córka
Była jedynaczką, to podobno gwarantowało jej lepszy start w życie. Nazwisko miała takie sobie, niezbyt często spotykane, ale też nieszczególnie znaczące - ładunek zerowy w rachunku modyfikatorów przyszłości. Ojciec, fizyk, wykładowca uniwersytecki, mama - uczelniana księgowa. Rodzina przykładna, bez patologii, również bez perspektyw na luksus. Życie - przeciętne, na godziwej stopie, dalekie od książęcych salonów, ale wystarczające, takie, na które trudno narzekać. Brak ryzyka wyzionięcia ducha na Arenie - duży plus.
Podobno córką była dobrą. Cichą, taką, która nigdy nie nauczyła się chodzić po drzewach, miała lęk wysokości, kryła się w kącie i dużo czytała. Budowała bazy z koców i krzeseł, kryła się przed światem, jakby przeczuwając, że ten zrani ją, zanim zdąży się obejrzeć. Nie imprezowała, pierwszego chłopaka zyskała dopiero po dwudziestce - przedtem wzdychając nieszczęśliwie do dwóch innych, którzy, zdaje się, nigdy się o tym nie dowiedzieli - nie piła, nie paliła, przynosiła świadectwa z czerwonym paskiem, w domu zawsze była przed dziesiątą wieczorem. Uwielbiała rodzinne święta, najlepszą przyjaciółkę miała w mamie. Najlepszą i... Och, w porządku, jedyną. Bała się ufać ludziom, stroniła od zaangażowania, przywiązywała się do tego, co myślą o niej inni. W życiu zaliczyła trzy upokorzenia, z których jedno wciąż potrafi śnić się jej po nocy. Jeśli chodzi o sukcesy, tych ma kilka, z czego największym jest Niklaus.
Wtedy jednak, gdy zasadniczą rolą Berenike było bycie córką, syn nie był planowany, podobnie jak ślub. Gdy jej rówieśniczki zaczynały planować rodziny, Hardvigsen planowała karierę. Dyskusje o pierścionkach zaręczynowych, białych sukniach i liczbie gości zbywała lekkim wzruszeniem ramion, twierdziła, że nie ma na to czasu i... kandydata. Hej, wychodzenia za samego siebie przecież jeszcze nie zalegalizowali.
Berenike Hardvigsen, studentka inżynierii biomedycznej, magister, potem doktor. Specjalistka w dziedzinie inżynierii rehabilitacyjnej. Zamiast z tłumem, szła wbrew. Przez życie ślizgała się jak cień, żywiąc się własną ambicją i potężnymi dawkami szczęścia, jakimi skutkowało ją spełnianie postawionych sobie celów. Celów zawodowych, oczywiście, tylko te się liczyły.
To nie ma przyszłości, stwierdzono, gdy na horyzoncie pojawił się Tore.
To moja przyszła żona, pomyślał Tore, gdy stawiał czoła topiącemu Kapitol monsunowi, w pamięci wciąż mając awanturę, jaką urządziła mu dziewczyna o nieznanym wtedy jeszcze imieniu.
Matka musiała upuścić go w dzieciństwie, rzekła Berenike w duchu.
żona
Przejście z
idioty i
furiatki na
kocura i
mysię zajęło im trzy lata. Berry zdążyła zyskać
mgr przed nazwiskiem, Tore - tytuł specjalisty w dziedzinie map taktycznych. Od zupełnie przypadkowej kolizji drogowej - początku znajomości - do oficjalnej kapitulacji Berenike droga była kręta i wyboista, ale gdy wreszcie stanęli na mecie, mieli poczucie doskonale spełnionego obowiązku.
Sam związek, gdy już zaistniał, był prosty. Burzliwy, ale stosunkowo przewidywalny. To, że przed ołtarzem stanęli prędzej niż wymagała przyzwoitość, też nie było aż taką niespodzianką - mieli już przecież trzy lata stażu i znoszenia się nawzajem. Były to wprawdzie trzy lata wypierania się siebie i ostentacyjnego parskania na jakiekolwiek wzmianki o bliższej zażyłości, ale zasadniczo niewiele to zmieniało.
Po pierwszym zdumieniu nadszedł czas aprobaty i zarozumiałego kiwania głowami.
To było do przewidzenia, rzekli mądrze ci, którzy do niedawna nie wróżyli im przyszłości.
Wiedziałem, rzucił Tore z satysfakcją.
Jeden:zero dla mnie, drodzy rodzice, pomyślała Berenike z rozbawieniem, tuląc się do męża w pierwszym tańcu.
Nie jestem lesbijską.Było dobrze. Z perspektywy czasu Berry - wtedy już Falsen - oceniała ten czas jako najszczęśliwszy, szczyt wykresu swego życia. Wtedy nieustannie zaskoczona tym, że ktoś ją chciał - wycofana, mysia część jej serca podpowiadała właśnie takie stwierdzenie - potem,
po wszystkim, jak zwykła to określać, tęskniła.
Kłócili się dużo, godzili szybko, układali wspólne życie. Dorobili się syna - Niklaus był skarbem, wisienką na torcie burzliwego, ale zgodnego w gruncie rzeczy związku - i doktoratu (dr zyskała wprawdzie tylko Berenike, upiera się jednak, że akurat na ten jej tytuł zapracowali oboje, że inaczej by się nie dało). Wreszcie - snuli plany na przyszłość. Plany, z których żaden nie przewidywał dalszej wędrówki w pojedynkę.
Choroba Tore była czymś, co nigdy nie powinno się zdarzyć. Niewinne bóle głowy nigdy nie powinny przybrać na sile, wzrok mężczyzny nigdy nie powinien zacząć się pogarszać, on sam nigdy nie powinien stracić władzy nad swym ciałem. Dokładnie to wszystko jednak się stało i od postawienia diagnozy trzeba było ledwie połowy roku, by mężczyzna zasugerował wreszcie, że trzeba zmienić ich dotychczasowe wyobrażenia o przyszłości.
Perspektywę rychłej śmierci - dawano mu półtora roku, nie przeżył jednak nawet tego - znosił znacznie lepiej, niż Berenike. Nawet wtedy, gdy był już wrakiem, skorupą człowieka, trzymał się lepiej. Potem, gdy nie mógł jej już pocieszać i ocierać łez z policzka, po prostu się uśmiechał. Zdolności tej nie utracił aż do końca.
rebeliantka
Na pogrzeb poszła sama. To dziwne, jak spokojna potrafiła wtedy być i jak odporna. Sądziła, że tam, naprzeciw kamiennej płyty, pod którą miał spocząć jej mąż, rozklei się do reszty, nic podobnego jednak się nie stało. Drżała, ale tylko z zimna, po jej policzkach płynęły krople - ale tylko deszczu, jaki lał się z nieba.
Popatrz, kocie. Niebo tak samo płakało nad naszym pierwszym spotkaniem, pomyślała wtedy i uśmiechnęła się. Potem, gdy kapłan skrył się już w kaplicy, gdy czarny karawan ruszył w drogę powrotną - dopiero wtedy zdecydowała się dotknąć nagrobka. Wiecie, tak jak na filmach, gdzie podobny kontakt jest przeżyciem niemal metafizycznym. Dla Berenike zimny, mokry kamień nigdy nie stał się pośrednikiem między nią a Tore. Hej, przecież jej mąż nie żyje. Zmarł. Nie ma go. Grób nie ma tu nic do rzeczy.
Oczywiście, czasem zdarzało się, że czuła...
obecność. Szczególnie wtedy, gdy Kapitol tonął w deszczu, bliskość mężczyzny jej życia wydawała się być bardziej rzeczywista, niż kiedyś indziej. Albo wtedy, gdy spoglądała w duże, szare oczy Niklausa. Nigdy jednak nie potrafiła odnaleźć magii w przesiadywaniu przed grobem. Chodziła tam, jasne, składała kwiaty, ale nigdy nie odnalazła się w hollywoodzkich scenach spędzania dnia na monologu do wyrzeźbionego w kamieniu nazwiska.
Żałoby nie dane jej było nosić zbyt długo. Ówczesne problemy szybko ustąpiły miejsca nowym, mieszczącym się pod hasłem rebelii. To, co wtedy się działo, było miniaturą sądu ostatecznego. Wiele scen nigdy nie powinno się zdarzyć, wielu ludzi nigdy nie powinno stracić życia.
Na przykład jej rodzice. Nie powinni odejść tak szybko. Nie powinni się narażać, nie... Berenike nie była egoistką, ale wtedy, gdy w ślady Tore poszli kolejni jej bliscy, wyła o jakąkolwiek sprawiedliwość. Bo przecież
to nie było sprawiedliwe. Przecież oni pomagali, ryzykowali swoim zdrowiem i powodzeniem dla innych. Nie walczyli, żadne z nich nigdy nie sięgnęło po broń, ale pomagali. Karmili potrzebujących - niezależnie od reprezentowanej strony. Ubierali, dawali nocleg. Rebeliant, Kapitolińczyk, to nie miało wtedy znaczenia. Państwo Hardvigsen byli dobrymi ludźmi i gdy zginęli, było to okrutną drwiną.
Sama Falsen nie angażowała się. Po stracie męża nieświadomie, krok po kroku wycofywała się do swojej skorupy, z której wyciągnął ją Tore, i odcinała się. To nie była obojętność - jedynie instynkt samozachowawczy. Nie opowiedziała się po żadnej ze stron. To, że nie zamknięto jej w getcie, zawdzięcza własnym rodzicom. Jedyny raz, kiedy rodowe nazwisko coś jej zagwarantowało, to wtedy, gdy spod bramy nowo tworzonego getta odprowadzono ją z powrotem do mieszkania. Ktoś ją rozpoznał, ktoś pamiętał, że został nakarmiony. W tamtej chwili
Hardvigsen było równie znaczące, co Coin.
matka
Może to przez wcześniejszy niedostatek czasu na uporanie się z własnym żalem Berenike nie potrafiła stawić czoła kolejnemu. Pierwszym symptomem patologii była rezygnacja z pracy. Ktoś taki, jak Falsen, nigdy nie rezygnuje. Ktoś taki, jak Falsen, walczy jak wilk o pozycję i systematycznie wspina się na kolejne stopnie. Ktoś taki, jak Falsen, nie poddaje się.
Berenike jednak się poddała lub - jak sama twierdzi - po prostu zdecydowała na przerwę. Dla siebie, dla syna. Bo przecież miała Niklausa. To o niego, nie o kolejne tytuły naukowe zamierzała walczyć. To ten młody mężczyzna, a nie chorobliwa ambicja miał pokierować jej życiem.
Stać mnie na to, do cholery. Istotnie, roczna, dwu- czy trzyletnia przerwa od wyścigu szczurów była czymś, z czym Falsen była w stanie sobie poradzić.
Znów więc ma tylko jedną rolę. Tak jak kiedyś była tylko córką, tak teraz jest tylko -
aż? - matką. Czy dobrą? Chyba. Chciałaby wierzyć, że tak. Pamięta, że to Tore był lepszym ojcem. Cieplejszym, umiejącym się w tej roli odnaleźć. Ona sama wciąż potrzebuje czasu, by się nauczyć.
Ale przecież kocha, kocha bardzo mocno, a widok podobnej miłości w szarych oczach syna jest wystarczającym argumentem, by każdego dnia, ucząc się na błędach, starała się bardziej.