyć koszulkę Noah. Tak jak się spodziewałam, była o wiele za duża - dolna krawędź sięgała mi do połowy ud - ale w żadnym stopniu mi to nie przeszkadzało, bo razem z brudną od krwi bluzką pozbyłam się też części uporczywego poczucia upokorzenia, które towarzyszyło mi od spotkania w parku. - Jak wyglądam? - zapytałam, po raz pierwszy odkąd pojawiłam się w mieszkaniu, raczej lekko niż żałośnie, odwracając się z powrotem w stronę mężczyzny. Posłałam mu uśmiech, tym razem szczery, i dygnęłam lekko końcami tkaniny, jakbym ją prezentowała. Objawy histerii, kilkanaście minut temu jeszcze tak silne, ustąpiły prawie całkowicie, a ja czułam się nierozsądnie spokojna; biorąc do ręki szklankę wody i popijając nią pozostawioną przez Noah tabletkę, byłam w jakiś naiwny sposób pewna, że wszystkie własne demony udało mi się tym razem pozostawić za drzwiami. I dopóki nie musiałam ich otwierać - a póki co nie musiałam - byłam całkowicie bezpieczna. Lekki ciężar i chłód metalu, który spoczął na mojej ręce w towarzystwie ciepłego dotyku mężczyzny, ponownie mnie zaskoczył. Przysiadłam obok niego, po raz kolejny tej nocy nie wiedząc, co powiedzieć i przez kilka sekund ważąc w dłoniach mały pęk kluczy. Przełknęłam ślinę, powoli wciągając powietrze przez nos i odganiając dziwną chęć, żeby się rozpłakać, która - jak mi się wydawało - odeszła na dobre już chwilę temu. - Nie mogę cię tak narażać - powiedziałam w końcu, kiedy udało mi się wreszcie odgonić zarówno tę samolubną, jak i tę emocjonalną część mnie. Podniosłam na niego wzrok, prawie spodziewając się, że zaraz się roześmieje i powie, że opacznie go zrozumiałam, ale podświadomie i tak wiedziałam, że mówił poważnie. - Już dzisiaj nie powinnam tu była przychodzić. Jestem głupia, przecież ktoś mógł za mną iść, dlaczego o tym nie pomyślałam... - Zmarszczyłam brwi, opuszczając wzrok na własne dłonie, wciąż ściskające mały, metalowy przedmiot. - Nie dziwne, że ściągam na ludzi nieszczęścia - dodałam bardzo cicho, znów mając przed oczami twarze Nicka i Isaaca. Zaraz jednak potrząsnęłam głową, odpychając od siebie niechciane obrazy. Nie było na nie miejsca. Nie dzisiaj. - Jesteś dla mnie za dobry - powiedziałam w końcu, wsuwając klucze do kieszonki, ale jednocześnie obiecując sobie, że użyję ich tylko w razie prawdziwej ostateczności. Usiadłam wygodniej na kanapie, najpierw opierając głowę na ramieniu Noah, ale kiedy zaczęła mi uspokajająco ciążyć, przenosząc ją na jego kolana; czułam już zbawienny wpływ środków przeciwbólowych i miękkie otępienie, które za sobą niosły. - Opowiedzieć? - powtórzyłam cicho, zerkając na niego. Dopiero teraz, kiedy opadły wszystkie negatywne emocje, a ból zaczął ustępować, zorientowałam się, jak bardzo byłam zmęczona. - Miałam poprosić cię o to samo - mruknęłam, zgodnie z prawdą. Byłam ciekawa, jak wyglądało jego życie od naszego ostatniego spotkania; potrzebowałam jakiegoś skrawka dawnego Kapitolu, nawet jeśli miał nigdy nie należeć już do mnie. Przygryzłam dolną wargę, cofając się w pamięci do ostatnich dni, ale wszystkie myśli zatrzymywały się uparcie na ciemnym parku, jakby dotarłszy do tego miejsca, odbijały się od niewidzialnej ściany. Skrzywiłam się, ponownie odpychając od siebie to wspomnienie. - Moje dni niestety są nudne i zazwyczaj wyglądają tak samo - powiedziałam, z lekkim usprawiedliwieniem, czającym się w głosie. Uniosłam nieco wyżej dłonie, pocierając stłuczony nadgarstek i wtedy mój wzrok padł na słabo już widoczny, jasny ślad na przedramieniu, wcześniej ukryty pod długimi rękawami mojej bluzki, teraz wyraźnie odsłonięty. Uśmiechnęłam się lekko, uświadamiając sobie coś, co najprawdopodobniej nie miało znaczenia, ale i tak wydało mi się w dziwny sposób... istotne. - Ale pokażę ci coś - powiedziałam, znów zerkając na niego i sprawdzając, czy słucha. Następnie sięgnęłam za siebie, delikatnie przyciągając jego rękę, która od pewnego czasu kojąco gładziła mnie po włosach i odnajdując na jego skórze identyczną bliznę. Dotknęłam jej delikatnie opuszkami palców, a później wyciągnęłam do przodu swoją własną, tak, że znalazły się obok siebie. - Widzisz? - upewniłam się. - Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy - zaczęłam, przypominając sobie pełne zgrozy oczekiwanie na egzekucję w celi na posterunku - Strażnicy wypuścili mnie pod pewnym warunkiem. Wcisnęli mi pod skórę lokalizator, sprawdzający moje położenie. Jestem prawie pewna, że nie działa i jest tylko straszakiem - dodałam szybko, orientując się, co mogłoby to oznaczać. - Już kilkakrotnie wychodziłam poza Kwartał i nikt nie wysłał za mną pościgu. - Nie wiedzieć czemu, moje własne słowa mnie uspokoiły, gdy uświadomiłam sobie, że skoro tyle razy się udało, to czemu nie miałoby udać się kolejny. - W każdym razie - szepnęłam, jeszcze raz przejeżdżając dłonią po jasnym śladzie na jego przedramieniu - może jesteśmy do siebie bardziej podobni niż nam się wydaje. - Spojrzałam do góry, uśmiechając się. Wypuściłam jego rękę z uścisku, marząc o tym, żeby zatrzymać tę chwilę na zawsze. Niestety wiedziałam też, że tylko fotografie miały taką magiczną moc. A te z kolei, w przeciwieństwie do rzeczywistości, lubiły blaknąć. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Noah Atterbury Sob Sie 02, 2014 1:04 am | |
| Wydaje mi się, że w naszym życiu najważniejsze jest dzieciństwo. Słowa, które wtedy usłyszeliśmy. Gesty, których doświadczyliśmy. Miejsca, w których żyliśmy. I ludzie, którzy dzielili z nami te słodko-gorzkie początki. Wszystko to zostaje z nami najdłużej i najsilniej odciska swój ślad w pamięci. Wspomnienia są trwalsze, zapach przydomowego ogródka intensywniejszy, słońce, które widzieliśmy lata temu ostrzejsze, od dzisiejszego; przyjaźnie nie do odtworzenia. A pod wpływem upływającego czasu wszystko jedynie staje się jeszcze bardziej podkolorowane i kusi nas powrotem, aby potem bezwstydnie i bez skrupułów wrzucić z powrotem w szarą rzeczywistość, która wydaje się jeszcze bardziej okropna, bezpłciowa i pozbawiona wszystkiego, co było kiedyś dobre. Mimowolnie na powierzchnię mojej świadomości wypłynęły słowa, które usłyszałem jeszcze w Czwórce, ale wcale nie zginęły w przeszłości, a wręcz przeciwnie – nosiłem je ze sobą od tego czasu wszędzie i o każdej porze. Nie jestem pewny, do kogo po raz pierwszy przyszły, bo słyszałem je za często, aby wyłonić z pamięci jedną osobę, do której należały. I może nawet nie chcę, bo zbyt wiele razy padały z ust ludzi, którzy powinni być po mojej stronie - tak powinno przecież działać niepisane prawo, które przychodziło z więzami krwi. Rzecz w tym, że gdybym usłyszał je teraz, rok wcześniej albo nawet dwa – wcale nie podążałyby za mną wszędzie i nieustannie, jak cień, o którym istnieniu przecież nie można było zapomnieć. Właśnie w ten sposób odbijały się echem w moim pustym środku, odkąd świat dał mi klarownie i nie owijając w bawełnę do zrozumienia, że najzwyczajniej nie jestem wystarczająco dobry. Po prostu. I jedno zdanie, które zadomowiło się w moim umyśle już w dzieciństwie, zdeterminowało całe moje życie, moje wybory, ambicje i nawet dobór ludzi, którymi się otaczałem. Wszystko, aby udowodnić samemu sobie, że to nieprawda. Co więcej, wciąż czuję się jakbym był nadal na starcie tego wyścigu – czy raczej niekończącego się maratonu z własnymi demonami. Wszystko to stało się dla mnie teraz jeszcze bardziej odczuwalne - jak rozdrapanie starej rany, chociaż moja do tej pory i tak nie goiła się najlepiej – ponieważ wreszcie chciałem być wystarczająco dobry dla kogoś innego, niż ja sam, żeby być w stanie załatać dziury w wybrakowanej rzeczywistości, ale nie miałem nawet pojęcia jak to zrobić. Noc trawiła nas już powoli, a przygaszone światło pojedynczej lampy, która ostała się w pokoju działało kojąco, połączone z zimnym, ostudzającym zmysły powietrzem, które wlatywało do pomieszczenia, przez uchylone od góry okno. Czas jakby nie grał już roli, a przez chwilę wydawało się, że jakieś przyziemne sprawy ulatują razem z tlenem uciekającym na zewnątrz, aby oddać nam trochę nowego, nieskażonego jeszcze zmartwieniami i nieznającego naszych historii. Cichy warkot samochodów, przedostający się tutaj przez labirynt zabudowań, stłumiony dochodził do moich uszu, informując, że gdzieś tam toczy się prawdziwe życie, ale wydawało się, jakby dzieliły mnie od niego niewyobrażalne i niemożliwe do pokonania odległości. Nasze dłonie były nadal splecione w uścisku, jakby należały w tym właśnie miejscu i tylko do nas nawzajem. A jedyną pamiątką po tym, że ten dzień w ogóle się wydarzył był siniak na policzku Diany i ledwo widoczny opatrunek na jej ramieniu. Więc gdyby ktoś spojrzał na nas w tym momencie, mógłby przyznać, że ta zabawa w dom wychodzi nam całkiem nieźle. Jednak od środka dusiły mnie już wyrzuty sumienia, które cały ten czas skutecznie przedzierały się przez początkowe warstwy zaniepokojenia, troski, a potem nerwów, aż teraz triumfowały na powierzchni wszystkich schodzących na dalszy plan uczuć. I zaczynały mnie zżerać od środka, wiedząc, że naprawienie tego co było zepsute w tym świecie, co postawiło Dianę tej nocy pod moimi drzwiami w tak okropnym stanie – było syzyfową pracą. Mimo wszystko nie byłem sobie w stanie wybaczyć. Do wszystkich tych razy, kiedy nawaliłem, musiałem dodać ten dzień. Nie mogłem też wierzyć i łudzić się, że świat naprawi swoje mankamenty. Nie istniało coś takiego jak lepsze jutro, o którym informacjami karmił nas rząd. Wiedziałem to, bo kiedy jeszcze Coin szerzyła swoją propagandę z podziemi Trzynastego Dystryktu, ja byłem jednym z tych, które je obiecywali. Uśmiechnąłem się w końcu nieobecnie słysząc jej słowa, które dotarły do mnie z opóźnieniem, przesłonięte wszystkimi wyrzutami pod moim adresem, które nieudolnie próbowałem zdusić w środku. - Chyba nie wiem, co to oznacza. Nigdy nikt do mnie nie należał – odparłem z przekorą, nie mogąc przy tym powstrzymać się od uśmiechu, chociaż nieudolnie próbowałem zachować powagę. – Ale chyba chcę zaryzykować – dodałem w końcu, udając jeszcze, że się nad tym zastanawiam. Przyjemne ciepło rozchodziło się po moim ciele, na chwilę pozwalając się odciąć, od myśli o tragedii, do jakiej dzisiaj dopuściłem. Nie mogłem mieć pojęcia, co wiąże się z naszymi słowami. A przynajmniej nie teraz, w Nowym Kapitolu. Mogliśmy co jakiś czas wyciągać nasze przepustki, aby przejść na drugą stronę muru, bez wzbudzania zbyt dużych podejrzeć i okazjonalnie czekać na jakąś tragedię, która na chwilę spoiłaby dwie części Kapitolu w jedną, pozwalając na kilka godzin życia, które nie powinno kosztować tak dużo ani trwać tak krótko. To nigdy nie miało być wystarczające i nie mogło sprawić, że będziemy trwali w tym specjalnym rodzaju szczęścia, które jest lekkie i pozbawione trosk. Ale na teraz nam wystarczało, musiało. A później? Później coś się wymyśli. - Jakbyś spędziła przed lustrem parę godzin – zażartowałem, odpowiadając na jej pytanie. – Poczekaj, poszukam jeszcze jakiegoś paska do kompletu, do tej sukienki – dodałem w rozbawieniu, podnosząc się do połowy i naprawdę udając, że wstaję i idę przeszukać szafę. Opadłem z powrotem i może w zbyt swobodnym odruchu objąłem Dianę w pasie, lekko popychając ją na plecy, na siedzenie kanapy i delikatnie łaskocząc. Roześmiałem się pogodnie i chyba od dłuższego czasu zabrzmiało to naprawdę szczerze i bez goryczy, czającej się po kątach. Nie mam pojęcia dlaczego, bo wyrzuty sumienia nadal żyły swoim życiem, pasożytując na mojej duszy, ale na krótką chwilę udało mi się od nich odciąć i byłem tak wdzięczny. Potrzebowałem tego, krótkiej chwili pozbawionej zmartwień i strachu, że zaraz rozwieje się w powietrzu. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem się śmiałem. Uśmiechałem się, to prawda – gorzko, smutno, boleśnie, lekko, bezinteresownie i mniej lub bardziej radośnie. Ale od dłuższego czasu śmiech wydawał się nie na miejscu. Nieodpowiedni. Jakby był wykroczeniem i złamaniem jednego z praw obowiązujących w Nowym Panem. I po pewnym czasie, jak do wszystkiego, zdołałem się przyzwyczaić; teraz jednak czułem, jakby ogromny ciężar został zdjęty z moich ramion i wiedziałem już, czego mi brakowało. Więc delektowałem się beztroską chwilą i chciałem nazbierać jej na zapas, nie mogąc być pewnym, kiedy następnym razem uda nam się złamać prawo. Przeciągły, nagły dźwięk burzy i pioruna uderzającego w czyjeś auto, a potem natarczywe wołanie alarmu zdezorientowało mnie na moment, wdarło się w ściany mieszkania i przerwało idyllę, która szybko i jeszcze przez moment uciekała pod szpary pomiędzy podłogą, a meblami – jakby przyłapana na gorącym uczynku, w końcu wcale nie miało jej tu być. Zastygłem w miejscu, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak dystans dzielący nas zmalał w przeciągu paru sekund; znajdując się parę centymetrów nad nią, z dłońmi na jej talii, ciepłym oddechem na swoich policzkach i niespokojnymi oczami badającymi nawzajem nasze twarze. - Przepraszam, powinnaś odpoczywać – powiedziałem cicho przesuwając wzrok na jej usta, bo nawet szept wydawał się być w tym momencie zbyt głośny, a cień chwilowej radości wypłynął jeszcze na chwilę, w postaci lekkiego uśmiechu. Wyprostowałem się i podałem jej ręce, aby mogła się podciągnąć. Ogromne i ciężkie krople zderzały się z szybami okien, bębniąc w przyjemnej kakofonii dźwięków i zniekształcając widok, przemieniając uliczne światła w zlewające się ze sobą, błyszczące plamy. Pamiętałem, że gdzieś tam wśród setek wieżowców, wyglądających jeden zza drugiego, znajdował się ten, który pokazała mi przed paroma miesiącami i niekoniecznie nazwałaby domem. Nie wiedzieć właściwie po co, próbowałem odszukać go wzrokiem, ale na tle zgaszonych w mieszkaniach świateł wszystko wyglądało tak samo. Anonimowo, bez znaczenia i pozbawione historii. Jakby ani teraz, ani w przeszłości nie toczyło się tam życie. Chciałem zapytać ją o jakieś wspomnienie, codzienną rutynę, skrawek życia, który może został rok temu po tej stronie muru, coś co może dałoby mi pojęcie o tym, kim była zanim wszystko się skomplikowało, ale obiecałem już wcześniej, że nie będziemy rozmawiali na tematy, które mogłyby ożywić stary ból. Na powrót odwróciłem swój wzrok w kierunki Diany, kiedy przywołała mnie swoimi słowami i spojrzałem na nią z zainteresowaniem, kiedy zaczęła opowiadać. Z reguły w jej słowach i historiach nie było zbyt wiele szczęścia czy radości, nawet teraz, kiedy poprosiłem ją o znalezienie czegoś szczególnego – ale w jakiś samolubny sposób, z którego nie potrafiłem być dumny, właśnie to w niej lubiłem. Sprawiała przez to wrażenie kogoś prawdziwego, a nie jedynie Kapitolińskiej marionetki, które prezentowały nam media przez większość życia. I dawało też kojące poczucie, że nie jestem jedyną nieszczęśliwą i niewdzięczną osobą na tym świecie. Czasami samo to wystarczało. Dziewczyna chwyciła moją rękę i wyciągnęła ją przede mnie, przesuwając dłonią po jasnej i niedużej bliźnie – pamiątce po Igrzyskach, którą od dłuższego czasu starałem się ignorować, chociaż nigdy nie zdecydowałem się na jej usunięcie. Nie było sensu udawać, że przeszłość nigdy się nie wydarzyła. Chciałem pogodzić się z nią, nie pozbywać jej. Ściągnąłem brwi, przenosząc na Dianę swój wzrok i starając się zrozumieć co miała na myśli. Jednak jej słowa nabrały sensu dopiero, kiedy do mojej wyciągniętej ręki przysunęła swoją, ozdobioną tą samą blizną. Zacisnąłem nerwowo usta w wąską linię i przesunąłem opuszkami po niewielkiej plamce, chcąc przekonać samego siebie, że oczy mnie nie oszukują. - Powinnaś była powiedzieć mi wcześniej – odparłem odruchowo i nieco chłodno, chociaż to zapewne nie była reakcja, jakiej oczekiwała. Spojrzałem na nią z zaniepokojeniem. Nie miałem pojęcia, co zrobiłbym, jeżeli naprawdę dowiedziałbym się o lokalizatorze przed paroma miesiącami. Nie istniał bezbolesny, ani w pełni bezpieczny sposób na usunięcie go, a jeżeli naprawdę działał, to zniszczenie go czy porzucenie mogłoby tylko wzbudzić dodatkowe podejrzenia i poskutkować represjami. – Po prostu się martwię – dodałem jakby na swoje usprawiedliwienie i postarałem się uśmiechnąć. – Potrafisz w takich rzeczach znaleźć coś pozytywnego – mój głos zabrzmiał pogodniej i szczerze próbowałem wygnać zaniepokojenie, które spłynęło na mnie chwilę temu. – Ale masz rację – jeszcze raz przejechałem palcami po ledwie widocznej w tym świetle bliźnie. – I lubię tą myśl, że jesteśmy podobni. I to nie tylko wewnątrz. Jest pocieszająca – dodałem lekko, chociaż nie będąc w stanie całkowicie ukryć swojej troski. Dzieliliśmy wiele blizn, a te na naszych przedramionach nie mogły być jedynymi. Mogły się z nimi wiązać różne wydarzenia, ale wszystkie z nich niosły ze sobą historie, którymi nie zawsze było łatwo się podzielić. I mogły sprawiać, że byliśmy podobni, ale wolałem, żeby wszystkie zniknęły z jej duszy, nawet jeżeli miałoby nas to poróżnić. - Chciałaś, żebym Ci coś opowiedział? – podjąłem po chwili, przypominając sobie jej wcześniejsze słowa, które na chwile zgubiły się pomiędzy pozostałymi. – To właściwie nic takiego, naprawdę – zacząłem, niepewny jak ubrać to, co chciałem powiedzieć, bo teraz wydawało mi się to wyjątkowo głupie. – Chyba nie byłbym sobą, gdybym nie rozdrapywał starych ran i parę dni temu byłem na Placu Wyzwolenia, tam gdzie kiedyś stał Ośrodek Szkoleniowy – wbiłem wzrok w stojącą na stole butelkę wody, która piętrzyła się nad otaczającymi ją szklankami, tak samo jak kiedyś budynek. Teraz wydawało się, że od tego czasu dzieliły mnie miliony lat świetlnych, ale przecież gdyby minęło tyle czasu, to może wspomnienia stałyby się trochę przyjemnie przesiąknięte nostalgią. Nawet złym czasami się to zdarzało. – I wydaje mi się, że już kiedyś się tam spotkaliśmy, przed moimi Igrzyskami – przeniosłem wzrok na bliznę na swojej ręce, ale przecież i to nie mogło mi zapewnić ucieczki. – To była chwila i gdybym tam nie wrócił, pewnie w życiu bym sobie nie przypomniał. Wychodziłem ze sali treningowej, a Ty przeszłaś obok mnie, idąc w kierunku kogoś innego. Zwyczajnie minęliśmy się w drzwiach – spojrzałem na dziewczynę, próbując rozczytać z jej twarzy, czy przypomina sobie coś z tego, co mówię. – Po prostu zastanawiałem się, czy gdybym coś wtedy powiedział, to czy dzisiaj bylibyśmy w innym miejscu. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Noah Atterbury Nie Sie 03, 2014 10:38 pm | |
| Zazwyczaj unikałam wracania myślami do przeszłości. Zatrzymywanie się nad wspomnieniami sprzed rebelii przypominało mi rozdrapywanie poszarpanej, jątrzącej się rany, która co prawda i tak nie miała żadnych szans, żeby się zagoić, ale przyschnąwszy nieco, przestawała dawać o sobie znać. Rozwiązanie w oczywisty sposób było jedynie tymczasowe, bo zranienie, pozostawione w taki sposób, groziło zakażeniem i rozprzestrzenieniem się na cały organizm, a w efekcie powolną śmiercią wszystkich tkanek, ale nawet gdybym chciała, nie potrafiłam zdobyć się na bezpośrednią konfrontację z tym, co pozostawiłam za sobą. Dlatego szeroko pojętą przeszłość oddzieliłam grubą kreską, odcinając się od tamtej Ashe i pozostawiając ją po drugiej stronie wysokiego, kwartalnego muru, za który nie miała wstępu. Nie wiedziałam tylko, że w wyniku tego zabiegu, tak niewiele ze mnie pozostanie. Bo niestety - gorsza strona medalu była taka, że odrzucając prawie dwadzieścia lat życia, oderwałam się od niego, zawisając w próżni - miejscu, które jedynie na pierwszy rzut oka wydawało się ciche i bezpieczne, podczas gdy w rzeczywistości było puste, zimne i tak ciemne, że ktokolwiek próbował się w nim poruszać, gubił się i ginął. Ja sama utrzymywałam się w pionie jedynie dzięki kilku nielicznym mostom, których nie potrafiłam za sobą spalić, ale one z kolei zdawały się samoistnie płonąć w atmosferze, jeden po drugim. I tak, na samym początku straciłam Nicka, i to chyba w najgorszy z możliwych sposobów, bo po prostu tracąc go z oczu. Człowiek, który jako jedyny wyciągnął do mnie rękę, kiedy próbowałam podnieść się po nieudanej próbie odebrania sobie życia, zniknął, rozpływając się w powietrzu, i chociaż machałam dłońmi naokoło, nie potrafiłam uchwycić ani jego, ani choćby strzępka informacji na temat jego losu. I mogłam wmawiać sobie, że udało mu się uciec, i że wylegiwał się właśnie na plaży w Czwórce, sącząc drink z kolorową parasolką, ale faktem pozostawało to, że nie było go tutaj - a tym samym jedna z możliwych dróg powrotu została odcięta. Jako kolejny z mojego życia zniknął Isaac, choć dopóki nie przeczytałam jego zmienionego nazwiska na pamiątkowej płycie, nie zdawałam sobie sprawy, że przyszło mi pochować ostatniego członka rodziny; pochować w tej samej rzece, nad którą siadałam miliony razy, narzekając na te wszystkie błahe rzeczy, które dzisiaj nie miały już żadnego znaczenia. Nie powinno mnie chyba tak bardzo to dotknąć - w końcu i tak od dłuższego czasu nie miałam z nim kontaktu - ale nie potrafiłam pozbyć się wrażenia, że wody Moon River razem z nim pochłonęły też moją tożsamość, rozbijając ją na drobne kawałeczki o brzydkie, betonowe nabrzeże, pełne rdzawych zacieków, które od tamtej pory nieodzownie kojarzyły mi się z wyschniętą krwią. Westchnęłam cicho, zaciskając palce na dłoni Noah nieco mocniej, jakby próbując w ten sposób wyrwać się z niechcianych myśli na powierzchnię. Zabawne, że ostatni przedmiot łączący mnie z przeszłością oddałam kilka tygodni temu właśnie jemu; zabawne, bo kiedy skończył wypowiadać swoje słowa - te, których najbardziej się bałam - nabrałam pewności, że w końcu znalazłam kogoś, komu jako jedynemu pozwoliłabym sprowadzić się z powrotem. Uśmiechnęłam się, opierając czoło o jego klatkę piersiową i przez dłuższą chwilę nic nie mówiąc, wsłuchując się jedynie w miarowe bicie jego serca oraz pojedyncze grzmoty nadchodzącej burzy. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie bałam; oddanie drugiej osobie jakiejkolwiek cząstki kontroli nad własnym życiem przyprawiało mnie o palpitacje i wywoływało odruchową panikę, dlatego z zasady nie ufałam nikomu. Co więc popchnęło mnie do ulokowania bezwarunkowej wiary w stojącym przede mną mężczyźnie? Obróciłam się nieznacznie, wtulając policzek w materiał jego koszulki, w jakimś dziecinnym geście chowając się przed światem i przed nim samym, podczas gdy po twarzy, uszach i szyi rozlewały mi się kolejne fale gorąca. Istniały tylko dwa możliwe wyjaśnienia, i nie wiedziałam jeszcze, które z nich wywoływało we mnie większą histerię - czy to, że znów zaczynałam tracić zmysły, czy to, że powoli się w nim zakochiwałam. Kąciki moich ust drgnęły lekko do góry, a serce zabiło mocniej na sam dźwięk ostatniego słowa, trochę radośnie, a trochę niespokojnie, nawet pomimo tego, że wyraz rozbrzmiał tylko i wyłącznie w mojej głowie. Nie miałam jednak czasu zastanowić się nad jego znaczeniem, ani ocenić smaku poszczególnych sylab. - Noah, co... - zaczęłam, kiedy dłonie mężczyzny złapały mnie w pasie i popchnęły lekko do tyłu. Złapałam go za ramiona, mimowolnie, odruchowo, ale lądowanie nastąpiło niespodziewanie szybko i było zaskakująco miękkie. Roześmiałam się, częściowo dla ukrycia swojej pierwszej reakcji, częściowo w odpowiedzi na jego śmiech; cudowny, szczery, odganiający wszystkie złe myśli, którym jeszcze udało się jakimś cudem schronić w zakamarkach umysłu. Przez chwilę - krótką, ale bardzo prawdziwą chwilę - zapomniałam o tym, kim naprawdę byliśmy, skupiając się tylko i wyłącznie na naszej bliskości, głównie dlatego, że jego dłonie skutecznie nie pozwalały mi skierować uwagi na nic innego. Przynajmniej dopóki huk błyskawicy na zewnątrz nie sprawił, że prawie podskoczyłam. Zamarłam w bezruchu, orientując się nagle, że nasze ciała dzieli zadziwiająco niewielka przestrzeń, która w niektórych miejscach zdążyła zresztą zmaleć już do zera. Zawiesiłam spojrzenie na jego oczach; z tej odległości mogłam policzyć wszystkie jasne rzęsy, podobnie zresztą jak zdobiące bladą skórę piegi. Ciszę w pomieszczeniu zakłócało przytłumione wycie alarmu samochodowego, chociaż przez kilka szalonych sekund wydawało mi się, że dźwięk ten rozlega się jedynie w mojej głowie, wygrywany przez szalejący, zdrowy rozsądek. Moje policzki zalała kolejna fala ciepła i mogłabym przysiąc, że przybrały kolor dojrzałych jabłek, które jedliśmy z okazji Dnia Nowego Początku; tym razem jednak nie miałam żadnej możliwości, żeby się ukryć, podobnie zresztą jak nie potrafiłam zagłuszyć głośnego bicia mojego serca. Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale mięśnie chyba odmówiły mi posłuszeństwa, bo nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Wstrzymałam oddech, przywołując się do porządku, bo przez chwilę miałam ochotę pokonać tych kilka centymetrów, które wciąż dzieliły nas od siebie; dlatego byłam prawie wdzięczna Noah, że zwiększył ten dystans, zanim zdążyłam zrobić coś głupiego. Odetchnęłam lekko, łapiąc jego wyciągnięte ręce i podnosząc się do pozycji siedzącej, z sercem nadal głośno dudniącym mi w klatce piersiowej. Nie chcę odpoczywać, odezwał się cichy głosik gdzieś w tyle mojej czaszki, ale nie pozwoliłam mu wydostać się na zewnątrz w postaci słów. Zamiast tego odgarnęłam zmierzwione włosy z twarzy, przeczesując je od niechcenia. - Zniszczyłeś mi fryzurę - zażartowałam z udawanym wyrzutem, jakbym przed przyjściem tutaj spędziła wiele godzin przed lustrem. Wyciągnęłam rękę, mierzwiąc w zemście jego kosmyki, z zaciętą miną i z trudem utrzymywaną powagą, która i tak po chwili została zburzona cichym parsknięciem na widok mojego dzieła. Alarm na zewnątrz ucichł; wyglądało na to, że właściciel samochodu zdecydował się opuścić swoje ciepłe mieszkanie nawet mimo szalejącej burzy. Zapewne właśnie klął siarczyście zaledwie kilkanaście metrów od nas, a ja znów zatęskniłam za życiem, w którym wygrzebanie się z ciepłej pościeli w środku nocy można było nazwać problemem. Westchnęłam cicho, dochodząc wreszcie do siebie po otrzymanej porcji łaskotek i opierając głowę na ramieniu Noah. Odkąd o tym pomyślałam, wszystko dookoła - od miękkiego oparcia za plecami, do obrazków na ścianach - znów zaczęło przypominać mi o rzeczywistości, którą zostawiłam za sobą. Przymknęłam więc powieki, odcinając się od obrazów, choć na niewiele się to zdało; wyglądało na to, że uciekając od przeszłości, dotarłam właśnie do niej. Podniosłam głowę dopiero kilka chwil później, zaalarmowana chłodnym tonem głosu mężczyzny i jego słowami. Rzuciłam mu szybkie spojrzenie, czując krótkie, ale przeszywające ukłucie bólu gdzieś w klatce piersiowej i w pierwszym momencie opacznie interpretując jego wypowiedź. - Masz rację - przyznałam szybko, może zbyt szybko, cofając rękę i pozwalając, by jego palce ześliznęły się z jasnego śladu na moim przedramieniu. Przycisnęłam je do siebie, drugą dłoń zaciskając na własnym nadgarstku, bo nagle zaczęła mi dziwnie przeszkadzać. - Ale gdybym nie była pewna, że Strażnicy nie reagują na moje wycieczki do dzielnicy, nie przychodziłabym tutaj - dodałam, w oczywisty sposób się usprawiedliwiając. I choć jego kolejne słowa uświadomiły mnie o mojej pomyłce, to jeszcze przez pewien czas trudno było mi pozbyć się rosnących wyrzutów sumienia, które chyba już na stałe zadomowiły się na naszych spotkaniach. Cóż, coś za coś. Słysząc jego pytanie, kiwnęłam z ulgą głową, ciesząc się na nadchodzącą zmianę tematu. Rozluźniłam ręce, pozwalając by opadły swobodnie wzdłuż ciała i oparłam się o miękkie obicie kanapy, a po chwili przyciągnęłam kolana do siebie. Spodziewałam się jakieś historii z dzieciństwa, pełnej łagodnego szumu morza w Czwartym Dystrykcie i ciepłych promieni słońca, dlatego gdy tylko zaczął mówić, spojrzałam na niego zaskoczona. I patrzyłam jeszcze długo po tym, jak jego słowa rozpłynęły się w powietrzu. Otworzyłam usta, próbując coś powiedzieć, ale nie potrafiłam poskładać rozsypanych sylab w dźwięki. Zmarszczyłam brwi, przez moment mając ochotę zaprzeczyć, że przecież mnie tam nie było, jednak wtedy przypomniałam sobie, że to nieprawda; pojawiłam się w Ośrodku, raz, na krótko; zgubiłam się w podziemnych korytarzach, trafiłam do jednej z sal treningowych i zamieniłam kilka słów z trybutem, chyba z Pierwszego Dystryktu. Spróbowałam wytężyć pamięć bardziej; na mojej twarzy musiała w tamtej chwili malować się całkowita dezorientacja, ale faktycznie kojarzyłam wysoką postać, którą minęłam w drzwiach. W moim wspomnieniu miała co prawda rozmazane rysy, ale nie miałam najmniejszych podstaw, żeby nie wierzyć Noah. - Nie mogę uwierzyć, że to pamiętasz - szepnęłam cicho, w końcu rozluźniając mięśnie twarzy i kręcąc lekko głową. Ja sama nigdy w życiu nie skojarzyłabym siedzącego przede mną mężczyzny z jednym z Zawodowców, których widziałam w Ośrodku, najprawdopodobniej dlatego, że w mojej głowie zakorzeniło się jakieś naiwne przekonanie, że nie mógł on istnieć w tamtym świecie. Możliwość, że moglibyśmy spotkać się wtedy, wydawała mi się surrealistyczna, jak gdyby była częścią jakieś zmyślonej, alternatywnej rzeczywistości, w której wszystko staje na głowie. Uśmiechnęłam się w końcu, obracając się przodem do niego, a bokiem do oparcia kanapy. Moja ręka odnalazła jego dłoń i delikatnie zacisnęła na niej palce; druga w tym czasie mimowolnie powędrowała w stronę jego twarzy, najpierw bezwiednie zabierając z czoła kosmyk włosów, a później lekko muskając opuszkami palców piegowaty policzek. - Nie polubiłbyś tamtej Diany - powiedziałam wreszcie, spuszczając wzrok na nasze dłonie i czując nieprzyjemny ucisk w żołądku, kiedy uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej było to jedno z prawdziwszych zdań, jakie zdarzyło mi się dzisiaj wypowiedzieć. Jakiś cichy głosik w moim umyśle podniósł alarm, bo oto zbliżyliśmy się niebezpiecznie do tematu, który chciałam zakopać najgłębiej jak się dało, ale skoro już postanowiłam, że ufam Noah całkowicie, nie miałam zamiaru tworzyć przed nim kolejnych sekretów. - Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale byłam wszystkim tym, czym większość mieszkańców dystryktów brzydziła się najbardziej. - Jakaś część mnie miała ochotę podnieść wzrok w górę, na jego twarz; ta bardziej tchórzliwa utrzymywała go jednak uparcie na naszych dłoniach, przerażona tym, co mogłabym dostrzec w jego oczach. - Kiedyś ci powiedziałam, że jestem jedną z osób, która naprawdę zasłużyła na bycie w Kwartale, pamiętasz? - rzuciłam, wcale nie oczekując jednak odpowiedzi. Zamrugałam za to szybko, czując jakieś dziwne szczypanie pod powiekami. Nie chciałam mówić już nic więcej, ale nie chciałam też ukrywać prawdy. Z dwojga złego wolałam, żeby traktował mnie z odrazą za to, kim byłam, niż żeby lubił przekłamany obraz mnie. Wzięłam głębszy oddech, a kiedy wypuszczałam powietrze, lekko drżało. - Byłam dziennikarką, pracowałam dla Capitol's Voice i napisałam dużo okropnych rzeczy, które wyrządziły krzywdę wielu ludziom. Może nawet ludziom, których znasz. - Nie panowałam nad tym, ale z każdym słowem zaczynałam mówić ciszej i szybciej. - I nie tylko to. Zrobiłam mnóstwo... - Urwałam. - Zrobiłam... - spróbowałam jeszcze raz, z podobnym skutkiem. - Zro... - Całkiem straciłam kontrolę nad własnym głosem. - Boże - jęknęłam cicho, puszczając rękę Noah i zakrywając twarz dłońmi. Chyba dopiero teraz dotarło do mnie, że mogłabym mówić godzinami, a i tak zdrapałabym zaledwie górną warstwę śniegu z gigantycznej góry lodowej. Przygryzłam mocno wewnętrzną stronę policzka, by po chwili poczuć w ustach metaliczny posmak krwi. Nie płakałam - chyba nadal brakowało mi łez po moim wcześniejszym ataku paniki - ale kiedy znów się odezwałam, mój głos nadal drżał. - Nie gardź mną, proszę - szepnęłam cicho we własne dłonie, wiedząc, że proszę o więcej, niż zasługuję; o więcej, niż kiedykolwiek będzie mi się należało. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Noah Atterbury Pią Sie 08, 2014 4:07 pm | |
| Jeszcze w Czwórce, kiedy byłem młodszy uwielbiałem wieczorami przesiadywać na plaży. W ciągu dnia zwykle kłębiły się na niej tłumy miejscowych rybaków, wagarowiczów i Kapitolińskich turystów, podziwiających krajobraz, tak różny od ich świata. Przypominało to raczej chaotyczny, pozbawiony jakiejkolwiek harmonii obrazek i jeżeli ktoś spodziewał się wyciszenia, które miałoby przynieść dźwięk fal rozmywanych o brzeg i rozbijających się na skałach – zawsze czekało na niego gorzkie rozczarowanie. Za dnia plaża była raczej targowiskiem próżności, przeplatanym sieciami i ozdobionym gdzieniegdzie dystryktowymi akcentami, które stanowiły pordzewiałe kutry rybackie. Pretensjonalny kapitoliński akcent ścierał się z lokalną gwarą i tworzył kakofonię dźwięków, która bynajmniej nie zachwycała. Dwa całkowicie odmienne światy zderzały się ze sobą, tworząc coś, co przypominało abstrakcyjne, ale też absurdalne dzieło jakiegoś artysty; i dopiero wiele godzin po zapadnięciu zmroku wszystko wracało na swoje miejsce. Woda szumiała wtedy cicho, a gałęzie nadmorskich sosen zdawały się ją w tym naśladować. Skrzeki mew stopniowo milkły. Piasek równo układał się pod moimi plecami, a jego ziarenka płynnie przebiegały pomiędzy palcami. Na pozbawionym skazy niebie rzadko kiedy przesuwały się chmury i prezentowały je takim, jakiego nigdzie już potem nie widziałem. Nie w wiecznie oświetlonym Kapitolu, na arenie i zdecydowanie nie w Trzynastce, gdzie sklepienie zostało zastąpione betonowymi sufitami, ciążącymi nade mną. To były te krótkie chwile, kiedy czułem, że gdzieś przynależę. Chociaż niebo roztaczało się wysoko i jedynymi granicami była dla niego cienka linia horyzontu, to wpatrywałem się w nie wcale nie skupiając na nim swojej uwagi. Myślami podróżowałem gdzieś daleko, często w czasie, ale spoglądając też w głąb siebie, czemu nie sprzyjały inne pory dnia. Stworzyłem wtedy wizję swojego życia – dopracowaną w każdym szczególe, idealną w każdym calu, wynoszącą mnie na piedestały – i nie miałem bladego pojęcia, że może się ono potoczyć inaczej. Nie pozwalałem na dopuszczenie do siebie takiej myśli i zmienienie którejś z dróg, które chciałem obrać w przyszłości. Wszystko kręciło się dookoła wymyślonej przez mnie wizji siebie, starszego o może dziesięć lat i deptującego sukcesowi po piętach. Wydawało mi się, zresztą jak każdemu, że wprowadzenie w życie gotowego scenariusza będzie pestką. W końcu jeżeli coś sobie wymyśliłem, byłem też w stanie to osiągnąć. I jako kilkulatek nie zdawałem sobie sprawy, że świat najzwyczajniej tak nie działa. Pojawiają się dni, ludzie i wydarzenia, które nie były pierwotnie uwzględnione w tym, co sobie wymyśliliśmy i cały plan rozsypuje się na kawałki. Przyszłość wydawała się wtedy taka obiecująca. Dla kilkuletniego mnie świat zatrzymywał się gdzieś po Igrzyskach, kiedy miałbym czerpać ze sławy i bogactwa, chociaż nie byłem do końca świadomy znaczeń tych słów. Rebelia nie istniała, tak samo jak życie po niej i wszystkie reformy, przez które musieliśmy przejść. Nowy Kapitol był nadal Starym Kapitolem, a Trzynastka nie istniała tak samo, jak nie ma jej dzisiaj. Rzecz w tym, że teraz, chowając się razem przed światem w ciemnym, przygaszonym świetle; w świecie tak dalekim do tamtego, że jedyny ślad po jego istnieniu mógłby żyć teraz wyłącznie w moich wspomnieniach – zrozumiałem coś, czego nie potrafiłem dopuścić do siebie przez wszystkie te lata. Tylko i wyłącznie dlatego, że napotkaliśmy na swojej drodze coś, czego się nie spodziewaliśmy, nie oznacza, że nie czekaliśmy właśnie na to. - Przepraszam – odezwałem się w końcu i zaśmiałem lekko, a część tej chwilowej radości była jeszcze słyszalna w moim głosie. Nie chciałem jej stracić, ale musiałem się pogodzić z myślą, że była jedynie tymczasowa. Wyciągnąłem dłonie i przejechałem palcami po włosach Diany, chcąc wygładzić i doprowadzić do porządku, jej wcześniej misternie ułożoną fryzurę, ale w efekcie jednak burząc ostatki panującego na jej głowie ładu. Odsunąłem się lekko do tyłu, przyglądając dziewczynie z rozbawieniem i zadowoleniem. - Tak podoba mi się bardziej – zaśmiałem się jeszcze, w tym samym momencie uchylając się, kiedy jej dłonie sięgnęły do moich rozczochranych włosów, wprawiając je w jeszcze większy nieład. Skrzywiłem się lekko w udawanym gniewie, ale zaraz przyciągnąłem ją do siebie, przytulając delikatnie i głaszcząc zranione ramię, dyskretnie spoglądając na widniejący pod rękawem koszulki opatrunek. Wciąż wyglądał dość schludnie, a krew ledwo odbiła się na idealnie białym bandażu. Mimowolnie uśmiechnąłem się do siebie, czego nie mogła zobaczyć, i upomniałem się w myślach, aby zapakować jej apteczkę, kiedy będzie rano wychodziła. Nie chciałem jednak na razie o tym myśleć, te parę godzin, którymi zawsze obdarowywał nas los były czymś, co nadal utrzymywało mnie na powierzchni i nie pozwalało zatopić się we wszystkich problemach codzienności. Przez chwilę czułem się… naprawdę rzeczywisty. Jakbym nie był tylko smutnym widmem snującym się po mieście, aby raz na jakiś czas opowiedzieć komuś ‘dzień dobry’ kipiące ironią. Diana była jedną z niewielu osób, które potrafiły zabić samotność, kiedy w obecności wszystkich pozostałych odczuwałem ją jeszcze bardziej. Może to dlatego, że dla nas obu nie było miejsca na tym świecie, ale razem tworzyliśmy coś, co należało tylko do nas. Bo co prawda dom był teraz, tutaj, w tym miejscu i w tym momencie, ale jeżeli chwyciłbym ją za rękę i przeszedł parę przecznic, to i on podążyłby za nami. Świat nie był co prawda dobry, kiedy byliśmy razem, bo wtedy najbardziej pamiętałem o tym, że naprawdę nigdy nie będziemy dzielić legalnie życia – ale był lepszy i wtedy każdemu z nas musiało to wystarczyć. Wtuliłem twarz w burzę jej jasnych – i wciąż wilgotnych – pasemek. Słaby zapach jej szamponu chyba już od dłuższego czasu kojarzył mi się z poczuciem bezpieczeństwa, które budowaliśmy dookoła siebie. Odzyskiwał i wydobywał z odmętów świadomości wspomnienia, które przepełnione były nostalgią. Albo tym dobrym rodzajem smutku, jak czasami mi się wydawało. Musiałem trzymać się myśli, że dzieli się na on dobry i zły – w innym przypadku co jeszcze innego by mi pozostało? Wszystko ostatnio się w nim topiło – złe wspomnienia były nadal złe, a dobre jedynie wyzwalały we mnie tęsknotę. I miałem też tęsknić do tego wieczoru. Cofnąłem się dopiero, kiedy dziewczyna wysunęła swoją rękę z mojej i spojrzałem na nią niepewnie, chociaż nie było w tym zaskoczenia - zdążyłem już przyzwyczaić się do nagłych zmian atmosfery pomiędzy nami. Teraz ciężkiej od wyrzutów sumienia i czegoś, co błąkało się pomiędzy usprawiedliwieniem, a przeprosinami. Zaśmiałem się w końcu krótko przez nos, słuchając jej wytłumaczenie. Nie byłem nawet pewny, w jaki sposób miałem zaprzeczyć i czy w ogóle zaprzeczenie było czymś, czego powinienem w takim wypadku użyć. - Wiem – chciałem, żeby w moim głosie było coś, co dałoby jej zapewnienie, że nie powinna się tym przejmować, nawet jeżeli obawa przed Strażnikami Pokoju była już częścią naszego naturalnego instynktu. – Jesteś rozsądna i odważna. Nie mam pojęcia, gdzie Cię znalazłem – dodałem z uśmiechem. Właściwie już od dłuższego czasu po mojej głowie telepała się myśl, że musiałem jednak zrobić w swoim życiu coś dobrego, skoro odwdzięczyło mi się w ten sposób. A wszystkie kłody, jakie znajdowaliśmy pod naszymi stopami dawały tylko do zrozumienia i przypominały, że wszystko miało cenę. I jedynie w niektórych przypadkach była ona warta zapłaty. – Ale musisz pozbyć się tych wyrzutów sumienia z twoich oczu – złapałem ją za podbródek i uniosłem nieco do góry, aby musiała na mnie spojrzeć. – Naprawdę cieszę się, że tutaj jesteś – chwyciłem ją za rękę, która dopiero przed chwilą wyswobodziła z mojego uścisku i jeszcze tylko przelotnie spojrzałem na bliznę po lokalizatorze. Miała rację, sprawiała, że byliśmy jeszcze bardziej do siebie podobni, ale we mnie wywoływała przede wszystkim ból. Bo nawet jeżeli w przeszłości istniało wiele okropnych rzeczy, których doświadczyła, to tamten dzień odcisnął się na jej skórze piętnem, które sprawiało, że wszystko zdawało się jeszcze bardziej realne. I na próżno było się oszukiwać, że nigdy nie miał miejsca; jak to zwykle robiłem z nierozwiązanymi problemami czy duchami przeszłości. – To nasze bezpieczne miejsce, pamiętasz? – przeniosłem wzrok na nasze splecione dłonie i uśmiechnąłem się sam do siebie. Wydawały się być stworzone dokładnie tak, aby pasowały do siebie. – I chcę o Ciebie zadbać – dodałem ważąc i ostrożnie dobierając słowa. Próbowałem wyminąć i okrążyć wszystko, co zawierało w sobie zbitkę liter układającą się w obiecuję, chociaż to właśnie chciałem powiedzieć. Tylko czy mogłoby się to udać? Już dzisiaj sytuacja wymknęła się spod kontroli, a gdyby nie przyszła pod moje mieszkanie, mógłbym się o tym nawet nie dowiedzieć. Więc wszystko, co niosło ze sobą obietnice było z góry nadużyciem, z miejsca nadawało się na dyskwalifikację i zawieszało nad nami piętno porażki. Bez znaczenia, jak szczere mogły być intencje. Czerń nieba wlewała się nieustannie do środka pokoju, tocząc ciągłą walkę ze słabym światłem. Cienie rzucane przez stojące na stoliku szklanki, staroświecki i od jakiegoś już czasu pusty wazon czy też stojące w pobliżu meble spoglądały na nas złowrogo, jakby wcale nie były po naszej stronie. Może po niej byliśmy tylko my sami. Ta sama czerń miała jednak w sobie coś kojącego, chociaż aż zanadto uwielbiała ukrywać w swoim mroku wszystkie demony dnia poprzedniego; ale odkąd ten świat nas nie chciał, też mogliśmy schować się w cieniu nocy. Byliśmy w tym razem. Koszmary rozwiały się dopiero, kiedy ręka Diany przecięła ciemność, zahaczając o parę drobinek kurzu unoszących się w powietrzu i widocznych w samotnym promieniu światła. Delikatnym ruchem odsunęła z mojego czoła kosmyk opadających włosów, a potem przesunęła opuszkami palców po moim policzku. Dotknąłem jej dłoń swoją, przytrzymując przy twarzy i wtulając się w nią, na krótką chwilę przymykając oczy i chcąc zapamiętać z tego jak najwięcej, najdokładniej. Westchnąłem cicho i uśmiechnąłem się sam do siebie. - Byłaś wtedy szczęśliwa? – zapytałem bezwiednie, nie do końca świadomy swoich słów, dopóki nie zmaterializowały się w powietrzu. Wydawało mi się to kluczowe, szczególnie odkąd szczęście pojawiało się ostatnio w naszych życiach jedynie grając gościnne role. I bardziej niż to, co zrobiła, kim była i co miała na sumieniu – liczyła się dla mnie ta prosta kwestia, która sprawiała, że odpowiedzi na inne pytania przestawały być ważne. Tak czasami bywa. Spotykasz ludzi, którzy cierpią, żyją i kochają i nie musisz im nawet wybaczać, że byli tacy, jacy byli. Każdy z nas nosi w sobie jakąś historię. Coś, co nas zmieniło. Ściągnąłem brwi w zmartwieniu, przyglądając się jak lekko drżała, a jej głos łamał się, kiedy wypowiadała kolejne słowa. Chciałem teraz cofnąć wszystko, co powiedziałem chwilę temu. Wymazać tamte zdania i zastąpić je jakąś pogodną historią z Czwartego Dystryktu, opowiedzieć o jednym ze setek podobnych dni w Kapitolu, albo wydostać z odmętów pamięci słowa którejś z nadmorskich szant. Ale wszystko byłoby zbyt proste, gdybyśmy mogli zwyczajnie cofać czas, za każdym razem, kiedy zrobimy coś nieodpowiedniego. - Ćśś… - przyciągnąłem ją na powrót do siebie, kiedy jej słowa zaczęły urywać się w pół, twarz przykryły dłonie, a oddech zamienił w chaotyczne hausty powietrza. Oparłem brodę na jej głowie, dłonią przeczesując i gładząc kosmyki jasnych włosów. – Wszyscy zrobiliśmy kiedyś coś, z czego nie jesteśmy dumni – powiedziałem cicho i zdawało mi się, że powietrze na którym zawieszone były moje słowa zadrżało tak samo, jak przed chwilą jej. – Ten świat nie musi być wspaniały, ani nawet dobry, ale jest nowy. Wszystko co stało się przed rebelią jest nieistotne – dodałem, głaszcząc dłonią jej plecy miarowymi ruchami i próbując ją uspokoić. – Zapłaciłaś już za wszystkie winy. Mamy szansę na nowy start, chociaż może on nie być taki, jaki byśmy chcieli – uśmiechnąłem się smutno, pozwalając jej jeszcze na chwilę zatopić się w moich ramionach, podświadomie licząc, że może kiedyś zacznie jej się to kojarzyć z bezpieczeństwem. Nie mogłem nawet wyobrazić sobie, co takiego zrobiła czy przeżyła w przeszłości; co tak mocno odbiło się na jej duszy, że nawet lata później nie potrafiło opuścić jej podświadomości. I zostawienie tego za sobą było najprawdopodobniej jedną z najtrudniejszych rzeczy, z jakimi mogliśmy się zmierzyć – wiedziałem o tym tak samo dobrze jak ona; ale mieliśmy czas. – Nigdy nie dałaś mi do tego żadnych powodów – dodałem prawie szeptem, bo każde głośniejsze słowo wydawało się być nie na miejscu. Wypuściłem Dianę z objęcia, kładąc swoje dłonie na jej, wciąż zasłaniających twarz i odciągnąłem, chwytając za opuszki palców. Uśmiechnąłem się lekko, chcąc aby na mnie spojrzała. – Mógłbym nie lubić tamtej Diany, ale lubię tą, która jest tu ze mną teraz – powiedziałem powoli, ważąc znaczenie każdego, wypowiadanego słowa i mimowolnie zdając sobie sprawę, że być może za ‘lubię’ kryło się więcej, niż potrafiłem przed sobą przyznać. Nie byłem pewny, czy coś dobrego mogło kiedykolwiek z tego wyniknąć - nie w naszym świecie. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Noah Atterbury Nie Sie 17, 2014 12:15 am | |
| Przeczytałam gdzieś kiedyś, że człowiek potrzebuje dwudziestu jeden dni, żeby przywyknąć do nowej sytuacji. Całkiem niewiele, prawda? Trzy tygodnie. Niecały miesiąc. Dla przeciętnego mieszkańca Panem - mrugnięcie powieką. I chociaż był czas, że mnie również wydawało się to niczym, to kiedy trafiłam do Kwartału, a owe obiecane dwadzieścia jeden dni stało się jedyną rzeczą, która utrzymywała mnie na powierzchni, trudno było mi wyobrazić sobie, że chodziło o tylko trzy tygodnie. Bo nagle, w jakiś niewyjaśniony, magiczny sposób, wszystkie te doby rozbiły się na godziny, godziny rozszczepiły się na minuty, a minuty rozsypały się w sekundy, z których każda jedna stanowiła odrębną walkę o przeżycie, rodziła nowy koszmar, przywoływała stare wspomnienie. Wiecie, ile sekund kryje się w dwudziestu jeden dniach? Dokładnie jeden milion osiemset czternaście tysięcy czterysta. Przymknęłam na chwilę powieki, w odruchowej reakcji na przeciągły grzmot błyskawicy. Pamiętałam, że kiedy rebelianci wyciągnęli mnie z mieszkania, był środek zimy i choć nie byłam w stanie przywołać dokładnej daty, to mogłabym przysiąc, że gdy moje bose stopy zanurzyły się w śniegu przed budynkiem (nie zdążyłam znaleźć butów; tamtej nocy znów wzięłam środki nasenne, żeby móc osunąć się w niebyt i zanim udało im się mnie dobudzić, musieliśmy wychodzić), w sąsiednich oknach wciąż paliły się bożonarodzeniowe lampki. Chyba nie stawiałam specjalnego oporu. Wiecznie otumaniona proszkami na receptę, traktowałam to wszystko jak jeden z kolejnych koszmarów, co prawda wyjątkowo realistyczny, ale jak cała reszta - nieprawdziwy. Raz, mniej więcej w połowie drogi, któryś z prowadzących nas mężczyzn popchnął mnie, bym szła szybciej. Upadłam w lodowo-śniegową zaspę, a ten sam facet, który spowodował mój upadek, z całej siły kopnął mnie w bok, mimo że oczywiście nie mógł wiedzieć, kim byłam i jaką rolę pełniłam w Kapitolu; dla niego musiałam stanowić zwyczajną, wystraszoną dziewczynę, która nie do końca rozumiała, co działo się wokół niej, a mimo to potraktował mnie tak, a nie inaczej. To był chyba ten moment - bolesny oddech, między wciągnięciem w usta porcji brudnego śniegu i splunięciem krwią - w którym umarło moje wyobrażenie o walczących o równość rebeliantach. A później miało być już tylko gorzej. Pamiętałam każdy dzień spędzony w Kwartale. Każde spojrzenie w lustro, które z minuty na minutę odbijało twarz szczuplejszą, bledszą, dziwnie szarą, jak zresztą całe getto; wieczorowy makijaż, tajemniczy uśmiech i krwistoczerwona szminka gdzieś zniknęły, a jedyne cienie, jakie miałam na oczach, to te naturalne, ze zmęczenia i niewyspania. Usta wyschły i posiniały, stapiając się z resztą skóry na twarzy, włosy zmatowiały, straciły blask i kolor - to ostatnie w przenośni i dosłownie, bo farba stanowiła w KOLCu towar deficytowy i całkowicie zbędny. W pewnym momencie przestałam więc w ogóle patrzeć w lustro, które zresztą zniknęło ze ściany niedługo po przeprowadzce, wymienione na bezwartościową porcję jedzenia bez smaku albo po prostu stłuczone w napadzie szału - nie byłam pewna, odstawienie leków od psychiatry również nie przeszło bez echa. A śnieg na chodnikach jak na złość nie chciał stopnieć. Czasami myślałam, że gdyby zniknął, straciłabym połączenie z dawnym życiem. Może udałoby mi się zapomnieć, a zapominając - przestałabym tęsknić. Nie posiadając porównania, nie mając w głowie obrazów przyciemnionego światła z kryształowych żyrandoli i błysków lamp aparatów fotograficznych, nie tonęłabym tak gwałtownie we własnej rozpaczy, bo przecież człowiekowi nie mogło brakować czegoś, czego nie znał. Ale pozbycie się wspomnień było niemożliwe, więc wspominałam i czekałam, aż będzie łatwiej - nawet gdy obiecane dwadzieścia jeden dni minęło, a poprawa wciąż nie nadeszła. Zabawne, że to właśnie jeden z rebeliantów pomógł mi na nowo uwierzyć w to, że jakieś tam dobro w ludziach istniało; kierując się tylko sobie znanymi pobudkami, podniósł zmarzniętą i potłuczoną dziewczynę z kałuży brudnego śniegu - nie tego samego rzecz jasna, w który wrzucił ją żołnierz kilka tygodni wcześniej, ale za to w bliźniaczo podobnej sytuacji - a później wypowiedział jedno zdanie; sześć słów, które tak bardzo potrzebowała usłyszeć. Które tak bardzo potrzebowałam usłyszeć. Jeżeli przechodzisz przez piekło, idź dalej. I zapewne był to tylko nietypowy zbieg okoliczności, ale następnego dnia zrobiło się cieplej i biały puch faktycznie zaczął znikać. - Nigdy nie czułam się mniej rozsądna i odważna niż dzisiaj - powiedziałam cicho, opuszczając spojrzenie na własne dłonie. Lubiłam, kiedy mówił do mnie w ten sposób, nawet jeśli nie miałam pojęcia, jak powinnam zareagować, bo nie byłam przyzwyczajona do otrzymywania pomocy tak po prostu. Zresztą - zazwyczaj i tak jej nie przyjmowałam, unikając zaciągania długów jak ognia, niczego nie bojąc się tak bardzo jak dnia, w którym przyjdzie mi je spłacić. W towarzystwie Noah strach jednak uciekał, odpędzany jego ciepłym spojrzeniem, uściskiem dłoni i delikatnym dotykiem, który właśnie zmuszał mnie do ponownego podniesienia głowy i odbierał możliwość ucieczki przed jego wzrokiem. - Ja też - szepnęłam w pierwszym odruchu szczerości, posyłając mu lekki uśmiech. Zacisnęłam palce na jego dłoni, która jak zwykle jakimś cudem odnalazła moją i przez chwilę naprawdę poczułam się jak w bezpiecznym miejscu, mimo że moja definicja tego terminu z całą pewnością już od dłuższego czasu była wypaczona i zła. Na jego ostatnie słowa po prostu pokiwałam głową; jak mała dziewczynka zgadzając się na wszystko, co tylko by powiedział, zresztą - właśnie tak się czułam, nieco nieświadomie ignorując fakt, że byliśmy prawie w tym samym wieku. W jakiejś innej rzeczywistości mógłby być nawet moim bratem, chociaż raczej trudno byłoby mi sobie to wyobrazić, biorąc pod uwagę fakt, że dreszcz, który przebiegł wzdłuż mojego kręgosłupa, gdy Noah chwycił delikatnie moją dłoń, zatrzymując ją przy swojej twarzy, nie miał w sobie nic platonicznego. Przebiegłam opuszkami palców po jego policzku raz jeszcze, delikatniej; z lekkim bezwiednym uśmiechem przyglądając się jego przymkniętym powiekom i przez krótką chwilę czując się jakbym spadała - przynajmniej dopóki jedno pytanie - zdawałoby się, dziecinnie proste - nie wyrwało mnie z odrętwienia. Byłaś wtedy szczęśliwa? Nie odpowiedziałam od razu, znów przygnieciona falą obrazów, w których delikatna poświata unoszących się nad salą bankietową lampionów zlewała się z mdłym blaskiem ulicznych lamp, wlewającym się przez przysłonięte okna mojego apartamentu, gdy żołnierze wyciągali mnie praktycznie półnagą z łóżka. Te wspomnienia zawsze przychodziły parami; stare i nowe, dobre i złe. Stukot butów na obcasie, pokonujących szklane schody w redakcji Capitol's Voice mylił mi się z dźwiękiem odbijających się o kwartalny mur kul. Ciepła dłoń partnera do tańca na plecach miała podobną temperaturę do wypływającej z rany krwi. Surowa mina legitymującego mnie Strażnika bliźniaczo przypominała o podejrzliwym spojrzeniu sprzedawcy, proszącego o dowód tożsamości przed podaniem mi butelki alkoholu, a otarcia od za dużych butów z przydziału były identyczne jak te, które powstawały po przetańczeniu całej nocy w klubie. Mozaika obrazów, kakofonia dźwięków. Jedyne, co je odróżniało, to towarzyszące im emocje. Byłaś wtedy szczęśliwa? - Czasami - powiedziałam w końcu, o wiele ciszej niż zamierzałam, opuszczając wzrok w dół. Przygryzłam dolną wargę, mając nadzieję, że ból jak zwykle pomoże mi w zapanowaniu nad niechcianą falą wspomnień. Podziałało. Częściowo. - A może tylko wtedy mi się tak wydawało. - Wzruszyłam ramionami. Naprawdę nie wiedziałam, choć ze wszystkich sił chciałam odpowiedzieć szczerze. - Co czuje szczęśliwy człowiek? - zapytałam, całkowicie poważnie. - Skąd wiesz, kiedy jesteś szczęśliwy? - Znów podniosłam wzrok, próbując odszukać jego tęczówki, zapominając, że jakiś czas wcześniej zasłonił je pod cienką skórą powiek. Westchnęłam cicho. Moja dłoń nadal tkwiła przy jego twarzy, a przynajmniej pozostała tam do momentu, w którym zabrałam ją, by zasłonić się rękami, kiedy wstrzymywana do tej pory fala niechcianych wizji w końcu puściła. Zajęta spazmatycznym łapaniem powietrza, dopiero po chwili zarejestrowałam, że Noah przyciągnął mnie do siebie, zapewne chcąc pomóc mi uspokoić szalejące nerwy; niestety, jego dobroć w tym wypadku zadziałała w odwrotną stronę, stanowiąc naturalną przeciwwagę do znów powracających wyrzutów sumienia, więc w pierwszej chwili histeria wzięła nade mną górę całkowicie. Nie jestem pewna, czy coś mówiłam - jeżeli jakiekolwiek dźwięki opuszczały moje usta, to były jedynie chaotycznym zlepkiem liter - ale pamiętam za to jego spokojny głos, płynący gdzieś nad moją głową i stopniowo odsyłający mnie z powrotem w krainę lekkiego odrętwienia. Nie wiem, jak długo to trwało - kilka minut, pół godziny, sporą część nocy? - ani o czym właściwie mówił mężczyzna, bo sens jego słów docierał do mnie jak delikatna mgła, bardziej osiadając gdzieś na granicy świadomości niż trafiając prosto do celu, ale w końcu oddech mi się uspokoił, a głowa zaczęła przyjemnie ciążyć. Drgnęłam lekko, kiedy odsunął mnie od siebie, nie protestując jednak i posłusznie pozwalając mu na odciągnięcie moich dłoni od twarzy. Spojrzałam na niego, już bez przestrachu, a jedynie ze spokojem, który mnie ogarnął; dziwnym, prawie błogim. Uśmiechnęłam się lekko na jego słowa, już całkiem opuszczając ręce i pozwalając im zniknąć pod jego własnymi. - Jesteś masochistą - powiedziałam cicho. Od jakiegoś czasu każda moja wypowiedź przypominała szept i nie do końca rozumiałam dlaczego. Było w tym coś, co kojarzyło mi się z przebywaniem na uświęconej ziemi, mimo że nigdy w życiu nie wyznawałam wiary w żadne bóstwo czy siłę wyższą. Z jakiegoś powodu jednak obawiałam się, że podniesiony głos mógłby spłoszyć tę chwilę, którą dzieliliśmy; sprawić, że rozwiałaby się jak przejrzysta, poranna mgiełka. Wysunęłam dłonie z naszego uścisku, najpierw jedną, później drugą, by po chwili przenieść je na jego kark. Powoli i ostrożnie, jakbym pytała go o zgodę, objęłam go za szyję, lekko splatając końcówki palców w miejscu, gdzie przez skórę przebijały się kręgi. Przyciągnęłam go do siebie niepewnie, aż nasze czoła oparły się o siebie, w niemal identyczny sposób jak zrobiły to lata świetlne temu pod diabelskim młynem. Tym samym, w pobliżu którego rozegrała się dzisiaj moja mała tragedia, i tym samym, pod którym po raz pierwszy od przeprowadzki do getta poczułam bezpieczeństwo. To wtedy powiedziałam Noah, że niczego się nie boję, i to wtedy uciekłam, wystraszona nagłą bliskością. Ale tym razem już nie miałam zamiaru dać się obezwładnić strachowi. - Czasami się boję, że nic się nigdy nie zmieni - powiedziałam cicho, przymykając powieki. Miałam wrażenie, że przestrzeń dookoła nas ograniczyła się do kanapy, na której siedzieliśmy; że cała reszta przestała istnieć. Przerażająco wyraźnie słyszałam pulsowanie krwi w uszach i bicie mojego własnego serca. Chyba nigdy wcześniej nie czułam się tak odsłonięta; dobrowolnie i z pełną świadomością wyszłam zza muru, który sama zbudowałam wokół siebie. Niezbyt daleko - gdybym wyciągnęła rękę do tyłu, pod palcami poczułabym chłodną, chropowatą cegłę - ale wystarczająco, by ta perspektywa przyprawiała mnie o czający się za najbliższym rogiem atak paniki. Noah, gdyby chciał, mógłby teraz jednym słowem zetrzeć moją długo odbudowywaną, lecz wciąż niebezpiecznie wątłą psychikę w pył. - A później się boję, że się zmieni i znów stanę się taka, jak kiedyś. - Kolejna fala ciepłego oddechu, kilka kolejnych uderzeń serca. I następne, chwiejne kroki do przodu. Czy to wszystko było jeszcze w ogóle prawdziwe? A może straciłam przytomność z upływu krwi już dawno temu, i teraz moje bezwładne ciało leżało nieprzytomnie na kanapie, podczas gdy umysł dryfował nieskrępowanie we własnym świecie? Wciągnęłam powietrze do płuc. Pachniało szarym mydłem, ciepłą skórą, ledwie wyczuwalną wonią papierosów. - Nie chcę się już więcej bać - dodałam jeszcze, nieco dziecinnie i naiwnie, chowając w tych sześciu krótkich wyrazach wszystko, co w chwili obecnej nie pozwalało mi na normalne funkcjonowanie. Strach przed powrotem do Kwartału, przed powikłaniami w ranie na plecach, przed Gerardem, przed przeszłością, przed zaufaniem, przed samą sobą. Sześć lęków, sześć słów. Jeżeli przechodzisz przez piekło, idź dalej? |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Noah Atterbury Wto Sie 26, 2014 8:27 pm | |
| Wydaje mi się, że zawsze podświadomie wiedziałem, że nie można uzyskać wewnętrznego spokoju wciąż się buntując. I było to nie tylko wyczerpujące, ale zazwyczaj też bezcelowe. Niesprawiedliwość rozgościła się w naszym świecie. Istniała wcześniej, teraz i obserwując to, co działo się na naszych oczach, mogliśmy bez trudu przewidzieć, że miała z jeszcze większą bezpretensjonalnością zadomowić się w Panem w przyszłości. Perspektywa pozbycia się jej była jedynie czymś, co przez cały czas utrzymywało nas w ruchu, pozwalała na zalezienie sobie zajęcia i nie odbierała nam nadziei. Ale była przy tym wyłącznie złudzeniem. I jak wielu z nas mogłem sobie zdawać z tego sprawę już od dłuższego czasu, ale stare nawyki są niezwykle trudne do wykorzenienia – szczególnie, kiedy to na idei buntu buduje się całe swoje życie. Pozbywając się go straciłbym wszystkie fundamenty i został z niczym. Chociaż obraz niesprawiedliwości w Panem towarzyszył mi od dzieciństwa, to wtedy był jedynie mrzonką albo nieistotną legendą, bo nawet najbiedniejsze rodziny w Czwórce nie cierpiały z głodu czy chorób. Pracy było pod dostatkiem, co za tym szło i pieniędzy, a Igrzyska dla każdego były jedynie sposobem na pomnożenie tego majątku – nie groźbą nieuchronnej śmierci. Więc za mój bunt nie był odpowiedzialny kraj, tylko rodzice. Narodził się w domu i dopiero później przeniósł się na dystryktowe ulice i do szkół. Powędrował za mną na arenę, kiedy już rozszerzyłem jego pole działania i stawiałem się przeciwko wszystkiemu, co miało imię i nazwisko, dopiero po chwili ukierunkowując się na rząd; od tego czasu nie zmieniło się już wiele, jedynie osoby na wysokich stanowiskach. To były lata, nie tak długie, jak to teraz, którego miesiące zdają się rozciągać w nieskończoność i tracą przy tym na realności, ale nadal nie mijały one z mrugnięciem powiekami. I byłem już wewnętrznie wykończony nieustanną walką ze samym sobą. Ciągłe sprzeciwianie się światu siało we mnie spustoszenie, ale ja z uporem nie chciałem zaakceptować go takim, jakim był; przystać na to, co miał do zaoferowania i poddać się, rezygnując z tego, na co miałem nadzieję. Nawet jeżeli nie miałem już ani siły ani żadnych perspektyw przed sobą. Było to dla mnie sposobem na przeżycie, który tak naprawdę mi je uniemożliwiało. Trudno więc teraz uwierzyć, że to co mieliśmy z Dianą, było właśnie owocem wyniszczającego mnie buntu. Sprzeciwiliśmy się władzy i odgórnie nałożonym na nas przepisom oraz regułom, kiedy tego lutowego popołudnia oboje wyciągnęliśmy do siebie dłonie, przynosząc pomoc – nawet jeżeli jedno z nas nie było wtedy tego świadome. Z naszych ust wydostały się słowa, których nijak nie można było scharakteryzować jako obelgi czy rozkazy; i nie tylko sprawiła ona, że wszystko czym żyłem i czego się przez ten czas trzymałem przestało być bezcelowe, ale też obudziła we mnie uczucie, podpowiadające mi, że jednak jestem czegoś warty. To było coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem; coś nieznanego za co już zawsze miałem być Dianie wdzięczny. Dług, którego nie byłem w stanie spłacić, nawet jeżeli próbowałbym nieustannie, każdego dnia, do końca życia – bo ilekroć zbyt przeciągle zatrzymywałem wzrok na stosie tabletek, a moje myśli zaczynały zmieniać się w ich plątaninę i gonitwę, w jakiś sposób zawsze wtedy kwartalny mur za oknami był jeszcze wyraźniejszy, lepiej dostrzegalny. Ale jednocześnie, było to coś, o czym nie mogłem jej powiedzieć. Myśli, do których nie potrafiłbym się przyznać. Opuszki jej palców przesunęły się znów po moim policzku, zahaczając o złote piegi i niemalże niewidoczny już ślad po rozcięciu sprzed paru miesięcy. Te niepozorne gesty znaczyły czasami dla mnie więcej, niż wypowiedziane przez nas słowa. Zmniejszały - a wręcz pochłaniały - dystans istniejący między nami, sztucznie budowany przez rygorystyczne rządy Coin; a łącząc się z trawiącą wszystko, co znalazło się na jej drodze nocą, wymazywały cały ból i strach dnia. W efekcie zostawiając nas z czystką kartką. I było to też doprawione bezpieczeństwem, bo kiedy przymykając powieki odcinałem się na krótkie chwile od świata, a jej palce prześlizgiwały się po moim policzku, mogły podawać się one za ostre promienie letniego słońca, muskające skórę, albo podmuch Czwórkowego wiatru, który nie był w stanie przedostać się przez wrogie mury Kapitolu. Chwyciłem jej dłoń i przycisnąłem do ust, przytrzymując ją przez chwilę, próbując jeszcze na parę sekund zachować ten kalejdoskop uczuć. Opuściłem ją w końcu po chwili i podniosłem na Dianę swój wzrok, ściągając brwi i w skupieniu czekając na odpowiedź. Moje pytanie dźwięczało mi w uszach i zdawało się ciążyć w pokoju, aż wreszcie zacząłem żałować, że w ogóle je zadałem. Wypłynęło odruchowo i zupełnie bezwiednie, zanim zdążyłem ugryźć się w język, a teraz mogłem mu jedynie pozwolić, aby unosiło się w powietrzu, wsiąkając w ciszę. Zacisnąłem usta w wąską linię, czując duszący ucisk w gardle, kiedy Diana wypowiedziała pierwsze sylaby i niespokojnie wodziłem opuszkami dookoła paliczków jej palców, okrążając je i tworząc niewidzialne wzorki. Czasami, usłyszałem. Uśmiechnąłem się słabo sam do siebie, prawie niedostrzegalnie w słabym świetle jedynej lampy i z pochyloną głową, skupiając się na szlakach pomiędzy wiotkimi kośćmi, przebijającymi przez jej skórę. - Czasami jest lepsze, od nigdy – odparłem, przestając kręcić kolejne koliste kształty i podnosząc na nią swój wzrok, wciąż unosząc kąciki ust ku górze. Pomiędzy moimi, a jej słowami zdążyłem stworzyć w myślach dziesiątki wersji odpowiedzi, na to pytanie, które chociaż było banalne, grało przecież kluczową rolę. Nadawało znaczenie wszystkiemu, co robiliśmy; każde działanie było nim motywowane i wszystko sprowadzało się do tego. Do szczęścia. A kiedy jeszcze przed chwilą spoglądałem na Dianę i próbowałem umiejscowić w jej ustach jakąś odpowiedź, spośród wszystkich możliwych – niemożliwe zdawało mi się coś więcej, niż nie. Ale pytałem o kiedyś, nie o teraz. Zawahałem się, słysząc jej pytanie; odchrząknąłem cicho, odwracając wzrok i wbijając go w jakiś odległy punkt. Czułem ogarniającą mnie pustkę, która zżerała mnie od środka i nie była wcale lekka – wręcz przeciwnie, ciążyła mi i ciągnęła mnie do dołu. Wydawało mi się, że nigdy nie miałem dostać wystarczająco czasu, aby znaleźć na nie odpowiedź, w którą naprawdę bym wierzył. Taką, której mógłbym być pewny. Co czuje szczęśliwy człowiek? Przygryzłem dolną wargę, próbując złapać się jakiegoś ciepłego wspomnienia i ożywić emocje, które mu towarzyszyły. Pamiętałem wszystkie letnie dni, spędzone na plaży i skakaniu z wysokich klifów do wody. Dźwięk trzaskającego drzewa w leśnym ognisku, splatający się z cichym cykaniem świerszczy. Pierwszy dzień szkoły i pierwszą wycieczkę do oceanarium, które miało zastąpić nam zoo. Noworoczne fajerwerki, rozpryskujące się nad rynkiem. Zapach sosnowych igieł każdego Bożego Narodzenia. I niebo tak ciemne, że gwiazdy same łączyły się w konstelacje – niebo takie, jakiego już później nigdy nie widziałem i na które teraz traciłem nadzieję. Próbowałem uczepić się któregoś z nich, ale miałem wrażenie, że nie zostało po nich już nic, jak tylko iluzje, tak wiotkie, że mógłbym je rozmyć palcami. Iskry ogniska już dawno wygasły i przestały tańczyć, a sosnowe igły uschły, opadając na ziemię. Stara słodycz straciła smak i stała się gorzka i cierpka. Nie miałem po co wracać do przeszłości, z trudem można było tam szukać czegoś, co mogłoby być szczęściem. - Nie jestem pewny – odparłem w końcu, wbijając wzrok w swoje dłonie, splatając je ze sobą i na powrót rozplątując. Wciąż ograniczała mnie pustka, może dlatego, że szukałem odpowiedzi w złym miejscu. – Wydaje mi się, że wtedy nie myśli się o zmartwieniach. I nie czuje się bólu. To wszystko na chwilę staje się nieistotne. Nawet zdaje się, że nie istnieje, i nie zaprząta już umysłu – powiedziałem ostrożnie dobierając każdy wyraz i wahając się przy wszystkich. Moja definicja mogła – a nawet musiała - być mocno spaczona, ale potrzebowałem ubrać ją w słowa, aby samemu poczuć się lepiej; dać sobie nadzieję, że jaka by nie była, wciąż ją posiadam. – Przez chwilę świat wydaje się być lepszy, niż jest naprawdę i nie widzisz już w sobie tyle ciemności – zamilknąłem na chwilę, zaciskając usta w wąską kreskę i nadal nie podnosząc wzroku, zacząłem nerwowo maltretować róg leżącej obok poduszki. – A miłość różni się tym, że nie musisz samemu walczyć o pokonanie tego mroku – ktoś zabiera go od Ciebie, gotowy go udźwignąć, nawet, jeżeli sam cierpi jeszcze bardziej – dodałem przygryzając wewnętrzną stronę policzka i czując się co najmniej głupio przez to, co wydostało się z moich ust. Westchnąłem krótko i prawie niedosłyszalnie, podnosząc na nią swój wzrok i układając usta w słabym uśmiechu. Obojętnie jak wiele razy się widywaliśmy, jak wiele słów zamieniliśmy i ile spojrzeń podzieliśmy, po latach budowania dookoła siebie wysokiego muru, mającego uchronić mnie przed zranieniem, odkrywanie kolejnych części siebie nie przychodziło mi z łatwością. Nie wiem, czy kiedyś miało. Czułem się, jakbym sam pozbawiał się ostatniego schronienia, ale ilekroć postawiłem przed siebie kolejny krok, okazywało się, że na zewnątrz wcale nie jest tak strasznie. Stare lęki nadal jednak żyły we mnie, podpowiadając, że wszystko to zdobyte tak szybko, może równie szybko zniknąć. Po raz pierwszy zyskiwałem coś prawdziwego, a zdawało się to być bardziej kruche od iluzji. Do rzeczywistości przywróciły mnie dopiero jej ramiona, zawieszone i otaczające moją szyję. Powoli i jakby z wahaniem, dokładnie tak, jak i ja bym to zrobił. Ciemność wplotła się w niewielką przestrzeń, oddzielającą nas od siebie - ta sama, której chciałem się pozbyć; nierozerwana przez żadną z rozszczepiających się na naszych oczach wiązek mdłego światła - i uwięziona w środku, kiedy Diana oparła swoje czoło o moje, dokładnie tak samo, jak przed paroma miesiącami pod diabelskim młynem, po jej stronie muru. Odległe wspomnienie wypłynęło na powierzchnię mojej świadomości, a kąciki moich ust zadrżały, niezdecydowane czy ugiąć się w uśmiechu. Wszystkie emocje, które wtedy we mnie zmartwychwstały znów o sobie przypomniały, teraz przyprawione z wierzchu szczyptą nostalgii. Tamtego dnia po raz pierwszy od wybuchu rebelii poczułem, że mogę jeszcze odnaleźć się w nowy świecie; że wszystko się ułoży. A rzeczywistość podała mi nadzieję na to, że być może znajdzie się jeszcze dla mnie miejsce, do którego mógłbym przynależeć; że tracąc skaliste wybrzeża Czwórki nadal mogłem jeszcze znaleźć miejsce, w którym poczułbym się jak w domu. Nawet jeżeli nie było go na żadnej mapie, wahało się pomiędzy granicami Kwartału, a Dzielnicy i znajdowałem się najbliżej szczególnie wtedy, kiedy dłoń Diany była spleciona z moją. Od tego czasu wiedziałem, że mimo iż ten świat był okropnym i obłudnym miejscem, bynajmniej nie był on pozbawiony nadziei. A czasami tyle wystarczyło, aby przetrwać. - Nie mogę Ci obiecać, że nie będziesz się już bać - zacząłem, a mój głos zabrzmiał niemal jak szept. Słowa rozpłynęły się w dzielonym przez nas powietrzu, zwieńczonym zapachem szamponu, splątanego z zapachem ciepłej skóry; i w ciszy, nieprzerywanej już niczym, poza monotonnym uderzaniem kropel o metalowy parapet. - Ale mogę, że nie będziesz już więcej musiała zmagać się z tym sama - zaczesałem opadające kosmyki jej włosów za ucho, podniosłem swój wzrok i zatrzymałem swoją dłoń przy jej twarzy, z nadal wplątanymi pasemkami, pomiędzy moimi palcami. Przez całą noc prześladowało mnie wrażenie, że tracimy wszystkie nasze iluzje - te, które zbudowaliśmy na piasku; te, bez których byliśmy niczym, poza którymi nie mieliśmy prawa istnieć. I od chwili, kiedy stanęła w moim progu, a moje palce zabarwiły się krwią, ziarenka pod naszymi stopami obsuwały się, a razem z nimi fundamenty, których potrzebowaliśmy; na których chcieliśmy się oprzeć. Niestabilny grunt uciekał spod naszych stóp, a wszystko co robiliśmy, co mówiliśmy, jedynie przedłużało agonię i spowalniało upadek. Do teraz. Chwyciliśmy się mocniej, wyciągnęliśmy ramiona dalej i sięgnęliśmy bardziej zachłannie. Bo traciliśmy nasze iluzje. Wyswobodziłem dłoń spośród kosmyków, pozwalając na powrót opaść im kaskadami na jej ramię, odgarniając jeszcze pojedyncze włosy z twarzy dziewczyny i zatrzymując opuszki palców na jej policzku. Dreszcz przebiegł wzdłuż mojego kręgosłupa, dłonie drżały lekko, a rozbiegane spojrzenie chciało zapamiętać każdy detal jej delikatnej twarzy, kiedy uświadamiałem sobie, że nigdy nie tęskniłem za nią tak, jak w chwilach, kiedy była najbliżej mnie. Była jak niespełniona obietnica lepszego życia, której nie mogłem dosięgnąć, a która wydawała się być na wyciągnięcie ręki. Przejechałem kciukiem po siniaku niewdzięcznie przyozdabiającym jej policzek i przyciągnąłem ją do siebie, drugą dłonią odnajdując jej talię. Mogłem policzyć każde uderzenie swojego serca, tak głośne, że zlewały się z uderzeniami piorunów i każdy drżący oddech, kiedy nasze usta w końcu się spotkały, przypieczętowując wszystko to, co mieliśmy, pocałunkiem. I nie pozwalając już niczemu rozpaść się na kawałki, poza naszymi własnymi murami. Na powrót wplotłem swoje palce, pomiędzy kosmyki jej włosów, znów niszcząc jej fryzurę tak samo, jak dawno już nieistniejący dystans - który chyba nigdy nie był prawdziwy i nigdy nie był bardziej fikcyjny - kiedy przytuliłem ją mocno do siebie, przesuwając dłonią po jej plecach i jeszcze zachłanniej delektując się jej ustami, łączącymi w sobie miętę i ledwo wyczuwalny smak dawno wypalonych papierosów. Jakakolwiek była moja definicja szczęścia przed chwilą, taka była ona teraz. Tkwiliśmy w idealnej harmonii, ale też w momencie, w który mógł wszystko skomplikować. Zacisnąłem mocno powieki, kiedy moja dłoń prześlizgnęła się po jej szyi i w końcu oderwałem swoje usta od jej, obu nadal drżących lekko. Zacisnąłem je, wciąż czując na nich ciepło, jej smak i wspomnienie minionej chwili. - Pozwól mi zabrać ten mrok - powiedziałem wciąż drżącym głosem, opierając czoło o jej. - I wszystkie żyjące w nim demony. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Noah Atterbury Nie Sie 31, 2014 4:32 pm | |
| Mijały minuty; jednostajny szum deszczu za oknem przeszedł w złowrogi stukot ciężkich, uderzających o szyby kropli, nasilając się i ustępując w nieregularnych odstępach - zupełnie jakby ktoś wylewał na ulice Kapitolu kolejne wiadra zimnej wody. Burza znajdowała się teraz wprost nad nami; przeciągłe, ogłuszające grzmoty błyskawic przetaczały się raz po raz, co kilkanaście sekund rozświetlając pomieszczenie i wyciągając wszystkie znajdujące się w nim przedmioty z półmroku. Gdybym była sama, z pewnością już dawno zawinęłabym się w jedyny, podziurawiony koc jaki miałam, z niespokojnie bijącym sercem czekając na koniec nawałnicy i modląc się, żeby wyjący wiatr nie zdarł dachu z budynku. Ale nie musiałam. Obecność Noah, bijąca nie tylko od niego samego, ale również od bawełnianej koszulki, którą miałam na sobie, działała niewyobrażalnie kojąco; jego głos, zapach, dotyk ust, muskających moją dłoń w geście, którego wcześniej nie znałam, tworzyły wokół nas iluzję spokoju i bezpieczeństwa. Miękka kanapa, na której siedzieliśmy, zdawała się stanowić cichą oazę; zawieszoną w przestrzeni, dryfującą pośród nawałnicy, tkwiącą w samym środku oka cyklonu. I chociaż wiedziałam, że chwytanie się tej chwili było jedynie odciąganiem nieuniknionego, a moment zderzenia z rzeczywistością i szalejącą w Kapitolu burzą - nie tylko w rozumieniu zjawiska atmosferycznego - tak naprawdę kwestią czasu, to ten jeden raz postawiłam mieć to gdzieś. Podniosłam wzrok, czując na sobie jego spojrzenie i utkwiłam własne w jego oczach; jasne błyski co jakiś czas pozwalały mi na dostrzeżenie nietypowej barwy jego tęczówek. Migające światło kojarzyło mi się ze zmieniającą się ciągle poświatą telewizora, nadającego jedną z dystryktowych audycji. Uwielbiałam je jako dziecko - najprawdopodobniej dlatego, że wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo były przekłamane - i zdarzało mi się spędzać długie wieczory na wpatrywaniu się w bajkowe krajobrazy. Szmaragdowozielone morze w Czwórce, nieskończone lasy w Siódemce, uśmiechnięci farmerzy pracujący w sadach Jedenastki i podziemne kopalnie w Dwójce, których ściany aż iskrzyły od kamieni szlachetnych. Żadna z transmisji nie pokazywała panującej w innych rejonach kraju biedy; kamery skutecznie omijały schorowane i wychudzone twarze głodujących mieszkańców, o których to elementach dowiedziałam się dużo później, a większość Kapitolińczyków nie dowiadywała się o nich nigdy, przez całe życie tkwiąc w kolorowej, stworzonej przez rząd bańce mydlanej i przekonaniu o panującym w kraju dobrobycie. Złudzenia nie niszczyli też przyjeżdżający co roku trybuci - przygotowani przez sztab stylistów i pouczeni o konieczności zdobycia sponsorów, jawili się nam jako wojownicy, szczęśliwi z dostąpienia zaszczytu reprezentowania swojego dystryktu. Nie przejmowaliśmy się rozlewaną na Arenie krwią, gdyż sami nie znaliśmy pojęcia walki; ból zamknięty za szklaną powierzchnią telewizora był niemożliwy do odczuwania - a już na pewno nie dla znieczulonego przepychem i bogactwem społeczeństwa. Boże, jak bardzo byliśmy ślepi. Opuściłam spojrzenie na nasze dłonie, przez dłuższą chwilę milcząc i obserwując palce Noah, kreślące na mojej skórze niewidzialne wzory. Podobało mi się to uczucie, choć patrzenie na jego pokryte dawno już pobladłymi bliznami ręce uświadamiało mi, jak wielu rzeczy wciąż o nim nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, jak wyglądało jego życie przed rebelią; czy w krwawych walkach o stolicę stracił rodzinę? Przyjaciół? Jak blisko śmierci przebiegały jego ścieżki i co takiego widziały te pełne troski oczy, że zabarwiły spojrzenie niemożliwą do pozbycia się goryczą? Chciałam zapytać o to wszystko, ale zanim jakiekolwiek słowa zdążyły uformować się w moich ustach, jego dłonie znieruchomiały, a względną ciszę panującą w pokoju przerwało jedno zdanie. Czasami jest lepsze od nigdy. Podniosłam wzrok, automatycznie podciągając wyżej kąciki ust na widok jego delikatnego uśmiechu. Pokręciłam lekko głową; w tym miejscu nie do końca się zgadzaliśmy. Czasami wyzwalało w ludziach tęsknotę; pokazywało im szczęście, by odebrać je po chwili i skazując ich na bezskuteczne próby ponownego go odzyskania. Nigdy wydawało się co prawda smutne i puste, ale przynajmniej nie groziło rozczarowaniami. - Noah - powiedziałam cicho, kiedy odwrócił wzrok - być może po to, by na nowo przykuć jego uwagę, a może po prostu lubiłam wypowiadać jego imię. Wyciągnęłam dłoń, dotykając jego policzka i próbując skłonić go, żeby ponownie na mnie spojrzał, mimo że jeszcze do niedawna sama uciekałam przed jego oczami. Widziałam, że moje pytanie zbiło go z tropu - mówiła mi o tym przygryziona nerwowo warga - i byłam gotowa natychmiast je odwołać, kiedy znów się odezwał. Wciąż na mnie nie patrząc; opuściłam rękę, obserwując z kłującymi wyrzutami sumienia, jak wbija spojrzenie we własne dłonie, wykręcając je nerwowo. Paradoksalnie, słowa, które opuszczały jego usta wydawały się przemyślane i mądre - w ten nieosiągalny dla mnie sposób, odebrany mi na zawsze przez wychowywanie się pośród ogłupiającej propagandy. Chociaż zapewne było to głupie, zdarzało mi się zazdrościć mieszkańcom dystryktów tego wyrobionego przez lata spojrzenia na świat, które sprawiało, że często czułam się przy Noah jak naiwne dziecko, stawiające dopiero pierwsze, chwiejne kroki w rzeczywistości. Tej prawdziwej - niepolukrowanej, pozbawionej sztucznych, nienaturalnych barw i zazwyczaj po prostu szarej. Ale nie dzisiaj. Złapałam go za dłonie, odciągając je od poduszki, która chwilowo stała się ich ofiarą, i obejmując je własnymi. Nie znajdywałam odpowiednich słów, żeby pomóc mu odpędzić zdenerwowanie, ale chciałam chociaż spróbować dokonać tego gestami - dlatego w następnej sekundzie przyciągnęłam nasze ręce do siebie, całując lekko kostki jego zaciśniętych dłoni, tak samo jak on chwilę temu. - W takim razie jestem szczęśliwa teraz - powiedziałam, odhaczając w głowie wszystkie wymienione przez niego kwestie i uśmiechając się szczerze. Moje kciuki zataczały bezwiedne kółeczka na jego skórze, aż wreszcie Noah podniósł na mnie spojrzenie, odwzajemniając uśmiech i wywołując w moim sercu dziwną falę ciepła. Falę, która w następnych minutach rozlewała się coraz szerzej, a kiedy nasze czoła się ze sobą zetknęły, a twarze znalazły o milimetry od siebie, zamieniła się w lekkie dreszcze. Nie mające nic wspólnego z temperaturą. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio znajdowałam się z kimś tak blisko - nie tylko w sensie fizycznym, ale głównie tym emocjonalnym, trudnym do opisania, a do jednoznacznego zdefiniowania - niemożliwym. Nie wiem nawet, czy miało to miejsce kiedykolwiek, bo chociaż zdarzało mi się wdawać w przelotne związki, to w porównaniu z tym, co czułam przy Noah, wydawały się powierzchowne i nieważne. Był pierwszą osobą od czasu śmierci Diany, którą zdecydowałam się naprawdę do siebie dopuścić, ściągając ochraniającą mnie przed światem maskę obojętności i zaprzeczenia. I nawet jeśli ta perspektywa w równym stopniu mnie przerażała, co zachwycała, to i tak nie zdecydowałabym się na zmianę decyzji. Gdziekolwiek miałaby mnie zaprowadzić. Przymknęłam oczy, nie tylko słysząc jego kolejne słowa, ale również je czując - w postaci ciepłego oddechu, zatrzymującego się na mojej skórze i powodującego dziwne mrowienie. Z jakiegoś powodu serce zaczęło mi bić nienaturalnie szybko, reagując zwłaszcza na dotyk jego dłoni, odgarniającej mi z twarzy luźny kosmyk włosów i pozornie przypadkowo muskającej przy tym policzek. Uniosłam ponownie powieki, wyczuwając na sobie jego spojrzenie i odnajdując wzrokiem zielononiebieskie tęczówki, ale nie potrafiłam nic z nich odczytać. Zresztą nawet nie próbowałam, zbyt skupiona na wzorkach, jakie tworzyły na nich nietypowe, brązowe plamki. - Nie powinieneś nic mi obiecywać - szepnęłam cicho, prawie bezgłośnie, za to kompletnie bez przekonania; gotowa prędzej uwierzyć w ową obietnicę, niż w moje własne słowa. Obietnicę, do której przekonywał mnie zarówno jego głos, jak i błądzące po skórze opuszki palców - tym wrażliwszej, że przyozdobionej tworzącym się dopiero siniakiem. Moje własne dłonie, do tej pory obejmujące kark Noah, osunęły się nieco niżej, spoczywając na jego ramionach i zahaczając nieznacznie o krawędź koszulki, ale zanim zdążyłam je poprawić, zapomniałam, że kiedykolwiek miałam taki zamiar. I o wielu innych rzeczach - także. Zacisnęłam powieki, kiedy nasze wargi się spotkały, w pierwszej sekundzie zbyt przytłoczona falą gwałtownych emocji, żeby być w stanie jakoś zareagować. Zaskoczenie, radość, strach, poczucie bezpieczeństwa, niepewność i szczęście zmieszały się ze sobą, do tej pory uśpione, teraz - atakując jednocześnie. Szalejąca na zewnątrz burza na dobre odsunęła się na dalszy plan, a grzmoty jakby przycichły, zagłuszane głośnymi uderzeniami mojego serca. Ostatnia bariera ochronna opadła, uruchamiając wyjące lampki alarmowe, które natychmiast z całych sił odepchnęłam od siebie jak najdalej - daleko poza obręb naszej cichej strefy. I chociaż zdrowy rozsądek walczył heroicznie jeszcze przez ułamek sekundy, to w końcu i on musiał się poddać, zakneblowany i uciszony na długi czas. Bo co z tego, że wiedziałam, że to było złe, skoro jednocześnie wszystkimi zmysłami czułam coś zupełnie odwrotnego? Przysunęłam się bliżej, dobrowolnie poddając się dotykowi jego ręki na mojej talii i całkowicie już niwelując resztki dystansu między nami. Odwzajemniłam pocałunek, szybko odnajdując w ruchach jego warg wspólny rytm, zupełnie jakbym znała go od zawsze, i całkowicie się w nim zatracając. Moje dłonie przesunęły się na jego plecy, kreśląc wzdłuż kręgosłupa nieokreślone szlaczki i przy okazji powstrzymując go przed odsunięciem się zbyt daleko. Niepotrzebnie; tej nocy żadne z nas nie zamierzało uciekać, zresztą - dokąd? Jedyne miejsce, do którego mogłabym się udać znajdowało się właśnie tutaj, w jego objęciach, z jego dłonią zaplątaną w moje włosy i jego ustami przyciśniętymi do moich. To, że kiedykolwiek myślałam inaczej, wydało mi się nagle głupie, zwłaszcza kiedy obejmowałam ustami jego dolną wargę - tę samą, którą wcześniej tak nerwowo przygryzał - delektując się moją nową definicją bezpieczeństwa w najczystszej postaci. Nie mam pojęcia, jak długo tkwiliśmy w tamtej chwili - być może tylko przez pół minuty, a może przez kilka słonecznych dni - ale w końcu poczułam jak Noah się odsuwa, a jego dłoń zostawia na mojej szyi ledwie zauważalny ślad gęsiej skórki. Podążyłam odruchowo za jego ustami, przedłużając jeszcze pocałunek o ostatnie ułamki sekund i wreszcie pozwalając, by nasze wargi oderwały się od siebie. Moje dłonie powróciły na jego ramiona, by po chwili zsunąć się z nich i zatrzymać na klatce piersiowej; drżące palce zacisnęłam kurczowo na materiale jego koszulki, jakbym próbowała w ten sposób złapać się rzeczywistości. Lekkie dreszcze wstrząsały zresztą całym moim ciałem, które niezbyt dobrze radziło sobie z nadmiarem emocji. Tym razem - tylko tych dobrych. Odwzajemniłam gest, opierając się czołem o jego czoło, ale wciąż bojąc się otworzyć oczy. Poczucie odsłonięcia powróciło ze zdwojoną siłą, sprawiając, że miałam ochotę się ukryć. Głupią, to prawda; wyglądało jednak na to, że brak pewności siebie również jakimś cudem znalazł drogę powrotną. Pozwól mi zabrać ten mrok. I wszystkie żyjące w nim demony. Słowa Noah przepłynęły gdzieś obok, ciche i melodyjne, jak szum deszczu za oknem; nie odpowiedziałam, milcząco podziwiając go, że w ogóle był w stanie się odezwać, bo choć moje usta nadal pozostawały lekko rozchylone, bezgłośnie łapiąc powietrze, to nie potrafiłam wydobyć z nich żadnego dźwięku. Pokiwałam ledwie zauważalnie głową, ale ponieważ wciąż nie otworzyłam oczu, to nie mogłam być pewna, czy w ogóle to dostrzegł. Nie zastanawiałam się też zbytnio nad tym, co właściwie oznaczał ten gest; w tamtej chwili byłam gotowa przystać na wszystko, o co tylko by mnie poprosił - nawet jeśli byłaby to szalona ucieczka do któregoś z dystryktów. Uchyliłam powieki, podnosząc w końcu wzrok i nieco niepewnie szukając jego spojrzenia. Oderwałam jedną dłoń od jego klatki piersiowej, by następnie musnąć opuszkami palców upstrzoną piegami skórę na jego policzku. Mogłabym pozostać tak na długie godziny - a przynajmniej tak długo, aż udałoby mi się policzyć wszystkie ciemniejsze plamki na jego twarzy. Później zajęłabym się zapamiętywaniem innych detali, pragnąc zachować ten moment w pamięci jak najdokładniej, bo chociaż nie był to mój pierwszy pocałunek w ogóle, to z całą pewnością jako pierwszy wyglądał dokładnie tak, jak powinien. Cokolwiek to oznaczało. Uśmiechnęłam się bezwiednie, przejeżdżając palcami w dół, delikatnie zaznaczając linię szczęki i w końcu zatrzymując się ramieniu. Pochyliłam się, ponownie muskając jego wargi, tym razem przelotnie; i jeszcze raz, zahaczając jedynie o kącik ust. Przesunęłam głowę, na sekundę przytulając policzek do jego policzka, a następnie pozwalając jej opaść i wtulając się w załamanie jego szyi, jednocześnie obejmując go rękami. Oddech powoli mi się uspokajał, nadal jednak drżałam lekko; miałam nadzieję, że Noah nie był w stanie tego wyczuć. - Chciałabym ci powiedzieć tyle rzeczy - szepnęłam; moje usta poruszały się milimetry od jego skóry i byłam niemal pewna, że słowa ginęły gdzieś w przestrzeni pokoju. A może nie. Może coraz wolniejsze, a jednak wciąż głośne bicie mojego serca zagłuszało je tylko dla mnie. Przesunęłam jedną rękę na jego bark, powoli wodząc opuszkami palców po załamaniu ramienia, a następnie odwzorowując linię obojczyka, by po chwili zacząć podróż od początku. - I jeszcze więcej, o które chciałabym zapytać - dodałam, o ile to było w ogóle możliwe - jeszcze ciszej niż poprzednio. W miarę jak z mojego ciała ulatywały emocje, powracała wywołana osłabieniem i środkami przeciwbólowymi senność; niemal czułam, jak moja głowa ciąży coraz bardziej z każdym oddechem. Póki co walczyłam jednak o utrzymanie się na powierzchni świadomości, celowo unikając zaśnięcia. Wiedziałam, co miał przynieść nam ranek i chociaż zdawałam sobie sprawę, że nic nie mogło powstrzymać słońca przed wyłonieniem się zza horyzontu, to nie chciałam zmarnować ani sekundy tej nocy na sen. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Noah Atterbury Sro Wrz 10, 2014 10:50 pm | |
| Kiedy byłem młodszy, nigdy nie podejrzewałem, że w tym wieku będę już tak zgorzkniały. Że tak wiele duchów przeszłości będzie mnie prześladować, tyle niewypowiedzianych słów i tych, które chciałbym cofnąć; tak wiele widm ludzi, których już nie było i rzeczy, których nigdy nie zrobiłem albo nie potrafiłem już naprawić. I żali, które zżerały mnie od środka, ale których nie byłem w stanie się pozbyć – zdawały jedynie mnożyć się z dnia na dzień, tak, że po przebudzeniu zastawałem ich dwa razy tyle, ile zostawiłem wieczorem. Najwięcej jednak było wspomnień, których chciałem się pozbyć i pogrzebać pod upływającym czasem. Niektórym udało się już co prawda wyblaknąć nawet bardziej, niż starym fotografiom, ale wiele z nich nadal zawzięcie trzymało się mojej świadomości; upewniając się przy tym, że o poranku, na poduszce wciąż zastanę echo nocnego krzyku, przedzierającego się z koszmarów. W ten sposób powracało do mnie wiele chwil z mojego życia i wiele osób, których twarzy nie byłbym w stanie przywołać w pamięci, ale nawet i bez tego, odcisnęły gdzieś w niej swoje piętno. Kilka razy nawiedzały mnie słowa mężczyzny, żołnierza, z którym zamieniłem parę słów podczas wojny. Właściwie ciężko było nazwać to rozmową, wymieniliśmy parę zmęczonych spojrzeń, przekrwawionymi od wszystkich nieprzespanych nocy oczami, po czym nieznajomy powiedział coś, co nawet teraz, co jakiś czas odnajdywało do mnie swoją drogę i telepało się bez jasnego celu po niespokojnym umyśle. Powiedział, że wolałby nigdy się nie urodzić. Odpowiedziałem wtedy jedynie głuchym milczeniem i wydaje mi się, że zwyczajnie dlatego, że nie miałem pojęcia, co takiego powinno znaleźć się na moich ustach – nawet jeżeli samo skinienie głową na potwierdzenie, zdawało się tak łatwe i oczywiste, patrząc na to, co kotłowało się we mnie od zawsze i na ciemność, w którą wpadłem już na długo przed rebelią. Zgodzenie się z jego słowami było rzeczą tak wyjątkowo prostą i pozornie nie znaczącą wiele, ale nie potrafiłem tego zrobić, bo pomimo wszystkich tych wspomnień, które przynosiły ze sobą jedynie pełne żalu przekleństwa, miałem też inne, cieplejsze i bardziej łaskawe. Pamiętam wieczór tak podobny do dzisiejszej nocy, że niemal mogę zapomnieć ile lat minęło i ile wydarzyło się od tego czasu. Miałem może niewiele ponad dziesięć lat i sprzątałem z rodzeństwem dach naszego domu. Nadal byliśmy dziećmi i nie wychodziło nam to najlepiej. W końcu byliśmy tak zaaferowani wszystkimi znalezionymi tam skarbami i rodzinnymi pamiątkami, że zrobiło się niesamowicie późno; i gdzieś pomiędzy jednym otwartym kartonem, a kolejnym, stwierdziliśmy, że pod spadzistym i nieco rozklekotanym dachem, jest o wiele przytulniej, niż piętro niżej, gdzie przez cienkie ściany nieustannie mogliśmy dosłyszeć wulgarne słowa kłócących się rodziców. Zbudowaliśmy małe schronienie ze starych krzeseł, prześcieradeł i puchowych kołder; i wracaliśmy tam zawsze, kiedy rzeczywistość stawała się zbyt paskudna. Przy świetle pojedynczej latarki i otoczeni cieniami, wdzierającymi się do naszej materiałowej twierdzy stworzyliśmy coś, co zawsze kojarzyło mi się już z domem. Przynajmniej do tej pory, zanim chwila w której znajdowałem się teraz, nie skradła czaru tamtej. Dzisiejszy wieczór pożyczył to, co było najlepszego w błogich wspomnieniach, odświeżając je i dodając powiew czegoś nowego. Grzmoty burzy przedzierały się przez ciężkie szeregi zabudowań, białe światło błyskawic raz na jakiś czas kłóciło się z o wiele ciemniejszymi smugami rzucanymi, przez stojącą w pokoju lampę, odbierając mu tym samym prawo do nas. Nadal bawiliśmy się w dom, jedynie na innych zasadach i z innymi ludźmi; ale to była jedna z tych niewielu chwil, w której podważałem cały swój światopogląd – bo może naprawdę teraz żyliśmy w lepszym czasie i miejscu? Nawet ze wszystkimi ograniczeniami; bo już od dawna nie byłem prawdziwie szczęśliwy. Mogłem też być przygnębiony przez ciężar rzeczywistości i jednocześnie beztroski; ale to właśnie przez takie momenty nie potrafiłem zgodzić się z tamtym mężczyzną. Mimo wszystko chciałem i próbowałem wierzyć, że jest ich przede mną więcej. A teraz byłem tego niemalże pewny, zatapiając się w cudownym dzisiaj i nadziei na jeszcze lepsze jutro, którego nie widziałem od niepamiętnych czasów. Zacisnąłem bezwiednie w wąską kreskę nadal lekko drżące z emocji usta, wciąż czując na nich jej delikatny smak, próbując zachować go jeszcze na chwilę i zapisać w pamięci. Jej wcześniejsze słowa niemal rozmyły się gdzieś w niepamięci, w której się zatraciliśmy i dopiero teraz zdołałem uśmiechnąć się w odpowiedzi na nie, kiedy udało im się do mnie dotrzeć, przez warstwy nocnego powietrza, łączącego nasze oddechy w jedno. Bez względu na to, jak wiele razy na jej ustach znajdowało się moje imię, chyba nigdy nie byłem w stanie nadziwić się, jak bezpiecznie w nich brzmiało. Jakby właśnie tam należało i nic złego nie mogło mu się przydarzyć, żadnemu z nas. Szczęście zmieniło też nuty, z jakim jeszcze chwilę temu niosło się po pokoju, gubiąc w ciemnych kątach i niemal rozświetlając je na chwilę. W tej chwili nie byłem w stanie pomyśleć o żadnym piękniejszym dźwięku, niż jej melodyjny głos, uchwytujący w sobie radość w swojej najprostszej i najczystszej postaci; zapewniający mnie, że bez względu na to, co stanie się kiedy nadejdzie kolejny, niemożliwy do odwleczenia, wschód słońca – przez chwilę wszystko było takie, jakie zawsze powinno. Mury, których być może nigdy nie powinniśmy budować dookoła siebie, runęły. I to, czego obawiałem się całe swoje życie, teraz wcale nie wydawało się aż takie straszne. Świat nie zawalił się z hukiem ani nawet po cichu, nie było w tym też błędów ani pomyłek, których jak ognia chciałem unikać. Wszystko pozostało nienaruszone, tylko lepsze niż je zostawiłem chwilę temu. Zdawało się, że niemal nic się nie zmieniło. Blady blask księżyca, wyciągający nas z pół mroku nadal wpadał przez okno, cisza brzmiała tak samo, wiatr i krople deszczu nadal były pogrążone w swojej kakofonicznej zmowie; i oprócz niknącego pomiędzy nami dystansu, tylko w naszych wnętrzach coś się zmieniło. Mogłem to powiedzieć, bo prawe wszystkie emocje, jakie kiedykolwiek znałem nadal buzowały we mnie. Szczęście kłóciło się ze strachem, a ten nie był w stanie przemówić do rozsądku, który zdawał się już dawno wycofać i zniknął z horyzontu. W zamieszaniu gdzieś też przeplatała się niesamowita radość, która nie potrafiła porozumieć się ze spokojem, który zalewał moją duszę; nim zaś z kolei starały potrząsać obawy, nie pozwalające, abym o nich zapomniał. Wszystko na tle Kwartalnego muru, ale po mojej stolicy. Jednak chaos szalejący we mnie w najlepsze zdołał wydostać się na powierzchnię jedynie pod postacią beztroskiego uśmiechu, którego nic nie było w stanie mi odebrać; i lekko drżących z przejęcia dłoni, kiedy ująłem w nie jej twarz, chcąc jakby upewnić się, że dziewczyna zaraz nie rozpłynie się w powietrzu, jak wszystko, co kiedyś było dobre w moim życiu. - Może masz rację – powiedziałem cicho, bojąc się, że głośniejsze słowa mogłyby bezpowrotnie odesłać aurę, jaka unosiła się w pokoju. – Może nie powinienem Ci niczego obiecywać, ale chcę – zaczesałem za jej ucho opadający kosmyk jasnych włosów, zjeżdżając po samotnym pasemku aż do końcówek. – Chcę dać Ci coś, czego mogłabyś się trzymać – podniosłem na nią swoje spojrzenie, na powrót odszukując jej oczy, w tym świetle ciemniejsze niż zwykle i przypominające teraz kolorem oczyszczający, Czwórkowy sztorm. Uśmiechnąłem się do siebie, czując ciepło rozchodzące się po moim wnętrzu, rozgrzewające wszystko to, co zdążyło z czasem zamarznąć i zobojętnieć. Ilekroć byliśmy razem, miałem wrażenie, że znajdujemy się we wnętrzu mydlanej bańki, odgradzającej nas od zła i niesprawiedliwości, które zostawialiśmy za jej powierzchnią. Ale jednocześnie nasze schronienie było niesamowicie kruche i ostatecznie zawsze z czasem pryskało, wrzucając nas z powrotem w rzeczywistość i sprawiając, że czas przestawał stać w miejscu. Teraz jednak miałem wrażenie, że udało nam się stworzyć coś o wiele bardziej trwałego; coś, czego nie był w stanie zniszczyć pojedynczy podmuch złego wiatru. Własny świat, do którego nie należał nikt, poza nami. Jej opuszki palców przejechały delikatnie po moim policzku, zaznaczając swoją własność, a ja ująłem jej dłoń w swoją, wtulając się w nią lekko. Nie chciałem, aby kiedykolwiek odchodziła i znów zostawiała mnie tutaj samego. Bałem się powrotu do prawdziwego świata, który teraz zdawał się istnieć miliony lat świetlnych od nas. Niemal paraliżujący lęk przed jutrem znów budził się we mnie, nie będąc pewnym, jaki obraz zastanę, kiedy rano Kapitol wyłoni się z ciemności. Pozwoliłem jej dłoni wyswobodzić się w końcu z uścisku i zjechać w dół po moim ramieniu, jednocześnie czując, jakbym wypuszczał z rąk cały świat, gotowy aby upaść i roztrzaskać się na kawałki. Ale nic takiego się nie stało. Dziewczyna nie rozpłynęła się w powietrzu, kiedy nasze dłonie oderwały się od siebie, a ja nie zostałem sam, jedynie z niemożliwą do wypełnienia pustką wewnątrz. Zamiast tego przelotny pocałunek znalazł jeszcze drogę do kącika moich ust, unosząc je w lekkim uśmiechu, niezakłóconym żadnym, nawet najdrobniejszym zmartwieniem. Przez chwilę żadne problemy dnia codziennego nawet nie istniały i nie miały prawa bytu w tym świecie, który sami stworzyliśmy. Wszystko ograniczało się tylko do tej nocy i starej kanapy, na której dryfowaliśmy, próbując schronić się przed zarówno przeszłością, jak i przyszłością. Przytuliłem ją delikatnie do siebie, kiedy oparła swoją głowę o moje ramię i opuszkami palców smagałem jej plecy, tworząc na nich niewidoczne wzroki i nieprowadzące donikąd szlaki, uspokajając tym samym swoje emocje, odpływające powoli, zostawiające po sobie coś, co teraz miało powoli stawać się jedynie wspomnieniem, przypominającym bardziej senne złudzenie, niż coś prawdziwego. Jej słowa docierały do mnie z ledwością, zatrzymując się na mojej skórze i uciekając w niebyt; tłumione przez ramiona Morfeusza, w których z wolna się zatapiała. - Opowiem Ci wszystko, co tylko będziesz chciała – odparłem równie cicho, ale mój głos podobnie do jej, gubił się w pasmach jej włosów. – Ale teraz śpij – pocałowałem ją delikatnie w czubek głowy, spokojnym ruchem dłoni gładząc jasne pasemka, opierając jej głowę o swoją klatkę piersiową, i tym samym odmawiając sobie dalszego prawa do przedłużenia naszej iluzji. Nie byłem pewny, jak będzie wyglądał świat, kiedy otworzy oczy, ale nigdy nie miał być wystarczająco dobry – w jakiś sposób jednak zarówno on jak i ja, mogliśmy żyć w cieniu jej blasku, którego sama zdawała się nie dostrzegać. |
| | | Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
| Temat: Re: Noah Atterbury Nie Paź 12, 2014 12:18 am | |
| Sen przychodził powoli i spokojnie. Grzmoty na zewnątrz zdawały się przebrzmiewać, zastępowane ciężkim, głośnym, ale też miarowym i w pewien sposób kojącym odgłosem deszczu, dodatkowo jakby kołysząc moim... nie ciałem, ale może umysłem? To było dziwne i nowe. W Kwartale nie zdarzało mi się zasypiać w ten sposób. Nawet kiedy w końcu znalazłam dach nad głową, działałam na dwudziestoczterogodzinnym czuwaniu, zapadając jedynie w nerwowe drzemki, przerywane przez jakikolwiek nietypowy odgłos. Jak zaszczute zwierzątko, wiecznie oczekujące ataku, starałam się przez cały czas trzymać przynajmniej jedno oko otwarte, boleśnie świadoma, ile może kosztować mnie choćby chwilowa utrata czujności. To było uciążliwe i na dłuższą metę męczące; jak ciągła ucieczka, której nie można przerwać ani na moment, żeby nie zostać stratowanym przez ścigającą cię lawinę. Ale przy Noah czułam się inaczej. Z głową wtuloną w załamanie jego szyi, wsłuchana w powolne bicie jego serca i otoczona delikatną wonią mydła i papierosów, po raz pierwszy od czasów jeszcze dziecinnych, byłam w stanie udawać, że jestem gdzieś indziej. Jak wtedy, gdy w rodzinnym domu naciągałam kołdrę na głowę i wyobrażałam sobie podróże do odległych dystryktów, oglądanych za dnia na ekranie telewizora. Naiwne, niedorosłe marzenia, zweryfikowane niedługo później przez nieuchronny Los, trzymały się mnie znacznie dłużej niż powinny i najprawdopodobniej dlatego ścigana potrzebą zapłacenia czynszu za mieszkanie, wybrałam pracę dziennikarki. Pewnie liczyłam na udział w reportażach z Dożynek albo relacjach z Tournee Zwycięzców, zamiast tego finalnie kończąc w dziale plotkarskim, próbując przekonać samą siebie (w pewnym okresie mojego życia nawet skutecznie), że naprawdę interesują mnie te wszystkie skandale, romanse i rozwody. Dzisiaj to wszystko wydawało się dalekim wspomnieniem, i to nawet nie moim. Cofając się w przeszłość odnosiłam nieodparte wrażenie oglądania nakręconego w odcieniach sepii filmu, co prawda opartego na faktach, ale pochodzących z cudzego życia. Obrazy nie były zamazane, a dziwnie obce - najprawdopodobniej dlatego, że powstawały w miejscu, które obecnie już nie istniało. Mój dawny dom został zrównany z ziemią, moje stare mieszkanie przejął ktoś inny, redakcja, wywrócona do góry nogami, stała się własnością prawie rządową, a szkoła, do której chodziłam, już dawno przestała przypominać nowoczesną, przyjazną placówkę. Niejednokrotnie przechodziłam obok niej w Kwartale; z zarwanym dachem, straszącymi, pustymi oczodołami zamiast okien i popisanym sprejem murem, idealnie reprezentowała upadek wszystkiego, co znałam. W obliczu wszechobecnego brudu, krzepnącej na ścianach krwi i piętrzących się wokół ulic zwałów gruzu, których już nikt nie sprzątał, trudno było uwierzyć, że którekolwiek z tych kolorowych, chowanych w głowie wspomnień, były prawdziwe. Przysypane przez opadający po rebelii pył, zaczynały przypominać bardziej zmyślone historie z książek, nieistniejące fabuły filmów czy przejaskrawione opowieści znajomych. Fascynujące, ciekawe, ale niestety - fikcyjne. I może właśnie dlatego tak mocno zaciskałam palce na materiale koszulki Noah. Świadoma, że cały świat jak woda umyka mi przez palce, tym szybciej, im bardziej desperacko starałam się go zatrzymać, kurczowo łapałam się czegoś, co w końcu wydało mi się realne. Mając zamknięte oczy, nie widziałam przecież majaczącego w błyskach odległych błyskawic, kwartalnego muru, a środki przeciwbólowe póki co skutecznie tłumiły tępy ból w ranie na plecach. Miałam na sobie czyste ubranie i po raz pierwszy od dłuższego czasu było mi naprawdę ciepło. A chociaż doskonale wiedziałam, że kiedy wzejdzie słońce, to ponure ogrodzenie wokół getta wciąż będzie na swoim miejscu, a ja, najprawdopodobniej jeszcze przed zapadnięciem kolejnego zmroku będę płakać z bólu, to w tamtej chwili pozwoliłam sobie dziecinnie udawać, że to nieprawda. I co dziwne, nie było to nawet takie trudne. - Noah? - mruknęłam cicho, na wpół śpiąco, orientując się mgliście, że w którymś momencie moja głowa znalazła się na jego klatce piersiowej i teraz falowała delikatnie w rytm jego oddechów. Czułam jego palce, głaszczące delikatnie moje włosy, ale resztkami sił odmawiałam sobie jeszcze zapadnięcia w sen. Nie chciałam dać tej chwili przebrzmieć, nie chciałam obudzić się rano w Kwartale i stwierdzić, że to wszystko było tylko piękną, wywołaną gorączką halucynacją. Wciąż nie otwierałam jednak oczu, świadomie tkwiąc w mojej własnej iluzji. - Zamknij oczy - poprosiłam ledwie słyszalnie. Właściwie nie wiedziałam, dlaczego szeptałam - przecież nikt nie stał po drugiej stronie drzwi, podsłuchując. Znajdowaliśmy się na bezpiecznym terenie, a przynajmniej w to wtedy wierzyłam. W jakiś sposób chciałam jednak sprawić, żeby te słowa przeznaczone były tylko dla niego - nawet jeśli nikogo innego nie było w pobliżu. - Jak zamykasz oczy, to możesz udawać, że jesteś gdzieś indziej - stwierdziłam odkrywczo, jakbym zdradzała mu jakąś wielką tajemnicę. Moje słowa nie miały sensu, najprawdopodobniej dlatego, że tkwiłam już pomiędzy; na krawędzie mojej świadomości zaczynały powoli wpełzać oderwane od rzeczywistości obrazy, a moja obecność w pokoju zdawała się mniej namacalna. Tylko trzy rzeczy pozostawały wciąż wyraźne, razem ze mną dryfując w stronę nicości - równy oddech Noah, bicie jego serca i szum deszczu za oknem. Ale czy to na pewno był deszcz? Kolory pod moimi powiekami zawirowały, podsuwając mi wizję wody, ale nie tej, spadającej z nieba, a podmywającej piaszczysto - kamienistą plażę - zbyt czystą, by mogła znajdować się nad Moon River. Byłam pewna, że gdzieś już ją widziałam, chociaż nie byłam w stanie przypomnieć sobie gdzie, bo moje myśli zrobiły się nagle dziwnie ciężkie, a mnie samą nawiedziło uczucie powolnego opadania w dół. - Możemy być teraz w Czwartym Dystrykcie - ciągnęłam, z każdą wypowiedzią coraz wolniej wyrzucając z siebie kolejne słowa, bo formowanie wyrazów stawało się trudniejsze. Chyba nawet gubiłam niektóre sylaby, ale ponieważ nie potrafiłam już rozróżnić dźwięków w mojej głowie od tych, które wydobywały się z moich ust, nie robiło mi to różnicy. Dopóki docierały do mnie te miarowe uderzenia, wszystko było w porządku. - Zabierzesz mnie kiedyś do Czwórki? - zapytałam, znów dziecinnie domagając się obietnicy bez pokrycia. Czego w normalnych okolicznościach nigdy bym nie zrobiła; w tamtej sekundzie nie wiedziałam jednak o Kwartale, o rebelii, ani o tym, że stanę się więźniem we własnym domu. Bo czy nie tym właśnie był dla mnie Kapitol, mimo że tkwiąc w naiwnym zaprzeczeniu nie chciałam w to wierzyć? Westchnęłam cicho, a na moich wargach zatańczył delikatny uśmiech, na który w bardziej świadomym stanie raczej sobie nie pozwalałam - podobnie zresztą jak na tworzenie nieprawdziwych obrazów i wmawianie sobie, że były realne. Za oknem rozległ się przytłumiony przez szyby klakson samochodu. Zmarszczyłam brwi. Skąd wzięły się samochody na plaży? Zacisnęłam mocniej powieki, łatając dziury w moim sypiącym się śnie, który sama nieudolnie próbowałam zaprojektować, ale już nie byłam pewna, czy faktycznie słyszę szum morza, czy odgłosy ulewy. Jak właściwie brzmiały fale? Musiałam kiedyś słyszeć je w telewizji, a jednak nie potrafiłam sobie tego przypomnieć. Serce zabiło mi niespokojnie, palce mocniej zacisnęły się na materiale koszulki. - Jak brzmi morze? - zapytałam głupio, choć w tamtej chwili wydawało mi się to najważniejszą kwestią na świecie, nawet jeśli tak naprawdę nie czekałam na odpowiedź, bo już po kilku sekundach moje myśli popłynęły w zupełnie innym kierunku. Potrzebowałam jednak jakiegoś potwierdzenia z zewnątrz, żeby nie gubić się dłużej we własnej głowie, która coraz mocniej wciągała mnie w pustkę, oddalając mnie od Noah. Chciałam zaprotestować, uchylić powieki, ale te stały się jakby sklejone i chociaż próbowałam, nie byłam w stanie przedrzeć się już do rzeczywistości. Szamotanie się powodowało z kolei, że kolorowe obrazy zaczynały blaknąć, sypiąc się jak odłażący ze ścian tynk, więc wkrótce poddałam się prawie bez walki, w którymś momencie całkowicie rozluźniając palce spoczywające na gładkiej koszulce i pozwalając dłoni opaść na kolana. Burza przetoczyła się już na dobre, pod powiekami mignął mi ostatni błysk, przenosząc mnie z dalekiej Czwórki na pokaz sztucznych ogni nad jeziorem w Kapitolu, uświadamiając mi dwie rzeczy - że kiedyś naprawdę byłam szczęśliwa w tym mieście, i że Noah najprawdopodobniej nigdy nie poznał go z tej jaśniejszej strony. Czy ktoś pokazał mu kiedykolwiek jak cudownie wygląda wschodzące słońce, odbijające się od szklanych fasad budynków i iloma kolorami mieni się w zimie zamarznięta Moon River? - Wiesz, w Kapitolu też są ładne miejsca - powiedziałam niewyraźnie, bo usta nie chciały się już otwierać, mimo że przecież musiałam mu to powiedzieć. Po co? Nie miałam pojęcia; z jakiegoś powodu chciałam jednak, żeby kiedyś udało mu się zobaczyć stolicę moimi dawnymi oczami. Nie chciałam, żeby kojarzył ją jedynie ze zniszczeniem, zepsuciem i beznadzieją. A może chodziło mi o mnie? Zanim odpłynęłam na dobre, wróciłam jeszcze myślami do naszego pocałunku, upewniając się, że owo wspomnienie dokładnie wyryje się w mojej pamięci. Miałam go później potrzebować - w końcu kiedy robiło się naprawdę źle, to właśnie takie momenty pozwalały mi utrzymać się przy zdrowych zmysłach. Noah dał mi coś cennego, choć pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy, a ja czułam, że w jakiś sposób powinnam mu się za to odwdzięczyć. Nie wiedziałam jeszcze jak i z pewnością nie byłam w stanie rozwikłać tego dzisiejszej nocy, ale moje ostatnie świadome oddechy i tak uformowały się w coś na kształt obietnicy. Oczywiście jeśli obietnicą można było nazwać dwa słowa, co do których nie byłam nawet pewna, czy faktycznie wydobyły się spomiędzy moich warg. - Pokażę ci. |
| | | Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
| Temat: Re: Noah Atterbury Wto Lis 11, 2014 12:43 am | |
| Ciężko powiedzieć, czego dzisiaj brakuje nam najbardziej. Wszystko, co jeszcze w tak oczywisty sposób otaczało nas przed paroma miesiącami, teraz wydaje sie być towarem deficytowym. Miałem jednak wrażenie, że gdyby spośród tego wszystkiego, wróciła do nas chociaż część odebranego nam bezpieczeństwa – to w jakiś cudowny sposób reszta ułożyłaby się sama. Niespokojne umysły znalazłyby ukojenie, zszargane dusze zostałyby połatane i może inaczej patrzylibyśmy na życie, chociaż czasem bez goryczy – gdybyśmy tylko nie musieli się martwić o to, w jakim świecie obudzimy się jutro, czy nadal będą w nim nasi bliscy… i po której stronie muru. Problem leżał w tym, że wszystkie miejsca, które mogliśmy wciąż nazwać bezpiecznymi, zostawały nam odbierane jedno po drugim. A od momentu, w którym Czwórka została niemalże zmieciona z powierzchni ziemi, sam usilnie próbowałem znaleźć chociaż jedno schronienie, do którego nie docierałaby rzeczywistość razem ze wszystkimi problemami dnia codziennego, z którymi prędzej czy później należało się zmierzyć. To, co w końcu udało mi się znaleźć było raczej iluzją, niż istniejącym na mapie punktem z konkretnie wyznaczonymi współrzędnymi – ale w tym momencie było wystarczające. Gdzieś, jeszcze pomiędzy jawą a snem; w momencie, w którym powieki stawały się zbyt ciężkie, a my z wolna poddawaliśmy się i pozwalaliśmy im opaść bez nadaremnej walki, istniało niematerialne miejsce w którym byliśmy w stanie najzwyczajniej odpuścić. Na krótką chwilę wszystko, co wcześniej wydawało nam się tak ważne i takie trudne, traci na znaczeniu. Niepisemnie przyznajemy sobie chwilę wytchnienia i odgradzamy od wszystkiego, z czym przyjdzie nam się zmierzyć, kiedy znowu otworzymy oczy. Smutek, samotność, strach i każda inna niechciana rzecz staje się nieistotna. I przez chwilę, kiedy do umysłu wkrada się błoga pustka, przymykająca nasze powieki - przez chwilę możemy poczuć się tak bezpieczni, jak jeszcze lata temu, kiedy wszystko było takie, jakie powinno pozostać. Jej dłoń zacisnęła się na mojej koszulce, a ja przykryłem ją swoją, kciukiem monotonnie zaznaczając na jej skórze proste linie. Chociaż nadal zdawała się toczyć zaciekłą walkę, to jej powieki opadały ociężale odcinając ją od świata i utrudniając mi zdefiniowanie koloru jej oczu, pod nowym kątem światła i niemalże ledwo dostrzegalnym szarym niebem, które przebijało się spod deszczowych chmur i budziło się powoli do życia. Zasłony nie powiewały już na pojedynczych poduchach wiatru, wpadającego do pokoju, przez ledwie uchylone okno. Światło lampy gubiło się w pomieszczeniu, wciąż walcząc o swoje, w leniwie znikającej ciemności. Ciche tykanie zegarka z trudem informowało o godzinie wpół do czwartej, kartka w kalendarzu mówiła o tej samej dacie co wczoraj - jakby czas naprawdę zatrzymał się w miejscu, chcąc na chwilę przypatrzeć się dwójce szczęśliwych ludzi, w tym kłopotliwym świecie. A znajome mi, szare lecz przy tym i pozbawione koloru mury Kapitolu, które tak pragnąłem, by zostały zastąpione przez falujące morze i drewnianą promenadę - nadal wznosiły się za przyozdobioną świeżymi kroplami deszczu szybą. Mogliśmy więc wciąż znajdować się w stolicy, ale przez jedną krótką noc miałem wrażenie, że jesteśmy gdzieś zupełnie indziej. Diana nie musiała zdawać sobie z tego sprawy, ale dała mi coś niesamowicie cennego, bo chowając się tego wieczoru pod kocem i jedynie cienką warstwą wełny odgradzając od świata, pierwszy raz od dłuższego czasu poczułem, że kiedyś wszystko jeszcze może być w porządku. Dzisiaj przez chwilę było. Byliśmy w Kapitolu ale jednocześnie setki mil dalej, a może nawet i wymiary dzieliły nas od jego ciężkich od spalin, brudnych ulic. Otoczeni przez wysokie stosy poduszek, przyjemny materiał starej kanapy i grubą warstwę ciepłego koca zarzuconego na nasze kolana. Nasza mała forteca była marną i nieudolną namiastką bezpieczeństwa, jaką chciałem zapewnić kiedyś Dianie, ale teraz, kiedy wymykała się z mojego objęcia i jedynie niewidzącym wzrokiem nadal odnajdowała moją twarz - miałem nadzieje, że sen zaprowadzi ją w tamto bezpieczne miejsce, w którym na chwilę odpuszcza się życiu wszystkie jego winy; i sobie także. Przynajmniej na tyle mogłem liczyć, widząc, że być może nigdy nie przyjdzie chwila tak odpowiednia i tak łaskawa dla nas, abyśmy mogli zbudować razem coś więcej i coś trwalszego, niż tylko materiałową fortecę. Objąłem ją drugim ramieniem, miarowo gładząc jej ramię. Uśmiechałem się bezwiednie, obserwując jak jej głowa, oparta o moją klatkę piersiową, falowała w rytm moich oddechów. To był jeden z tych momentów, w których zwykle zatrzymywałam się na chwilę ze swoim życiem i po prostu trzymałem uczucia nienaruszonego w żaden sposób szczęścia. Nie było wiele, ale kiedy nadchodziły, potrafiłem je rozpoznać. I właśnie tkwiliśmy w jednej z tych chwil. Czułem się, jakbym odzyskał straconą gdzieś po drodze część mnie, a Diana była w stanie wypełnić tą pustkę i sprawić, że na krótki moment, mrugnięcie powieką, szczęścia było dokładnie tyle, ile potrzebowałem. Jeżeli wszystko, co miało miejsce w przeszłości – wszystko – miało na celu sprowadzenie mnie do właśnie tego momentu, to było warto. I rozumiem już, dlaczego niektóre rzeczy musiały potoczyć się w ten sposób. Jej głos wyciągnął mnie z ciszy, rozlewającej się po pokoju i przywołał do rzeczywistości, wciąż jednak tak dalekiej od prawdziwego świata. Cały ten czas obserwując jej miarowy oddech i przymknięte powieki, wydawało mi się, że już dawno osunęła się w sen, teraz jednak słysząc moje imię na jej ustach znów sprawiła, że uśmiechnąłem się bezwiednie. Jeszcze byliśmy razem. Posłusznie, ale z wahaniem zamknąłem oczy, nie chcąc tracić jej z przed nich. Mimo wszystko nadal obawiałem się, że w którymś momencie Diana okaże się jedynie iluzją, wydzierającą mnie z samotności, a jedyną oznaką jej obecności pozostanie szklanka niedopitej wody, opróżniona apteczka i niedbale zarzucony na kanapę koc. Nie byłem pewny, czy byłbym w stanie sobie poradzić, gdyby nagle zniknęła z mojego życia - ta wizja przerażała mnie bardziej z każdym dniem, a przy tym była przytłaczająco realistyczna. Jeżeli moja matka kiedyś czegoś mnie nauczyła, to abym nigdy nie przywiązywał się do osób, które mogę stracić. Teraz jednak w zaparte sprzeciwiałem się jedynej lekcji, jaką mi dała i przynajmniej przez chwilę sprawiało mi to ogromną radość. - Nie chcę być gdzie indziej – odparłem niemal machinalnie i może zbyt szybko, ale jeżeli przez całe długie miesiące wypełnione żalem i wspomnieniami o dawnym życiu chciałem wyrwać się z tego miejsca, to teraz byłem pewien, że znajduję się dokładnie tu, gdzie powinienem. Nie przeszkadzał mi już warkot samochodów za cienkimi szybami, długa zima, która w Czwórce ledwo zaznaczała swoją obecność ani smog osiadający na ulicach. I byłem pewien, że gdybyśmy mogli trwać w tej chwili, to byłbym w stanie nadal oglądać te obrazy przesuwające się za oknem bez śladu smutku. Dopiero kiedy wspomniała o Czwórce wzdrygnąłem się lekko. Co prawda pojawiała się już wcześniej w naszych rozmowach, ale chyba nigdy w ten sposób. Zazwyczaj była wspomnieniem, nie częścią planów na przyszłość, która przecież w moim przekonaniu była tak niestabilna i niepewna. Nie było dnia, abym nie myślał o domu, pozostawionym setki kilometrów stąd i chociaż nie chciałem się przed sobą do tego przyznać, to szczerze mówiąc wątpiłem, że kiedyś tam wrócę. Teraz, kiedy Diana chciała należeć do tego kawałka moich wyobrażeń i nadziei na przyszłość, ta wizja ta wydawała się jeszcze bardziej odległa. - Zrobię, co będę mógł – odgarnąłem z jej twarzy parę opadających na nią bezładnie kosmyków i uśmiechnąłem się lekko, chociaż nie mogła tego dostrzec za przymkniętymi powiekami. Było to jedyne, co mogłem powiedzieć, nie dając jej przy tym obietnicy bez pokrycia. Chciałem, oczywiście, zobaczyć uśmiech na jej twarzy, kiedy pierwszy raz ujrzałaby morze; albo pokazać jej te mistyczne gwiazdy na niebie, które nigdy nie pojawiły się nad wiecznie rozświetlonym Kapitolem – musiałem jednak liczyć się z faktem, że może to na zawsze pozostać jedynie w sferze naszych marzeń. To jeden z tych powodów, przez które nie potrafiłem zaakceptować rzeczy takimi, jakie są i odpuścić. Zasługiwała na o wiele więcej. Na powiew wolności, który przynosił nadmorski wiatr. Na uczucie przesypującego się piasku pod stopami, które wręcz zmuszało do beztroskiego biegu i zostawienia wszystkiego za sobą. Na obserwowanie wschodu słońca znad cienkiej linii falującego horyzontu, nie ciężkiej fasady kwartalnego muru. To nie były wygórowane pragnienia, a jednak wciąż było to za dużo. - To zależy – zacząłem zostawiając tamte myśli za sobą i uśmiechając się lekko. Mimo wszystko zawsze lubiłem wracać do tych wspomnień; szczególnie dlatego, że kiedy jeszcze mieszkałem w Czwórce przykładałem o wiele mniejszą uwagę do takich detali, teraz z kolei potrafiłem dostrzec piękno w każdej nieistotnej wtedy drobnostce. Podświadomie liczyłem, że kiedyś czas zadziała podobnie na korzyść Kapitol. – W pogodny dzień brzmi jak te małe fale rozchodzące się na boki, kiedy wchodzisz do wanny – powiedziałem bawiąc się jej włosami i w skupieniu marszcząc przy tym brwi. Nie wydawało mi się, że istniał sposób na wyrażenie tego, jak brzmi morze i przez to żadne słowa nie były wystarczające. – Podczas sztormu przypomina trochę ryk lwa, tylko bardziej stłumiony – dodałem zaraz, starając się przywołać w głowie ten dźwięk. Przez większość czasu żyłem w obawie, że w końcu go stracę, kiedy wyblaknie. Z plątaniny wspomnień wyrwały mnie dopiero jej słowa, odruchowo przywołujące uśmiech na moje usta. Mogłem je już ledwo dosłyszeć, przez ścianę snu, która zaczynała nad od siebie odgradzać. Nie zacząłem oczyma pamięci szukać tych miejsc, o których mówiła. Nie byłem nawet pewny, czy jej uwierzyłem, ale nie to było najważniejsze. Dopóki miałem przy sobie najważniejsze dla mnie osoby, nie przeszkadzało mi życie jedynie na Memory Lane; ale byłem szczęśliwy, że Diana nadal potrafiła dostrzec w tym mieście coś więcej. Że nie widziała go tak, jak ja. I podziwiałem ją za to, bo kiedy wróciłem do zbombardowanej Czwórki nie umiałem wykrzesać w sobie nic, poza żalem. A to, że pamiętałem każdy jej kąt jeszcze za lepszych czasów, tylko potęgowało to uczucie. Dlatego być może trochę zazdrościłem jej spojrzenia, które nadal miała. - Dziękuję – wyszeptałem zaraz tak cicho, że nie mogłem mieć pewności czy mnie usłyszała. Myśl, że ktoś chciał zrobić coś dla mnie całkowicie bezinteresownie była dziwnie niespotykana i przez to sprawiała, że byłem jej nawet jeszcze bardziej wdzięczny. Poza tym wydawało się, że nadal brniemy w to złudzenie normalnego życia, w tę zabawę w dom. I chociaż w pewnym momencie mogło się to okazać dla nas zgubne i jeszcze boleśniejsze, to teraz właśnie do tego ograniczał się cały mój świat, odkąd w tym prawdziwym nie czekało na nas nic lepszego – dlatego fakt, że przedłużyła tą iluzję był dla mnie bezcenny. Z trudem udało mi się podnieść na chwilę przymknięte powieki i wydostać z tamtej przytulnej ciemności. I chociaż wiedziałem, że świat nie zmieni się, kiedy otworzę oczy, to i tak ucieszyłem się widząc go w takim stanie, w jakim go zostawiłem. Ostatnie grzmoty burzy ucichły już chwilę temu, a miarowe uderzanie kropel deszczu szło w jej ślady. Pojedyncze auta sunęły po ulicy i chciałem, aby były to te ostatnie wracające do domu, a nie pierwsze jadące już do centrum. Światła pojedynczych neonów z trudem przebijały się przez materiał zasłon, ale sprawiały, że w pokoju niemal nigdy nie zapanowywała całkowita ciemność i z trudem mogłem przez to ocenić porę dnia. Nie mam pojęcia, co wtedy mną kierowało, ale chociaż wszystko pozostawało takie jak każdego dnia, to mimowolnie uśmiechnąłem się do siebie na widok tych dobrze znanych mi rzeczy. To mieszkanie skrywało w sobie jednak potencjał domu; może nie tego, który znałem, ale wcale nie gorszego. Otwarłem nieznacznie usta chcąc coś powiedzieć, dodać, jeszcze raz podziękować, opowiedzieć… Było tyle rzeczy, które chciałem jej opowiedzieć. Ale podzielenie się słowami nie mogło być lepsze niż spokój, który wpłynął na twarz Diany, kiedy wreszcie zasnęła na moim ramieniu. Chciałem odruchowo przykryć ją wiecznie opadającym na podłogę kocem, ale zamiast tego wziąłem ją delikatnie na ręce, starając się jej przy tym nie obudzić i położyłem ją na łóżku w sypialni. Rozsznurowałem buty, zdjąłem i ustawiłem obok szafki nocnej, a potem przykryłem ją cienką warstwą kołdry. Było prawie tak, jakby zwyczajnie wróciła do domu po ciężkim dniu w pracy, a potem usnęła przed telewizorem z kubkiem ciepłej herbaty w dłoni. Nie jestem pewny, czy jeszcze rok temu tak właśnie wyobrażałem sobie idealne życie, ale w tym momencie to była jego definicja. I to idealne życie przez chwilę było moje. Nachyliłem się jeszcze odrobinę i odgarniając parę niesfornych kosmyków z twarzy, pocałowałem ją w czoło, a zaraz potem położyłem obok. Jedyne czego jeszcze chciałem, to żeby kiedyś wszystkie nasze pożegnania zamieniły się po prostu w codzienne dobranoc.
zt. c: |
| | |
| Temat: Re: Noah Atterbury | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|