|
| Wpisane, wspomniane, wydarte... | |
| Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 20 lat Zawód : sekretarka w szkole podstawowej
| Temat: Wpisane, wspomniane, wydarte... Nie Paź 05, 2014 5:06 pm | |
| Siedziałam na ogromnym, białym dywanie. Lipcowe słońce zza zasłon wplatało w jego włókna pierwsze promienie słońca. Odbijały się one również od moich szarych kapci, które miałam pewnie jeszcze po pradziadkach, białych skarpetek i pidżamy w chmury. Znikały gdzieś dopiero w głębi marchewkowych włosów, piegów i bladej jak śnieg twarzy. W ręcę trzymałam ręcznik, jak zawsze gdy wychodziłam z łazienki. Była na tyle mała i zniszczona, że mama stanowczo zabraniała w niej trzymać mokre rzeczy. W żartach powtarzała, że wśród wilgoci zalęgną się robaki, które wejdą mi do ucha. Nie lubiłam robaków, z resztą to mi zostało do dziś. Szłam więc grzecznie każdego poranka z mokrym ręcznikiem na podwórze, by powiesić go na jednym z przetartych sznurków. Po tym wróciłam do domu, ubrałam komplet ubrań przyszykowany dnia wcześniejszego. Bardziej pasował do moich szarych butów, był równie wytarty. Dopiero wtedy z uśmiechem na ustach wskakiwałam na przeciwległe łóżko, by obudzić młodsza siostrę. Nigdy nie była z tego zadowolona. Miałam nadzieje, że rozumie po co to robię. Nie chciałam budzić babci, śpiącej na kanapie w innym pokoju. Staruszka, zawsze przychodziła pod nieobecność rodziców by się nami opiekować. Niesamowite, że znajdowała czas zarówno na cząstkowe wychowywanie nas, co i na prace. Choć wtedy miałam inny, równie ważny powód. Bardzo ją kochałam, jednak nie mogłam zbyt długo przebywać w jej towarzystwie. Lubiła opowiadać, jednak psujące się od starości zęby wydawały taką won, że aż się odechciewało odpoczywać. Zrozumcie więc, jak by to było, gdyby Effy była budzona tym śmierdzącym oddechem. Każdy dzień zaczynałaby równie beznadziejnie. Razem schodziłyśmy, by wziąć kanapki zamknięte w chlebaku. Zawsze takie same, w dystrykcie nie było zbyt dużego wyboru zwłaszcza wieczorami, gdy rodzice mogli dopiero wyjść na zakupy. To się nazywają uroki posiadania rodziców pracujących na pełen etat w fabryce. Większość dzieci z podwórka pewnie miała takie samo zdanie na ten temat, jednak nigdy nie zapytałam. Byłam za młoda, by mnie to interesowało. Z resztą babcia często odstraszała wszystkie nasze koleżanki. Pisze nasze, bo w sumie wtedy wszystkie rzeczy z Effy miałyśmy wspólne. Czasem nawet zabierałyśmy sobie pidżamy, by choć na jeden wieczór poczuć, ze śpimy w czym dla nas nowym. Pewnie gdyby nie późniejsze wydarzenia zostałoby tak do dziś. Przynajmniej lubię w to wierzyć, zawsze wywołuje to delikatny uśmiech na mojej twarzy. Wracając jednak do tego, o czym chciałam pisać. Szybko zjadłyśmy, jak to miałyśmy w zwyczaju. Jeszcze chwila Effy minęła, zanim wyszłyśmy na podwórze, a wraz z trzaskiem drzwi obudziła się babcia. Wiatr leniwie rozwiewał nasze włosy, gdy grałyśmy w gumę czy w kapsle. Choć nasi rodzice pracowali w jednej z największych fabryk elektroniki w dystrykcie, to w domu nie znajdowało się nic takiego. Nie chcieli tego widzieć, wtedy nie mogłam zrozumieć dlaczego. Czułyśmy się trochę gorsze od innych dzieci, teraz wiem, że rodzice nie chcieli przynosić swojej pracy do domu. W każdym bądź razie jak co poranek zajmowałyśmy się sobą. Mając pięć lat, nie miałyśmy żadnych obowiązków, a babcia zaspanym wzrokiem obserwowała nas z okna. Właśnie za tym sielankowym poczuciem bezpieczeństwa tęsknie do dziś. Gdyby jeszcze rodzice przy zabawach byli razem z nami, uznałabym moje dzieciństwo za najpiękniejsze na świecie. Tak to mogę powiedzieć, że na pewno nie było nudne. Zwłaszcza, gdy patrze na dzieciaki przebywające w kwartale. One za takie chwile oddałyby pewnie nie jeden podwieczorek (o ile dzieci dalej mierzą wartość rzeczy w słodyczach). Około godziny dziesiątej, gdy babcia zawołała nas na drugie śniadanie, zdarzyło się coś, czego bym się nie spodziewała. Do domu wbiegli zaaferowani rodzice. Podekscytowanym głosem mama zaczęła tłumaczyć, że jak najszybciej musimy się spakować. Wyjeżdżamy do stolicy. Dziwiłam się wtedy, że tato nie cieszy się wraz z nami. Teraz rozumiem, że jego smutek był spowodowany pesymistyczną wizją dłuższej pracy. Kochał nas. Wiedział, że ten czas, który traciliśmy już nigdy nie wróci. Jego błękitne oczy, przesiąknięte smutkiem, skrywały porażkę. Wiedział, że kiedyś nas zawiedzie, gdy będzie potrzebny, bo praca zasłoni mu oczy. Potem również nie raz zdarzyło się tak na mnie patrzeć. Wtedy jednak pakował rzeczy swoje i żony, tymczasem mama pomagała nam zapakować niewielką ilość naszych skarbów to płóciennego worka po ziemniakach. W końcu o walizkach czy plecakach nie mogłyśmy nawet marzyć. Nawet nie chodziłyśmy do szkoły. W zabieganiu i zaaferowaniu mijały godziny, jedna, druga, trzecia... Nastała szesnasta, a pod furtkę naszego niewielkiego, robotniczego boku podjechał wóz towarowy. Załadowana do pełna przyczepa z nowościami, które w niedługi czasie miały trafić do najbardziej prestiżowych sklepów w Kapitolu, teraz skłania mnie do jednego przemyślenia - również byliśmy towarem. Tania, ale zdolną siłą roboczą, która miała zasilić okrutną gospodarkę stolicy. Gdyby moi rodzice nie byli mechanikami, a tancerzami, pewnie trafiliby do ówczesnej odmiany Violatora. Pod tym względem nawet teraz nic się nie zmieniło. Władza czerpie co najlepsze, a nam rzuca ochłapy. Tak oto zaczęła się moja kapitolska przygoda... |
| | | Wiek : 20 lat Zawód : sekretarka w szkole podstawowej
| Temat: Re: Wpisane, wspomniane, wydarte... Wto Paź 07, 2014 12:18 am | |
| Kiedyś sądziłam, że moja pierwsza wycieczka poza teren dystryktu odbędzie się nieco inaczej. Marzyłam o podróży na białym koniu u boku pięknego mężczyzny ze złotymi puklami skręconych włosów, nieziemsko białym uśmiechem i ciepłym spojrzeniem. Ja w białej sukience z kwiatami we włosach i wyszorowanymi na błysk pantofelkami, wtulona w jego ciepłe ramię, mogłabym zapomnieć o wszystkim. Odjechalibyśmy w stronę zachodzącego słońca niczym para kowboi z jakiego spaghetti westernu z początku naszego tysiąclecia. Skąpani żółtym blaskiem zachodzącego słońca ruszylibyśmy w daleką drogę, gdzie szczęście towarzyszyłoby nam już do końca dni. Tym czasem rzeczywistość podróży była zupełnie inna. Kilkanaście godzin spędziłam wraz z siostrą wśród kartonowych pudeł i folii bąbelkowej, w nieznośnym zaduchu, wśród zapachu niedawno wyprodukowanego plastiku i czegoś, co wtedy tylko drażniło mi śluzówkę. Przytulona wraz z Effy w kącie, próbowałyśmy zasnąć. Tak radziła nam mama, gdy pan kierujący ciężarówką zamknął ogromne blaszane drzwi, po czym niskim grubiańskim tonem oznajmił, że to ostatni załadunek na dziś. Wtedy nie za bardzo wiedziałyśmy co można robić w środku drgającego pudełka na sardynki. Na szczęście Effy zasnęła, a ja mogła stukać końcami moich wytartych butów w rytm chaotycznych nierówności podłoża. Spokoju dodawał mi fakt, że z miejsca, gdzie siedzieli moi rodzice było słychać szumy ich głosów. Cieszyłam się, że niedługo już koniec i przyjdzie mi zwiedzić najpiękniejsze miejsce na ziemi jakim jest stolica. Oczywiście, wtedy znałam to miejsce jedynie z opowiadań innych dzieci z podwórka, które swoimi elektronicznymi zabawkami mogły mieć dostęp niemal do wszystkiego. Zanim wyjechałam, to zazdrościłam im potwornie. Szybko jednak brak w wiedzy zaczęła nadrabiać moja jeszcze wtedy rozbujana wyobraźnia. W amoku spowodowanym przez upał bredziłam chwile o pięknie stolicy, po czym wycieńczona zemdlałam. Obudziłam się w dużym łóżku, całym obleczonym niezwykle wygodną, zieloną pościelą. Odbijający światło materiał wydawał mi się czymś niespotykanie pięknym i już się zastanawiałam jaką bym była piękną księżniczką w takiej sukience. Turlałam się po pościeli, wchłaniałam łapczywie jej świeży zapach, tuliłam się do niej, nawet narożnik jak każde dziecko pogryzłam. Myślałam, że to najpiękniejsze co mogło mnie tu spotkać, dopóki nie ujrzałam mojej siostry. W takiej samej, różowej pidżamce jak ja, siedziała na środku białego dywanu, wpatrując się bez końca w okno. Wskoczyłam na nią wesoło, po czym ujrzałam miliard żółtych, czerwonych, zielonych i niebieskich światełek na czarnej kanwie miasta o północy. Wszystko zdawało się mnie kusić, oczarowywać swoją paletą farb. Kropki wiły się, zmieniały swoje miejsce, znikały, by po chwili pokazać się w innym miejscu. To było bardziej ekscytujące niż wszystkie opowiadania mamy na dobranoc jakie w czasie swojego krótkiego życia słyszałam. Upajanie się tym widokiem jednak nie trwało długo, gdyż po chwili tata zaaferowany moimi pląsami wpierw na łóżku, a potem na ziemi, szybko znalazł się w pokoju. Podniósł nas obie swoim silnym ramieniem, po czym położył na łóżku i przykrył tą niesamowitą pierzyną. Siedział na brzegu łóżka, jakby na coś czekał. Niestety, nie doczekałam się rozwiązania zagadki jego czekania, gdyż zasnęłam. Może szykowała się jeszcze jedna niespodzianka, a może chciał zakosztować seksu z żoną na równie wielkim łóżku? Do dziś nie wiem. Kolejnego dnia nie było już tak sielankowo. W zasadzie wstałam, chcąc opowiedzieć mamie o moim nowym pokoju, o zabawkach jakie znajdowały się koło mojej głowy gdy wstałam, o przepysznym śniadaniu, które stało na skraju łóżka gdy się obudziłyśmy. Byłam trochę brudna, w wieku pięciu lat jeszcze nie do końca sprawnie radziłam sobie ze sztućcami. Zwłaszcza tak dziwnymi jak wtedy zostały podane, a do których przyzwyczaiłam się dopiero po latach. Niestety... Obeszłam cały dom, nie zważając uwagi na absolutnie żaden piękny szczegół, by na kamiennej posadzce w kuchni usiąść i zalać się łzami. Wtedy sądziłam, że już na zawsze traciłam rodziców.Mimo wszystkich ich nieobecności wcześniej, nie byłam przygotowana na zostanie samą, zwłaszcza w nowym miejscu. Już nawet widok babci byłby dla mnie zbawienny. Ucałowałabym ją w te popsute zęby ze szczęścia, zamiast płakać na środku kuchni z nogami podciągniętymi pod brodę. Znalazła mnie jakaś pani. Niewysoka kobieta o jasnych, mysich włosach i łagodnym uśmiechu. Nie pytałam jej kim jest, chciałam do mamy, a jak ona zdecydowanie do babiszcze nie wyglądało. Przytuliła mnie jednak, po czym poszła z Effy za metalowe drzwi. EFFY? Ale jak to możliwe? Nie potrafiłam uwierzyć, że ta kobieta ma dobre serce. Dopiero z czasem się o tym przekonałam. Chyba to najlepiej pokazuje, że w naszym rodzeństwie zawsze Effy potrafiła lepiej rozpoznawać ludzi.Czasem nawet było mi za to wstyd, ale nie mówcie nikomu. To będzie nasz mały sekret, dobrze? Zmęczona płakaniem, po niespełna godzinie, postanowiłam zobaczyć cóż ta pani robi z moją siostrzyczką. Tam... Kolejny zachwyt. Pokój był ogromny, a na stole stało pięć lalek i miś. Wtedy było to dla mnie niewyobrażalnie wiele i ten widok wprawił mnie w osłupienie. Sądziłam, że dwa słoniki pluszowe z łóżka to jakiś nieprawdopodobnie szczęśliwy dar od losu. Ale tyle zabawek? Zaczęłam piszczeć ze szczęścia. Nieznajoma kobieta szybko podchwyciła mój entuzjazm, zapraszając mnie do siebie. Chyba właśnie tym zdobyła moje zaufanie. Nazywała się Maryla i to z nią przyszło mi spędzić szczęśliwy rok w nowym domu, zanim zaczęłam chodzić od szkoły. |
| | | Wiek : 20 lat Zawód : sekretarka w szkole podstawowej
| Temat: Re: Wpisane, wspomniane, wydarte... Sob Lis 08, 2014 10:34 pm | |
| Jesienny, dżdżysty poranek. Ciemne brudne niebo, chłodny wiatr, krople wody na szybach w ogromnej sypialni i odbijające się od nich światło, w których można było zobaczyć rozmytą paletę barw to jedna z niewielu miły rzeczy, które mogę opisać myśląc o tym dniu. Oczywiście nic nie zapowiadało, że będę go tak smutno wspominać. Wstałam jak zawsze pełna energii, z uśmiechem na ustach, zastanawiając się co nowego wygrzebie z szafy Maryla na ten wyjątkowy dzień. Przez ostatni rok stopniowo się przyzwyczajałam do chodzenia w rzeczach, które nie wyglądały jak utkane w epoce kamienia łupanego. Fakt, trochę za nimi tęskniłam, ciągle chodząc po domu w tych samych szarych kapciach z wytartymi czubkami. Oczywiście wyglądało to paskudnie, o czym przypominała mi opiekunka codziennie rano kiwaniem palcem wskazującym przed moim nosem. Przywiązywałam wtedy więcej uwagi jej ciepłem uśmiechowi, co pozwalało mi nie zrazić się do jej dziwnego nawyku. W końcu kto normalny tak robił? Takie rzeczy tylko w Kapitolu. Rzecz jasna, nie znałam go jeszcze wtedy od strony absurdu i intryg, wszyscy mnie przed tym bronili jak przed nożami w kuchni, które zdawało mi się, że same wpadały mi w ręce. Stolica była dla mnie ciągle miliardem kropek za oknem, paroma dużymi sklepami w okolicy, barwnymi strojami mieszkańców i jeszcze dziwniejszymi włosami. nie wiedziałam wtedy co to makijaż, więc zbyt długie rzęsy, niebieskie usta i brokatowe brwi odbierałam jako tym urody, próbując go uwieczniać ma moich pierwszych, dość nieudanych rysunkach. Ręką sześciolatki niestety nie da się oddać wiernie żadnej rzeczy, patrząc więc na kartki z perspektywy lat mogę się tylko domyślać kogo lub co miały ona przedstawiać. Częściej jednak robią to moi rodzice, doszukując się w tym oznak geniuszu, domniemanie przytłumionego przez blask barw w trakcie okresu dojrzewania. Nie zmieniając dalej tematu, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to wtedy jeszcze kochałam zmianę miejsca zamieszkania. Szybciutko więc wstałam, nie czekając na siostrę, która zawsze lubiła sobie pospać. Podeszłam do szafy, nie mogąc doczekać się wyboru. Otworzyłam ją z rozmachem, przycinając sobie delikatnie palce. Trzeba wam wiedzieć, że wtedy nawet jak na swój wiek byłam szkrabem. To co zobaczyłam wprawiło mnie w zachwyt. Turkusowe, malinowe, bordowe i seledynowe sukienki i spódniczki zawieszone były na szklanych wieszakach wręcz w idealnej harmonii. Serce podeszło mi pod krtań. Oddech przyśpieszył. W oczach pojawiło się parę łez zachwytu. Nie wiedziałam co mam robić. Śmiać się, a może płakać. Zawsze była wrażliwa na piękno. Ono tworzyło to, co tak bardzo chciałam poznawać. Każdy zakamarek dzięki szczegółom stawał się ciekawszy. Jak te kawałki materiałów starannie zszyte i poozdabiane najróżniejszymi kokardami, frędzlami, koronkami czy cekinami. Na niewielkiej półce stały również najróżniejsze spreje. Dotąd nie wiem co na nich pisało, mogę jedynie podejrzewać, że odpowiadały za nienaganny stan i urok ubrań. Zachwycona, otworzyłam delikatnie usta, pokazując wachlarzowi ubrań swoje niekompletne zęby. Noc wcześniej wypadła mi dwójka. Maryla utrzymywała, że to na szczęście. Nie mogąc doczekać się opiekunki, zaczęłam tupać nóżkami. To zbudziło zarówno Effy, co przywołało upragnioną osobę. Kobieta zaczęła wyjmować po kolei ubrania, ukazując mi ich piękno w całej okazałości. Już miała sięgnąć po białą koszulę w komplecie z falowana, czerwoną spódnicą i szerokim skórzanym pasem, gdy zagarnęłam sobie suknie w tęczowe pasy. Zaczęłam krzyczeć "Moja tyś!", jak z któregoś opowiadania często szeptanego przez Maryle wieczorami. Wierciłam się, wtulałam głowę w błyszczący materiał, nie dając wyszarpnąć sobie materiału za wszelką cenę. Broniłam się rękami i nogami. Byłam w stanie nawet ugryźć. Wszystko, by osiągnąć swoje. W tym przypadku po raz pierwszy i ostatni w życiu byłam nieugięta. Tak mijały minuty, a blond włosa niańka wymyślała coraz to nowsze sposoby negocjacji lub próby odebrania mi kreacji. na szczęście, nie wiem czy po pięciu czy piętnastu minutach poddała się. Musicie wiedzieć, że w tak emocjonujących momentach jak ten, szybko straciłam rachubę w czasie. O ile można powiedzieć, że w wieku niespełna sześciu lat ją posiadałam. Zmęczona, ale szczęśliwa jak nigdy dotąd, zaczęłam niezdarnie zakładać wywalczoną kreacje. Maryla zrezygnowana i rozbawiona moim zachowaniem, pomogła mi się ubrać. Nie sądziłam wtedy, że zakładanie ubrań może być takie trudne, bo gotowa byłam dopiero, by zegarek w kuchni oznajmił godzinę ósmą. Z ogromnym uśmiechem, już w sukience zawiązanej pod samą szyję, zeszłam na dół. Wiedziałam, że muszę poczekać, zanim moją siostrzyczkę jasnowłosa kobieta wyszykuje. Effy na szczęście nie zwariowała jak ja, bo chyba wieki czekałabym, zanim ruszyłybyśmy w drogę. Obie ubrane całkowicie skrajnie, pod czujnym okiem Maryli weszłyśmy do jej lewitującego nad ziemią, trochę kołyszącego się auta, by pojechać... No właśnie, sama zapomniałam gdzie. W gruncie rzeczy na dobre też nie wiedziałam co to jest "pałac dyrektora". Brzmiało to dla mnie trochę podobnie do "jaskinia bazyliszka", którą niewątpliwie na swój sposób dla mnie wtedy była. Dojechaliśmy do ogromnej, białej rezydencji. W oknach było widać różnokolorowe światła w towarzystwie neonowych zasłon, modnych w tamtych latach. w sumie do dziś zastanawiam się dlaczego wycofano je z produkcji. Może na którymś roku studiów ktoś prowadziłby mnie w tajniki tej zagadki? Nie ważne. Ogród wyglądał imponująco, choć również urządzony był pod linijkę ówczecznych trendów. Wszędzie znajdowały się więc malutkie fontanny, to podświetlane, to z substancją emitująca światło płomieni ognia na liściach chryzantem, malw i malutkich różnokolorowych nagietków. Wyskoczyłam z auta, jak grom z jasnego nieba, by dużymi susami pomiędzy czerwoną a czarną kostka w ogrodzie udać się przed drzwi domostwa. Równie szybko wraz z moimi "towarzyszkami" znalazłam się w środku, którego opisywanie byłoby o tyle długie co zbędne i niepotrzebne w moich przemyśleniach. Zachwyt rozpierał moje piersi, choć wzrok reszty gości wręcz mnie rozbierał. Wtedy sądziłam, że to z powodu pięknego ubioru jaki sobie dobrałam. Falowałam w rytm roznoszącej się muzyki, delikatnym krokiem przesuwają się w stronę pokoju dla dzieci. Dopiero tam, zeszłam na ziemie. "Wyjdź stąd dziwolągu!", "Co tu robi clown?", "Dlaczego ubrałaś się w obrus swojej mamy" - to tylko niektóre wypowiedzi innych dzieci, które wraz z nimi zaczęły bić mnie balonami. Rude włosy szybko stanęły dęba. Blada twarzyczka nabrała rumieńca wstydu. W oczach znów pojawiły się łzy., Tym razem smutku. Czułam się potwornie. Drżałam, a głos stanął mi w gardle. Bałam się. Czułam się odrzucona, niechciana. Dlaczego tak o mnie mówili? Dziś jestem w stanie to zrozumieć, wtedy to pytanie rozrywało mi serce równie mocno co kolejne docinki innych dzieci. Śmiały się z tego. Było to dla nich zabawne. Nie ubrałam się tak dla żaru, to niesprawiedliwe. Nie rozumiałam ich zachowania.Ich bazyliszkowy wzrok na zawsze zostawił skamieniały ból w moim malutkim sercu. Usiadam na podłodze, głowę szybko chowając pomiędzy włosami a kolanami. Ręce splotłam gdzieś na wysokości ud. Płakałam, jakby właśnie rozgrywała się najgorsza tragedia w moim życiu. Dalej nie jestem w stanie słowami wyrazić tego, jak bardzo mnie to zabolało. Nawet teraz pisząc na tym świstku papieru, czuje wilgotne łzy spływające swobodnie po moich policzkach. Takich rzeczy nie da się zapomnieć, a uczuć stłumić. Przezwisko "Zaczarowana Marchewa" miało mi już towarzyszyć do końca świata. Z tragedii wyciągnął mnie ojciec swoją silną ręką i pewnym, ale czułym spojrzeniem. Zabrał do auta, gdzie nakrył płaszczem. Wycieńczona jak nigdy zasnęłam. Teraz wiem, że zapoczątkowało to moją szarość. Pod błękitnymi tęczówkami już nie było tego pewnego siebie o poranku szkraba, a szara mysz chcąca schować się prze wyzwiskami kierowanymi ku niej przez resztę świata. Czy dalej tak jest? |
| | |
| Temat: Re: Wpisane, wspomniane, wydarte... | |
| |
| | | | Wpisane, wspomniane, wydarte... | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|