IndeksIndeks  Latest imagesLatest images  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  
Charlotte Heavensbee

 

 Charlotte Heavensbee

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
AutorWiadomość
the victim
Charlotte Heavensbee
Charlotte Heavensbee
Wiek : 33 lata
Zawód : przedstawiciel prawny pani prezydent

Charlotte Heavensbee Empty
PisanieTemat: Charlotte Heavensbee   Charlotte Heavensbee EmptyWto Sie 20, 2013 2:00 pm

Charlotte Heavensbee
Penelope Cruz, fuck yeah!


Charlotte Heavensbee Daneos

IMIĘ: Charlotte "Charlie", "Lottie"
NAZWISKO: Heavensbee (niegdyś Gene)
DATA URODZENIA: 27.02.2250
MIEJSCE ZAMIESZKANIA: Kapitol, Dzielnica Rebeliantów
ZAJĘCIE: doradca prawny pani prezydent



Charlotte Heavensbee Rodzina

- Camille Heavensbee - młodsza siostra Charlotte, zaledwie dwudziestoośmioletnia malarka, która... po rebelii trafiła do Kwartału. Nie pomogły prośby i błagania Charlie, by Camille mogła zamieszkać w jednym z dystryktów - Alma Coin pozostała nieugięta, zapewniając, że właśnie tak wygląda sprawiedliwość. Zaś Charlotte, jako adwokat, powinna respektować nowe prawo...
- Plutarch Heavensbee - starszy brat, który w Kapitolu zasłynął... ucieczką do Trzynastki tuż po rozbiciu areny. Jak się okazało, od lat pracował dla Almy Coin, dzięki pozycji swej rodziny zdobywając dla Trzynastego Dystryktu ogrom mniej lub bardziej istotnych informacji. Charlie zapewne znienawidziłaby go za numer, jaki wykręcił zarówno jej jak i Camille, ale... cóż, jego działania przy tym, czego dokonał Joffery były niewinną igraszką.
- Joffery Gene - były mąż na pół etatu, którego kochanką okazała się... rebelia. Podczas czteroletniego małżeństwa z Charlotte mieli swoje wzloty i upadki, zakończone jednak kompletną katastrofą, rzucaniem nożami kuchennymi i wszystkim, co wpadło Charlie pod rękę. Przyczyna? Joff jasno oświadczył, że założenie rodziny z prawdziwego zdarzenia jeszcze nie wchodzi w grę. Lottie obawiała się, że kiedy będzie już gotowy, może okazać się za późno.

Charlotte Heavensbee Historia

Jak mówi stare przysłowie: jeśli człowiek obcuje z kimś takim jak Charlotte Heavensbee - po uszy grzęźnie w metaforach erotycznych.
Urodzona w bogatej, wpływowej i… popularnej kapitolińskiej rodzinie od dziecka otaczana była ludźmi równie bogatymi, wpływowymi i popularnymi. Żyjąc w mydlanej bańce odcięta została przez rodziców od problemów nękających Dystrykty. Do pewnego momentu w swym życiu przypominała raczej porcelanową laleczkę, którą można finezyjnie ubierać i pielęgnować najdroższymi kosmetykami, niż upartą i ambitną kobietę, jaką jest dzisiaj.
A wszystko zaczęło się od płci przeciwnej, gdy miała zaledwie szesnaście lat…

Pierwszym godnym uwagi mężczyzną Charlotte był pewien wzięty adwokat. Piorunująco przystojny, dobrze po czterdziestce - zadbana żona, udana dwójka dzieci i willa w Czwórce.
- Byłam z nim dwa lata - opowiadała Charlie - właściwie półtora roku, bo te ostatnie miesiące to już wyłącznie szamotanina i odganianie. Jak się zorientował, że odchodzę - dostał pierdolca. Telefony w środku nocy, po dwa listy dziennie, naręcza róż i oczywiście oświadczyny. Permanentne oświadczyny. Przez ponad rok ani słowa na ten temat, a potem nagle co piętnaście minut - rozwód, co pół godziny - małżeństwo, co godzinę - dziecko. Nasze dziecko. Facet mnie po prostu załamywał. Mówię ci, śmiertelnie poważnie zastanawiałam się, czy nie zwariował. Chyba nawet się bałam. Bo - rozumiesz - byłam z nim blisko dwa lata, czyli jak na szesnastoletnią dziewczynę całą wierność. Ale nawet mi do głowy nie przyszło, żeby naprawdę być z nim całą wieczność. W ogóle nie myślałam o żadnym małżeństwie, o żadnym jego rozwodzie, o wspólnym mieszkaniu ani nawet o tym, żeby bywać z nim dłużej, niż bywałam. Lubiłam jak wpadał, ale jak po dwóch godzinach wychodził - nie miałam nic przeciwko temu. Nie tęskniłam za nim, wracałam do swoich spraw. Zupełnie mi nie przeszkadzało, że ma żonę, dzieci, przyjmowałam to z jakąś chorą naturalnością. No miał, po prostu miał żonę i dzieci, tak jak miał samochód, dom, biuro, garnitury, krawaty, buty. Jego zadbana żona i jego kosztowny samochód, to były naturalne elementy wyposażenia czterdziestoparoletniego mężczyzny. Nawet mi do głowy nie przyszło, że nastoletnia kochanka jest takim samym elementem tego wyposażenia. To znaczy, że ja jestem takim samym, niby żywym, a w istocie martwym, a jak nie martwym, to z całą pewnością wymiennym elementem czyjegoś wyposażenia. I wcale nie chodzi mi o to, że niby traktował mnie instrumentalnie. Jeśli nawet była to relacja instrumentalna, mnie to pasowało. Co tu zresztą gadać: relacja instrumentalna - ja go po prostu kochałam. To znaczy: ja wtedy uważałam, że go kocham. Rozumiesz? Mój ówczesny sąd o sytuacji był miłosny. Tyle że mu tego nigdy nie powiedziałam. Widocznie już wtedy miałam mocno rozwinięty imperatyw dokładnego nazywania sytuacji i coś mnie przestrzegało. On oczywiście chciał tego, chciał to usłyszeć, miał mnie, miał tysiąc potwierdzeń mojego oddania, ale potrzebował jeszcze ustnej deklaracji. Jak typowy facet, musiał mieć wszystko czarno na białym, bo inaczej czuł się niepewnie. Domagał się pełni władzy, kręciło go to. Spotykaliśmy się na mieście, zabierał mnie na obiady, wpadał do mnie, chodziliśmy do łóżka, wszystko to było, uważałam, bardzo OK. Taka - uważałam - może być miłość, i to miłość bardzo udana. Przecież te moje wszystkie przyjaciółki i jakieś ich nieustanne kapitolińskie dramaty, co to było? Jacyś chłopcy, co się umawiają i nie przychodzą, a jak przychodzą, to nie mają nic do powiedzenia. Czy ty sobie wyobrażasz, że wszyscy faceci, jacy odwiedzali mojego starszego brata Plutarcha albo te tak zwane przyjaciółki mieli chudsze nogi ode mnie? W sumie kilkudziesięciu za małych, za chudych, z pustymi - na dodatek - łbami? A ci, co mieli coś do powiedzenia, byli już tak mali i tak chudzi, że w grę niechybnie musiała wchodzić karłowatość. Raz się z takim jednym, faktycznie bardzo inteligentnym - Jeremym, umówiłam. Siedzimy w knajpie, pijemy piwo i nagle się orientuję, że wszyscy wokół gapią się na nas i nie mogą rozkodować, jakim cudem mam tak dorosłego syna. Dla pełni efektu dodam, że facet był rok ode mnie starszy. No gdzie, człowieku! Nie ta chemia, nie te klimaty, nie te pozory!
Prawda była jednak po mojej stronie. Mój związek z wziętym mecenasem to była rzeczywista rzeczywistość, prawdziwe życie, głęboka miłość. Oczywiście, jak teraz pomyślę, że nigdy nie spędziłam z nim całej nocy, że nigdy nie zjadłam z nim śniadania, że nigdy nigdzie razem nie wyjechaliśmy, że w weekendy nie tylko nigdy się nie widywaliśmy, ale że wtedy też nie mogło być żadnych telefonów, bo to był, rozumiesz, święty czas rodzinny, to oczywiście widzę, jak to było żałosne. Ale wtedy nic złego nie przychodziło mi do głowy. To znaczy - do czasu nic złego i nic buntowniczego nie przychodziło mi do głowy. W końcu przyszło, choć myślę, że pierwszą postacią mojego buntu była zwyczajna babska zazdrość. Nagle mnie olśniło. Któregoś dnia on z takim już wtedy dosyć odrażającym uśmieszkiem nieustannego tryumfatora we wszystkich dziedzinach powiedział (akurat dopinał spodnie, zawsze w wariancie sportowym, czyli niegarniturowym, nosił czarne, ale mniejsza z tym)
: A wiesz - powiedział - wszyscy moi znajomi uważają moje małżeństwo za bardzo udane.
- Nie lubię zalatujących feminizmem uogólnień, ale chyba tylko mężczyzna potrafi popełnić samobójstwo i tego nie zauważyć. Powiedział to i umarł. Nagle do mnie, jak się okazuje: debilki, dotarło, że facet, o którym od dawna wiedziałam, że ma żonę - naprawdę ma żonę. Że przez ten cały czas kiedy jest ze mną, prowadzi uregulowane życie seksualnomałżeńskie albo rodzinnoseksualne, wszystko jedno. Znajomi i tak są tą harmonią zachwyceni. Rozumiesz, nagle czasownik mieć objawił mi swoją siłę egzystencjalną. Zrozumiałam, że on ma samochód, ma dom, ma dzieci, ma żonę i ma mnie. Zapiął czarne spodnie, włożył swoją ulubioną dżinsową koszulę i wyszedł. W lodówce była napoczęta butelka wódki. Wypiłam ją może w ciągu siedmiu minut. W ciągu kwadransa wyrzygałam. W ciągu następnej godziny wyrzygałam jego całego od stóp do głów, wyrzygałam jego spojrzenia, jego dotyk, jego słowa, jego zapach, wyrzygałam całą jego obecność w moim życiu, wszystko, łącznie z jego dżinsową koszulą i czarnymi spodniami. Przespałam się trochę, po przebudzeniu było OK. Nie czułam nawet śladu mecenasa na podniebieniu. Bardzo precyzyjnie zrobiłam się na bóstwo, włożyłam moje najostrzejsze szmaty, zamówiłam taksówkę i do śródmieścia. Było upalne lato - tak samo jak tego roku. Usiadłam w pierwszym z brzegu kawiarnianym ogródku, przy sąsiednim stoliku sączył long drinka jakiś egzotyczny typ. Szczerze mówiąc - zauważyłam go trochę wcześniej, może nawet z okna taksówki. W każdym razie zajęłam pozycję pozornie przypadkową, w istocie intencjonalną. Dalszy przebieg wydarzeń był, że tak powiem, rytualny. Najprzód kontakt wzrokowy, potem uśmiech, potem on gestykulacyjnie pyta, czy może się dosiąść. Ależ oczywiście - czyta z moich zmysłowych ust. Ma na imię Jamie i jest wchodzącym na kapitoliński kreatorem mody. Potem leci jak z górki - jego auto stoi na pobliskim parkingu, trzeba dwa kroki podejść. Rzecz jasna, podchodzimy, wsiadamy. Jedziemy. Nie muszę dodawać: jedziemy udo w udo, a nawet - biorąc pod uwagę, jaka dzieli nas odległość - bardzo udo w udo. Po drodze pyta o jakieś czcigodne budowle, przeważnie nie mam pojęcia, przecież ja do dziś Kapitolu nie znam. Nagle on płynnie przejmuje rolę przewodnika, bo okazuje się, że po lewej widać wieżowiec, w którym mieszka. Jakież ten fakt budzi we mnie euforyczne zdumienie i zainteresowanie! Bardzo, bardzo jestem ciekawa. Czy mogłabym zobaczyć? Czy możemy wstąpić po drodze? Doskonale. On w takim razie własnoręcznie sporządzi w domu pyszne chicken corma albo równie pyszne somosa. Auto skręca a ja odchylam się do tyłu, rozpieram na siedzeniu i oddycham głęboko. Nadałam rzeczom bieg, bieg ten maksymalnie przyśpieszyłam, reszta w twoich - że tak ostrożnie powiem - lędźwiach. Dalej było tak zwane nadzwyczaj udane popołudnie. Jamie mieszkał w bardzo wytwornie urządzonym apartamencie. Chicken corma albo somosa, które przyrządził, było wprost pyszne. Najsłabszym ogniwem tego - podkreślam - bardzo udanego popołudnia okazało się łóżko. W zasadzie było OK, ale powiedziałabym, że Jamie w trakcie naszych wyczynów miłosnych w nadmiernym stopniu odczuwał wielowiekowy ciężar wyrafinowanej kultury erotycznej. Z powodu tradycji zaniedbywał naturalny rytm współczesności. Ledwo zaczynało się coś dziać - zmieniał układ. Przedobrzył chłopak. Toteż, pomimo tęsknych telefonów, już nigdy więcej nie wpadłam do niego na pyszne chicken corma albo jeszcze pyszniejsze somosa z mięsem. Był fantastyczny upalny zmierzch, a ja dziwiłam się, że nigdy dotąd nie zrobiłam tego, co zrobiłam przed chwilą. Właściwie dlaczego? Nie miałam dotąd ochoty? Nie. Nie przyglądałam się dotąd własnym ochotom. Nie wiedziałam, że jak raz dokładnie i z wszelkimi konsekwencjami przyjrzę się własnej ochocie, wszystkie następne razy będą tak przeraźliwie łatwe. Co niestety, mój drogi słuchaczu, nie znaczy: udane.
Wkroczyłam w magiczny wiek lat dwudziestu. Bogata, w miarę popularna, z dobrymi plecami - i wtedy zrozumiałam, że żeby utrzymać się na powierzchni, muszę zaczepić się o kogoś wpływowego, kogoś z ambicjami, kogoś, kto nadaje rytm Kapitolowi… i wiecie co?
Poznałam Joffery’ego Gene’a.


Dzień poznania się Charlotte i Joffa jest nie do ustalenia, ponieważ nigdy nie mogą się zgodzić, na jakiej to było imprezie. Lottie twierdzi, że było to na bankiecie z okazji przyjazdu do Kapitolu największego żyjącego poety. Doskonale to pamięta. Poszła, choć nigdy na żadne spotkania autorskie nie chodziła. W niskiej jak dwunastkowa świetlica sali związku literatów kłębił się zresztą taki tłum, że w pierwszej chwili i samo spotkanie autorskie chciała odpuścić, ale jednak weszła i nawet jakimś cudem znalazła siedzące miejsce. Największy żyjący poeta niezmiernie ją rozczarował. Po pierwsze był niski, po drugie był gruby, po trzecie był na gazie, po czwarte zachowywał się kabotyńsko, po piąte - czytał stare i dobrze jej znane wiersze. Miała wrażenie, że siedzący na podwyższeniu, lekko pijany, niewyraźnie artykułujący słowa grubawy konus podszywa się pod jej ulubionego autora, że parodiuje jego wielkie teksty, że je złośliwie umniejsza. Siedziała i kombinowała, jakim najmniej zauważalnym sposobem wydostać się na zewnątrz. Dyskusji po wierszach słuchała z opuszczoną w poczuciu zażenowania głową - w zasadzie nie była to dyskusja, a całe serie wygłaszanych z jednakowo teatralnym namaszczeniem dziękczynnopochlebczych peanów. W pewnym jednak momencie usłyszała wypowiedź odmienną zarówno pod względem artykulacji, jak i merytoryzmu. Uniosła głowę w przekonaniu, iż piskliwy i najwyraźniej totalnie wrogi w stosunku do dorobku największego żyjącego poety głos należy do jakiegoś wychudzonego i długowłosego kontestatora literackiego. Znała z widzenia taki typ antropologiczny, zapuszczeni pod względem higieny osobistej buntownicy estetyczni sporadycznie pojawiali pod łukowatymi sklepieniami instytutu filologii. O niektórych z nich mówiono, że niebawem złożą tomik wierszy w prawdziwym wydawnictwie. Ale pośrodku sali stał dosłowny olbrzym, w którym wszystko z wyjątkiem krótko obciętych włosów i wysokiego głosu znamionowało fizyczny rozmach. Czaszka olbrzyma była wyraziście i śmiało sklepiona, bary potężne, dłonie jak bochny chleba. Odziany był w dżinsową bluzę niespotykanie wielkich rozmiarów i atakował największego żyjącego poetę z werwą i inteligencją. Za pomocą dobrze skonstruowanych argumentów zarzucał mu brak dystansu do świata, ideologiczne zaślepienie a rebours, epatowanie brzydotą i najzwyczajniejsze w świecie kombatanctwo w antycznym sztafażu. Oczywiście natychmiast rozległy się syki, pohukiwania i prześmiewcze parsknięcia, olbrzym, choć z początku szło mu dobrze, z czasem zaczął się - rosnącą agresją bezkrytycznych wielbicieli największego żyjącego poety - peszyć. Sam największy żyjący poeta przyjął strategię szlachetnej wyrozumiałości, gestami i rysami twarzy dawał wręcz do zrozumienia, iż ma świadomość własnej niedoskonałości i w niektórych przynajmniej sprawach solidaryzuje się ze swym antagonistą. Było to, rzecz jasna, od początku do końca obleśnie obłudne, ale przyniosło efekt: olbrzym nie dokończył swej perory i usiadł w poczuciu całkowitej izolacji. Tak przynajmniej zdawało się Charlotte, która nagle postanowiła, że jak ten cały cyrk się skończy, na chwilę mimo wszystko zostanie, podejdzie do odrzuconego przez ogół olbrzyma i wyrazi mu swoje duchowe poparcie. Decyzja przyszła jej tym łatwiej, że ten cały cyrk nie tyle nagle się skończył, co całkiem nagle zmienił swą postać. Nie było żadnego zamykania części oficjalnej, żadnego zapraszania gości na symboliczną lampkę czegoś mocniejszego, żadnego gremialnego przechodzenia do sali bankietowej, której tam zresztą nie było w ogóle. Nagle okazało się, że wszyscy ni stąd, ni zowąd, mają w dłoniach pełne kieliszki, dosłownie było tak, jakby jednym niedostrzegalnym ruchem zgodnie wyjęli je z kieszeni. Można powiedzieć, że literatura w okamgnieniu i z właściwą jej tylko na tym polu wirtuozerią przeistoczyła się w życie towarzyskie.
Charlie zaczęła się w panice rozglądać, czy aby olbrzym zrozpaczony klęską poniesioną w starciu z klasykiem nie pomyka samotnie ku wyjściu, ale nie, stał pod ścianą, z ożywieniem coś komuś tłumaczył, w garści - jak wszyscy - trzymał kieliszek wódki. Gdy zbliżyła się doń na odległość umożliwiającą wygłoszenie duchowego poparcia, w gruncie rzeczy bez zdziwienia skonstatowała, że sama, pod tajemniczym względem trzymania w palcach nie wiadomo skąd wziętego kieliszka, nie różni się od innych. Wypiła duszkiem, zakręciło się jej w głowie i chyba zaczął plątać język, ale nie z tego powodu, w każdym razie nie tylko z tego powodu nie doszło do wygłoszenia przez nią pod adresem bezkompromisowego olbrzyma żadnych wyrazów duchowego poparcia. Po pierwsze: bezkompromisowy olbrzym nie był w najmniejszym stopniu osamotniony - otaczał go spory tłum klasycznie długowłosych, klasycznie wychudzonych i klasycznie zapuszczonych pod względem higieny osobistej młodych kontestatorów literackich. Po drugie: nie było w nim nawet śladu poniesionej klęski, przeciwnie - tryumfował, przyjmował gratulacje i obficie ze swymi zachwyconymi kumplami rozpamiętywał szczegóły swego, jak to, sycąc się frazą, ujmował: brawurowego dojebania staremu grafomanowi. W sumie Lottie miała dość niesłychanie licznych tego wieczoru zwrotów akcji i zamierzała odejść bez słowa. Ale niestety, niestety, niestety - powtarzała w swej opowieści to niestety bez końca, w miarę upływu czasu z coraz mniejszą melancholią, z coraz natomiast większą irytacją. - Zamierzałam odejść bez słowa, ale niestety, niestety, niestety, zatrzymał mnie jeden z akolitów olbrzyma. To prawda, był najlepiej z nich wszystkich uczesany, najmniej wychudzony i najbardziej zadbany, chyba pachniał nawet jakąś nędzną wodą kolońską, ale nie były to przecież powody, żeby zostawać - musiałam być pijana.
- Po pierwsze - dopowiadał zawsze wtedy Joffery - ja nie używałem wtedy żadnej nędznej wody kolońskiej, ponieważ nigdy w życiu nie używałem żadnej nędznej wody kolońskiej. Po drugie, po trzecie, po czwarte, po piąte i po setne cała reszta twojej historii, Charlotte, to jest radio Wolna Trzynastka! Radio Wolna Trzynastka w postaci czystej! Nie tu, ale tam, nie my, ale oni, nie wtedy, ale kiedy indziej. Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że autor, którego nazywasz najwybitniejszym żyjącym poetą, nigdy, ani wtedy, ani przedtem, ani potem nie był najwybitniejszym żyjącym poetą. Wieczór jego, którego mylnie określasz jako najwybitniejszego żyjącego poetę, owszem odbył się w sali związku literatów, owszem pewien mój nieszczęśliwy przyjaciel zabrał na nim głos, owszem ja na tym wieczorze byłem, owszem być może i ty na tym wieczorze byłaś, ale przecież myśmy się tam nie poznali! Charlie! Przecież myśmy się, kochanie, poznali na przedstawieniu „Pierwszych Igrzysk"! Przypadkiem usiedliśmy obok siebie, przedtem, jak to wszyscy w Kapitolu, trochę znaliśmy się z widzenia, ale wtedy na „Pierwszych Igrzyskach" pierwszy raz zaczęliśmy ze sobą gadać! Pamiętam to dobrze, bo doskonale pamiętam, jak byłaś ubrana! Wiesz, że ja do takich szczegółów, powiedzmy - kostiumowych, mam pamięć nieomylną i fotograficzną! I fotograficznie, i nieomylnie pamiętam, że miałaś na sobie czerwoną bluzkę typu boucle i żółtą kremplinową mini!
- Przecież ja czerwoną bluzkę i żółtą mini miałam właśnie na wieczorze autorskim - proszę bardzo, nie chce mi się całe życie spierać z tobą o to samo: jednego z największych żyjących poetów - odpowiadała wtedy Charlie. - Pamiętam dobrze, bo umyślnie założyłam najbardziej awangardowe szmaty, jakie miałam. Brałam bowiem pod uwagę, że podejdę do poety, którego wyobrażałam sobie jako wysokiego i wychudzonego bruneta o chmurnym spojrzeniu, i poproszę o dedykację na tomiku wierszy. Tak sobie wyobrażałam, a tu takie, okazało się, fiasko. Pamiętam bardzo dobrze.
- Owszem, owszem - Joffery pochylał głowę ze świadomością, że pochyla głowę - owszem, owszem bardzo dobrze pamiętasz, Charlotte, owszem, bardzo się wtedy w teatrze wszyscy na ciebie gapili. Własną dumę z tego powodu ja z kolei też doskonale pamiętam. I pamiętam doskonale, jak się zachowywałaś i co mówiłaś. Bo przedstawienie - hę, hę, hę - pamiętam, nie będę ukrywał, słabiej. A nawet powiem z całą otwartością: ja wtedy z twojego powodu, Charlie, z powodu twoich włosów do ramion, z powodu twoich piersi okrytych czerwoną bluzką typu boucle, z powodu twoich ud lewo osłoniętych żółtą mini miałem przedstawienie z głowy. Ale i to było dobre, bo ja dzięki temu, dzięki tobie, Charlotte, byłem potem jeszcze niejeden raz na „Pierwszych Igrzyskach" i w pewnym sensie tobie zawdzięczam wielka rolę, jaką ten spektakl odegrał w moim duchowym życiu. Ale wtedy, pierwszy raz, ty byłaś spektaklem, ty byłaś sceną i ty byłaś dramatem. Ty wtedy, Charlie, cały czas zachowywałaś posępną powściągliwość, ponuro, a nawet wrogo przypatrywałaś się aktorom, a specjalnie aktorkom....
- Jak ten człowiek zmyśla! - zdumienie Charlotte graniczyło z podziwem. - Jak ten człowiek zmyśla! - powtarzała z wrogą fascynacją. - Przecież to wszystko są czyste wymysły. Na „Pierwsze Igrzyska" poszłam, kiedyśmy się już dobrze znali, kiedy zaraziłam się, a raczej udawałam, że się zaraziłam, twoją pasją architektoniczną, kiedy należałam już do twojego towarzystwa, kiedy dałam się, kiedy na własne nieszczęście dałam się namówić na zabawę w ten wasz cały teatr wędrowny, a nawet kiedy już - co za śmiech! - byłam największą gwiazdą trupy. Przecież ja wcześniej w ogóle nie chodziłam do teatru! A już sama w teatrze nie byłam nigdy w życiu!
Pozornie każde z nich twardo obstawało przy swojej wersji wydarzeń, ale przecież gołym okiem widać było, że nie to jest dla nich najważniejsze. Nie mogli się zgodzić, którego to było dnia i którego wieczoru, ale zgodnie milczeli co do poranka dnia następnego. A o poranku dnia następnego ciepła mgła podnosiła się nad Kapitolem, parowały dachy miasta, dzwoniły stawiane pod drzwiami butelki mleka, zaś na skórzanym fotelu w jednym z luksusowych apartamentowców leżała żółta kremplinowa mini i czerwona bluzka typu boucle.
Dzień ich ślubu cywilnego nie miał dla obojga wielkiego znaczenia. Dzień rozstania przepadł w trakcie trwającego pół roku rozwodu. Od kiedy ich bliżsi i dalsi znajomi pamiętają, Joffery i Charlotte właśnie się rozwodzili, i nikt nie jest pewien, czy kiedy się wreszcie rozwiedli, w ogóle zauważyli, że są już po rozwodzie. Joff w każdym razie zauważył to najprędzej jakiś rok po fakcie.

Byliśmy małżeństwem trzy lata. Trzy, długie lata. Kochałam go za to, jak nocami siedział z książką rozłożoną na kolanach, i za wszelką cenę starając się mnie nie obudzić, czytał o tych swoich cudach architektonicznych albo kreślił coś zaciekle w grubych skoroszytach, których nigdy nie trzymał w domu. Było w nim coś, o czym nigdy mi nie powiedział i dopiero wiele lat później miałam zrozumieć, że robił to ze zwykłej obawy. Nasz związek zaczął się sypać, gdy zechciałam urodzić dziecko, JEGO dziecko… i odmówił. Coś, co miało scementować małżeństwo stało się przyczyną rozwodu. Rozstanie zajęło pół roku - długie pół roku, podczas którego nie potrafiliśmy dojść do porozumienia. Bo widzicie, problem był następujący: podczas czteroletniego małżeństwa nasz dom stał się ośrodkiem jednych z najbardziej prestiżowych imprez w Kapitolu. Bankiety, rauty, przyjęcia - wszystko organizowane w okazałej willi państwa Gene na Prinsenisland Avenue. Wzięty architekt i jego ambitna żona nie zapraszali byle kogo - utarło się, że do ich domu wstęp mają jedynie ludzie najważniejsi, najbardziej liczący się w wyścigu szczurów. Małżeństwo, które z początku miało być dla mnie zwykłym kontraktem na utrzymanie wysokiego poziomu życia spełniło swoje zadanie - dzięki uporowi i wręcz nieposkromionej ambicji, z pomocą kilku stałych gości ekskluzywnych imprez, stałam się osobistym doradcą prawnym prezydenta Snowa. Tak było aż do momentu… wybuchu rebelii.
Zabrali mi wszystko. Dosłownie - wszystko. Majątek, apartament, nawet kota. Mój były mąż - kochany, czarujący i uwielbiany przez kobiety Joffery okazał się finezyjnym zdrajcą stanu, który nie dość, że doprowadził do wojny domowej, to na dodatek załatwił mnie na cacy - aż do momentu wkroczenia ludzi Coin do Kapitolu Strażnicy Pokoju trzymali mnie w więzieniu, któremu, będąc szczerą, daleko było do ideału…


W tym, że Charlotte od czasu do czasu przybierała pozę infantylnej idiotki - było coś pocieszającego. Nawet świadomie sterowane i sporadyczne przypływy głupoty uczłowieczały tę silnie stukniętą intelektualistkę. Kiedy Kapitol został odbity przez rebeliantów, Charlie z krwiożerczej bestii dążącej po trupach do celu zmieniła się w zagubioną, niesłusznie osądzoną i więzioną przez Snowa ofiarę systemu. Co zabawniejsze, fakt, iż była żoną Joffery’ego tym razem uratował ją przed zamknięciem w celi. To dzięki nazwisku byłego męża uniknęła umieszczenia w KOLCu i już wkrótce wylądowała na dywaniku Almy Coin, skąd wyszła po kilku godzinach… mianowana na osobistego doradcę prawnego pani prezydent. Jak, dlaczego, skąd? Tajemnica jest prosta: w każdym drzemie dziecko. W każdym drzemie zwierzę. W każdym zły duch siedzi. W każdej kobiecie tkwi mała niegrzeczna dziewczynka. W każdym mężczyźnie - niesforny chłopiec. Oto podstawowe i oczywiście powierzchowne aforyzmy na ten temat. Każdy ma w sobie jakiegoś gnoma, karła, diabelski pomiot, czarcie nasienie albo tylko krwiożercze niemowlę, co cały czas czeka, żeby na wierzch wyleźć i wrzasnąć po swojemu.

Charlotte Heavensbee Charakter

Z wywiadu środowiskowego:

Charlotte za żadne skarby nie chciała - że tak powiem - upraszczać procedury. Nigdy nie chciała przyjeżdżać wprost do mnie. Nie. Zawsze musieliśmy się przedtem spotkać gdzieś na mieście. Nie miałem zielonego pojęcia, na karb czego kłaść to dziwactwo. Przecież, na miłość boską, nie na karb wieku. Charlotte Heavensbee była rocznik 2250. Zaledwie parę lat ode mnie starsza.
- Słuchaj, może po prostu wpadnij do mnie.
- Nie, spotkajmy się wpierw na mieście.
Za każdym razem z całych sił powstrzymywałem się, by nie powiedzieć: Właściwie po co? Po co wpierw na mieście? Przecież szkoda czasu. Nie rozumiałem, ale jakimś cudem czułem, że moja nieodparta racja zabrzmiałaby niezręcznie. W bezwiedny sposób stawałem się dżentelmenem. Bez zbędnych pytań, w dojrzałym milczeniu znosiłem kobiece fanaberie. W duchu dalej próbowałem to rozkodować. W końcu doszedłem do wniosku, że Charlotte w fazie przedprzedprzedwstępnej potrzebuje publiczności. Ma taki odchył, że na godzinę przed pójściem z facetem do łóżka musi się z tym facetem pokazać na mieście. Ostrożnie wypytywałem ją o procedury poprzednich randek. Nie wszystko pasowało do moich koncepcji. Prawdę powiedziawszy, wychodziło na to, że w stu procentach moja koncepcja pasuje wyłącznie do mnie. Proszę bardzo.
Ale w końcu uniosłem głowę i poczułem czy, niech będzie: usłyszałem jej zapach. Wreszcie się pojawiła. To „wreszcie" jest niesprawiedliwe. Pojawiła się jak zwykle punktualnie, ja jak zwykle byłem grubo wcześniej. Weszła do kafejki i swoim wejściem moją koncepcję potwierdziła w całej rozciągłości. Weszła do kawiarni tak, jakby wchodziła do łóżka, stąpała krokiem takim, jakby po drodze zsuwała pończochy z ud, unosiła dłonie tak, jakby zaraz miała rozpiąć granatową jedwabną bluzkę, witała się ze mną tak, jakby wzbierający orgazm tego powitania miał ją zaraz zwalić z nóg, siadała na krześle tak, jakby przybierała pozycję nieodnotowaną dotąd w historii figur miłosnych. Tak, fantastyczne, wykładające na moim wydziale filozofię prawa ciało Charlotte Heavensbee to było coś! Nawet pederaści milknęli z zachwytu.

Charlotte zawsze myślała całymi zdaniami i wyrażała się nie tyle nawet jasno, co - powiedziałbym - adekwatnie. Jej język nie zawsze był jasny. Nieraz był bardzo zawiły, ale zawsze w swej zawiłości starał się bardzo dokładnie nazwać świat. Byłem pod przemożnym wpływem jej języka, odruchowo mówiłem jej językiem, męczyło mnie to, a nawet upokarzało, bezskutecznie próbowałem się spod tego wpływu wyzwolić. Moja skłonność do małpowania cudzych sposobów mówienia przy Charlie nabierała cech karykaturalnie monogamicznych. Niekiedy miałem wrażenie, że nie znam innego języka poza jej językiem. Kiedy coś mi opowiadała, było jeszcze pół biedy. Po prostu słuchałem jej bezwstydnych opowieści z rozdziawioną gębą. Ale kiedy ja mówiłem, kiedy odpowiadałem na jej pytania albo kiedy sam próbowałem coś opowiadać i uświadamiałem sobie, że mówię w jej stylu, jej słowami, a nawet z jej intonacją, doznawałem, jakby to ona powiedziała: upokarzającego poczucia językowego ubezwłasnowolnienia. W sytuacjach zaś, kiedy mówiąc do mnie, łączyła merytoryzm z rozczuleniem - doznawałem upokorzenia specjalnie upokarzającego. Dobitnie uzmysławiałem sobie wtedy prostacką naturę kompleksu, jaki wobec niej miałem. Była ode mnie mądrzejsza. To wiedziałem od razu, to z czasem zaakceptowałem, z tym się pogodziłem, to było do zniesienia. Natomiast, całkiem nie do zniesienia było, kiedy od czasu do czasu czule dawała mi do zrozumienia, że jest ode mnie mądrzejsza. Co innego: niejasno podejrzewać, że niekiedy jest się traktowanym instrumentalnie, co innego nabierać pewności, że jest się traktowanym instrumentalnie, jeszcze co innego wyraźnie słyszeć, że jest się traktowanym instrumentalnie. W każdym razie: od czasu do czasu byłem dla niej wyłącznie i niewątpliwie dodatkiem do własnej męskości. Fraza Charlotte zawsze była celniejsza i prędsza. Niekiedy miałem wrażenie, że wyjmuje z mojej głowy niegotowe jeszcze zdania i, zanim się połapię, błyskawicznie je układa, szlifuje i wygłasza.

Charlotte nigdy nie miała żadnych kłopotów z określeniem swoich celów. Żadnych wahań, żadnych oporów, żadnych hamulców. Przeciwnie: ostra świadomość własnego kunsztu i prawie zawsze ostra pod tym względem jazda. Była kobietą w wieku dojrzałym, a kobiety w wieku dojrzałym potrafią robić mężczyznom dobrze, ciekawie i bezwstydnie. Ile razy słyszeliście ten nieśmiertelny aforyzm? Ja - sto tysięcy razy. Nie wiem. Nie wiem, czy wszystkie kobiety w wieku dojrzałym potrafią robić mężczyznom dobrze, ciekawie i bezwstydnie. Charlotte, jak wiecie, potrafiła. I to, że przez moment zawahała się, czy dać dobrą, ciekawą i bezwstydną opowieść o swej jedynej prawdziwej miłości, było jak pieczęć prawdy. Wszystko umiała w swoim niedługim życiu nazwać, umiała nazwać rzeczy, których nikt nie umie nazwać, a trawiącego ją głodu miłości, który umie prawie każdy nazwać, nie rozpoznała w sobie. Była intelektualistką, a życiowe jej ruchy były zwierzęce. Dlatego wypuściła prawdziwą miłość z rąk - zeżarła ją jej własna ambicja.


Charlotte Heavensbee Ciekawefakty

» od rozwodu nie spędziła ani jednego dnia z dala od alkoholu - nawet podczas pobytu w więzieniu potrafiła przekonać Strażnika, że szklanka whisky jeszcze nikogo nie zabiła... więc cóż może stać się jej?
» kilka miesięcy w pudle sprawiło, że nasza kochana intelektualistka dokładnie zgłębiła tajniki języka więźniów... i czasami nawet dzisiaj zdarza się jej grypsować,
» jeśli nie widzicie jej z papierosem w ręce, to najpewniej jest w podłym nastroju i bez broni palnej lepiej Charlie nie zaczepiać - nikotyna stała się dla Charlotte odpowiednikiem czekolady, której... oduczył ją jeść Joffery,
» nie ma za grosz zmysłu artystycznego - pewnie dlatego pracując dla Snowa zawsze musiała korzystać z usług stylistek i dekoratorek. Teraz, będąc na usługach Coin, na całe szczęście wystarcza idealnie dopasowana garsonka i buty na niebotycznie wysokich szpilkach,
» o dziwo, uzdolniona kulinarnie. Kuchnia od zawsze była jej ulubionym miejscem w domu i stanowiła coś na wzór azylu przed otaczającą ją, czasami dołującą rzeczywistością,
» nie ustaje w próbach wyciągnięcia swojej siostry z KOLCa - co dziwniejsze, pomimo faktu, że zarówno ona, jak Plutarch, a nawet Joffery pracują dla Almy, ta twardo odmawia uwolnienia Camille.
Powrót do góry Go down
Mathias le Brun
Mathias le Brun
https://panem.forumpl.net/t1940-mathias-le-brun
https://panem.forumpl.net/t3011-mathias#46489
https://panem.forumpl.net/t1311-mathias-le-brun
https://panem.forumpl.net/t2098-come-to-mommy-my-little-fucker
Wiek : 26 lat
Zawód : #Mathias
Przy sobie : kapsułka cyjanku wszyta w kołnierz, rewolwer, miljon ton heroiny i jakieś podróżne ciuszki
Znaki szczególne : #Mathias
Obrażenia : #Mathias

Charlotte Heavensbee Empty
PisanieTemat: Re: Charlotte Heavensbee   Charlotte Heavensbee EmptyWto Sie 20, 2013 2:36 pm

Teraz ciągle myślę o czarnych spodniach, ot co!

I oczywiście, genialna postać - uwielbiam, naturalnie akceptuję.
Życzę miłej gry! < 3



PENELOPE CRUZ. < 3
Powrót do góry Go down
 

Charlotte Heavensbee

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

 Similar topics

-
» Charlotte White
» Charlotte White

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Panem et circenses :: Po godzinach :: Archiwum :: Karty Postaci-