when she was just a girl
she expected the world
Urodziłam się w Dystrykcie Czwartym. Mimo upływu czasu bez najmniejszego wysiłku mogę przywołać w myślach zrzędliwy krzyk mew kołujących nad wzburzonym morzem, słonawy zapach unoszący się w powietrzu czy nieprzerwany szum fal, który niczym druga matka tulił mnie do snu, gdy byłam małą dziewczynką. Prawie czuję złocisty piasek uciekający przez moje palce i mogłabym przysiąc, że gdzieś niedaleko wiatr wraz z falami uderza o skalisty klif, po czym ulatuje z powrotem ku niebu. Widzę Dystrykt Czwarty dokładnie takim, jakim był w najszczęśliwszych latach mojego życia, kiedy jeszcze myślałam, że ogranicza się ono do zbudowania jak najtrwalszego zamku z piasku.
Tak, już jako dziecko byłam wyjątkowo naiwna.
Można powiedzieć, że Los nie był wobec mnie skąpy, przynajmniej na początku. Przyszłam na świat w dosyć zamożnej, cieszącej się szacunkiem rodzinie, choć równie dobrze mogłam urodzić się jako córka biednych rybaków zamieszkujących rozsypujące się chaty na brzegu morza czy zostać porzucona na ulicy jak wiele innych dzieci, których jedyną winą było to, że się urodziły. Moi rodzice byli właścicielami jednej z najlepiej prosperujących smażalni ryb w dystrykcie i nie cenili się nisko. Miałam ładny biały dom na wzgórzu, pokoik na poddaszu, lalki, których zazdrościły mi koleżanki, a także starszego o pięć lat brata. Jednak Victor znaczył dla mnie więcej niż cała reszta razem wzięta; byłam w niego wpatrzona jak w obrazek i każdą chwilę spędzoną bez brata uważałam za straconą. Być może padłam ofiarą zwyczajnej ślepej miłości, jaką małe dziewczynki bez umiaru obdarzają swoich starszych braci, a może było to spowodowane tym, że rodzice nie poświęcali mi wystarczająco dużo uwagi, zapatrzeni w interesy i obawy o to, co mogła przynieść przyszłość. Niezależnie od przyczyny, zawsze czułam się bezgranicznie szczęśliwa, gdy Victor – wróciwszy ze szkoły – rzucał wszystko, byle tylko pomóc mi zbudować kolejny zamek z piasku. Byłam dumna jak paw, co chyba pozostało mi w pewnej części do dzisiaj; miałam świadomość, że mój brat wolałby pewnie spędzić czas z kolegami, a jednak zawsze wybierał mnie. Nie przypominam sobie nawet żadnej kłótni z tamtego okresu – nawet jeśli jakakolwiek nas poróżniła, wybaczyłam bratu zbyt szybko, by ją zapamiętać. Niezgoda była słowem, które nie istniało w naszym słowniku.
Często wracam wspomnieniami do chwil, kiedy wypływaliśmy wraz z ojcem na połowy i siedząc w łódce zalanej blaskiem słońca, słuchaliśmy jego monologów o przynętach, sieciach i rybach. Słyszę wtedy radosny śmiech i głośny plusk wody. Widzę troskliwe spojrzenie ojca.
To były dobre chwile.
Może gdybyśmy pewnego razu pozostali w tej łódce, nic złego by się nie wydarzyło.
but it flew away from her reach
and the bullets catch in her teeth
Choć przez dłuższy czas żyłam w swojej naiwnej, dziecięcej bańce mydlanej, miałam świadomość, kim byli kolorowi, dziwnie wyglądający ludzie, których widywałam z daleka na plaży w jedne z najsłoneczniejszych dni w roku. Wiedziałam, dlaczego raz na dwanaście miesięcy Dystrykt Czwarty zaczynał wręcz nienaturalnie tętnić życiem. Nie sądzę, by był wówczas ktokolwiek, kto nie czuł tego konkretnego rodzaju napięcia, które niczym mgła spowijało cały dystrykt. Ale przede wszystkim zdawałam sobie sprawę, dlaczego każdego roku dwoje młodych ludzi znikało podczas Dożynek na wiele tygodni i dlaczego wracało tylko jedno z nich.
Rozumiałam też, co oznaczał pusty wagon.
Na pierwszy rzut oka moja rodzina nie wyglądała na zafascynowaną Głodowymi Igrzyskami – ja sama miałam wobec nich raczej obojętny stosunek. Traktowaliśmy rozgrywki jak jeden ze zwyczajów zakorzenionych zbyt głęboko, by spróbować się ich pozbyć. Mimo że za każdym razem czułam drobne ukłucie w sercu, gdy transmitowany z areny materiał ukazywał śmierć któregoś z trybutów, to jednak szybko dusiłam w sobie to uczucie. Takie były reguły gry i wraz z takimi regułami dorastałam. Ale wszystko przestało mieć sens, kiedy Victor zaczął trenować do Igrzysk.
Nie potrzebowałam wiele czasu, aby pojąć, że stopniowo tracę swojego kochającego brata; że na jego miejsce wślizguje się obca oraz nieczuła istota.
Kim jesteś?, pytałam w duchu za każdym razem, gdy wracał do domu posiniaczony i z niebezpiecznym błyskiem w oku, ignorując moje prośby, by poświęcił mi choć chwilę. Czas, który spędzaliśmy razem, w mgnieniu oka skurczył się do kilku rzuconych sobie w ciągu dnia spojrzeń czy słów. Nie miałam odwagi zwierzyć się rodzicom ze swoich zmartwień; mogłam sobie szczegółowo wyobrazić, jak wzruszają ramionami i stwierdzają, że w jego wieku to normalne. Po części mieliby rację. Czwórka była dystryktem, z którego pochodzili zawodowcy, a Victor mógłby stać się obiektem kpin, gdyby – osiągnąwszy odpowiedni wiek – nie zaczął trenować wraz z rówieśnikami. Domyślałam się, że marzył o tym, by zostać wylosowany. Pewność zyskałam jednak dopiero w dniu Dożynek z okazji 71. Głodowych Igrzysk, widząc radość i dumę malujące się na jego twarzy, kiedy ze szklanej kuli wyłoniła się niewielka, biała kartka.
Victor Sean. Na mojej, jak zgaduję, widniały zapewne szok i ból.
Nie dałam rady się z nim pożegnać. A może nie chciałam? Może bałam się, że ujrzę w Victorze coś, co zburzyłoby obraz brata, którego kiedyś kochałam i którego wspomnienie pragnęłam zachować nienaruszone? Wszystko było możliwe. Gdy tylko udało mi się wydostać z tłumu, popędziłam na plażę niedaleko domu i siedziałam na piasku tak długo, aż chłód przeniknął całe moje ciało. Dopiero wtedy zaczęłam płakać. Łzy parzyły mi policzki niczym wrzątek.
Dni, które później nastały, były w zasadzie mozaiką różnych odcieni niepewności, strachu, zniecierpliwienia, a nawet złości. Czas odmierzałam kolejnymi transmisjami z areny, nieustannie bojąc się, że po raz ostatni widzę brata żywego. Z drugiej strony czułam się, jakby ktoś już mi go odebrał. Młody mężczyzna, który kilkoma brutalnymi ciosami noża zabijał przeciwników, nie mógł być Victorem. Nawet gdy telewizor milczał, nie potrafiłam przestać myśleć o złośliwej satysfakcji, jaką dostrzegałam w jego oczach. W końcu nie wytrzymałam i wyznałam rodzicom, że przerażają mnie Głodowe Igrzyska oraz krzywda, jaką wyrządziły mojemu bratu. Odkąd Victor został wylosowany, ojciec i matka sprawiali wrażenie lekko oszołomionych, lecz dopiero gdy przestałam mówić, zrozumiałam, co stanowiło powód. Byli zachwyceni. I uznali, że ja też powinnam.
Nie ukrywam, że cieszyłam się, gdy został zwycięzcą. Choć czułam się przez niego zraniona i odrzucona, obca we własnej rodzinie, to przecież nie życzyłam mu śmierci.
Wtedy jeszcze nie.
life goes on, it gets so heavy
the wheel breaks the butterfly
To naiwność kazała mi myśleć, że gdy Victor wróci do domu, wszystko zmieni się na lepsze i znów będzie tak jak dawniej. Zamiast dostrzec prawdę, wolałam widzieć koszmar, który szczęśliwie dobiegał już końca. Wierzyłam w to tak mocno, że byłam nawet skłonna zapomnieć o strachu, jaki czułam przed własnym bratem, oglądając transmisje z areny. Zresztą cały dystrykt niecierpliwie oczekiwał powrotu zwycięzcy. Duma ani na moment nie schodziła z twarzy moich rodziców. Ze wszystkich stron słyszeliśmy gratulacje. Pamiętam, że gdy pewnego razu burmistrz dystryktu wręczył nam jakąś kapitolińską gazetę, w której artykuł o Victorze zajmował trzy strony, moja matka zaczęła płakać ze szczęścia.
Wrócił o wiele później, niż się go spodziewano, ubrany dziwnie, krzykliwie i z czterema złotymi kolczykami w jednym uchu. Na jego twarzy malował się uśmiech, ale to nie był szczery uśmiech. Pogarda, wyższość i złośliwość biły od niego na kilometr. Mimo to wszyscy ścigali się w komplementach. Ja natomiast żałowałam swojej głupoty i próbowałam pogodzić się ze słowami, które usłyszałam z ust rodziców oraz brata zaledwie kilka godzin po jego powrocie.
Chcieli, żebym zaczęła trenować do Igrzysk. Do dzisiaj pamiętam każdą sekundę gniewu i każdą łzę, która stoczyła się po moim policzku. Wystarczy, że zamknę oczy, a znów widzę przed sobą całą trójkę – wszystkich głuchych na moje krzyki i błagania, przekonanych, że wybrali mi najlepszą drogę, jaka tylko może istnieć. Miałam zostać kolejnym
złotym dzieckiem Seanów, zwyciężczynią, chodzącym workiem pieniędzy. To, czy chciałam takiego życia, nie liczyło się nawet w najmniejszym stopniu. Dostałam proste zadanie – trenować aż do perfekcji, wziąć udział w Igrzyskach, wygrać. Był to moment, w którym pojęłam, jak bardzo nienawidzę krwawego turnieju. Najpierw przywłaszczył sobie mojego brata, później rodziców, a teraz chciał odebrać mi samą siebie. Nadal żałuję, że się na to zgodziłam.
Trenowałam pod okiem brata, ale
trenowałam to chyba nie najlepsze słowo. Mój brat pragnął, bym sama odkryła, ile zbędnych elementów w moim życiu czyni mnie zlęknioną, niezdolną do walki, bezużyteczną. Doskonale pamiętam pierwszy trening, bo to właśnie on zostawił w moim umyśle rysę, która z czasem przemieniła się w szczelinę, a ta w głęboką otchłań, gdzie wszystko, co wcześniej miało dla mnie znaczenie, zniknęło bezpowrotnie. Tego pierwszego dnia przyłożył mi do gardła sztylet, po czym wywrzeszczał w twarz, że jestem nikim, że jestem żałosna i słaba, a na arenie dawno bym zginęła. Kpił ze mnie tak długo, aż przestałam płakać, ale strach przed jego gniewem oraz pogardą już nigdy mnie nie opuścił. Musiałam pozbyć się wszelkich skrupułów i stać zawodowcem takim jak on. Po cichu zaczęłam go jednak nienawidzić.
Era zamków z piasku dobiegła końca. Miałam trzynaście lat i priorytetem stało się dla mnie to, czy trafię nożem w środek tarczy.
Z roku na rok przestawałam być sobą. To nie słońce widziałam na horyzoncie, ale światła Kapitolu, który wraz z każdymi Dożynkami zdawał się być coraz bliższy. Nie słyszałam już wiatru, lecz świst noża; w moim głosie brzmiała większa pewność, a słów uczepiła się pycha i złośliwość. Każdego dnia poświęcałam kilka godzin na trening, ale coraz rzadziej z Victorem. Widocznie uznał, że zrobił już to, co do niego należało i przestawał mi towarzyszyć. Niewielka część mnie przyjęła to z ulgą.
Nawet nie wiem, w którym momencie gardzenie i znęcanie się nad innymi zaczęło sprawiać mi przyjemność. Traktowałam to po prostu jak drobną rozrywkę - wytępiłam w sobie współczucie, byle tylko nie docierało do mnie echo tego, kim kiedyś byłam, choć i tak zdarzały się chwile, gdy je słyszałam. Zazwyczaj nie myślałam jednak o tym, że postępuję źle – znałam zbyt wiele osób, których życie niewiele różniło się od mojego i chyba pewnym stopniu czułam się usprawiedliwiona. Byliśmy zawodowcami, a to oznaczyło – jak naiwnie myśleliśmy – że mogliśmy więcej. Każde z nas pragnęło wyrwać się z Dystryktu Czwartego ku Kapitolowi, chwale, pieniądzom i dostatniemu życiu. Nie obchodził nas sposób, w jaki to zrobimy.
Zgłosiłam się podczas Dożynek z okazji 74. Głodowych Igrzysk. Zrobiłam to bez wahania, stawiając wszystko na jedną kartę. Z perspektywy czasu chyba trochę sobie współczuję – nie wiedziałam wówczas, jak wielka czekała mnie przegrana.
every tear a waterfall
Są takie chwile, kiedy zastanawiam się, czy milczałabym w czasie losowania, gdybym wiedziała, że mój najlepszy przyjaciel również ma zamiar zgłosić się na trybuta. Nigdy jednak nie pozwalam sobie na konkretną odpowiedź, choć domyślam się prawdy - ta wiedza niczego by nie zmieniła. Z Noah łączy mnie wiele, ale w tamtym okresie potrafiliśmy spędzić godziny, rozmawiając tylko i wyłącznie o Głodowych Igrzyskach oraz wszystkich cudach stolicy. Oboje mieliśmy jasny cel, mimo że nie przyznawaliśmy się do tego przed sobą.
Starałam się nie myśleć o tym, że Noah Atterbury będzie moim przeciwnikiem na arenie; ze wszystkich sił próbowałam nie dopuścić do tego, by ciężko wypracowana obojętność nagle mnie nie zawiodła. Przyjaciel mógł stanowić zarówno doskonałego sojusznika, jak i słabość, której wyjątkowo ciężko byłoby mi się pozbyć. Skupiałam się więc na tym, że w końcu otrzymałam od Losu szansę, by pokazać, ile potrafię i na co mnie stać. Wolałam martwić się później.
W Ośrodku Szkoleniowym w rekordowym czasie narobiłam sobie wrogów, ale i zawarłam sojusz z trybutami z Dystryktu Drugiego i Pierwszego, bez którego raczej nie przeżyłabym zbyt długo. Starałam się postępować tak, jak oczekiwałby tego ode mnie Victor – po trafieniu na arenę natychmiast rzuciłam się w wir walki, wiedząc, że jeśli pozwolę sobie na jakąkolwiek formę słabości, zginę. To już nie były treningi ani odcinanie kolejnych sznurków łączących mnie z wartościami, w które kiedyś wierzyłam. Po latach hodowania w sobie okrucieństwa, brutalności i egoizmu miałam udowodnić, że to z tymi cechami się identyfikowałam – nie ze współczuciem czy oporem przed wyrządzaniem drugiemu człowiekowi krzywdy. Paradoksalnie czułam jednak, jak mur, który mnie otaczał, zaczynał pękać. Nie od razu, ale im więcej twarzy poległych trybutów widziałam na nocnym niebie, tym bardziej zaczynałam wątpić. Nie wiedziałam już, co jest dobre, a co złe; z jednej strony arena sączyła we mnie swój jad, lecz z drugiej coraz częściej myślałam o tym, czy idea Igrzysk jest słuszna. Aby przeżyć, musiałam wygrać, a żeby wygrać, musiałam zabijać, dbać tylko o siebie i manipulować innymi. Victor mówił mi, że tak będzie, jednak dopiero teraz naprawdę tego doświadczałam.
Jedno jest pewne – gdyby rebelianci nie rozbili areny i nie zabrali z niej części trybutów, nie przeżyłabym. Byłam o krok od śmierci z powodu ran, kiedy świat rozpadł się na kawałki, a ja nagle znalazłam się w poduszkowcu, który przetransportował mnie do Dystryktu Trzynastego. Spędzone w nim miesiące nie należały do najłatwiejszych. Po latach odezwały się we mnie wyrzuty sumienia i nie chciały zamilknąć nawet na chwilę.
Załamałam się.
Czułam się tak, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Kraj stopniowo pogrążał się w rebelii, a ja w żalu. Zrozumiałam swoją naiwność i głupotę, ale wcale nie oznaczało to, że sobie wybaczę. Do dzisiaj nie wybaczyłam. Włócząc się po korytarzach Trzynastki, miałam wystarczająco dużo czasu, by przewertować w myślach każdą stronę swojego życia i podkreślić na niej wszystkie błędy, jakie popełniłam. Z czasem ich ilość zaczęła mnie przytłaczać, jednak nie zrezygnowałam z liczenia. Obwiniałam nie tylko brata czy rodziców, ale i siebie. Nie mogłam pogodzić się z tym, jak łatwo poddałam się ich woli, rezygnując z tego, kim byłam. Lęk, a także poczucie winy zdominowały moje życie. Na przemian tęskniłam za czasami, kiedy jeszcze wszystko było dobrze, i wybuchałam złością, że Los zesłał mi je tylko po to, by zabrać z nich całe szczęście oraz poczucie bezpieczeństwa.
W takich chwilach żałowałam, że nie zginęłam na arenie.
Może nadal trochę żałuję.
in the night, the stormy night she'll close her eyes
in the night, the stormy night away she'd fly
Nigdy nie wierzyłam w coś takiego jak pokuta, ale w pewnym momencie stwierdziłam, że jeśli choć w niewielkim stopniu przyczynię się do wygranej rebeliantów, wyrzuty sumienia przestaną być tak bolesne. Ze wszystkich sił pragnęłam zagłuszyć poczucie winy, po latach błędów w końcu zrobić coś dobrze. Kurczowo trzymałam się tego celu przez całą wojnę, biorąc udział w misjach w Siódemce i w Czwórce. Chociaż moja obecność ograniczała się zaledwie do pomagania w punkcie sanitarnym, zdołałam odzyskać trochę wiary w siebie. A przynajmniej wmówiłam sobie, że tak się stało. Chwilami była to po prostu łatwiejsza droga.
W międzyczasie otrzymałam wiadomość, że moi rodzice i brat zginęli. Do końca wierni reżimowi Snowa, postanowili zbiec z Dystryktu Trzynastego, natrafiając na pole minowe otaczające dystrykt. Doświadczona wojną, nieraz widziałam, jak ludzie reagują na takie informacje. Ja nie uroniłam jednak ani łzy. Nie chciałam. Nauczyłam się w pewnym sensie współczuć rodzicom tego, że Igrzyska zniszczyły całe ich życie, ale nie chciałam wylewać kolejnych łez przez Victora. Nie był wart ani jednej. Postanowiłam wrócić na stałe do Czwórki, gdzie niewielką, zaoszczędzoną sumę pieniędzy przeznaczyłam na symboliczny pomnik. Bałam się jednak powrotu do domu – do tego ładnego, białego domku na wzgórzu, który tak kiedyś kochałam. Bałam się fali wspomnień, jaka mogła nadejść w każdej chwili. Nie wiedziałam, czy sobie z nią poradzę, lecz Los ułatwił mi zadanie – niewiele budynków przetrwało bombardowanie, które zniszczyło Dystrykt Czwarty, a mój dom przestał praktycznie istnieć. Jedno zachowane pomieszczenie i sterta gruzu były wszystkim, co mi pozostało.
Niedługo później przeprowadziłam się do Kapitolu.
Chyba nigdy nie zdołam nazwać tego miejsca domem, ale nie mam wyboru. Staram się poukładać sobie na nowo życie; odnaleźć w rzeczywistości, której jednocześnie się boję i wobec której wiele oczekuję, ale wciąż tylko potykam się i upadam.
Ktoś kiedyś powiedział mi, że jestem przez to słaba, ale różnica między
kiedyś a
dzisiaj polega na tym, że dzisiaj próbuję się podnieść.