Dystrykt Szósty, 2276.
Zajechali przed bramę budowy dwuletnim najwyżej cudem techniki motoryzacyjnej o wdzięcznej nazwie
White Snow, ale wśród użytkowników osobowych wozów tej marki zdarzają się także ludzie uczciwi i moralni do szpiku kości. Samochód wyglądał na dobrze utrzymany i może dlatego na tle wywoskowanego lakieru tak bardzo rzucał się w oczy wgnieciony przedni błotnik oraz paskudna rysa, ciągnąca się wzdłuż tylnego błotnika i zakończona wyłupanym kierunkowskazem. Starałem się nie wyobrażać sobie, jak wygląda teraz człowiek odpowiedzialny za oszpecenie eleganckiej limuzyny.
Dwaj potężni trzydziestoletni mężczyźni, którzy z niej wysiedli, mieli na sobie jeszcze większe kurtki z czarnej skóry, sprane dżinsy i ciężkie, mocne buty. Nie ulegało wątpliwości, że obchodzenie ich możliwie szerokim łukiem jest dla szanującego zdrowie obywatela równie wskazane, jak rezygnacja z picia, palenia i nagłego wybiegania przed szwadron Strażników Pokoju. Budzili respekt, niezależnie od tego, czy pod kurtkami ukrywali same mięśnie, czy coś jeszcze.
Ich szef nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale patrząc na jego trzyczęściowy garnitur, pantofle z wężowej skórki i okulary w oprawkach z pozłacanego drutu, nikt nie mógł mieć wątpliwości, kto rządzi w tej trójce. Zapach drogiej wody kolońskiej wyprzedzał go o jakieś dwa metry, ale aura pewności siebie, władzy i autorytetu była już całe kilometry za moimi plecami, nim nos w ogóle coś wyczuł.
– Dzień dobry, panie Newberry. – błysnął zębami i wiedzą. – Mam nadzieję, że nie obudziliśmy?
–
Skąd panu przyszło do głowy, że spałem? – było już od dawna widno, choć jeszcze pusto, ale sytuacja mimo wszystko mi się nie podobała. Pewnie dlatego zapomniałem dodać do pytania choćby odrobiny świętego oburzenia.
– A co może robić nocny stróż w swojej kanciapie o wpół do szóstej rano? – dla odmiany popisał się niezłą znajomością życia.
–
Czujnie strzec i zdecydowanie bronić powierzonego mu mienia. – uświadomiłem go po sekundzie namysłu. Tym razem się nie uśmiechnął.
– Nie jesteśmy Strażnikami Pokoju. – wzruszył ramionami, dzięki czemu upewniłem się, że neseser, który dźwigał w lewej ręce, nie waży wiele. – Nie przyjechaliśmy tu po to, by pana kontrolować.
–
A po co przyjechaliście? – zapytałem mało dyplomatycznie. Mniejszy z potężnych facetów zrobił dwa kroki i położył dłoń na siatce. Gest równie nieszkodliwy jak skok tygrysa na pręty klatki, ale działający na wyobraźnię. Dobry mim namęczyłby się nieźle, chcąc mi przypomnieć, że w sierpniu słońce wstaje wcześniej niż obywatele Dwunastki, że budowę otacza zapewniający dyskrecję płot, okolica do ruchliwych nie należy, a znieczulica kwitnie, więc powinienem uważać, co i jak mówię. Jemu wystarczył jeden leniwy ruch ręki. Oto jak życie wygrywa ze sztuką.
– Tu nie będziemy rozmawiać. – poinformował mnie chłodno elegant.
–
O czym nie będziemy rozmawiać? – spytałem ostrożnie.
– O interesach. Naszych, panie Newberry.
Nie zaakcentował zbyt mocno mojego nazwiska. Nie byłem jednak tak próżny, by podejrzewać, że powtarza je dla przyjemności wsłuchiwania się w jego melodyjne brzmienie.
–
W zasadzie nie powinienem nikogo wpuszczać. – powiedziałem, wyjmując klucze. –
Mógłbym stracić pracę.– I tak pan straci, jeśli odejdziemy z kwitkiem – poinformował mnie życzliwie. Chyba uporałem się z kłódką szybciej niż zwykle.
Mniejszy goryl został przy samochodzie, a my pomaszerowaliśmy do barakowozu. Poza stolikiem, fotelikiem i wieszakiem nie wyposażono go w żaden większy mebel, ale i tak miejsca pozostało tyle co pod natryskiem.
– Ładne ma pan biuro. – zauważył młodzieniec, rozsiadając się w fotelu. Sprawiał wrażenie zadowolonego ze scenerii. Rozsądny agent nie ubezpieczyłby tego lokalu na kwotę powyżej pięciu dolarów, ale on był człowiekiem interesu, a ci lubią niekiedy oglądać potencjalnego partnera leżącego na łopatkach.
–
Ujdzie. – wzruszyłem ramionami.
– Nie wolałby pan większego? – neseser bez pośpiechu powędrował na stolik, przykrywając otwartą książkę.
–
Mam większe.– mruknąłem bez specjalnej dumy. –
To tutaj to dodatkowy etat.– Oczywiście. – uśmiechnął się. – Aiden Newberry, ochrona osób i mienia, usługi fotograficzne. Mam wizytówkę.
Patrzyłem, jak otwiera walizeczkę i wyjmuje dużą szarą kopertę.
–
Ja chyba pańskiej nie mam.– powiedziałem w końcu.
– Bo w mojej branży się nie używa. Taka specyfika. Posługujemy się też... hmm... pseudonimami artystycznymi.
–
Rozumiem. – skinąłem głową. –
Jesteście z cyrku.W sekundę później straciłem zdolność do wykonywania podobnych gestów za sprawą imadła, które uwięziło moją szyję, głowę, a na dobrą sprawę także całą resztę. Duży facet nie musiał nawet przekraczać progu: po prostu wyciągnął rękę i złapał mnie z tyłu za kark.
– Pokazać ci żonglerkę cieciami, koleś? – zapytał.
– Puść go – powiedział spokojnie elegant. Imadło rozchyliło się. – To nie było rozsądne.
–
Pewnie tak – przyznałem.
– Nie ja to wymyśliłem. – zastrzegł się spokojnie, przypatrując mojej – jakże zaskoczonej – facjacie. - Chcę pana zatrudnić. Stały etat, prace zlecone, forma obojętna, dogadamy się. Jedno jest pewne: nie będzie pan musiał dorabiać jako cieć. To nie jest zajęcie dla fotoreportera pana formatu.
–
Byłego – uściśliłem. Moja byłość aż kłuła w oczy: prawdziwi fotoreporterzy w służbie Panem strzegą pijara i właściwego profilu prezydenta Snowa, nie zaś budowy na peryferiach Dystryktu Szóstego.
– Podobno był pan dobry. – rozczarował mnie trochę, wyciągając z koperty plik fotografii zamiast banknotów. – Proszę rzucić na to okiem i powiedzieć, co pan o tym sądzi.
Rzuciłem okiem i zacząłem dzielić się spostrzeżeniami:
–
Zła pora, za długie cienie, a ostatnia seria zupełnie nieczytelna. Nasze góry są wprawdzie krzywe, ale inżynierowie stawiają chałupy w miarę pionowo, a ta się wyraźnie kiwa. Zaryzykowałbym tezę, że fotograf był na gazie. No, albo konno.Przez chwilę pomieszczenie wypełniała martwa cisza: moja krótka recenzja sparaliżowała słuchaczy. Jeszcze raz przesunąłem wzrokiem po zdjęciach. Ukazywały, ze wszelkich możliwych stron, szpetne skrzyżowanie rustykalnej chaty z pawilonem, sądząc po samochodach gości, do byle kogo nie należała. Właścicieli limuzyn (rocznik 2278, wprawne oko mieszkańca Szóstki mimowolnie rejestruje podobne dane) nie miałem okazji obejrzeć: zdjęcia wykonano tuż po świcie. Dwaj sfotografowani młodzieńcy na pewno nie mieścili się w kategorii nadzianego gościa. Pierwszy z racji typowo tubylczych portek, drugi dlatego, że wyglądał i zachowywał się jak skin. Fotograf uwiecznił go zza szyb samochodu i chyba tylko dlatego mieliśmy sposobność podziwiania zdjęć.
– Problem wygląda następująco: wynikł niewielki spór pomiędzy prezydentem a burmistrzem Dystryktu Szóstego. To – dotknął najbliższej fotografii – jego dom na obrzeżach Szóstki. Gdyby któregoś dnia ktoś uchwycił, jak pan burmistrz nielegalnie zawłaszcza żywność przeznaczoną dla mieszkańców Dystryktu, a następnie świeżo skonstruowanym poduszkowcem transportuje ją do Dwunastki, by tam nie do końca zgodnie z prawem zbijać kokosy… cóż, problem rozwiąże się sam.
–
Chce pan... – zabrakło mi sił, by dokończyć.
– To chyba oczywiste. Dlatego potrzebuję fachowca. Pana.
–
Pan potrzebuje dźwigu i paru wyrostków z procami. – zauważyłem w końcu, kątem oka dostrzegając, jak na prawo ode mnie wychynęło żywe imadło.
– Zabawne – przyznał elegancik. – Ale głupie. Za daleko zaszliśmy; nie może się pan tak po prostu wycofać. Zresztą jedna trzecia od piętnastu kawałków nie chodzi piechotą.
–
Źle pan trafił – powiedziałem z żalem. –
Rozumiem, że mówiliśmy czysto teoretycznie o... hmm... szpiegowaniu. Powoli zamknął neseser i wstał. Zdjęć nie schował.
– To niezupełnie tak wygląda. – mówił bez pośpiechu, raczej do walizki niż do mnie. – Poznaliśmy się, padła wzmianka o prezydencie... Odmawiając, stawia mnie pan w trudnej sytuacji.
–
Zabawa w agenta specjalnego to nie moja branża – uśmiechnąłem się blado.
– Moja też nie. Potrzebuję kogoś z ręką chirurga, kto wykona głębokie cięcie, a nie zrobi dużej krzywdy. I nie chce pan przecież umrzeć jako cieć na jakiejś zasranej budowie, to nie miejsce dla pana.
–
Zawsze można wyjść na spacer – zauważyłem. –
Z więzienia będzie trudniej.Nie przekonałem go. Od początku wiedziałem, że tak będzie.
– Wrócimy za dwa tygodnie. Zdjęcia zostawiam. Do wyliczeń.
–
Może nie dość precyzyjnie się...– Nie – przerwał. – Rozumiem: odmawia pan. Ale jeżeli nie chce pan umrzeć jako cieć, przyjmie pan moją propozycję. Do widzenia.
Opadłem na fotel. Nie słyszałem nawet, jak odjeżdżali.
***
Kapitol, 2277-2282.
Aparat obija się o jego biodro, drugi zwisa z szyi na parcianej taśmie. Trzeci, największy, z długą segmentową kryzą obiektywu, Aiden ściska przezornie w dłoni.
Nigdy nie przypuszczał, że jego
kariera – jak hucznie określał posłuszną służbę prezydentowi Snow – rozpocznie się od szantażu i kilku zdjęć wykonanych burmistrzowi Dystryktu Szóstego.
Klik. Klik. Klik.Dokładnie tyle wystarczyło, by mężczyzna stracił stanowisko
klikrodzinę
klikżycie.
Nie minął miesiąc, a Aiden znalazł się w Kapitolu, by – poza podziękowaniem za wykonaną pracę – otrzymać propozycję pracy. Słodkie, mamiące wizje światłej kariery pośród stołecznych salonów, szelest pieniędzy przesuwanych po dębowym blacie stołu, jeden podpis, dusza sprzedana diabłu.
W przeciągu dnia otrzymał niewielkie mieszkanie.
W przeciągu tygodnia – nowy aparat.
W przeciągu miesiąca wykonał kilka sesji ze Zwycięzcami Igrzysk.
W przeciągu roku – po fotorelacji wykonanej w lśniącym kamieniami szlachetnymi Dystrykcie Pierwszym – zaczęli mówić, że Newberry to Argus o tysiącu oczu, szklanych, krystalicznych, oprawnych w czarne szypułki obudowy. Oczu gotowych wypatrzeć ujęcie w splątanym gąszczu sawanny, w cieniu wilgotnego lasu, w brudnym miejskim zaułku.
Aiden jest przecież profesjonalistą.
I nie zadowala się wyłącznie dyktatem rządu.
Podnosi aparat, szykuje się do strzału, krótkiego klik, które raz na zawsze odbierze zabitemu jego śmierć, jego prywatną, osobową tragedię. Wyssie ją, utrwali i upubliczni. Dusza poległego, miast ulecieć w błogosławiony zaświat, przylepi się na stałe do sztywnego kartonika fotografii, zapisze się tysiącami pikseli na zaciskanej w dłoni karcie pamięci.
Oficjalnie zajmował się komercjalną fotografią oscylującą wokół sesji zdjęciowych Wielkich Tego Kraju.
Nieoficjalnie – utrwalał każde uchybienie, każde okrucieństwo, każdą ofiarę panującego systemu.
Nowe wstrząsające zdjęcia z więzienia! Dziś mord dokonany na nastoletniej prostytucce! Zobacz szczyty bestialstwa! Los górników w Dystrykcie Dwunastym!
Świeże okropności prosto z Panem.
Aiden ukrywał tajemnicę zdjęć pieczołowicie, z bogobojnością godną duchownego, gotów zachować je przez kolejne dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat. I robił to… do momentu wybuchu rebelii.
Wiedział, że dla Trzynastki jego fotorelacje będą bezcenne. Wiedział, że
powinien przekazać prawdziwy obraz Kapitolu buntownikom, którzy dość szybko przerodzili się w rebeliantów. Wiedział, że przy nieudanej próbie dostarczenia Trzynastemu Dystryktowi zdjęć… dość prędko pożegna się z głową.
Tyle że Newberry pochodził z Szóstki i wiedział również, że strach nie ma ceny.
Że jest taniutki jak umieranie.
Minęły tygodnie, nim zdołał znaleźć kogoś na tyle zaufanego, by przekazać mu zdjęcia – obłąkany łańcuch, znajomy znajomego znajomych, pliki przekazywane z rąk do rąk, aż podczas jednej z wieczornych, hakerskich audycji Trzytnastki, nad zimną kawą i trzydniowym pączkiem z budyniem, Newberry dostrzegł w telewizji chybotliwe, niewyraźne zdjęcia.
Swoje zdjęcia.
Uśmiechnął się wtedy i w grobowym milczeniu mieszkania wzniósł toast za wszystkich, którzy mieli rozpierdolić ten burdel.
***
Kapitol, 2282.
Kilometr na południe zaczynają toczyć się walki o Kapitol, nawet tutaj, niemal w samym centrum słychać wybuchy i świszczące w powietrzu kule - mimo to Newberry uparcie składa się do zdjęć, skupiony, czujny niczym myśliwy.
Klik! Klik! Klik!
Aparat chciwie wchłania duszę kolejnego Kapitolińczyka, kawałek po kawałku. Odarty ze wstydliwej, mrocznej tajemnicy śmierci mężczyzna rozdziawia paszczę poderżniętego gardła, jakby chciał głośno zaprotestować.
Strużki potu zalewają mu oczy, w uszach rozlega się głuchy pisk, ale nie ma zamiaru przerwać – najpewniej jutro o tej porze będzie zimnym, wyjątkowo przystojnym trupem, więc…
Co mi zostało?Drżące dłonie nerwowo zmieniają zasilacz w aparacie, który nagle wymyka się z palców, upada na ziemię, ląduje pośród gruzów i krwi.
K u r w a.Nie słyszał samochodu, zbyt pochłonięty otrzepywaniem obiektywu z kurzu i drobin piachu – dopiero kiedy drzwi dżipa trzasnęły cicho, podniósł głowę jak zaszczute zwierzę.
-
Nie łaź tutaj.Aiden pochyla się, celuje szklanym okiem w zrujnowany budynek kapitolińskiego teatru.
-
Spieprzysz mi światło.Aparat przenosi się na kolejną ofiarę, skryty za obiektywem wzrok patrzy w wywrócone ku górze, brązowe niczym lak źrenice, jakby w ostatniej chwili trup chciał sprawić wrażenie, że kieruje myśli do nieba i deliberuje o rzeczach wzniosłych.
Chwalmy Pana!
-
Spadaj stąd albo strzelaj. Pracuję.Za jego plecami rozlega się szczekliwy śmiech rebelianckiego żołnierza.
– A ja pewnie tańczę cha-chę. Wsiadaj na pakę, podwieziemy cię.
***
Kapitol, 2283.
Złapałem szczęście za rogi tuż przed tym, jak miało schować się w norze – dotychczasowe życie w Szóstce jawiło mi się wyłącznie jako bardzo ponury sen, w którym przewijały się wspomnienia z wczesnego dzieciństwa u boku wiecznie zapracowanej matki oraz w cieniu wiecznie nieobecnego ojca, który podejmował kontrakty w Kapitolu.
Kilka lat spędzonych w stolicy były z kolei horrorem, gdzie górowały barwne bankiety i cuchnące, przesycone kłamstwem cienie rozciągające się za kulisami politycznego życia, gdzie – paradoksalnie – najłatwiej było dostać się temu, który mógł uwiecznić to wszystko na kliszy aparatu.
Nowe życie – życie po zwycięskiej rebelii, życie, które podarowano jako nagrodę za przekazane Trzynastce zdjęcia - po dziś dzień przywodzi mi na myśl prostytucję – z ewidentnie mniejszą ilością płynów ustrojowych (i znacznie mniej opłacalną), ale wciąż prostytucję.
Coin, Adler – dla kogoś, kto unika polityki jak ognia, różnica jest niewielka, zaś granica pomiędzy sprawiedliwością a łgarstwem niezwykle cienka... i najpewniej dlatego ktoś wysoko w rządzie nie miał oporów przed powierzeniem mi opieki nad klubem ściśle związanym z Kapitolińską Galerią Sztuki.
Poczucie smaku, urok osobisty, dwukrotnie otarte kolana – dość niska cena za dziecko, jakim został dla mnie
Terminal 5 na Obrzeżach.
Oczekiwano ode mnie pieczołowitości działań, sporej dozy gustu, pedantyzmu i umiejętności wywindowania zupełnie nowego klubu na wysoki, narzucony przez Galerię Sztuki poziom. Śmiałem się w myślach na samo wspomnienie kariery ścieżki – od ciecia, przez sługusa i fotografa po… jednego z – o ile nie najbogatszych – to najpewniej najlepiej sytuowanych obywateli Kapitolu? W swoją rolę wstrzeliłem się wybornie, z fachowym obejściem zajmując miejsce na piedestale, stojąc poza szeregiem, wysoko ponad innymi. Pełniąc rolę mistrzowskiego kompozytora kłamstw, tworzącego melodię na tyle rozbudowaną, by skrajne chamstwo i zakłamanie móc podciągnąć pod zwykły geniusz. Nie daję się wciągnąć w skomplikowane mechanizmy społeczne przy których zatracam sam siebie. Nie przypominam w niczym pociąganej ze wszystkich stron za sznurki marionetki, prędzej sam odgrywam rolę wprawnego lalkarza. Pochwała siebie byłaby równoznaczna z końcem gry – ja zaś za wszelką cenę dążę do tego, by ta ciągnęła się w nieskończoność. Na poprawne zasady postępowania i granice etyczne patrzę nieco odmiennym okiem od reszty społeczeństwa.
I po prostu staram się utrzymać na powierzchni.