Mówią, że wiele da się przewidzieć dysponując odpowiednią dozą informacji. Mówią, że nie ma wydarzeń, których nie dałoby się przewidzieć, będąc wystarczająco uważnym i dokładnym. Mówią też, że w zasadzie całe życie jest jednym ciągiem przyczynowo-skutkowym, a tym samym czymś, co można zdefiniować, wyznaczając określone parametry.
Może więc Benedict nie był wystarczająco uważnym, a może informacji miał zbyt mało, takiego rozwoju sytuacji bowiem nie przewidział.
Jasne, zmiany czuło się w powietrzu. Ostatnie dni przed zmianą prezydentury była jak cisza przed burzą, przy czym w odniesieniu do nawałnicy wiadomo było, jak się zachować, zaś wobec rotacji w rządzie - już nie. Spośród setek domysłów, proroctw, pozornie silnych, prawdopodobnych domniemywań trudno było wybrać te, które faktycznie wskazałyby odpowiedni na ten moment schemat zachowań.
Tibalt Adler. Nazwisko znane i... Lubiane? Nie, ale na pewno obiecujące. Nie nowe, nie świeże, ale pełne potencjału, który tylko głupi mógłby lekceważyć. Przecież wiadomo, kim był Adler. Najpierw ulubieńcem Czwórki, potem - innych Dystryktów. Tym, który oddalił niebezpieczeństwo rebelii, tym, który mógł postawić Panem na nogi, tym, który być może byłby w stanie udźwignąć ciężar błędów popełnionych przez Coin.
Lub nie. Może nic podobnego nie zrobi.
Póki co miał jednak poparcie i wizję. Wizję obozów pracy, ludzi pozbawionych podstawowych praw i tych drugich, po przeciwnej stronie barykady, pławiących się w luksusie. Wizję życia z Igrzyskami lub bez, wizję kar śmierci, ucinania rąk, wyrywania języków i...
Och, w porządku. Tego w programie chyba nie było.
Tibalt Adler nie był świętym, tak jak nie była Coin, Snow, ich poprzednicy i potencjalni następcy. To jednak niewiele zmieniało. Ostatecznie i tak wszystko sprowadzało się do aklimatyzacji, elastyczności umożliwiającej dostosowanie.
Nie planował zostawać w getcie. Nie dlatego, że nagle zaczęło go drażnić, a ludzkie cierpienie - boleć. Nie dlatego też, by nagle przestał być tu przydatnym. Ryzyko buntu było tu tak samo duże - lub może większe - jak przedtem, a zbieranie informacji o wypędzonych za margines społeczeństwa równie ważne, jak za kadencji Coin. Tylko, że teraz było znacznie więcej możliwości, a Vane nie miał wystarczająco silnej woli, by z nich nie skorzystać i pozostać na swym posterunku.
Nie było łatwo balansować na granicy dzielącej bycie potrzebnym od bycia zbędnym. Bo do tego to wszystko się sprowadzało, co? Do tego, by nikt nie stwierdził, że przestałeś coś znaczyć lub, co więcej, zacząłeś być zagrożeniem. Benedict szczerze wątpił by zmiana prezydenta coś w tej kwestii znaczyła. Pewne zasady pozostawały takie same niezależnie od okoliczności i, zdaniem Vane'a, to była jedna z nich.
Składając wniosek o przeniesienie, skorzystał z prawa do odmowy umotywowania swej prośby. Hej, znał swoje przywileje, kodeks praw i obowiązków służby wywiadowczej miał w małym palcu - dlaczego miałby więc z tego nie skorzystać? Dlaczego miałby się rozpisywać o tym, że przebywanie w getcie go męczy, że wreszcie, po latach tańczenia tak, jak mu grali, chciałby wreszcie coś za to dostać? Dlaczego miałby wyznać, że wcześniejsza rezygnacja i zgłoszenie się na ochotnika do wywiadowczego zabezpieczenia KOLCa było błędem? Po co miałby to wszystko pisać?
Korzystając z art. 3 § 5 pkt 16 regulacji dot. służb wywiadowczych odstępuję od uzasadnienia swojego wniosku. To było znacznie prostsze.
Prosił o przeniesienie do Dystryktu... Nie swojego, oczywiście. Był człowiekiem. Nie umiałby donosić na tych, których znał. Nie umiałby założyć kartotek tych, z którymi kiedyś się uczył, pił, pieprzył.
I chyba nie musiał, co?
Gdy został wezwany na prezydencki dywanik, zakładał... Cóż, chyba nic nie zakładał. Tak było bezpieczniej - iść bez założeń, bez oczekiwań, bez obaw. To ostatnie nie było tak łatwe, ale się starał. Twarz pokerzysty. W sercu tajfun.
Kilka pytań, na które nie odpowiedział. Garść pytań, na które odpowiedzi udzielił bez wahania, bo nie dotyczyły niczego ważnego. Pochodzenie, ukończona szkoła, specyfika pracy dla buntowników przed wybuchem rebelii. Proste rzeczy, które łatwo było sprawdzić. Proste rzeczy, które sprawiły, że...
Że co? Zapięto go na krótszej smyczy? Postanowiono zatrzymać bliżej siebie? Trudno było mu uznać to za zaszczyt, naprawdę trudno.
Zaproponowano mu ministerialny stołek. Nie, nie w MONie, choć takiej propozycji być może należało się spodziewać. Propozycji, której by nie przyjął... Gdyby mógł. Choć pewnie by nie mógł. Och, mniejsza. To, co mu zaoferowano, to Ministerstwo Technologii i Cyfryzacji.
Śmierci pułapką z daleka, co?
Zgodził się, czemu nie. Nie dlatego, że argumenty prezydenta szczególnie do niego przemawiały - całe te bajeczki o
stawianiu na młodych, szczególnie w tak specyficznej branży, jaką był rozwój technologiczny to frazy oklepane, znane każdemu, kto choćby otarł się o politykę. Zgodził się, bo nawet uwzględniając całą niewiarygodną otoczkę - hej, szczylom takich propozycji zazwyczaj się nie składa, a Benowi daleko było do faktycznej, wynikającej z metryczki dojrzałości - chyba mógł na tym skorzystać.
Święty spokój. Praca w branży, o której miało się pojęcie. Brak konieczności zmagań z własnym sumieniem.
Mógł chcieć więcej? Tak. Mógł chcieć - i chciał - nie mieć wrażenia, że to jakaś gra, której zasad, po raz pierwszy od dawna, nie rozumie. To nie był jednak argument, po który by teraz sięgał. To nie był argument, którym miałby posłużyć się teraz, gdy oferowano mu zmianę.
Zmianę na lepsze? W duchu na pewno na to liczył, ale, jak to zwykle bywa, wszystkich konsekwencji swej decyzji miał doświadczyć znacznie, znacznie później. Wtedy, kiedy na pewno nie będzie się ich spodziewał.