Wiek : 30 lat Zawód : Strażnik Pokoju || pani oficer Przy sobie : broń palna, magazynek z piętnastoma nabojami, w pełni skompletowany mundur żołnierza, telefon, paczka papierosów, zapalniczka, nóż ceramiczny, krótkofalówka, antybiotyk (3 tabletki) Znaki szczególne : blizny na dłoniach, szaleństwo w oczach, dziura zamiast serca Obrażenia : ogólne osłabienie (boli mnie głowa i nie mogę spać ♫)
Temat: Dysonans poznawczy Nie Gru 28, 2014 9:06 pm
Preludium
Panował mrok. W ciemności kobieta powiedziała: – Nie boję się. Mężczyzna odpowiedział: – Boisz się, i to bardzo. Inny mężczyzna rzucił: – Ciszej tam. Potem zapalono przyćmione światła po bokach sceny, kurtyna się podniosła i zapadła cisza. W maju 2261 roku, w rocznicę zwycięstwa nad podniesionym w Mrocznych Dniach buntem, Komitet Jedności urządził wielki bankiet w sali jedynego kina w Dystrykcie Drugim. Ściany zdobiły flagi Panem i ruchu proprezydenckiego. Na przedzie sceny stanęły wazony z pękami białych róż. Zawieszono transparent z cytatem, który pamiętam po dziś: „Pokój niech panuje w murach Twoich, spokój w Twoich pałacach!” Gubernator Dystryktu Drugiego wszedł na scenę energicznym krokiem i wygłosił krótkie przemówienie. Wtrącił lekki żarcik, odczytał kilka strof miejscowego poety. W obawie przed akcją podziemia rozstawiono w rogach sali, przy wejściach i koło sceny Strażników Pokoju w białych mundurach, z pistoletami maszynowymi w rękach. Z loży spoglądał w dół wyprężony jak struna Coriolanus Snow ze skromną świtą złożoną z kilku dam i oficerów. Damy trzymały w dłoniach lornetki. Chór pionierów w błękitnych koszulach odśpiewał pieśni na cześć pracy: pieśni Dwójki, w których podobnie jak w sercach publiczności nie było radości, lecz tęsknota. Po występie chóru wyświetlono film. Czołgi Kapitolu mknęły przez opustoszałe ziemie Szóstki, wzbijając tumany kurzu, miażdżąc gąsienicami okopy i zasieki, kalecząc ostrzami anten szare pustynne niebo. Salę wypełnił huk dział i melodia gromkiego marsza. W połowie filmu przez loże honorowe przeszedł lekki szmer. Projekcję nagle przerwano. W sali zapaliły się wszystkie światła. Ktoś podniesionym głosem strofował czy też pospiesznie wydawał komuś polecenie: pilnie potrzebny był lekarz. Natychmiast poderwał się siedzący w dwudziestym dziewiątym rzędzie wujek. Dopiął pod szyją swoją białą koszulę, szepnął mi, żeby zajęła się ciotką i uspokoiła ją, dopóki sytuacja się nie wyjaśni, i niezwłocznie ruszył przez tłum w kierunku schodów, jakby z narażeniem życia rzucał się na pomoc ludziom uwięzionym w płonącym domu. Okazało się, że zasłabła szwagierka pana prezydenta. Jej twarz była równie biała jak długa suknia, którą nosiła. Wuj przedstawił się zwięźle przedstawicielom władzy i umieścił na swoim ramieniu wiotką rękę damy. Delikatny jak książę wobec Śpiącej Królewny powiódł kobietę do damskiej garderoby, gdzie usadził ją na wyściełanym taborecie i podał szklankę zimnej wody. Trzech wysokiej rangi urzędników w strojach wieczorowych pospieszyło za nim. Stanęli w półkolu za pacjentką i podtrzymywali jej głowę, gdy z trudem przełykała niewielki łyk. Niemłody pułkownik w mundurze sił powietrznych wyjął z jej białej torebki wachlarz, rozłożył go ostrożnie i wachlował twarz damy.
Kobieta otworzyła zmęczone oczy. Przez chwilę z lekką ironią spoglądała na ludzi krzątających się wokół niej. Była bardzo stara, koścista, o ostrych ptasich rysach, cienkim spiczastym nosie i ustach zaciśniętych w złośliwym, niechętnym grymasie. – A więc, doktorze? Co będzie? – rzucił pułkownik szorstko. Wujek zawahał się nieco, przeprosił dwukrotnie i nagle podjął decyzję. Nachylił się i pięknymi szczupłymi palcami rozluźnił tasiemki ciasnego gorsetu. Prezydencka szwagierka poczuła ulgę. Zasuszoną dłonią o wyglądzie kurzej łapki poprawiła rąbek sukni. Zaciśnięte wargi rozchyliły się lekko w pokracznym uśmiechu. Dama założyła stare nogi jedną na drugą i odezwała się wrogim metalicznym głosem: – To przez ten klimat. Jeden z wysokich urzędników zagaił uprzejmie: – Droga pani…. Zignorowała go. Niecierpliwie zwróciła się do wuja: – Zechce pan łaskawie, młody człowieku, pootwierać wszystkie okna. To też. Niech pan wpuści trochę powietrza. Miły z pana chłopiec. Mówiła do niego w ten sposób, bo wuj w białej koszuli opadającej na spodnie w kolorze khaki, z niedopiętym kołnierzykiem, w biblijnych sandałach wyglądał jak służący, a nie jak lekarz. Bez słowa protestu otwierał okno za oknem. Napłynęło wieczorne, dystryktowe powietrze, a z nim zapachy kapusty, sosen i śmieci. Wujek wydobył z kieszeni niewielki pakiecik z Kasy Chorych, bardzo ostrożnie oderwał rożek wzdłuż linii przerywanej i podał damie tabletkę aspiryny. Kilka minut później kobieta kazała się zaprowadzić z powrotem do loży honorowej. Jeden z urzędników zapisał sobie w notesie nazwisko i adres wuja, powściągliwie wyrażając wdzięczność. Wymienili uśmiechy. Po chwili wahania urzędnik wyciągnął rękę i uścisnął mu dłoń. Wujek wrócił na swoje miejsce w dwudziestym dziewiątym rzędzie, między żoną a bratanicą. Powiedział: – Nic się nie stało. To przez ten klimat. Światła w sali pogasły. Znowu ukazał się widzom generał sił Kapitolu. Ścigał bezlitośnie wrogów po całej pustyni. Ekran wypełniały tumany kurzu i ogień, pokazano z bliska, jak pan generał z całej siły zagryza wargi. W tle ekstatycznie popiskiwała kobza. Na koniec odegrano hymn. Bankiet dobiegł końca. Ludzie opuszczali salę kina, udając się do swoich domów. Na Dystrykt Drugi spadł gwałtownie zmierzch. W oddali widać było łyse wzgórza, a na nich samotne wieże. Dalekie zbocza usiane były chatami, zaułki wypełniły cienie i szelesty, całe miasto uległo bolesnej tęsknocie. W oknach zapalały się pierwsze światła elektryczne. Nastało pełne napięcia oczekiwanie, jakby w każdej chwili mógł się rozlec nieznany, nowy dźwięk. Ale ze wszystkich stron dochodziły wyłącznie znajome odgłosy, kobiece utyskiwanie, skrzypienie żaluzji, wrzask roznamiętnionego kocura wśród podwórzowych śmietników. I gdzieś bardzo daleko dzwon. W tym czasie skrzyżowanie przeciął wojskowy dżip, wyposażony w karabin maszynowy w połyskującej miedzią uprzęży z taśm nabojowych. Samotna staruszka siedziała na drewnianym stołku przed ciasnym sklepikiem papierniczym. Jej dłonie, pobrużdżone jak ręce tynkarza, spoczywały ciężko na kolanach. Gasnące promienie słońca tworzyły nad jej głową aureolę, a wargi poruszały się bezgłośnie. Ze sklepiku dobiegał głos innej kobiety: – Z tego nie wyniknie nic dobrego... Staruszka nie odpowiedziała i nie poruszyła się. Na wschodzie rozdzwoniły się dzwony, napływały dźwięki i wysokie, i głuche, jakby miasto nawiedziła zaraza albo pożar. Tymczasem dzwony chciały tylko nazwać wreszcie noc nocą. Od północnego zachodu, może od morza, powiał lekki wietrzyk, poruszył wierzchołkami ozdobnych drzew, które magistrat zasadził w górnej części ulicy, musnął kędzierzawą czuprynę chłopca. Był wieczór. Niewidoczny ptak wydawał dziwny, uporczywy trel. Szczeliny w kamiennych murach porastał mech. Rdza rozpełzła się po starych żeliwnych żaluzjach i balustradach balkonów. Bardzo spokojnie stała Dwójka w gasnącym świetle dnia.
Nad ranem rozszczekały się psy u podnóża Wioski Zwycięzców. Za ścianą sublokator wuja zajęczał przez sen: – Zostawcie go! On jeszcze żyje! Nie znam, nie znam!– i umilkł. Potem z oddali, od strony jeziora i pobliskiej ubojni drobiu dobiegło pianie kogutów. O świcie wujek włożył długie spodnie khaki, sandały, niebieską starannie wyprasowaną koszulę z szerokimi kieszeniami i wyszedł do pracy. Ciotka nadal spała, dopóki sąsiadki nie zaczęły tłuc z całych sił w pierzyny i materace. Wtedy wyszła z sypialni w szlafroku, podała jajko na miękko, kaszkę i kakao bez kożucha i rozczesała moje splątane, gęste włosy. Uniosłam gniewnie dłoń, marszcząc brwi. – Ja sama. Już. Stary mężczyzna przeszedł ulicą, wołając: – P r o f e r s j o n a l n y szklarz! Wszystko naprawi! Dzieciaki krzyczały za nim: – Wariat! Trzy dni później wuj ze zdumieniem odebrał złocone podwójne zaproszenie na bal majowy w pałacu prezydenckim w Kapitolu. Na odwrocie karnetu kancelista dopisał, iż pragnie niniejszym przekazać doktorowi Benner wyrazy wdzięczności oraz najmocniej przeprosić, i że sama szwagierka Coriolanusa Snow łączy pozdrowienia. Wuj nie był prawdziwym lekarzem, tylko weterynarzem.