Wiek : 34 Zawód : Poszukiwany Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, leki przeciwbólowe, niezarejestrowana broń palna, zapalniczka,zdobiony sztylet, fałszywy dowód tożsamości, telefon komórkowy Obrażenia : anemia
| Temat: Carry on my wayward son... Pią Mar 28, 2014 10:21 pm | |
| 13 kwietnia 2258r., Dystrykt 9The birth of the new age Mały, ubrany w lniane brudne spodnie i tak samo brudną koszulę, chłopiec stał przy oknie wyglądając tak, jakby wypatrywał Świętego Mikołaja. Kwietniowe, popołudniowe słońce oświetlało jego drobną, wychudzoną sylwetkę, tańczyło w brązowych loczkach pokrytych pyłem i odbijało się w pięknych, zielono - niebieskich oczach, które z całego jego wątłego ciała były najczystsze. Tak więc wyglądał przez brudną szybę, czekając, licząc, z lekkim podekscytowaniem i radością, które szarpały jego sercem i powodowały uśmiech na twarzy. Kiedy na pustej drodze, oświetlonej promieniami zachodzącego słońca, pojawiła się postać kobiety niosącej małe zawiniątko i mężczyzny obejmującego ją ramieniem, chłopiec zeskoczył ze stołka, na którym stał i wybiegł z pomieszczenia. Stanął na schodach prowadzących na piętro i zaczął lekko podskakiwać. Był zbyt podekscytowany aby myśleć o tym, co robi. Czekał na to wydarzenie przez... dziewięć miesięcy. Może wydawać się dziwne, że dziewięcioletni chłopiec tak bardzo cieszy się na narodziny kolejnego brata lub siostry. Powinno być wręcz przeciwnie - powinien być przygnębiony martwiąc się, że rodzice będą poświęcać mu jeszcze mniej czasu niż dotychczas. A teraz i tak nie mieli go już wiele - dzielili swoje życie pomiędzy pracę, utrzymanie domu oraz trójkę dzieci - Malcolma, Hugh i najmłodszą, jak na razie, Maisie, która aktualnie zabierała im najwięcej czasu. Nie żeby średniemu z rodzeństwa Randallów to przeszkadzało - kiedy nikt nie zwraca na ciebie aż tak dużej uwagi możesz robić to, co chcesz, a prawdopodobieństwo wyciągnięcia z tego jakiś konsekwencji jest o wiele mniejsze. Odkrył to po jakimś czasie i umiał sprytnie wykorzystać. Często wymykał się z domu na pola, chodził między plonami, cieszył się słońcem, ciepłem, śpiewem ptaków oraz samotnością. Nie miał zmartwień, choć powinien. Powinien martwić się przecież o Igrzyska - jego starszy brat może w każdej chwili zostać wylosowany na trybuta. A jednak nie przejmował się tym. Sądził, że więzi, jakie spajają całą rodzinę są na tyle silne, że nic nie będzie w stanie ich rozerwać. Wtedy jeszcze nie wiedział, że miłość nie wystarczy, aby przeciwstawić się losowi. Jednak ten sposób myślenia był zupełnie odpowiedni dla osoby w jego wieku. Dawał mu poczucie szczęścia i bezpieczeństwa, pomimo trudnych czasów, w których przyszło mu żyć. Spędzał więc dużo czasu samotnie, jednak nie oznaczało to, że nie lubi towarzystwa. Uwielbiał grać z ojcem w różne gry, bawić się z bratem czy pilnować młodszej siostry. Lubił, kiedy matka czytała mu różne opowiadania przed snem i nie tylko. Mimo to, że często przebywał z Maisie widział, że mimo tak niewielu lat ona zdecydowanie uwielbia Malcolma. Uśmiechała się na sam jego widok, przestawała płakać od razu, kiedy do niej podchodził. Dlatego właśnie tak cieszył się na wieść o kolejnym dziecku. Chciał i miał nadzieję, że tym razem będzie z nim bliżej. - Malcolm! Malcolm, wracają! - krzyknął i po chwili u góry pojawił się 14-letni chłopak o tak samo ciemnych włosach. Zszedł na dół i spojrzał gniewnie na młodszego brata. - Uważaj, Maisie dopiero zasnęła - skarcił go, jednak chłopiec już ruszył biegiem w stronę wyjścia z domu. Wybiegł na ganek i popędził w stronę rodziców, uśmiechając się szeroko. - Tato, mamo! - krzyknął po drodze i rzucił się w ramiona ojca. Mężczyzna podniósł go i podniósł w powietrzu, jednocześnie uśmiechając się do starszego syna, który dopiero wychodził z domu. Postawił Hugh na ziemi, a ten objął mocno matkę, która również się uśmiechnęła. Wyglądała na zmęczoną, była chuda i blada. W ramionach, przyciskając do piersi, trzymała dziecko, któremu spośród materiału, w które było owinięte, wystawała jedynie główka. Hugh nie mógł tego jednak zobaczyć, ponieważ był na to zbyt niski. Chwycił więc dużą i ciepłą dłoń ojca i razem z nim ruszył w stronę domu. Kiedy weszli do środka, Luelle usiadła na fotelu i ułożyła najmłodszego, nowo narodzonego członka, a właściwie członkinię, rodziny. Mały Hugh stanął obok niej i spojrzał na siostrzyczkę, uśmiechając się szeroko. Miała duże, ciemno brązowe oczy i uśmiechała się do niego. Właśnie do niego. Patrzył na tą małą, uroczą dziewczynkę uśmiechającą się do niego i poczuł, jak bardzo ją kocha, mimo że prawie w ogóle jej nie zna. Uśmiechał się do niej nie zauważając, co dzieje się dookoła. Po prostu stał i przyglądał się siostrze. - Jak ma na imię? - zapytał, nie odrywając od niej wzroku. Czuł się zauroczony. Było to zupełnie inne uczucie niż to, które towarzyszyło mu gdy urodziła się Maisie. Poczuł, że wytworzyła się między nimi swego rodzaju więź. - Libby - odpowiedziała matka i uśmiechnęła się lekko. - Libby - powtórzył chłopiec. Wypowiedział to imię powoli, jakby trawił każdą jego literkę. Jakby zastanawiał się nad jego sensem i starał się je dopasować do tej małej osóbki spoczywającej na kolanach matki - Pasuje - dodał i podniósł spojrzenie na matkę. W tamtej chwili obiecał sobie, że zrobi wszystko, aby ją chronić. Czuł, że musi to zrobić, że taki jest jego obowiązek, mimo że miał dopiero dziewięć lat. Pokochał ją przez jedno spojrzenie i uśmiech. Później go to zgubi, ale na razie nie wybiega myślami tak bardzo w przyszłość. Chciał zrobić wszystko, aby czuła się bezpieczna, kochana i miała cudowne dzieciństwo. Oczywiście nie wszystko pójdzie po jego myśli, nie wszystko da się zrobić i przewidzieć. Nasze życie jest z góry zaplanowane. Żadne decyzje, które podejmujemy nie są podejmowane bez przyczyny. Jednak jak na razie mógł się cieszyć tym, co ma. Spędzać czas z rodziną, a przede wszystkim z Libby. Miał szczęście i dom, a to chyba najważniejsze dla dziecka. Zwłaszcza jeśli już niedługo to wszystko ma się rozsypać w proch. |
|