ja
Przebieg dnia początkowo wyznaczał tętent końskich kopyt uderzających o miękką ziemię - w powietrzu wirowały grudki piasku, skrawki trawy i drobiny kurzu.
Dorastanie w Dystrykcie Dziesiątym miało swoje zalety. Nieliczne, za to tak naturalne, jak w żadnej innej części Panem.
Curtis kochał zwierzęta, śmiało można stwierdzić, że z wzajemnością. Jego pierwsze wspomnienia wiążą się właśnie z nimi, są jak nić łącząca przeszłość i teraźniejszość. Woń końskiego potu, otarcia od skórzanego siodła, przetarte od liny dłonie, bolesne upadki i jeszcze boleśniejsze kopnięcia - dzieciństwo i wczesną młodość spędził na pastwiskach, w towarzystwie brata, ojca... oraz zwierząt. Do dziś pamięta swego pierwszego konia i dotkliwe uczucie niesprawiedliwości spowodowane jego stratą. Smutek był naprawdę starym koniem. Łeb nosił nisko zwieszony, zapadnięty grzbiet przypominał kołyskę, a kolana przednich nóg zawsze pozostawały lekko ugięte, jakby zwierzak w każdej chwili szykował się uklęknąć. Nicholas mówił, że Smutek woli być przygotowany na spotkanie z bogiem, ale dbał o konia. Ten zaś wbrew zaawansowanemu wiekowi prezentował dzięki temu całkiem niezłą formę. Na tyle dobrą, żeby unieść na grzbiecie drobnego jedenastolatka.
Curtis lubił obserwować dużego kasztana pasącego się na pastwisku - sierść miał ładną i lśniącą, gęsta jasna grzywa była starannie wyczesana, boki unosiły się w równym, głębokim oddechu, jak u zdrowego zwierzęcia, a mimo to chłopiec przyglądał się przyjacielowi z uczuciem dziwnego niepokoju w sercu. Nicholas już od jakiegoś czasu starał się przygotować go do nieuchronnego rozstania z koniem, nigdy jednak nie podejrzewał, że jego brat sam znacznie wcześniej zauważy symptomy nadchodzącego końca. Nick nie mógł też wiedzieć, jakim lękiem napawa Curtisa stan zdrowia Smutka. W końcu sam dorastał w towarzystwie licznej grupy rówieśników i chociaż dostał i pokochał Smutka będąc niewiele starszym od brata, nie miał pojęcia, jak to jest tracić jedynego przyjaciela, który powoli przechodzi na stronę cienia, a jedyne, co można zrobić, to bezsilnie się temu przyglądać.
Śmierć nie kazała zbyt długo na siebie czekać - koń odszedł na kilka tygodni przed dwunastymi urodzinami Curtisa, zostawiając chłopca samego przed najtrudniejszym momentem w życiu: pierwszymi Dożynkami.
~*~
Los nie próżnował w swej kapryśności przez następne lata życia - bracia Carrington najpierw stracili ojca, później zaś pracę na pastwiskach. Długie tygodnie nieustannego głodu nauczyły ich jednego: aby przetrwać, należy wyzbyć się strachu... i skrupułów. Podczas kolejnych kradzieży, Nicholas nieustannie powtarzał, że kiedy tylko znajdą pracę, odda pieniądze, że to nie będzie przestępstwem i żeby on, Curtis, o tym pamiętał.
I Curtis pamiętał.
Aż do dnia, w którym Strażnicy Pokoju nie schwytali Nicholasa na gorącym uczynku.
Aż do dnia, w którym go nie zaszlachtowali.
~*~
Śmierć brata, samotność, zagubienie i przede wszystkim przerażenie - przejmujące, przytłaczające przerażenie wycisnęły z Curtisa dotychczasową moralność. Aby przetrwać, musiał mordować. Musiał nurzać ręce we krwi po łokcie, musiał każdego dnia spokojnie, z zimnym spokojem przyglądać się zarzynanym zwierzętom, musiał w końcu sam chwycić za ostrze, by podrzynać gardła, ćwiartować mięso, oprawiać i zdzierać skórę.
Wkrótce miało się okazać, że szlachtowanie zwierząt niewiele różni się od mordowania ludzi.
Igrzyska
Ziszczenie sennego koszmaru, ucieleśnienie najgorszego, cuchnącego strachem, niepewnością i rychłą śmiercią snu, który nawiedza rozgorączkowane, drżące ciała każdego dziecka w Dystrykcie Dziesiątym.
Stojąc na zalanym światłem placu w prażącym, czerwcowym słońcu przed Pałacem Sprawiedliwości jesteś w stanie słyszeć w swym sercu wyłącznie narastającą nawałnicę, potężną jak łoskot bębnów. Nieregularnie, przerażone łomotanie, bumbum-bum-bum. Bum. I wtedy się zaczyna.
Kilka sekund, jedna karteczka, dwa słowa – dokładnie tyle decyduje o ludzkim życiu. Imię i nazwisko.
Curtis Carrington.Czujesz na sobie spojrzenia stojących obok, puste, pozbawione współczucia spojrzenia, w których dopiero po chwili rodzi się niepewna iskra… ulgi? Ulgi wywołanej przebłyskiem myśli, prostą kalkulacją, logicznym efektem losowania:
to on rusza na rzeź, nie ja. Tak, on. Nie ja.Usta jednak nie wyginają się w uśmiechu, nikt nie daje po sobie poznać tego, jak wielką radość sprawia mu podobny przebieg Dożynek.
Nikt się nie cieszy, widząc Curtisa wspinającego się na podest przed Pałacem. Nikt nie zdradza swej radości. Nikt nie wypuszcza boleśnie wstrzymywanego w płucach powietrza, nikt nie wybucha histerycznym śmiechem. Nikt nie mówi: dobrze się złożyło. Dlaczego?
Bo umarli mają dobrą pamięć.~*~
Jest mało czasu. Musimy działać szybko. Curtis skinął głową Stephenowi, ten zaś uśmiechnął się i ściągnął z głowy chłopaka z Jedynki worek. Zawodowiec był silnym byczkiem o wyglądzie barowego zawadiaki – krótki ostrzyżone, ciemne włosy i opalenizna, którą zakłócały pojawiające się już na jego twarzy sińce.
- Co to ma znaczyć? - zagrzmiał, siląc się na wściekłość i brawurę. - Wiecie, kim jestem?!
Curtis parsknął pogardliwie.
-
Oczywiście, że wiemy, kim jesteś. Myślisz, że mamy w zwyczaju porywać trybutów z warty na chybił trafił?- Jestem z Dystryktu Pierwszego, szmaciarze! - wrzasnął więzień, szarpiąc się z więzami, a Stephen z Jedenastki popatrzył na niego obojętnie, skrzyżowawszy ramiona na piersi. Żelazo już czerwieniało w ognisku. - Jak śmiecie...
-
Nie da się pracować, kiedy człowiekowi ciągle przerywają! – ryknął Curtis, Stephen zaś kopnął Jedynkę brutalnie w goleń; rozległ się skowyt bólu, który po chwili zastąpiony został podejrzliwym wzrokiem, gdy Jedenastka zdejmował sznury z jego nadgarstków. Po chwili dostrzegł tasak. Wypolerowane ostrze świeciło w blasku płomieni niczym zwierciadło.
Prawdziwie piękna rzecz. Chciałbyś ją trzymać w dłoni, co, Jedynka? Mogę się założyć, że chętnie rozłupałbyś mi nią czaszkę.Jedynka patrzył zmrużonymi oczami na brudne, umorusane brudem, błotem i krwią twarze dwóch sojuszników z odległych Dystryktów.
- Ty. – syknął nagle, wpatrując się w Curtisa. - Znam cię! Dziesiątka, co? Ten, którego ocenili na dziewięć punktów, wymachiwałeś na treningu nożami. No cóż, tym razem się doigrałeś, zapewniam cię! Doigrałeś! Kiedy sojusz Zawodowców się o tym dowie…
Carrington uśmiechnął się blado, podnosząc z miejsca.
-
Lubię myśleć o sobie jako o artyście, ale sztuka wymaga czasu, poza tym zmarnowaliśmy pół wieczoru, szukając cię po połowie areny. Na szczęście Stephen ma dobrego nosa i doskonałe wyczucie kierunku. Potrafi wytropić szczura w latrynie.- Szczura w latrynie - powtórzył jak echo Jedenastka, którego oczy połyskiwały w pomarańczowym blasku ognia.
-
Mamy bardzo mało czasu, więc pozwól, że będę szczery do bólu. Jak się dostać do obozu Zawodowców?Jedynka prychnął i skrzyżował ramiona.
- Nigdy.
W zielonych, kocich oczach Curtisa zaigrał smutny ognik zawodu, kiedy zerknął na swego kompana, kiwając lekko głową.
-
Przytrzymaj go.Stephen chwycił więźnia od tyłu i przytrzymał jak w imadle, przyciskając mu prawą rękę do boku, lewą zaś rozkładając na pieńku. Curtis objął dłonią gładki uchwyt tasaka; ostrze zazgrzytało o drewno, kiedy przyciągnął je do siebie. Popatrzył z góry na dłoń Jedynki.
Jakie ma piękne paznokcie. Długie i lśniące. Nie można z takimi paznokciami pracować w rzeźni.Carrington uniósł wysoko tasak.
- Czekaj! - wrzasnął więzień.
Łup! Ciężkie ostrze wbiło się głęboko w pień, obcinając zgrabnie paznokieć środkowego palca. Jedynka oddychał teraz szybko, a na jego czole błyszczał pot.
Zobaczymy, jakim naprawdę jesteś człowiekiem.-
Myślę, że sam widzisz, do czego to zmierza. - powiedział spokojnie Curtis, starając się przełknąć gorzką żółć podchodzącą do gardła. -
Wiesz, Strażnicy w dziesiątce zrobili to mojemu bratu, kiedy złapano nas na kradzieży mięsa, jedno cięcie każdego dnia. Był twardym człowiekiem, bardzo twardym. Doszli powyżej łokcia, zanim umarł. – Carrington znowu uniósł tasak. -
Gadaj.- Nie mógłbyś...
Łup! Tasak obciął koniuszek palca środkowego. Na drewno wylała się krew. Oczy Stephena uśmiechały się w blasku ogniska, zaś Jedynce opadła szczęka.
Ale ból zjawi się dopiero za chwilę.
-
Gadaj! - ryknął Curtis.
Łup! Tasak obciął czubek palca serdecznego i mały krążek środkowego, który potoczył się po pieńku i spadł na trawę. Twarz Jedynki była jak wykuta z marmuru.
-
Gadaj!Łup! Czubek palca wskazującego podskoczył w górę. Środkowy był obcięty do pierwszego stawu. Curtis przerwał i otarł wierzchem dłoni pot z czoła. Pulsowało mu w nodze od wysiłku. Na zieloną trawę spadała krew, wydając monotonny dźwięk: kap, kap, kap. Jedynka wpatrywał się szeroko rozwartymi oczami w swoje skrócone palce.
Stephen pokręcił głową.
- Doskonała robota, Dziesiątka. - Rzucił na pieniek jeden z krążków ciała. - Precyzja... jestem pod wrażeniem.
- Aaaahh! - zawył nagle więzień, odrzucając głowę do tyłu.
No, dotarło do niego.Curtis wzniósł tasak jeszcze raz.
- Powiem! - wrzasnął piskliwie Jedynka. – Powiem!
-
Znakomicie - oświadczył wesoło Curtis.
- Znakomicie - potwierdził Stephen.
Znakomicie, powtórzyło echo, jeszcze nie wiedząc, że za kilka chwil ostrze Dziesiątki prześlizgnie się po szyi Jedynki z mokrym mlaśnięciem.
~*~
To przez ten skwar. Przez ten przeklęty skwar, myśli z rozpaczą.
Dlatego że chciało mi się pić. Tak głupio, tak bez sensu... po prostu chciało mi się pić.Curtis niczego nie podejrzewał. Kiedy odciągnęli Zawodowców od obozu, kiedy ukradli żywność… niczego nie podejrzewał. Stephen uśmiechnął się, podał mu manierkę z wodą. Było tak gorąco, a on wydawał się taki opanowany, uprzejmy. Jedenastka powtarzał spokojnie, że zostało sześciu trybutów, że Igrzyska mogą być wygrane.
Przez nas. Więc Curt uwierzył mu, stracił czujność, postąpił wbrew zasadom. Gdy Stephen go poczęstował, wypił wodę. Tę pieprzoną, przeklętą wodę. Czy wydawała mu się wtedy jakaś gorzka, cierpka? Nie, chyba nie. Więc wypił ją, łamiąc zasady, jak nigdy dotąd.
Nie powinien był. I nic go nie usprawiedliwia. Nie powinien, a teraz jest już za późno.
Kiedy, dziwnie lekki, bezcielesny i pozbawiony siły upadł na ziemię, pomyślał, że to z gorąca. Że nabawił się lekkiego udaru. Nigdy wcześniej to się nie zdarzyło, ale nie przestraszył się. Dorastał w Dziesiątce, na pastwiskach, wśród koni. Wiedział, że gorące, upalne lato osłabia. To tylko trochę za dużo słońca. Przecież nic więcej.
Wczołgał się w cień sterczącej skałki i zmusił drżące palce, żeby namacały i odkorkowały bukłak. Ale woda nie przyniosła ukojenia. Zdawała się śliska jak rtęć, zbijając w żołądku w żeliwną armatnią kulę. Jeśli tylko próbował się poruszyć, kula przetaczała się w środku, powodując ból. Nie podejmował więc dalszych wysiłków, spoczywał tylko pod skałą jak porzucony koc. Nie umiałby powiedzieć, ile czasu minęło, odkąd opuścił obóz, nie mając odwagi zarżnąć Stephena we śnie.
Tymczasem to on nie miał skrupułów, by mnie otruć.Curtis wydawał się sobie dziwnie oczadziały, obojętny, pozbawiony woli. Pomyślał mętnie, że nie że tak leżeć, że powinien iść dalej, zatrzeć ślady, zabezpieczyć broń i żywność. Chciał wstać, ruszyć w stronę rzeki, zmylić ewentualny pościg, jednak ledwo podniósł się na kolana, ciężar w brzuchu powalił go z powrotem. Przez chwilę, przez jedną chwilę uczuł strach i bezradność, ale te odczucia natychmiast odpłynęły. Jego myśli spowalniały, miękły, jakby otaczała je warstwa bawełny. Postanowił, że później będzie się martwił o rzeczy, teraz musi odpocząć. Że wystarczy posiedzieć trochę w cieniu.
Ale nie wystarczyło. Już wie, że nie wystarczyło.
Skulony w cieniu skałki trybut próbuje się podźwignąć na nogi. Jego stwardniałe od lin i trzonków rzeźniczych narzędzi drapią piasek w strasznym wysiłku. Kościste kolana tłuką o kamienie. Ciało wygina się targane spazmami. Brudne, splątane włosy opadają na twarz. Straszną, wykrzywioną, znękaną twarz konającego.
Nagły skurcz poddaje cały tors ku przodowi, głowa pochyla się, niemal dotykając ziemi, jak w pełnym szacunku pokłonie, a z rozwartych ust, otoczonych szpalerem wyszczerzonych zębów, płynie potok pienistych żółtych wymiotów.
Curtis kolebie się na rękach i kolanach, jakby zdumiony swoim stanem. Już nie stara się wstać. Patrzy na ziemię, tam gdzie wsiąka cuchnąca, brudna kałuża cieczy, która właśnie opuściła jego wnętrzności. Opuściła, ale pozostawiła po sobie pożogę. Straszliwy, szalejący w środku płomień, przepalający od wewnątrz płuca, serce, żebra i skórę. Jakby połknął to rozpalone, zamazane słońce, które teraz mozolnie, bezlitośnie przebija się przez warstwy ciała, żeby uwolnione wrócić znów na nieboskłon. Czuje, jak świeci okrutnym białym blaskiem, mącącym myśli, odbierającym wzrok.
Otruł mnie, rozumie w nagłym olśnieniu między kolejnymi atakami gwałtownych torsji.
Skurwysyn. Bękart. Bydlak. Otruł jak kojota. Jak zwierzę...Ale nie ma w nim już wściekłości. Nie ma gniewu. Rozgrzane do białości słońce wypala wszelkie uczucia, wysysa siły.
Znów wymiotuje i zupełnie obojętnie, bez zdziwienia, przygląda się czerwieni lejącej się spomiędzy warg. Czerwieni prawie tak gorącej jak ukryte pod sercem pulsujące jądro jasności.
~*~
Nic już prawie nie widzi. Tylko zamazany szary kształt. Jęczy z bólu, kiedy palce, szorstkie, brutalne palce przeszukują mu kieszenie.
- Wiedziałem, że daleko nie odjedziesz, parszywy draniu - mówi ten odległy, jasny, okrutny głos. - Wiedziałem, że musisz się gdzieś tu zwalić. To był szalej jadowity, wiesz?
To chyba śmiech, ten odgłos.
- No, Dziesiątka. Nie myśl sobie, że coś do ciebie miałem. Co to, to nie. Uczciwie trzymałem się sojuszu… tyle, że nie mogę sobie pozwolić na przegraną. Zawodowcy powyrzynali się sami, został tylko jeden, też gdzieś leży i zdycha, zupełnie jak ty. Wszystko ci jedno, prędzej czy później. Postanowiłem jednak zrobić ci przysługę i wybrać za ciebie. Teraz, bękarcie. Właśnie teraz. Chyba nie masz mi tego za złe, co?
Te paskudne, lepkie, twarde ręce wyciągają dwa noże zza paska, grzebią za pazuchą. I nic już nie można zrobić. Nawet poruszyć palcem.
- No, skurwielu. To ci już nie będzie potrzebne.
Znowu ten rechot podobny do czkawki.
Wytęża gasnący wzrok. Ta twarz, ta pospolita, przystojna twarz drania, wykrzywiona uśmiechem triumfu. Stephen. Jedenastka…
- To żegnaj, przyjacielu. Na wieki. Mam nadzieję, że będziesz już trupem, kiedy zaczną cię żreć zmiechy.
Cień znika, usuwa się jak czarna chmura odegnana wiatrem.
-
Stephen…Rosły, ciemnoskóry chłopak zatrzymuje się, zerkając na Curtisa.
-
Stephen, ty… - Co mówisz, Dziesiątka? Jeśli zebrało ci się na zwierzenia, to cholernie zły moment…
A jednak Jedenastka pochyla się nad Curtisem. Mętne, zielone oczy zamierają na twarzy chłopaka, a spękane, suche usta rozchylają się w lekkim uśmiechu.
-
Stephen... – głos Dziesiątki jest spokojny, dziwnie opanowany. Skąd wytrzasnął taki ton? Jedenastka już otwiera usta, by coś powiedzieć, by rzucić ostatnią uwagę i odejść…
… ale wtedy powietrze przeszywa armatni huk – głuchy, potężny dźwięk przetacza się nad areną, budząc zaskoczenie w oczach Jedenastki i…
Mokre, stłumione plaśnięcie, dziki charkot wyrywający się z gardła, wrzask wściekłości zwiastujący ostatni, śmiertelny wysiłek – Stephen upada na plecy, kiedy kamień wielkości pięści uderza go między oczy. Po hebanowej skórze ścieka stróżka krwi, w białkach oczu rodzi się przerażenie, kiedy na Jedenastce ląduje Curtis.
I uderza.
Uderza.
Uderza.
Każdy kolejny cios plami siwy kamień krwią. Mokry, nieprzyjemny plask jest jedynym dźwiękiem, który zagłusza nienaturalną ciszę panującą na arenie. Z zapadłej piersi Dziesiątki wyrywa się jak mantra, jak magiczne zaklęcie cofające czas, jak niewinna modlitwa nieustanne:
-
Przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszamprzepraszam…Każde przepraszam oznaczało kolejne uderzenie.
Plask. Plask. Plask. Armatni huk zwiastujący śmierć ostatniego trybuta, ale nie, to jeszcze nie koniec, przepraszam ciągnie się w nieskończoność, słońce jest teraz mdłe, czerwone, zamierające. Gaśnie. Gaśnie. Gaśnie…
ona
Coś mi mówiło, że od zwycięstwa w Sześćdziesiątych Ósmych Głodowych Igrzyskach przesadzałem z piciem.
Podobał mi się ścienny kalendarz, wiszący, by zasłaniać wielki placek wykruszonego tynku. Rozczulały mnie zabite gwoździami okna, biurko o blacie jak twarz stuletniego starca i kolekcja trzech różnych krzeseł, z których każde przeżyło wiele. Nawet wypełnione matową szybą drzwi do poczekalni wydały mi się sympatyczne, choć przecinająca szkło rysa dotarła wreszcie do kresu i stało się oczywiste, że każdy gość usiłujący w nie stukać musi się poważnie liczyć z nagłą amputacją dłoni.
Mimo to przyglądałem im się z przyjemnością. Kurz, pajęczyny, czy cokolwiek to było tworzyły rozmyty, pobudzający wyobraźnię zarys kobiecej sylwetki. Oczywiście musiała być młoda i ładna i, rzecz jasna, drżała lekko z tremy. Młode, tajemnicze damy, odwiedzające zadymione mieszkania zwycięzców Igrzysk, zawsze są kłębkami nerwów i mają prawo postać tak trochę ze spoconą dłonią przy klamce. Nie wypaliłem wprawdzie w życiu jednego choćby cygara, a zwycięzca to nie to samo co prezydent Panem, ale nie po to dzień i noc pracują nielegalne gorzelnie, bym zaprzątał sobie głowę drobiazgami. Marzyłem o młodej, pięknej, tajemniczej nieznajomej. Po czym drzwi się otworzyły i w progu stanęło marzenie. Nie miałem klasy rozrzutnego biznesmena i zamiast na biurku nogi trzymałem na jednym z zakurzonych krzeseł.
– Pan Carrington? – zapytała zjawa. – Dobrze trafiłam?
Przede wszystkim trafiła mocno. Mnie. Dwadzieścia lat, może trochę więcej. Dwadzieścia centymetrów złotych włosów. Oczy jak lipcowe niebo i rzęsy, którym z rozpędu też dałem ze dwadzieścia milimetrów, co było przesadą. Dwadzieścia centymetrów dekoltu, licząc od trochę za ostrego podbródka w dół. Ściągnięta lakierowanym pasem talia – dwadzieścia cali, nie więcej. Granatowa sukienka z dwudziestocentymetrowymi rękawkami, dwadzieścia pokrytych intensywną czerwienią paznokci – i nogi. Wymykające się wszelkim liczbom, co swoją drogą zaskakiwało, bo dziewczyna duża nie była.
– Dobrze się pan czuje?
–
Nigdy nie czułem się lepiej – zapewniłem, odstawiając trzymaną na udzie szklankę. Tym razem zawierała lemoniadę, ale jeśli nawet rozczarowywałem jako zwycięzca, rozcieńczając żytniówkę, przynajmniej używałem właściwego naczynia. Dźwignąłem się, co wprawiło pokój w lekkie kołysanie, i wskazałem jej wielkopańskim gestem wszystkie trzy krzesła.
–
Proszę siadać i opowiadać. – usiadła, podbijając z miejsca me serce brakiem dbałości o sukienkę, której kontakt z obiciem chyba nie służył. Pewnie dlatego poszedłem za ciosem: –
Napije się pani? To przełamuje lody.– Ale tylko trochę – zastrzegła bez cienia wyrzutu.
Pognałem do sąsiedniego pokoju po drugą szklankę. Mogła zniknąć. Nie znikła. Z rozpędu nalałem jej trzy czwarte literatki. Uśmiechnęła się po prostu i odlała połowę do mojej szklanki.
–
Zdrowie pięknych kobiet – wzniosłem toast. Jak przystało na kobietę ze snu na jawie, czyli idealną, sama wpadła na to, byśmy się stuknęli szklaneczkami. I bez tej dodatkowej setki wirowało mi w głowie. Dziennikarka. W dodatku kobieta. Do tego młoda i atrakcyjna. Nieokazująca niechęci. Do picia ze mną. Siadania na moich krzesłach. I całej reszty. Czułem, że jestem zalany.
Carrington, kretynie, co ci chodzi po łbie? Jakiej reszty?– Doreah Lawson– usłyszałem nagle. – W zasadzie jeszcze studiuję, ale... to moja legitymacja.
–
Ślicznie pani wyszła.– Możemy porozmawiać?
–
Po to tu jesteśmy. Pani i ja. Dziewczyna, która potrzebuje pomocy, i ja. Pani i... – trąciłem butelkę i popisałem się refleksem, łapiąc ją w ostatniej chwili. –
Nie napije się pani?– Kropelkę. Może... może przyjdę innym razem? Często pan tak... przed południem?
–
Wieczór, ranek, przedpołudnie... Jakie to ma znaczenie?– Przepraszam. Nie mam zamiaru pana urazić. Możemy pomówić o... hmm... o Igrzyskach?
–
Możemy robić, co dusza zapragnie. Klient nasz pan. Klientka nasza... A wiesz? Nigdy nie miałem klientki. O czym to...?– O Igrzyskach. – miękki, łagodny głos. Dotknąć go tak, pogłaskać. Zanieść do łóżka. Przytulić się. Zapomnieć.
Igrzyska. Niedobra dziewczyna. Dlaczego te piękne muszą być takie niedobre?
–
One... każdy kij ma dwa końce. – pokój kołysał się łagodnie, życzliwie. –
Wiesz, tam giną dzieci. Tuziny. Prawie dwa tuziny, niektórzy nie mogą mieć ani jednego… a tam… dwa tuziny. Napijemy się? Fajna z ciebie dziewczyna. To dobrze, że przyszłaś.Uśmiechała się. Słuchała.
I z każdym kolejnym słowem zakochiwaliśmy się coraz mocniej.
rebelia
Głuche, puste klak-klak-klak automatu odbijało się echem od nienaturalnej ciszy wiszącej nad Kapitolem nocy, stagnacja nie trwała jednak długo – do jednostajnego dźwięku dołączyły inne, tym razem niemal namacalne w swym przerażeniu.
–
Doreah!Wrzask odbił się echem od opustoszałej, nadpalonej po ostatnim ataku rebeliantów klatki schodowej.
– Czekaj! Nie wchodź tam! – Xavier biegł za przyjacielem po stopniach, starając się go zatrzymać, ale Curtis jak zwykle okazał się szybszy - wbiegł do środka mieszkania…
… i zamarł. Rozpędzony Xavier wpadł na nieruchome plecy, odbił się od stężałych mięśni, podniósł głowę… i też zamarł.
Bezkrwiste, blade wargi Curtisa poruszyły się.
–
Nie – powiedział cicho, ale wyraźnie, jakby to proste przeczenie miało moc zaklęcia odwracającego rzeczywistość.
–
Nie – powtórzył głośniej. Nie przyjmie prawdy do wiadomości. Odrzuci ją, zaprzeczy jej i wszystko wróci do chwili, w której nikt nie zmusza go do rozumienia słowa rozpacz.
Xavier przełknął ślinę. Oddychał płytko, bał się nawet poruszyć. Na boga, myślał gorączkowo. To koniec! On oszaleje.
Curtis stał nieporuszony, nie wierząc, nie chcąc wierzyć, odrzucając.
W powietrzu unosił się metaliczny zapach krwi, ale nie to było najgorsze. Nie to.
Niegdyś kremowa pościel przybrała barwę głębokiego rubinu, nasiąkając juchą tak mocno, iż można było ją wyżynać. Drobne, kobiece ciało leżało pośrodku tego całunu, nieruchome, zimne, obce. Okaleczone.
Wyprute wnętrzności zostały starannie udrapowane jak pęk czerwonych wstążek, jak makabryczny bukiecik. Brzuch, rozpłatany u dołu, zapadł się nienaturalnie, zupełnie jakby ktoś gwałtem wyjął jego zawartość – unurzane we krwi dłonie kobiety spoczywały na podołku, jakby do ostatniej chwili pragnęła powstrzymać życie wypływające z niej przez rozpłatane podbrzusze.
Na szczęście, już nie żyła. Wywrócone białkami oczy oglądały wieczność.
Xavier wyciągnął dłoń, by zacisnąć palce na ramieniu przyjaciela, lecz wtedy Curtis runął na kolana - trząsł nim spazmatyczny szloch. Skulił się, objął ramionami głowę. Palce kurczowo wpijały się we włosy, szarpały, szarpały, szarpały... starszy z mężczyzn przyklęknął obok, bezradny. Bał się nawet dotknąć przyjaciela, żeby nie wywołać ataku szaleństwa. Carrington płakał i dygotał, drżącymi rękami macał nasiąknięty krwią dywan, rozmazywał czerwień po włosach i twarzy. Mamrotał.
Zupełnie jak wtedy, na arenie.
– Curt? – szepnął przestraszony Xavier.
Nigdy nie sądził, że cokolwiek może doprowadzić człowieka do takiego stanu. Curtis odwrócił głowę – Xavier nie rozpoznałby tej wykrzywionej, oszalałej twarzy z odsłoniętymi w morderczym grymasie zębami. Patrzył na zwierzę żądne mordu.
–
Coin. Zabiję ją. – wycedził cicho Carrington. –
Zabiję.
Porwał się, żeby wstać, wybiec, dopaść tę sukę, dziwkę, żmiję, szarpać, rozszarpać, zabić! Ale siły go zawiodły i opadł na podłogę. Xavier objął go wpół, przydusił, nie pozwolił się wyrwać.
– Czekaj, Curt. Czekaj! Nie możesz jej dać tej satysfakcji, co? Nie możesz, prawda? Nie dopuścisz, żeby wygrała! Co, Curt?
Oszalały, zakrwawiony, płaczący zwycięzca Sześćdziesiątych Ósmych Igrzysk kiwał monotonnie głową.
–
Nie dopuszczę – powtarzał. –
Zabiję. Coin. Nie dopuszczę. Nie dam satysfakcji. Nie dopuszczę...epilog
Zemsta najlepiej smakuje na zimno. Jest jak dojrzewający w promieniach słońca owoc, śliwka, winogrona... albo coś bardziej soczystego. Słodkiego.
Jak brzoskwinia.
Zemsta musi smakować jak brzoskwinia. Musi być dopracowana w nawet najdrobniejszym szczególe, musi mieć solidne podstawy ku swej egzystencji.
Od momentu, w którym do Kapitolu wkroczyli rebelianci, od dnia, w którym zamordowali Dorę Lawson, Curtis Carrington dokładnie pielęgnował owoc swej zemsty. Nie mógł dopuścić do tego, by uschnął, by przejrzał, by został przedwcześnie zerwany. Wcielanie się w nowe role przychodziło mu z łatwością, odnajdywanie kolejnych życiowych ścieżek stanowiło wyłącznie część planu. Sam nie wiedział, co uratowało go przed ujrzeniem murów Kwartału od środka - pochodzenie z Dziesiątego Dystryktu, opinia zwycięzcy Igrzysk, który nigdy nie odczuwał jedności z prezydentem, chorobliwa mrukliwość, wstawiennictwo Xaviera, łut szczęścia? Jakkolwiek nie brzmiała przeważająca przyczyna, pozwoliła Curtisowi zachować głowę.
Niestety o zdrowych zmysłach nie było mowy.
Długie miesiące po stracie Dory nie opuszczał skromnego mieszkania w Dzielnicy Rebeliantów. Świat, w całej krasie okrucieństwa, istniał gdzieś w oddali, na zewnątrz, ze wszystkimi swoimi problemami, kolejnymi Igrzyskami organizowanymi przez Coin, zamachami i buntami. Xavier pomimo jawnej niechęci Curta, nieustannie dbał o przyjaciela - a raczej o to, by ten nie opuszczał domu, by nie sięgnął po broń i nie próbował skrócić pani prezydent o głowę.
Lub dwie.
Przez cały ten czas Carrington trzymał się myśli, że zawsze istnieje właściwy sposób postępowania, mimo że był to coraz mniej popularny pogląd. Wybierasz sobie wodza, wybierasz stronę, po której staniesz, wybierasz drużynę, a potem pozostajesz im wierny, niezależnie od tego, w którym kierunku wieje wiatr. Curtis podjął decyzję na długo przed objęciem rządów przez Coin, na długo przed przejęciem władzy przez Adlera.
Mógł ufać wyłącznie ludziom swojego pokroju - na wpół oszalałym przez to, co ujrzeli, przeżyli, poczuli na arenie. Mógł ufać jedynie tym, którzy znali pojęcie takich słów jak
strata, zemstai
pomoc.
Pomoc. W przywróceniu Panem
sprawiedliwości.Wypełniając podanie do Korpusu Strażników Pokoju wątpił, by zaakceptowali jego kandydaturę.
Nazwisko mówiło samo za siebie, czyny napędzane wolą przeżycia pozwalały przypuszczać, że Curtis jeszcze przed areną był zachwiany emocjonalnie.
Carrington? To nie ten, którego trzymali przez rok pod nadzorem? Ten sam, który szatkował trybutów na arenie?Szaleństwo okazało się jednak towarem deficytowym - w końcu nikt nie mógł pojąć toku rozumowania wariata. Strażnicy sądzili, że to działa na korzyść mundurowego i po przejęciu steru przez Adlera powitali Curtisa w swych szeregach z otwartymi ramionami.
Tyle, że Carrington był z Dziesiątki.
I doskonale wiedział, że jego
moralność jest jedynie kroplą w morzu cierpienia... a mimo to nie poddawał się.
Nigdy.