Co działo się z Waszymi postaciami przez te dwa miesiące? Czy nowy porządek w Panem dał im się we znaki, a może wręcz przeciwnie, nigdy nie żyło im się aż tak dobrze? Zachęcamy do opisania przygód i perypetii, za każdy wpis otrzymujecie 5 PMG. Pamiętajcie jednak, że ewentualny awans należy wykupić w sklepiku, zmianę stopnia wojskowego wciąż trzeba poprzedzić podaniem, a przy poważniejszych sytuacjach Administracja ma prawo wtrącić się do fabuły. Jeśli w Waszych skrzynkach kontaktowych znajdują się wiadomości od Mistrza Gry, nie zapomnijcie uwzględnić nowych faktów w postach. Jedna postać = jeden wpis w tym temacie.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Sob Paź 10, 2015 1:19 pm, w całości zmieniany 3 razy
Zmiana warty na stanowisku prezydenta przyniosła ze sobą nie tylko dymisję rządu i zupełnie nowy porządek polityczny w państwie, należało także posprzątać bałagan po poprzedniej władzy. Tibalt Adler nie miał litości, po bliższym przyjrzeniu się decyzjom swojej poprzedniczki, anulował wszystkie akty łaski, które wydała, a lustracja jej najbliższych współpracowników doprowadziła do zesłania niektórych na teren getta. Ci, którzy próbowali uratować się z tonącego statku i zachowywali jak chorągiewki na wietrze, powinni cieszyć się, że ukarano ich wyłącznie degradacją bądź utratą pracy.
Evelyn Noel, Mathias le Brun i Rosemary Garroway, których ułaskawiono po zakończeniu 75 Igrzysk Głodowych, zostali ponownie aresztowani i postawieni w stan oskarżenia za zamach na moście nad Moon River. Kara śmierci została zamieniona na utratę statusu wolnego obywatela i zesłanie do getta. Coriolanus Snow, wcześniej również ułaskawiony, otrzymał status więźnia politycznego, miejsce jego pobytu znane jest wyłącznie najwyższej władzy.
Zwycięzcy 75 Igrzysk Głodowych, czyli Booker Rodwell, Cordelia Snow, Hope Flickerman i Katy le Brun zostali przesłuchani na okoliczności współudziału w zamachu, jednak informacje, jakie przekazali śledczym oczyściły ich ze wszystkich zarzutów, pomogły także postawić w stan oskarżenia inne osoby. Cała trójka, poza panną le Brun, która została stałą pacjentką Szpitala Psychiatrycznego, zatrzymała statusy Wolnych Obywateli i przebywa w Dzielnicy.
Śledztwo dotyczące sabotażu i misji w Trzynastce dotarło do martwego punktu, jednak dzięki informacjom od Charlesa Lowella, który przeprowadził własne, dziennikarskie dochodzenie, udało się ustalić wreszcie, że to Javier Hughes był odpowiedzialny za morderstwo pilota i współpracowników. Skazany i stracony wcześniej Tobias Terodi okazał się być niewinnym, dlatego nie chcąc popełnić kolejnej pomyłki, prezydent wydał wyrok pozbawienia Hughesa praw Wolnego Obywatela i nakazał zesłanie mężczyzny do getta.
Oskarżona o przemycenie broni na Arenę 76 Igrzysk Głodowych i współudział w morderstwie trybutki Johanna Mason uniknęła kary śmierci, jednak utraciła status Wolnego Obywatela i obecnie przebywa w getcie.
Informacje przekazane przez Coriolanusa oraz Cordelię Snow, a także dokumenty samej byłej pani prezydent pozwoliły postawić w stan oskarżenia Catrice Tudor. Adler nie zamierzał być trzecim z kolei prezydentem, dla którego pracowałaby panna Tudor. Podważona lojalność i dokonane zbrodnie sprawiły, że Catrice utraciła status wolnego obywatela oraz została zesłana do getta, gdzie obecnie przebywa.
Mentorzy trybutów, którzy zostali odbici przez zamachowców, po godzinach przesłuchań zostali w końcu uniewinnieni. Malcolma Randalla przesłuchiwano także pod kątem udziału jego siostry w zamachu, jednak udało mu się udowodnić, że nie miał z nim nic wspólnego.
Śledztwo w sprawie wydarzeń w Galerii Kapitolu ciągle trwa. Przesłuchanie Maisie Ginsberg i ocena biegłego psychologa sprawiły, że utrzymał się jej status osoby ubezwłasnowolnionej, wyznaczono jednak kuratora, który raz w tygodniu odwiedza rodzinny dom Ginsbergów i składa śledczym raporty na temat relacji w nim panujących. Przesłuchania Gerarda Ginsberga oraz Scarlett Ashworth zaplanowano na najbliższy tydzień. Pan Ginsberg zachował swoją pozycję naczelnika więzienia, jednak okoliczności nie sprzyjały pani Ashworth, która nie mogła liczyć na miejsce u boku nowego prezydenta. Gwen Arrington posiada obecnie status osoby poszukiwanej za zdradę stanu. Alex Morrigan została znaleziona martwa w swoim mieszkaniu, a śledczy powiązali ten fakt i znalezione dowody ze sprawą zabójstwa Savannah Vernon. Charles Lowell został przesłuchany w kategorii świadka, jednak nie stwierdzono jakoby był współautorem artykułu panny Vernon. Do Capitol's Voice wysłany został obserwator z zewnątrz, który monitoruje sytuację w redakcji.
Benedict Vane
Wiek : 24 lata Zawód : zastępca ministra technologii i cyfryzacji Przy sobie : scyzoryk wielofunkcyjny, paczka papierosów, zapalniczka, telefon komórkowy, fałszywy dowód tożsamości
Mówią, że wiele da się przewidzieć dysponując odpowiednią dozą informacji. Mówią, że nie ma wydarzeń, których nie dałoby się przewidzieć, będąc wystarczająco uważnym i dokładnym. Mówią też, że w zasadzie całe życie jest jednym ciągiem przyczynowo-skutkowym, a tym samym czymś, co można zdefiniować, wyznaczając określone parametry. Może więc Benedict nie był wystarczająco uważnym, a może informacji miał zbyt mało, takiego rozwoju sytuacji bowiem nie przewidział. Jasne, zmiany czuło się w powietrzu. Ostatnie dni przed zmianą prezydentury była jak cisza przed burzą, przy czym w odniesieniu do nawałnicy wiadomo było, jak się zachować, zaś wobec rotacji w rządzie - już nie. Spośród setek domysłów, proroctw, pozornie silnych, prawdopodobnych domniemywań trudno było wybrać te, które faktycznie wskazałyby odpowiedni na ten moment schemat zachowań. Tibalt Adler. Nazwisko znane i... Lubiane? Nie, ale na pewno obiecujące. Nie nowe, nie świeże, ale pełne potencjału, który tylko głupi mógłby lekceważyć. Przecież wiadomo, kim był Adler. Najpierw ulubieńcem Czwórki, potem - innych Dystryktów. Tym, który oddalił niebezpieczeństwo rebelii, tym, który mógł postawić Panem na nogi, tym, który być może byłby w stanie udźwignąć ciężar błędów popełnionych przez Coin. Lub nie. Może nic podobnego nie zrobi. Póki co miał jednak poparcie i wizję. Wizję obozów pracy, ludzi pozbawionych podstawowych praw i tych drugich, po przeciwnej stronie barykady, pławiących się w luksusie. Wizję życia z Igrzyskami lub bez, wizję kar śmierci, ucinania rąk, wyrywania języków i... Och, w porządku. Tego w programie chyba nie było. Tibalt Adler nie był świętym, tak jak nie była Coin, Snow, ich poprzednicy i potencjalni następcy. To jednak niewiele zmieniało. Ostatecznie i tak wszystko sprowadzało się do aklimatyzacji, elastyczności umożliwiającej dostosowanie. Nie planował zostawać w getcie. Nie dlatego, że nagle zaczęło go drażnić, a ludzkie cierpienie - boleć. Nie dlatego też, by nagle przestał być tu przydatnym. Ryzyko buntu było tu tak samo duże - lub może większe - jak przedtem, a zbieranie informacji o wypędzonych za margines społeczeństwa równie ważne, jak za kadencji Coin. Tylko, że teraz było znacznie więcej możliwości, a Vane nie miał wystarczająco silnej woli, by z nich nie skorzystać i pozostać na swym posterunku. Nie było łatwo balansować na granicy dzielącej bycie potrzebnym od bycia zbędnym. Bo do tego to wszystko się sprowadzało, co? Do tego, by nikt nie stwierdził, że przestałeś coś znaczyć lub, co więcej, zacząłeś być zagrożeniem. Benedict szczerze wątpił by zmiana prezydenta coś w tej kwestii znaczyła. Pewne zasady pozostawały takie same niezależnie od okoliczności i, zdaniem Vane'a, to była jedna z nich. Składając wniosek o przeniesienie, skorzystał z prawa do odmowy umotywowania swej prośby. Hej, znał swoje przywileje, kodeks praw i obowiązków służby wywiadowczej miał w małym palcu - dlaczego miałby więc z tego nie skorzystać? Dlaczego miałby się rozpisywać o tym, że przebywanie w getcie go męczy, że wreszcie, po latach tańczenia tak, jak mu grali, chciałby wreszcie coś za to dostać? Dlaczego miałby wyznać, że wcześniejsza rezygnacja i zgłoszenie się na ochotnika do wywiadowczego zabezpieczenia KOLCa było błędem? Po co miałby to wszystko pisać? Korzystając z art. 3 § 5 pkt 16 regulacji dot. służb wywiadowczych odstępuję od uzasadnienia swojego wniosku. To było znacznie prostsze. Prosił o przeniesienie do Dystryktu... Nie swojego, oczywiście. Był człowiekiem. Nie umiałby donosić na tych, których znał. Nie umiałby założyć kartotek tych, z którymi kiedyś się uczył, pił, pieprzył. I chyba nie musiał, co? Gdy został wezwany na prezydencki dywanik, zakładał... Cóż, chyba nic nie zakładał. Tak było bezpieczniej - iść bez założeń, bez oczekiwań, bez obaw. To ostatnie nie było tak łatwe, ale się starał. Twarz pokerzysty. W sercu tajfun. Kilka pytań, na które nie odpowiedział. Garść pytań, na które odpowiedzi udzielił bez wahania, bo nie dotyczyły niczego ważnego. Pochodzenie, ukończona szkoła, specyfika pracy dla buntowników przed wybuchem rebelii. Proste rzeczy, które łatwo było sprawdzić. Proste rzeczy, które sprawiły, że... Że co? Zapięto go na krótszej smyczy? Postanowiono zatrzymać bliżej siebie? Trudno było mu uznać to za zaszczyt, naprawdę trudno. Zaproponowano mu ministerialny stołek. Nie, nie w MONie, choć takiej propozycji być może należało się spodziewać. Propozycji, której by nie przyjął... Gdyby mógł. Choć pewnie by nie mógł. Och, mniejsza. To, co mu zaoferowano, to Ministerstwo Technologii i Cyfryzacji. Śmierci pułapką z daleka, co? Zgodził się, czemu nie. Nie dlatego, że argumenty prezydenta szczególnie do niego przemawiały - całe te bajeczki o stawianiu na młodych, szczególnie w tak specyficznej branży, jaką był rozwój technologiczny to frazy oklepane, znane każdemu, kto choćby otarł się o politykę. Zgodził się, bo nawet uwzględniając całą niewiarygodną otoczkę - hej, szczylom takich propozycji zazwyczaj się nie składa, a Benowi daleko było do faktycznej, wynikającej z metryczki dojrzałości - chyba mógł na tym skorzystać. Święty spokój. Praca w branży, o której miało się pojęcie. Brak konieczności zmagań z własnym sumieniem. Mógł chcieć więcej? Tak. Mógł chcieć - i chciał - nie mieć wrażenia, że to jakaś gra, której zasad, po raz pierwszy od dawna, nie rozumie. To nie był jednak argument, po który by teraz sięgał. To nie był argument, którym miałby posłużyć się teraz, gdy oferowano mu zmianę. Zmianę na lepsze? W duchu na pewno na to liczył, ale, jak to zwykle bywa, wszystkich konsekwencji swej decyzji miał doświadczyć znacznie, znacznie później. Wtedy, kiedy na pewno nie będzie się ich spodziewał.
Cytat :
Jest powoływany przez prezydenta Panem, który dobiera sobie jedenastu współpracowników z grona ubiegających się o to polityków, z których każdy powinien posiadać co najmniej średnie wykształcenie i doświadczenie na kierowniczym stanowisku.
Nie możemy zaakceptować kandydatury Bena na Ministra, jest na to stanowczo za młody, a jako człowiek Coin na pewno nie zyskałby aż takiej przychylności w oczach nowego prezydenta, jak opisujesz. Możemy zaproponować karierę zastępcy Ministra, jeśli chcesz pozostać w Ministerstwie, Zapraszam także do vademecum, gdzie znajduje się opis sytuacji politycznej.
W porządku, w takim razie ładnie proszę o zastępcę. :)
PRZYZNANY!
Ostatnio zmieniony przez Benedict Vane dnia Nie Lis 16, 2014 10:53 pm, w całości zmieniany 1 raz
Charlie Smith
Wiek : 18 Zawód : drobny złodziejaszek Przy sobie : aparat fotograficzny, zapalniczka, tygodniowy zapas kawy, scyzoryk wielofunkcyjny, latarka z wytrzymałą baterią, wytrych Znaki szczególne : nieodparty urok Obrażenia : niezagojona rana postrzałowa prawego barku, obtarte wnętrze prawej dłoni
Sytuacja w państwie była więcej niż nieciekawa. Charlie starał się za wszelką cenę trzymać z boku tego wszystkiego, co działo się na szczycie, zwłaszcza, że jego ostatnie doświadczenia z mieszaniem się w politykę skończyły się dla niego dość nieprzyjemnie. Został wyrzutkiem, który musiał każdego dnia walczyć o przeżycie na terenach, które niekoniecznie można było nazwać przyjaznymi. Egzystencja na Ziemiach Niczyich nie była tym, o czym Coin i jej ludzie zapewniali rebeliantów z Trzynastki. Smith, jak wielu mu podobnych, uwierzył w wizję lepszego świata, wolnego od cierpień i ukrywania się w podziemiach państwa, które oficjalnie nie istniało. Rebelia miała być szansą na nowe życie, na odnalezienie rodziny. Gazety, które wpadały mu do rąk jasno wskazywały, że gdzieś na Kapitolu żyje siostrzeniec jego matki, jedyny wciąż oddychający członek niezbyt dużej familii, do której Charlie należał. Kilkukrotnie pojawiał się przed budynkiem redakcji, ale za każdym razem wycofywał się w pośpiechu. Co miałby powiedzieć? Cześć, jestem twoim kuzynem, fajnie, nie? Wszystko to wydawało się tak bardzo absurdalne. Zwłaszcza, gdy uświadomił sobie, że wygłodzony dzieciak w podartych i brudnych łachach nie jest zbyt przekonujący. Z tego też powodu żył marzeniami, w których Charles z radością reaguje na wieści o żyjącym krewnym. Taaak. Był pesymistą, a w najlepszym razie realistą, który świadomy był tego, że szanse na takie zakończenie tej historii są raczej mniej niż marne. Nie łudził się też, że Maisie, która teraz wiodła szczęśliwe życie za murami miasta chciałaby kiedykolwiek znów się z nim zobaczyć. Podczas ich ostatniego spotkania dała mu jasno do zrozumienia, że jest on teraz dla niej niewygodną przeszłością, o której wolałaby zapomnieć. Wciąż go to bolało i pomimo prób wymazania dziewczyny ze swej pamięci nadal trzymał na dnie plecaka jej zdjęcie. Uwielbiał swój aparat, ale teraz wszystko wydawało się nie mieć sensu. Przez pewien czas znów zaczął myśleć o samobójstwie. Skok z wieżowca i roztrzaskanie sobie czaszki o twarde podłoże wydawały się przyjemną alternatywą dla życia, które teraz wiódł. Nigdy nie lubił obchodzić swoich urodzin, ale te osiemnaste były swoistym zakończeniem pewnego rozdziału. Przestał być dzieckiem, a stał się mężczyzną, chociaż tak naprawdę Charlie jeszcze długo szukał będzie szans na szczęśliwe dzieciństwo. Wyprawa do Violatora nie miała być niczym szczególnym, ot, upiłby się do nieprzytomności. Przypadkowe spotkanie sprawiło, że dzień ten z pewnością będzie miłym punktem z przeszłości, do którego z przyjemnością chłopak będzie wracał. Nie zmienią tego nawet utrata ubrań, czy dwie noce spędzone w areszcie. Cypriane była promykiem, który dawał nadzieję na, może niekoniecznie odmianę losu, ale bez wątpienia na jego poprawę. Zapomniał już jak to jest czuć się źle ze świadomością, że się kogoś okradło. Żałował, że kilka miesięcy temu próbował wyciągnąć fanty z kieszeni dziewczyny. Może nawet bardziej niż tego, że wypił z nią zdecydowanie za dużo alkoholu, co odpokutował dzień później. Kac. Okropna przypadłość, z którą wolałby nie mieć więcej nic wspólnego. Może i whisky była w stanie na jakiś czas odgonić złe myśli, ale cena, którą trzeba było zapłacić za tą chwilową ulgę była dla Charliego zdecydowanie zbyt wysoka. Całą noc spędził wymiotując nad toaletą umieszczoną w celi. Nie tak wyobrażał sobie dorosłość, nawet po tych wszystkich doświadczeniach. Życie zdawało się wymierzać mu cios pięścią prosto w twarz. Jesteś dorosły? CIERP Zabawne, jak z pozoru nic nieznaczące sytuacje z życia, potrafią zmienić całą przyszłość. Spotkanie z Cypriane, czy kradzież zwykłego scyzoryka, która miała być tylko jednym z wielu wykroczeń, które popełnił w trakcie swojego niezbyt długiego żywota nie zdawały się zwiastować niczego konkretnego. A jednak. Chłopak, który postanowił wyżyć się na Charliem (wciąż nie znał jego imienia!) zapisał się w pamięci Smitha, pomimo swojej wrogości, w dość pozytywny sposób. Gdyby nie wspólna ucieczka przed Strażnikami Pokoju z pewnością wciąż tkwiłby na Ziemiach Niczyich. A kto wie. Może w obecnej chwili, po tych wszystkich czystkach, zostałby zesłany do jakiejś kopalni w Dwunastce? Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Decyzja o ukryciu się w niewielkim zaułku była jednym z najbardziej znaczących faktów z jego życia. To właśnie wtedy odnalazł klucz, do którego była przyczepiona kartka z dokładnym adresem. Dzielnica Rebeliantów. Długo zastanawiał się, czy powinien udać się na wyprawę, która z pozoru wydawała się być z góry skazana na porażkę. Jeszcze więcej czasu prowadził obserwację mieszkania, do którego trzymał klucz. W końcu, stwierdziwszy, że nikt z niego nie korzysta, zdecydował się przekroczyć próg apartamentu. Serce biło mu jak szalone, a dłonie drżały jak nigdy wcześniej. Wybrał porę dnia, gdy większość z mieszkańców budynku była w pracy, czy też oddawała się przyjemnościom zapewnianym przez bogate centrum. Nie mógł ryzykować, że ktoś by go zobaczył. W mocno sfatygowanych spodniach i równie mizernie wyglądającym plecaku przewieszonym przez ramię zwracał uwagę. Jakkolwiek starałby się doprowadzić do względnego porządku tak wciąż przypominał bardziej bezdomnego kota aniżeli rozkapryszonego nastolatka. Niewiele miał do stracenia, a zyskać mógł naprawdę sporo. Nie snuł jeszcze żadnych planów o przyszłości w Dzielnicy Rebeliantów, gdyby okazało się, że mieszkanie rzeczywiście jest opuszczone. Do końca życia zapamięta dzień, kiedy pierwszy raz się tam pojawił. Bijący z każdego kąta luksus (dla chłopaka zwykła łazienka była synonimem luksusu) zaparł mu dech w piersiach. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak przyjemna może być długa gorąca kąpiel, zwłaszcza, gdy z wanny ostatni raz korzystało się przed ponad rokiem. Materac w łóżku był tak miękki, że Charlie nie był w stanie porównać go z niczym sobie znanym. Ten zatęchły, na którym sypiał w opuszczonym muzeum nie mógł równać się nawet z podłogą, która również okazała się niezwykle wygodna. Początkowo mieszkanie odwiedzał sporadycznie robiąc sobie z niego przystanek na krótkie wizyty, podczas których mógł się wyspać w wygodnym łóżku, czy wziąć porządną kąpiel. Z czasem jednak coraz częściej odwiedzał to miejsce, aż w końcu bywał tu częściej niż w swojej dawnej kryjówce. Strach o przyłapanie stawał się mniejszy z każdą spędzoną w mieszkaniu chwilą. Sąsiedzi okazali się mniej podejrzliwi, niżby się tego spodziewać. Cóż, na Kapitolu mało kto interesował się życiem obcych ludzi, chyba, że ci coś znaczyli. Charlie był dla nich po prostu kolejnym bogatym dzieciakiem, któremu rodzice zafundowali wyjątkowo kosztowny prezent. Interesami w stolicy kierowała polityka i władza, która coraz częściej pokazywała swoją prawdziwą, okrutną twarz. Dlatego też, wiele miesięcy temu, obiecał sobie, że nigdy więcej nie będzie uczestniczył w żadnych powstaniach. Polityka nie była tym, co przynosiło mu szczęście. O zamachu na prezydent dowiedział się ze specjalnego komunikatu w telewizji. Jeszcze tego samego dnia opuścił mieszkanie i uciekł na Ziemie Niczyje. Bał się, że zmiana na szczycie pociągnie za sobą nieprzyjemne konsekwencje. Całe miasto aż huczało od plotek, a władze niechętnie wydawały jakiekolwiek oświadczenia. Jego lęki wcale nie okazały się tak bardzo absurdalne. Likwidacja Kwartału, przeczesywanie Ziem Niczyich i czystka wśród najbliższych współpracowników prezydenta nie zwiastowały niczego dobrego. Powrót do szarej rzeczywistości, z sypianiem na zapleśniałym materacu, okazał się trudniejszy niż to sobie wyobrażał. Każdego dnia pragnął znów przekroczyć próg mieszkania, a kluczyk stał się dla niego prawie tak cenny jak jego stary aparat. Po prawie miesiącu ukrywania się w opuszczonych ruinach sytuacja zdawała się w końcu stabilizować. Wciąż musiał uważać na złapanie (bo to było równoznaczne ze zsyłką do obozu pracy), ale wydawało się, że może znów wrócić do Dzielnicy Rebeliantów, którą teraz zaczęto zwać Dzielnicą Wolnych Obywateli. Nigdy nie rozumiał zamiłowania ludzi do zmieniania nazw wszystkiemu i wszystkim. Nowy prezydent? Odwróćmy do góry nogami cały system! Na szczęście dla ludzi takich jak on takie zmiany nie były niczym, co sprawiałoby większe problemy. Żadna różnica, czy okrada się rebelianta, czy Wolnego Obywatela. To tylko kosmetyczna zmiana, która nie wnosiła niczego nowego. Zupełnie jak to było w przypadku zamiany Snowa na Coin, czy teraz Almy na Adlera. Dla Charliego wszystko to było raczej obojętne, choć może starał się po prostu coś takiego sobie wmawiać. Oczywistym było przecież, że zawirowania we władzach dotknęły także i jego. Musiał uważać na każdy swój krok, bo konsekwencje złapania przestały być tylko groźbą wizyty u Ginsberga (którego, pomimo upływu kilku tygodni, wciąż się panicznie bał), a stały się realną możliwością wywiezienia z Kapitolu do jednego z Dystryktów. Nie po to ryzykował tak wiele podczas rebelii, by teraz poddać się bez walki i dać się na powrót zamknąć w obrębie Dystryktu. Charlie Smith z pewnością nie był osobą, która brałaby czynny udział w ostatnich przetasowaniach we władzach, ale bez wątpienia chłopaka dotknęły te zmiany. Ukrywanie się w mieszkaniu w Dzielnicy Wolnych Obywateli wydawało się całkiem rozsądnym rozwiązaniem, zwłaszcza, że niewiele osób spodziewałoby się odnaleźć wyrzutka tuż pod własnym nosem. Ryzykowna decyzja, która na razie naprawdę mu się opłacała. Nie musiał codziennie zmieniać miejsca swojego pobytu, co byłoby koniecznością, gdyby pozostał na Ziemiach Niczyich, które teraz patrolowano prawie bez przerwy wyłapując niedobitki uciekinierów.
Meredith Ainsworth
Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
Meredith Ainsworth, może wreszcie ruszysz dupę i się zaangażujesz? No skąd. Angażowanie się? Po co? Aisnworth nigdy się nie angażowała, a jeśli nawet to, najwyraźniej, zbyt mało. Rozwój związku z Almstedtem, a dokładniej jego pamiętny koniec dobitnie o tym świadczył. Merry angażowania się zwyczajnie się bała i trzeba było znacznie więcej niż kolejna, umiarkowana zresztą w swym przebiegu rewolta, by wreszcie zdecydowała się cokolwiek zadziałać. Tak, jak za rządów Coin zaczęła nieśmiało, bardzo ostrożnie rozważać możliwość dołączenia do Kolczatki, tak po zmianie prezydentury zwyczajnie machnęła na to ręką i wróciła do roboty. To takie proste, co? Odchodzi ta, wobec której powzięłaś delikatną chęć buntu i pstryk! możesz ze szczeniackiego tupania bucikami zrezygnować. I dobrze. I bardzo dobrze. Ogółem, życie Merry nie podzieliło się nagle na żadne przed i po. Przed Coin i po Coin. Przed Adlerem i po Adlerze. I za rządów Almy, i za kadencji Tibalta musiała tak samo wstawać do pracy, tak samo walczyć o ludzkie życia i tak samo miotać się w socjalnym, gdy nie wyszło. Tak samo piła, tak samo paliła i tak samo była sama. Nie, naprawdę, niewiele się zmieniło. Może poza tym, że w szpitalu - w cholernym szpitalu, jej jedynym faktycznym domu, centrum jej życia, pieprzonym pępkiem jej ciasnego świata - zaczęła znaczyć więcej. Dwa miesiące to mało, to zbyt mało czasu, by coś osiągnąć. To, że właśnie wtedy nazwisko Ainsworth coraz częściej pojawiało się na językach, było skutkiem jej wcześniejszych dokonań, wcześniejszych nadgodzin i wcześniejszego niedosypiania. Wcześniejszych litrów wlewanej w siebie kawy i drzemek ucinanych w kącie socjalnego, gdy nie dawała już rady ustać na nogach. To nie tak, że nagle, pod koniec lata, kogoś olśniło, stał się cud, na niebie pojawił się znak a w Dwójce urodził się jednorożec. To, że zaczęto o Merry mówić, było wynikiem jej pracy i nie miało nic, zupełnie nic wspólnego z przemianami na arenie politycznej Panem. Co zaś zaczęto mówić? Cóż, coraz częściej zaczęto zestawiać Ainsworth z ordynator Oddziału Intensywnej Opieki Medycznej. Formalnie kandydatura była słaba, bardzo słaba. Zbyt mało doświadczenia, zbyt młody wiek - tak prezentowało się to oficjalnie. A w kuluarach? Kandydatura wysunięta przez obecnego przełożonego, ostrożna akceptacja części współpracowników. Części, bo przecież to nadal był wyścig szczurów. Bieg po trupach - w przypadku OIOMu właściwie całkiem dosłownie. Nie każdemu nazwisko Ainsworth się podobało. Nie każdy z uśmiechem witał taką, a nie inną propozycję. Ostatecznie, zaledwie dwa dni temu, ogłoszono ją zastępcą ordynatora oddziału. Tajemnicą poliszynela jest, że to tylko przedsmak, tylko... Cóż, tam decyzji nie podejmowało się tak łatwo. Szpitalne korytarze to arena walk, których rozsądzaniem zajmuje się dyrektor. A jego ostatnie słowo mogło być przecież zupełnie inne, niż bieżącego ordynatora, inne i sprzyjające komuś innemu.
Gerard Ginsberg
Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
to ja wklejam (jeśli mogę) początek gry z Maisie, bo właściwie to jest podsumowanie
Dwa miesiące nie były szczególnie długim okresem czasu, jeśli brało się pod uwagę ponad pięćdziesiąt jesieni, które witały go dotychczas tym samym. Ogromnym deszczem, który wprawdzie nie dzwonił po nowych oknach (rozwiązania architektoniczne jednocześnie go fascynowały i przerażały) ani nie osiadał kroplami na szybie przedniej nowego samochodu, ale całkiem słusznie podsumowywał nastrój Ginsberga. Nie, nie wpadał w żaden rodzaj chwiejnej depresji bądź przygnębienia. Takie uczucia zdawały się obrażać jego inteligencję. Obiecał sobie, że cokolwiek zdarzy się w tym jakże krótkim i mało wartościowym okresie czasu, będzie dla niego tylko kolejnym dniem. Codziennością. I tego się trzymał, kiedy latem wszyscy tracili głowy – niektórzy dosłownie – oczekując wywózki do dystryktów. Zagranie nowego prezydenta wcale nie było czymś nowym. Wręcz przeciwnie, zbyt mocno tonął w annałach, by dać się zwieść tej propagandzie sukcesu, którą roztaczano nad jego głową. Nie umiał być ufnym młodzieńcem, który zmienia strony z łatwością kobiety, która zakłada rękawiczki. Być może z tego powodu… został doceniony. Nie chodziło przecież o wieszanie psów na poprzedniej prezydent, kiedy jeszcze do niedawna było się jej wiernym sługą. Ginsberg zawsze przeceniał swojego wroga, a Adler początkowo nim właśnie był. Z tego też powodu nie zginał przed nim kolan, dając się poznać jako nieugięty człowiek, którego mogła ocalić jedynie reputacja. Podczas gdy wszystkie ministerstwa osiągały milionowe straty i korupcja zdawała się przechadzać pod ramię z nepotyzmem, Gerard pozostawał przykładem człowieka, który nie dał sobą zawładnąć. Nie mogli wypomnieć mu rozległych znajomości bądź folgowania komukolwiek. Wszak był najbardziej sprawiedliwym katem Kapitolu, który może i słynął z okrucieństwa i sięgania po drastyczne środki, ale nigdy nie robił tego w zgodzie z jakimikolwiek układami. Był zwyczajnie znany z tego, że ktokolwiek znalazłby się w więzieniu (jego ojciec, córka, znajomy bądź przyjaciel), to nie mógł liczyć na taryfę ulgową. Dzięki temu właśnie został doceniony i nie stracił swojej posady, choć nie był gotowy jeszcze na układanie peanów pochwalnych na cześć nowej władzy. Przypuszczał, zresztą, że prezydent nie jest człowiekiem, któremu szczególnie na tym zależy. Liczyło się efektywne działanie, a to prezentował ze zwycięskim uśmiechem. Nie zapomniał uczucia triumfu, kiedy witał więźniów po chwilowej nieobecności. Byli przekonani, że wraz z nastaniem nowej władzy, zmieni się ich naczelnik. Nie musiał ich bić, nie musiał posuwać się do pierwszych gwałtów po wprowadzeniu nowego rządu. On tylko przechadzał się w swoich wojskowych butach, niemal do rytmu ich jęków, które zostały zduszone w gardłach. Był estetą, polował na takie chwile z równie dziką zawziętością, co niegdyś na zwierzynę. Wiedział, że Adler przynosi również wyzwolenie dystryktów i prędzej czy później zdecyduje się osiąść w Jedenastce, powtarzając historię, ale chwilowo… Odkładał tę chwilę w nieskończoność, wiedząc, że nie może się wycofać. Nie teraz, kiedy dostał kredyt zaufania. Nie w tych niespokojnych czasach, kiedy patrzono mu na ręce, które niejednokrotnie wycierał z krwi. I nie kolejnej jesieni, kiedy nareszcie mógł nosić rękawiczki. Zawsze lubił tę porę roku. Zdawała się idealnie współgrać z jego charakterem – burzliwym i przynoszącym zawsze przykre niespodzianki. Bo przecież gdzieś w ferworze politycznych zawiei, gdzie nagle przyjaciółka traciła pozycję – rozważałby porzucenie Scarlett, gdyby nie przekonanie, że jest jedną z niewielu osób, które dadzą sobie radę – a bliżej poznana przedstawicielka Dystryktu Dziewiątego przypominała mu matkę; toczyło się jeszcze jego życie rodzinne. Nie, Ginsberg nie myślał wyjątkowo o swojej siostrze, którą zdążył ją poznać całkiem głęboko i zaszantażować w trakcie żałoby po swojej narzeczonej ani o swoim ojcu, który również był w niepewnej sytuacji politycznej. Nie zważał także na swoją żonę, która (na całe szczęście) istniała i ochraniała go przed gorączką ślubną, która polegała na zapewnieniu sobie statusu w nowym Panem. Mógł korzystać z bycia żonatym w najbardziej podły sposób, obserwując jak jego niedawni przyjaciele bądź współpracownicy zostawali skazani na zasiedlanie odległych terenów wraz z ludźmi, którymi do niedawna gardzili. Niewielu z nich miało szansę na normalne życie, bo nikt nie umiał zejść z poziomu bogów olimpijskich do zwykłych prostaczków. Gerard dobrze pamiętał swój początkowy bunt w Jedenastce, który wprawdzie przerodził się w ciężką pracę, ale wiedział, że wśród ludzi jest wyjątkowym człowiekiem, który doskonale radzi sobie z przeciwieństwami Losu. Tylko dlatego, że uczucia traktował wybiórczo, dostosowując je do bieżących potrzeb emocjonalnych. Których nadal nie miał za wiele. Został naczelnikiem i zyskał miejsce w siedzibie Rządu. Rozważał wyższe stanowisko, ale tak naprawdę był już zmęczony powrotem do domu o godzinie drugiej nad ranem. Czekała go krótka drzemka, podczas której powinien jeszcze przejrzeć akta Kolczatki. Nadal chronił wiedzę, którą otrzymał od swojej córki, nie dzieląc się nią z nikim.
Maisie Ginsberg
Wiek : 25 lat Zawód : córeczka tatusia Znaki szczególne : po-ciążowa sylwetka, szaleństwo w oczach
- …miło się z tobą rozmawiało, Maisie. - mówi ciepłym tonem kurator, kiedy stoimy już w przedpokoju i tylko odliczam sekundy do chwili, w której zniknie za drzwiami naszego mieszkania. Nie rozumiem tych luźnych rozmów i uwag, nie potrafię podtrzymać niezobowiązującej pogawędki, nie odpowiadam płynnie i każda wizyta tej miłej (zbyt miłej; nigdy nie spotkałam tak przyjacielskich osób na swojej drodze) kobiety wywołuje u mnie mocne zdenerwowanie. Instynktowne i zarazem bezsensowne; nie mam się przecież czego bać, wszystko jest pod kontrolą a i tak po pięciu minutach spotkania z kuratorem mam ochotę wyć i uderzać głową o blat stołu, przy którym siedzimy, pijąc herbatę i jedząc cynamonowe ciasto. To wszystko powtarza się w dwutygodniowym cyklu monotonii i niezmienności. Dzwonek do drzwi, uśmiech pani kurator, jej musztardowa garsonka, moje beznamiętne spojrzenie, troskliwe i nieco zbyt dociekliwe pytania, moje zdawkowe odpowiedzi i cisza, zapadająca w tym wygodnym mieszkaniu zbyt często, bym mogła nazwać mój kontakt z tą kobietą dobrym. Kiedy żegnam ją zdawkowym do widzenia – chociaż najchętniej wbiłabym jej nóż deserowy prosto w tętnicę udową, odzianą połyskliwymi rajstopami, kiepsko absorbującymi krew – nie czuję natychmiastowej ulgi. Napięcie dalej ciąży mi na ramionach, wgniata w ziemię jeszcze bardziej niż dodatkowe kilogramy – dziecko rośnie z każdym dniem; fakt jego gwałtownego rozwoju jednocześnie zachwyca mnie i przeraża – i nie mam siły na nic, poza podlaniem kwiatów i położeniem się do łóżka. Swojego, odkąd znajdujemy się pod mikroskopem psychologicznych obserwacji, na dobre opuściłam sypialnię Gerarda. Ostrożności nigdy za wiele, podobno, ja…nie potrafię się ustosunkować do nowego życia; wszystko wydaje się obce, kanciaste i nieznośne. Mogę tylko skulić się pod kocem i próbować stłumić w zarodku (złe słowo; to, co noszę pod sercem nosi już dumną nazwę płodu) całą burzę uczuć. Żalu, nienawiści, osamotnienia i niepokoju; brzmi podniośle, ale bliżej temu do żałosnego rozpadu i niesmacznego szlochu w poduszkę niż diamentowych łez na zarumienionych policzkach idealnej lalki. Chyba taką po części jestem, na moim ciele nie ma już ani jednej blizny – Gerard musiał wydać na operację i dyskrecję małą fortunę, ale nie znam wartości pieniędzy. Wiem tylko, że po moim dawnym życiu nie został żaden ślad i że nie rozpoznaję się w lustrze. Zamiast pokracznej, oszpeconej dziewczynki widzę dorosłą kobietę. Z tym samym pustym spojrzeniem. Pewne rzeczy się nie zmieniają.
13 sierpnia
Kiedy przystajemy przy wielkiej neoregelii, najpiękniejszej roślinie kapitolińskiego ogrodu botanicznego, po raz pierwszy wyraźnie czuję ruchy dziecka. Nie, świat się nie zatrzymuje, wokół nas dalej jest kompletnie pusto – kto w okresie nerwowych zmian na wierzchołkach władzy ma czas i chęć na oglądanie florystycznych reliktów przeszłości? – Gerard ciągle wygląda na lekko znudzonego a zraszacze z regularną częstotliwością zalewają sztuczną ziemię potokami wody, ale ja stoję zesztywniała, obejmując brzuch dłońmi. Milczymy dobry kwadrans, stojąc przy purpurowej bromelii o niedorzecznych rozmiarach (kiedyś nie osiągała takiej średnicy, wiem o tym z jednej z ulubionych botanicznych książek); Gerard wykazuje się niezwykłą cierpliwością i nie szarpie mnie do kolejnego kawałka umierającego, roślinnego świata – w ogóle nie zwracam na niego (ogród? opiekuna?) uwagi, zapominając także o kolejnych urodzinach u boku Ginsberga i o tym, że jutro znów otworzę drzwi kuratorowi. Liczy się tylko to mdłe i niejasne wrażenie, płynące z dołu brzucha i…Do dziś nie potrafię tego opisać, nie potrafiłam też o tym opowiedzieć Gerardowi. Dopiero w mieszkaniu chwytam jego dłoń – twardą, szorstką; przez sekundę znowu widzę go przy pracy w Jedenastce – i przenoszę ją na napiętą skórę mojego brzucha.
3 września
Regis rusza się coraz częściej: rano budzi mnie gwałtownymi kopniakami, w południe zapada w krótką drzemkę a wieczorem, kiedy zachodzi słońce, przeciąga się i rozpycha wewnątrz mojego ciała. Żebra bolą coraz mocniej; w miejscach, w których były złamane – dziwne, nie pamiętam dokładnie przez kogo, jakby razem z bliznami zniknęły konkretne wydarzenia – wykwitły mi małe, jasnofioletowe siniaki. To jednak najmniej widoczna zmiana mojego ciała, pękatego, ciężkiego i nieporadnego. Czuję się w tej sobie dość niepewnie. Tak samo oddycham: ciężej, płycej i krócej. Podobno macica uciska na przeponę a ta na płuca, przynajmniej tak brzmi naukowe wyjaśnienie mojej ginekolog, ale…to nie zmniejsza dyskomfortu. Nawet przejście kilku metrów w szybszym tempie sprawia mi trudność i czuję się jak po kilkugodzinnym biegu po zalesionych przestrzeniach Panem. Teraz nie zdołałabym się schylić nawet po koszyk z jabłkami. Do tego ciągle puchną mi nogi, bywam rozdrażniona a włosy, zazwyczaj opadające prostą falą na łopatki, falują się i puszą, doprowadzając mnie do szału. Nigdy tak nieistotne rzeczy nie wpływały na mój nastrój; teraz są głównym motorem moich napadów szlochu. To przez hormony, chociaż…nie, to przez nieobecność Gerarda, zdystansowanego, milczącego głośniej niż zwykle i nieobecnego. Wiem, że coś zmienia się politycznie, na telebimach pojawiają się coraz to nowe twarze poszukiwanych i że jestem świadkiem jakiegoś przewrotu, ale to wszystko jest niezrozumiałe. I nieistotne w porównaniu ze zmianami, jakie zachodzą we mnie.
Jasmine Snow
Wiek : 18 lat Znaki szczególne : farbowane na rudo włosy, jedenastkowa opalenizna
W drodze powrotnej malowałam palcem po zaparowanej szybie pociągu. Uchyliłam ją lekko, pozwalając gorącemu, sierpniowemu powietrzu wedrzeć się do przedziału i rozburzyć i tak niezbyt starannie upiętą fryzurę. Miękkie, rude i dziwnie skrócone kosmyki smagnęły mnie po twarzy, opalonych policzkach, nosie nakrapianym plamami od słońca. Wracałam do Kapitolu, ale część Jedenastki miała pozostać ze mną już na zawsze.
***
Nie zapamiętałam zbyt wiele z okresu kilku dni po spotkaniu z Melanie Coin. Wyrzuciła mnie w ciemnym zaułku, to pamiętałam; ciężko też było zapomnieć o połamanych żebrach, okrągłym oparzeniu po papierosie na ramieniu i ogromnych sińcach, których barwa płynnie przechodziła od ciemnogranatowych do jasnozielonych. Pamiętałam też histerię, ślepą panikę, i nagłe zrozumienie. Ryzkowałam wiele, zbyt wiele. Wiedziała o Sansie i o Benie, co wyraźnie dała mi do zrozumienia. Wiedziała o mojej pracy, poglądach, miejscu zamieszkania. Musiała obserwować mnie od dłuższego czasu, i ta myśl przerażała mnie jeszcze bardziej. Mogła wiedzieć wszystko. Musiała wiedzieć wszystko. Wszystko to, co kochałam, w co wierzyłam, wszyscy moi bliscy, przyjaciele, Sansa- miała to pod kontrolą. I mogła mi to odebrać w czasie krótszym od tego, którego trzeba do wypowiedzenia jej imienia. Spieprzyłam już zbyt wiele spraw w moich życiu i wiedziałam, że powoli opadałam na dno. Nie zamierzałam jednak nikogo za sobą pociągnąć. Zdołałam jakoś dotrzec do domu, chociaż szczegóły drogi rozmywały mi się w pamięci; dałam sobie niewiele czasu na kurację. W pośpiechu spakowałam trochę ubrań, jedzenia, kilka zdjęć i wszystkie pieniądze, jakie tylko znalazłam. Poczucie bycia śledzoną nie dawało mi spokoju, nie czułam się bezpieczna nawet w szczelnie zamkniętym mieszkaniu, odchodziłam od zmysłów, trzęsąc się na dźwięk wiejącego za oknem wiatru. Wszystko sprowadzało się do jednego- musiałam zniknąć. I to właśnie zrobiłam, zamykając drzwi mieszkania na klucz, i mimowolnie kierując kroki pod drzwi pierwszej osoby, która przyszła mi na myśl, z krótkim: -Zaopiekuj się nią. Proszę. I przepraszam.- Ostatni raz ucałowałam policzek dziecka, które zaczynałam już nazywać swoim. Potem udałam się na dworzec; obecny tam tłum ludzi powodował, że czułam się możliwie jeszcze bardziej nieswojo, więc bez większego zastanowienia kupiłam bilet na pierwszy kursujący pociąg, nie chcąc myśleć o tym, że moja ostatnia wyprawa do dystryktu nie skończyła się najlepiej. Dokładnie 34 godziny po spotkaniu z Melanie ścinałam włosy w pociągu zmierzającym do Dystryktu Jedenastego. Wtedy też płakałam po raz ostatni, obserwując w lustrze ścięte nierówno i pofarbowane na rudo włosy, które czyniły moją twarz jeszcze bledszą, niż była w rzeczywistości. Nie poznawałam własnego odbicia w lustrze. Chyba nawet nie wiedziałam już, kim tak naprawdę byłam.
***
Jedenastka stanowiła dla mnie prawdziwy raj. Dosłownie; pokryta roślinnością, pełna owoców, kwiatów i gwaru stanowiła zupełne oderwanie od szarego i smutnego Kapitolu. Tamtejsi mieszkańcy przyjęli mnie jak swoją, nie pytając o szczegóły. Młoda, energiczna trzydziestolatka o wdzięcznym imieniu Melody przyjęła mnie pod swój dach na czas zbiorów. Nie płaciła mi wiele za pracę, ale nie potrzebowałam przecież wielu pieniędzy. Nie było już ze mną Sansy, o którą miałabym się troszczyć. Byłam tylko samolubna, zagubiona i ścięta jak chłopak ja. Zostawiłam Jasmine Snow w Kapitolu, na dworcu Jedenastki łącząc nieporadnie losowe imię i nazwisko. Crystal Dawnish nie miała rodziny, przyjaciół, pracy, nie była rebeliantką ani Kapitolinką. Crystal Dawnish była nikim. Czyli dokładnie tym, kim chciałam wtedy zostać. Dużo pracowałam; na początku nawet noszenie koszyków z jabłkami było dla mnie ciężką i męczącą pracą, boleśnie informując mnie o tym, jak bardzo bezsilna i bezradna byłam w tym nowym świecie. W świecie, w którym żyło się naprawdę, w którym nie było wymówek i ukradkowych uśmieszków. Jedenastka była szczerza i bezpośrednia jak jej mieszkańcy. Tam nikt nie rozpaczał nad swoim losem- każdy dzień traktowano jak dar, który trzeba jak najlepiej wykorzystać. Z czasem ja też się tego nauczyłam. Jasmine Snow istniała gdzieś daleko poza spokojnymi sadami dystryktu, i prawie wcale za nią nie tęskniłam. Nawet wtedy, kiedy chciałam do niej wrócić, powtarzałam sobie, że nie wolno mi było tego zrobić. Zaryzykowałam już zbyt wiele. Sansa była bezpieczniejsza beze mnie. Wszyscy byli. Wyłączyłam telefon i odcięłam się od świata zewnętrznego, nie żałując zbytnio takiego obrotu spraw. Nabierałam siły i energii, pod skórą zaczęły rysować się mięśnie, cera zbrązowiała mi nieco od wiecznie świecącego tam słońca. Nadano mi przezwisko Cissy, odrosły mi włosy, które wciąż uparcie farbowałam na rudo. Cissy była przecież rudowłosa. W gronie przyjaciół z Jedenastki spędziłam też moje osiemnaste urodziny- dzień później otrzymaliśmy wiadomości o śmierci Melanie Coin i o wprowadzeniu nowych rządów. Ulga mieszała się ze smutkiem, kiedy zrozumiałam, że nadszedł czas na powrót.
***
Wróciłam do Kapitolu, wprowadziłam się do starego mieszkania, próbując mimo wszystko pozostać osobą, którą stałam się w Jedenastce. Pokochałam ten dystrykt jak dom, którego tak naprawdę nigdy nie miałam, ale nie mogłam wiecznie się łudzić. Byłam rebeliantką od zawsze i miałam nią pozostać. Wtedy walczyłam o wolność do końca, i zamierzałam zrobić to ponownie. Zdjęłam ze ścian zdjęcia z Nickiem, Samem i wszystkimi ludźmi, których musiałam w końcu pożegnać. Zniknęli, ale ja wciąż byłam. Nie mogłam się cofnąć, nie mogłam się dalej oszukiwać, że było to w ogóle możliwe. W końcu nadszedł czas zmierzenia się z dawnymi lękami, i zamierzałam to zrobić z podniesioną dumnie głową.
Ulysses Fenwick
Wiek : 45 Zawód : pan minister Znaki szczególne : zachowuje się jak żołnierz Obrażenia : trzęsą mu się policzki przy jedzeniu
Wiele młodych wciąż miało swoje ideały. Krzyczeli, że honor, że chcą czuć się godni, że mają za nic, że plują, że będą walczyć. Obiecuje tak wiele nagrzana młoda krew. Moja krew już zastygła, z zewnątrz jest tak obojętna, z zewnątrz nie poznasz czy jest niczym mickiewiczowska lawa. W duchu i pierwszym odruchu, nim jeszcze przewrót okazał się być przewrotem, a może gdzieś po drodze do domu, kiedy podnosiłem łyżkę od zupy do ust, nawet przez chwilę podniosłem taką możliwość, że zamkną mnie, że ktoś młody, narwany i nieobliczalny zapomni się, że podobnie jak reszta pójdę na dno. Ale szybko przestałem tak myśleć. Może to kwestia wieku, może wyrachowania, może uświadomienia sobie, że nikt nie jest niezastąpiony, chociaż niektórzy są. Okazuje się, że ja jestem. Byłem dobry w mojej pracy i przyznam, że bardzo za nią przepadałem. Lubiłem samotnie wyczekiwać na znajome dźwięki (lodówka, stół, otwieracz, telefon), wyobrażanie sobie twarzy moich podopiecznych było zresztą dobrym zadaniem z wyobraźni. Lubiłem też prowadzić rozmowy, czy raczej włączać się w te, których byłem świadkiem. Nikt przecież nie słuchał, tego co ja mam do powiedzenia. Doceniono mnie. Moje oddanie sprawie, moją skrupulatność zauważono, ale grzecznie przemilczano dla kogo pracowałem. Fakt, ważna była praca. Dla mnie zawsze tylko ta praca. Ucieszyło mnie, że ktoś wreszcie pojął moje myślenie. Moja radość nie trwała długo, zaraz po radości przyszło rozczarowanie: umarł król, niech żyje król. Ta sama bajka, inaczej dobierane słowa. Ten sam system, malowanie twarzy w inne kolory.Wiecie, czego nauczyłem się siedząc przy maszynie nagrywającej w słuchawkach wielkości spodków kosmicznych? Że wszyscy ludzie mają rację. Że każda mała jednostka ma swoją rację. I że te wszystkie prawdy byłby możliwe do połączenia - ale nikt nie chce o tym słyszeć.Słyszeć słuchać, podsłuchiwać. Mamy w sobie tą pierwotną potrzebę przysłuchiwania się, ja uważam - co więcej!- że to wcale nie niskie. Fakt, że to robiłem tyle lat, może tylko tłumaczyć mą naiwność. Powiedzieli, że od dziś nie muszę już siedzieć po piwnicach, że wyciągną mnie, że mnie docenią. Dziwiłem się nieco, nie mam przecież twarzy, którą chce się pokazywać, mówiąc szczerze przypominam raczej szczura, niż te niesamowite wymuskane oblicza person. Myślę, że mogłem coś powiedzieć, ale zostałem wyuczony do przyjmowania rozkazów na klatę. Potrakowałem słowa nie jako ofertę, ale jako rozkaz. A jestem żołnierzem i nie unikam wypełniania tego co mi polecono. Zrobili mnie ministrem. Łatwo będzie mną kierować, tak sądzę, ale siedzę z twardym spojrzeniem i staram się nie przypominać o swojej obecności. Jest podemną grono bardziej ambitnych, ale podejrzewam, że prezydent akurat w tym miał rację: postawił mnie wyżej, żeby tamci nie rozszaleli się. Miałem ich stopować. Najbardziej z całej rodziny cieszyła się moja żona. Uznała, że jest ze mnie dumna. Przygotowywała przez kolejny tydzień same moje ulubione potrawy. A nie musiała przecież się specjalnie starać, bo obejmując nowe stanowisko, zostałem uposażony w przymus spożywania na tak zwanej przerwie obiadowej wraz z innymi pracownikami. Niezwykła zmiana, jak na kogoś kto często przez 72 godziny siedział w piwnicy i rozdzielał sobie kanapki na takie porcje, by nie zasnąć z głodu. Podczas ostatniego miesiąca dorobiłem się kilku nowych wyjściowych ubrań, poznawałem ludzi. Tak w tajemnicy powiem Wam - ja ich wszystkich już znałem od dawna, przecież podsłuchiwałem ich jakieś dziesięć lat. A właśnie, bo pewnie padnie pytanie: jak to możliwe, że w takim razie przeszła ta rewolta, skoro podsłuchiwaliśmy wszystkich i wszystko. Otóż to chyba kwestia tego, że moje raporty zostały zlekceważone, w końcu pomysł i to co się zdarzyło to niesłychane szaleństwo.
Ashe Cradlewood
Wiek : 21 Przy sobie : czarna, skórzana torba, a w niej: fałszywy dowód tożsamości, mapa podziemnych tuneli, wytrych, medalik z kapsułką cyjanku, nóż ceramiczny, zapalniczka, paczka papierosów, leki przeciwbólowe, latarka z wytrzymałą baterią Obrażenia : złamane serce
Ostrzeżenie: poniższy post nie zawiera absolutnie żadnej, godnej uwagi treści.
wtedy
W jeden z ostatnich dni panowania Almy Coin - jeszcze przed zamachem, ale już po tym, jak mój prywatny świat rozsypał się na kawałki - poszłam odwiedzić swój stary dom. Nie, nie to przestronne mieszkanie, w którym spędziłam większość dorosłego życia; tamto miejsce nie znaczyło już dla mnie kompletnie nic. Wróciłam na Ziemie Niczyje - na zrównane z ziemią osiedle budynków jednorodzinnych, gdzie spodziewałam się znaleźć pozostałości ścian, wśród których dorastałam. I znalazłam. Front jeszcze stał, ale zamiast alejki z białych kamyczków, na których kiedyś do krwi zdarłam sobie kolana, spadając z dziecięcego rowerka, ział wielki, czarny lej po pocisku. Ominęłam go ostrożnie, zbliżając się do wejścia, co najprawdopodobniej było niezbyt rozsądne, biorąc pod uwagę fakt, że konstrukcja trzymała się w pionie na wiarę. Drzwi nie było; przekroczyłam więc próg, wchodząc do holu i rozglądając się dookoła. Wiatr targał moimi włosami, ale nie licząc jego nerwowego pogwizdywania, dookoła panowała całkowita cisza. Pusta cisza. Jak na cmentarzu. Albo jak w środku mnie. Skierowałam się w lewo, gdzie - jak pamiętałam - był kiedyś salon. Musiałam kierować się wspomnieniami, bo z pięknego niegdyś budynku, pozostały jedynie wysokie na kilkadziesiąt centymetrów, resztki fundamentów. Kiedy stawiałam kroki, musiałam uważać, żeby nie natrafić na wystający kawałek szkła albo stertę pokruszonych cegieł. Desek nie widziałam - musiały spłonąć doszczętnie, dostrzegałam na podłodze ciemne ślady po pożarze. Wytężyłam wzrok w poszukiwaniu czegokolwiek znajomego - ramki obrazka, ojcowskiego zegarka albo chociaż fragmentu kanapy, ale wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, już dawno wynieśli szabrownicy. Nie było tu niczego. Niczego, co sprawiłoby, że poczułabym się odrobinę mniej samotna. Potknęłam się. Nie jestem pewna, o co - może o własne nogi. Poleciałam do przodu, w ostatniej chwili rękami chroniąc się przed upadkiem i zdzierając wnętrze dłoni o gruzowisko. Przysiadłam na kolanach, czując nieprzyjemne szczypanie na skórze, ale nie mając ani ochoty, ani siły wstać. A może naiwnie licząc, że ktoś złapie mnie za ramiona i podniesie do góry - jak kiedyś. Ale minuty mijały, a ja wpatrywałam się tępo w zakurzoną podłogę, na którą w końcu zaczęły spadać drobne krople. Dziwne - na niebie nie było ani jednej deszczowej chmury.
teraz
Na dobrą sprawę jest to ostatnie wspomnienie, które pamiętam jasno. Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd pozbierałam się z tego rumowiska pogrzebanej przeszłości, ani ile kawałków pokruszonego serca zostawiłam za sobą. Nie wiem nawet, kiedy dokładnie Panem dorobiło się nowego prezydenta; wiem za to, że nie poświęciłam tej wiadomości ani jednego drgnięcia powieką, a kilka tysięcy słonych kropel, które zrosiły podłogę mojego starego domu, były ostatnimi łzami, jakie miałam wylać przed popadnięciem w kompletne odrętwienie. Które było dobre - bo nie czucie niczego nie mogło być gorsze od alternatywy. Zabawne; od czasu, kiedy ostatni raz sparzyłam się na własnej, niedoskonałej ocenie sytuacji i w efekcie wylądowałam w oddziale intensywnej terapii, a następnie w zakładzie psychiatrycznym, rękami i nogami broniłam się przed dopuszczeniem do siebie jakiejkolwiek nadziei. Dowodów na niebezpieczeństwo, jakie za sobą niosła, nie musiałam szukać daleko - coraz szczuplejsze ciało, szare gruzy na ulicach i wypadające włosy mówiły same za siebie - więc przez dłuższą chwilę udawało mi się zachowywać ostrożność. Wypracowałam własny system przetrwania, który nie był idealny, ale działał. Nie oczekiwałam od życia absolutnie niczego; pół-egzystowałam, wegetowałam, istniałam. A później, z jakiegoś kompletnie irracjonalnego powodu stwierdziłam, że może jednak jestem w stanie coś stworzyć i nie roztrzaskać tego na kawałki przy pierwszej okazji. Niestety - zrobiłam dokładnie to. I razem z tymi szczątkami zaczęłam zsuwać się po równi pochyłej. Chociaż wszystkie dni zlały się w jeden, jestem stuprocentowo pewna, że żadnego z nich nie spędziłam w pracy, nawet kiedy Rząd wprowadził obowiązek zatrudnienia. Mimo że jeszcze kilka miesięcy wcześniej perspektywa wywózki do Dwunastki śmiertelnie by mnie przeraziła, to dzisiaj nie wywołuje najmniejszego ukłucia niepokoju. Po raz pierwszy od początku rebelii, naprawdę zaczął doskwierać mi brak leków - wróciła bezsenność, wróciły stany utraty świadomości i napady histerycznego śmiechu, odbijającego się echem od pustych ścian. Czasami myślę, że zaczynam wariować, choć zazwyczaj nie posuwam się do aż tak rozwiniętych wniosków. Zdarza się jednak, że przypominam sobie dawne wizyty u psychoterapeuty i żałuję, że nie mogę powiedzieć mu, jak bardzo miał rację, kiedy przekonywał mnie, że to ja sama okażę się w końcu swoim największym wrogiem. Nie wiem, co właściwie się stało. Nie mogło chodzić tylko o kłótnię; jestem histeryczką, ale nie do tego stopnia. Być może tak długo odsuwałam w obszar zaprzeczenia wszystko, co się działo - wyrok śmierci w getcie, zniknięcie Nicka, śmierć Isaaca, poczucie ciągłego zagrożenia - że nadwątlone ściany musiały w końcu puścić. Potrzebowały jedynie pretekstu. A ja sama ochoczo go dostarczyłam.
Druga gwiazda na prawo, i prosto, aż do poranka?
Gdyby tylko w Kapitolu było widać gwiazdy.
Rory Carter
Wiek : 24 Zawód : dziennikarka, zastępczyni redaktora naczelnego CV Przy sobie : klucze, dokumenty, telefon, zapalniczka, scyzoryk, portfel Znaki szczególne : ruda i piegowata, nie sposób nie zauważyć. Obrażenia : skłonność do infekcji
Ono. Podobno jest już wielkości pomarańczy i niedługo zacznie się ruszać. Można już określić płeć, ale po co Rory ma się dodatkowo stresować? Nie chce wiedzieć, nie będzie się miała z kim tą wiedzą podzielić. Przecież to nie tak, że zaraz zacznie planować pokoik dziecięcy w kolorach dla dziewczynki lub chłopczyka, takie archaistyczne zachowania społeczeństwo już dawno wyparło. Nudności wcale nie są mitem, podobnie jak nagłe zachcianki – w odstawkę idą żelki i lody, a termos z ciepłą herbatą staje się nieodłącznym towarzyszem poranków. No i kot, który swoją obecnością nie przypomina już na szczęście o czerwcowych rozstaniach i porażkach. Rory przestaje myśleć wyłącznie o sobie, choć dręczy ją to, że jej stare życie dobiega powoli końca, a ona nic nie może z tym zrobić. Istnieje pewne wyjście, ale rudowłosa nie decyduje się po nie sięgnąć, wybiera drogę, którą dwadzieścia trzy lata temu obrała jej matka. Sentyment, upór, głupota – to wszystko przez nią przemawia, ale gdzieś tam tli się jednak nadzieja, że może wreszcie będzie lepiej. Żeby tak się stało, należy zadbać o wszystko już teraz, zabezpieczyć przyszłość. Dlatego Carter nie waha się ani chwili, zwraca do Lowella z sugestią awansu i otrzymuje bardzo stanowczą odpowiedź. Nie wszystko jest stracone, ale trzeba się wykazać, inaczej można tylko pomarzyć o dobrym wózku, łóżeczku i utrzymaniu się z jednej, zwykłej dziennikarskiej pensji. Walczy o temat, który poruszy jej karierę, ale nie zapomina o walce dla opozycji. Póki stan na to pozwala, angażuje się w działania Kolczatki, pomaga zorganizować nową siedzibę, rekrutuje nowych członków. Wie, że już niedługo będzie musiała zapomnieć o misjach i zadaniach, nawet do bunkra ciężko będzie jej dotrzeć, zostanie uziemiona na dobre. Dlatego nie poddaje się i pracuje na podwyższonych obrotach, a te kończą się wizytą w szpitalu. Tam poznaje ciężarną żonę jednego z nowych ministrów, a szczęście uśmiecha się do niej po raz pierwszy od kilku miesięcy. Kobieta jest uprzejma, dobroduszna, a jej rady na pewno zostaną zapamiętane na długo. Nawiązuje się nić sympatii. Choć podejście do płodu nie zmienia się, jeszcze nie, to spoglądanie w przyszłość nie jest już aż tak straszne, jak było jeszcze kilka tygodni temu. Rudowłosa nabiera pewności, że poradzi sobie sama. Rory ciągnie za sznurki, wykorzystuje wszelkie niewykorzystane przysługi i Capitol’s Voice wreszcie otrzymuje zgodę na wywiad z nowym prezydentem. Dobre słowo szpitalnej znajomej wystarczy, by rozmowę z głową państwa przeprowadziła młoda, ambitna dziennikarka. Carter w dniu spotkania jest nerwowa, ale utrzymuje profesjonalne podejście i nawet pytanie o Kolczatkę nie wyprowadza Tibalta Adlera z równowagi. Dwa dni później autoryzowany wywiad ląduje na biurku Lowella, a on nie ma wyjścia – awansuje Rory na swoją zastępczynię, nie zważając na fakt, że za sześć miesięcy czeka ją niewielka przerwa w pracy. Rudowłosa triumfuje, a przyszłość zaczyna malować się w kolorowych barwach. W nawale nowej pracy znajduje czas na zrobienie prawa jazdy i działalność w Kolczatce, jednak dla znajomych nie ma już tyle czasu, niektóre więzi ulegają rozluźnieniu. Trudno, powoli zaczęła się już przyzwyczajać. Wrzesień zastaje ją pochyloną nad materiałem do kolejnego artykułu. Dzwonek do drzwi, przyjacielska wizyta, papiery lądują w szufladzie tuż obok czarno białego dowodu na to, że ono będzie dziewczynką.
Hana Saraiva
Wiek : 23 lata Zawód : dziennikarka śledcza, pisarka Przy sobie : wytrych, prawo jazdy, telefon komórkowy, scyzoryk wielofunkcyjny Obrażenia : urażona godność, anemia, uparcie zwalczane niedożywienie
Skandale, rewolty, rebelie, pożoga, krew i łzy. Na to czeka każdy dziennikarz, bo z tego przecież najłatwiej się wyżywić. Cudze dramaty, zboczenia, sekrety to woda na pisarski płyn, coś, czego wszyscy pragną, coś, przy czym wszyscy chcą spędzać wieczory i poranki w zaciszu swych mieszkań. Jak inaczej więc można by ocenić ostatnie dwa miesiące, jeśli nie jako prawdziwie złotonośny czas? Było o czym pisać, było o czym mówić. Nawet biorąc pod uwagę jej nietypowe w praktykowanym zawodzie opory moralne, Hana nie mogła, po prostu nie była w stanie oprzeć się prądowi. Nurt, jaki zapanował przez ostatnie dwa miesiące, nurt popychający dziennikarzy ku maglowaniu tematów Kolczatki, zmiany prezydentury, nadchodzących transformacji systemu w każdy możliwy sposób porwał i ją, sprawiając, że właśnie teraz spod jej pióra wyszła taka moc tekstów, jak nigdy dotąd w tak krótkim czasie. Hana bowiem faktycznie pisała dużo, co więcej, wszystkie swoje teksty mniej lub bardziej opłacalnie (cóż, w jej przypadku raczej mniej, bo nie wyzbyła się maniery grymaszenia przy wyborze kupca) sprzedała i... Przypłaciła to zdrowiem. Gdy zazwyczaj, dając ponieść się wenie twórczej, nie dojadała, nie dosypiała, nie dbała o siebie i żyła praktycznie na samej wodzie, tak teraz wszystko to otarło się o punkt kulminacyjny czyniąc z Saraivy cień człowieka. Niedożywienie, anemia, zwyczajne osłabienie - cóż, nie dało się tego uniknąć. Na własne życzenie doprowadzając się na skraj przepracowania, ostatnimi dniami niemal zupełnie nie opuszcza łóżka, po prostu nie mając ochoty na jakiekolwiek aktywne życie. Nie przestała jednak pisać. Co to, to nie. Ona? Ona miałaby odłożyć pióro, schować notes i po prostu zająć się sobą? Bez żartów. Nawet, jeśli praktykowany zawód nie przyniósł jej dotąd majątku (i nie zapowiadało się na szczególne zmiany w tej materii), zanadto lubiła swój fach, by dać sobie od niego odpocząć. Jedyny kompromis, na jaki zgodziła się pod naciskiem lekarzy, to urlop od dziennikarstwa... Przynajmniej tego regularnego. Słowem harcerza (którym w gruncie rzeczy nigdy nie była, ale kto by się tym przejmował) przysięgła, że na pewien czas odstąpi od pisania na czas - bo za dzień, tydzień, miesiąc temat przestanie dobrze się sprzedawać - i odpocznie. Trochę. Te minimum, które musi, by stanąć na nogi. Wciąż więc pisała reportaże, ale już bardziej ogólnie, nie związane z bieżącymi tematami politycznymi czy społecznymi. Wciąż pisała, decydując się wreszcie na coś, czego dotąd się obawiała - powieść. Przez dwa ostatnie tygodnie napisała dokładnie dwie, pełne strony i... Gotowa jest wyrzucić je w każdej chwili, gdy nie przetrwają kolejnej fali jej samokrytyki. Tak, jak artykuły - całkiem niezłe, tak mówią - produkować może, gdy trzeba, taśmowo, tak w przypadku większego tekstu po prostu nie może... Nie chce sobie na to pozwolić. Ma być dobrze. Ma być perfekcyjnie. Ma być tak, by była zadowolona. Dotychczas trzy razy zdołała zapełnić po brzegi przeniesiony dla wygody do sypialni kosz, ponownie teraz uzupełniany zmiętymi kartkami zapisanymi niesatysfakcjonującymi jej wersjami prologu. Na nocnej szafeczce parują kolejne litry owocowej herbaty, pościel łóżka nie pamięta już, kiedy ostatnio była przykładnie zaścielona, pozostawiona samej sobie na cały dzień, a barwne, urocze piżamki zmieniają się jak w kalejdoskopie, zgodnie z bieżącymi zachciankami Hany. Po ostatniej gonitwie życie Saraivy znów wróciło do leniwego, spokojnego rytmu, a sama dziewczyna przyznała wreszcie, że wbrew obawom towarzyszącym jej przez ostatnie dwa miesiące - podobne zwolnienie tempa wcale jej nie nudzi i nie przeszkadza.
Cordelia Snow
Wiek : siedemnaście Zawód : studentka, celebrytka, mścicielka Przy sobie : zapalniczka, scyzoryk wielofunkcyjny, medalik z małą ampułką cyjanku w środku, odtwarzacz mp3, gaz pieprzowy, para kastetów, dokumenty, klucze i telefon. Znaki szczególne : i'm cordelia fucking snow, who the fuck are you? Obrażenia : wypadają mi włosy, ale od czego są peruki?
Temat: Re: Przeskok czasowy [lipiec-wrzesień 2283] Sob Lis 22, 2014 12:42 am
Memories sharp as daggers pierce into the flesh of today. The suicide of love took away all that matters and buried the remains in an unmarked grave in your heart.
Miała na sobie krótką, złotą sukienkę bez pleców, na cześć kuzynki, gdy ekran telewizora nadającego relacje z czwartego dnia Igrzysk zgasł nagle, zastąpiony po chwili krótkim komunikatem. Na nic zdały się telefony do Boskiego Adonisa i tej garstki mentorów, która jeszcze ją tolerowała. Nikt nie wiedział, co się dzieje, a oczekiwanie, bezsilność i wściekłość nie były dobrą mieszanką dla panny Snow. A już na pewno nie wtedy, gdy jej matka dołożyła swoje trzy grosze i jej zabawa ze środkami uspokajającymi skończyła się dla Cordelii przespaniem wieczoru i kolejnego komunikatu. Spała, gdy informowano społeczeństwo o zamachu na głowę państwa, o śmierci Melanie Coin i odbiciu trybutów z Areny. Spała, gdy to Daisy rozpoznano jako jedną z martwych trybutek rozbitego poduszkowca. Obudziła się akurat aby być świadkiem tego, jak Tibalt Adler zasiadał na miejscu, które kiedyś należało do jej dziadka.
We disappear in the lie forever and denounce the power of death over our souls, as secret words are said to start a war.
Na tle bielusieńkich mundurów Strażników Pokoju i szarej masy urzędników ubranych w tanie garnitury, bordowa sukienka z rękawem trzy czwarte musiała robić wrażenie. Do Sali przesłuchań Cordelia kroczyła z podniesioną głową, jednak bez najmniejszego śladu uśmiechu na ustach. Ten pojawił się dopiero, gdy wyśpiewała już wszystko, co wiedziała, podając śledczym zdradziecką Catrice jak na tacy. Wiedziała, że jej dziadek zrobił to samo, inaczej właśnie wracałby do więzienia, a jego ułaskawienie traciłoby swoją moc. Po raz kolejny okazywało się, najwyższą walutą w Panem są informacje i tajemnice. Posiadając w zanadrzu jeszcze kilka, nie musiała obawiać się o swoją przyszłość.
Will you still love me when I'm no longer young and beautiful? Will you still love me when I got nothing but my aching soul?
Świadkiem jedynego załamania, jedynego zachwiania niewzruszonej postawy panny Snow była tylko jej butelkowozielona koszulka nocna. W łóżku należącym do Daisy, w pościeli, która jakimś cudem zachowała jeszcze jej zapach, Cordelia pozwoliła sobie na chwilę słabości. Szybko jednak zawstydziła się własnymi łzami, przysięgając w duchu, że pozwoli sobie na nie już nigdy więcej. Ktoś musiał być winny, ktoś musiał ponieść karę, a Cordelia Snow, wzorem swojego dziadka, zaczęła planować zemstę. Została sama w Kapitolu, ukochanym mieście, które straciło dawny blask, w Dzielnicy, w której jej nazwisko nie wywoływało najcieplejszych wspomnień. Za młoda i zbyt niedoświadczona by osiągnąć cokolwiek w pojedynkę, boleśnie świadoma tego, że w obecnym świecie nie znaczy wiele. Nie byłaby jednak sobą, gdyby traktowała to jako porażkę. Chwilowe zejście ze sceny, ucieczka przed światłem reflektorów – to nie był koniec, to tylko niezbędne preludium, które musi przebrzmieć, nim nadejdzie czas na właściwy koncert.
And I can't stop until the whole word knows my name, Cause I was only born inside my dreams
Srebrna spódnica przyniosła jej szczęście na egzaminie, którego wzorowe zaliczenie udowodniło wszystkim dookoła, że panna Snow nie jest tylko pięknym opakowaniem z pustym wnętrzem. Studia okazały się rozwiązaniem idealnym. Zostały lekarstwem na nadmiar wolnego czasu, celem, na którym Cordelia mogła skupić swoje ambicje. Zdobyta wiedza i doświadczenie miały bez wątpienia pomóc jej w przyszłości, gdy scena polityczna będzie już gotowa na wielki powrót nazwiska Snow. Wielkie plany, w których ziszczenie nie zwątpiła nawet przez moment. Utrzymywana przez rodziców, maksymalnie wykorzystała swoją szansę, wybierając dwa kierunki, łącząc przyjemne z pożytecznym. Ekonomia będzie wyglądała przekonująco w życiorysie kandydatki na stanowisko prezydenta, a chemia…
With her sweetened breath, and her tongue so mean, she's the angel of small death and the codeine scene.
Lateksowe rękawiczki nie były, nie są i nigdy nie będą krzykiem mody, a jednak lepiej mieć je na sobie podczas zabawy w laboratorium. Ale wieczorem, po zajęciach, gdy śledzi się kolejną osobę odpowiedzialną za Igrzyska i śmierć Daisy, dozwolone jest posiadanie tych czarnych i skórzanych. Brak odcisków palców to tylko jedna z wielu rzeczy, o którą trzeba zadbać, planując morderstwo.
Some legends are told, some turn to dust or to gold but you will remember me, remember me for centuries
Catrice Tudor
Wiek : 20 Zawód : Strażnik Pokoju [dawniej morderca] Przy sobie : Mundur, kamizelka kuloodporna, krótkofalówka, telefon komórkowy. Broń palna, dwa magazynki, paralizator, Znaki szczególne : BIały mundur, długie włosy, słodki uśmiech, zawiązany czarny męski krawat na prawym nadgarstku Obrażenia : -
Temat: Re: Przeskok czasowy [lipiec-wrzesień 2283] Sob Lis 22, 2014 1:38 am
Czy powinna poczuć jakiekolwiek zaniepokojenie, gdy nagle przerwano transmisję z areny? Być może, ale po raz drugi lub trzeci Igrzyska nie wywoływały w niej żadnych specjalnych emocji; były raczej jak kolejny nudny program telewizyjny, który oglądało się z czystego przyzwyczajenia. Zamiast ekscytować się kolejnymi zwłokami, Cat błądziła myślami dookoła tematu, który od jakiegoś czasu ją intrygował. Wyjazd z Kapitolu, ucieczka poza granice kraju, bez powrotu, zostawiając wszystko za sobą. Przecież jej brat zrobił dokładnie to samo, przekroczył granice... i nie wrócił do tej pory. Może nawet juź nie żył. W tej chwili, Catrice, bez większego zainteresowania patrząc na ekran telewizora, myślała o rodzinie. Chociaż... Czy było to dobre słowo? Bo przecież nie miała już rodziny, straciła ją częściowo po pierwszym morderstwie, gdy zbywała rodziców milczeniem, a w pełni - gdy wróciła do domu cała we krwi, rzucając domownikom obojętne spojrzenia. Z każdym wyjazdem stawała się coraz bardziej obca, coraz bardziej zamknięta w sobie, aż w końcu... Rodzina. Pojęcie abstrakcyjne. Nie miała rodziny. Wiadomość o śmierci Melanie Coin, jej poniekąd cichej sojuszniczki (czy było to dobre określenie?) wcale nie spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Widok Scarlett, zasiadającej przed kamerami, nie był jakąś wielką nowością - choć od razu spostrzegła, że nienaturalnie blada kobieta przekroczyła granice własnej bladości, przed jej oczyma nie skryło się delikatne drżenie smukłych dłoni; mimo to, blondynka wyglądała cudownie. Bardziej ze znudzenia, niż z poczucia obowiązku wysłuchała rządowego komunikatu, który płynął z krwiście czerwonych ust Scarlett. Żegnaj, Coin, witaj, Adler... Kimkolwiek jesteś. Tak, to prawda. Nie kojarzyła zbytnio nowego prezydenta Panem, niejakiego Tibalta Adlera. Kto wie, może kilka razy mijali się na korytarzu rządowej siedziby, wymieniając zdawkowe powitania - jednak podejrzewała, że były to spotkania wyjątkowo sporadyczne. Nie mieli zatem okazji do zapoznania się - zwłaszcza jeśli wyżej wymieniony pan A. przebywał często w dystryktach. Jednak krytyka Coin, na jaką pozwolił sobie jej następca, spotkała się z szerokim uśmiechem panny Tudor, która, owinięta w szlafrok Salingera, podjadała kawałeczki łososia, skropione świeżo wyciśniętym sokiem z cytryny. Jednak krytyka wiązała się ze zmianami, których panna Tudor mogła być pewna. Dużymi zmianami. Dlatego czekała.
* * *
Gdy przyszli, była gotowa. Siedziała przy oknie w kuchni, kończąc śniadanie i pijąc kubek wyśmienitej kawy, przekonana, że może być to jeden z ostatnich względnie dobrych posiłków w jej życiu, jeśli nie ostatni w ogóle; w zamyśleniu wypatrywała swoich gości. Ubrana w proste ubrania w stonowanych, wręcz burych barwach, z włosami splecionymi w prosty warkocz, mogła sprawiać wrażenie niewiniątka. Którym nie była; pozory mylą, a Catrice Tudor miała na rękach krew ludzi... I wcale nie żałowała. Gdy zapukali do drzwi, bez słowa powiodła ich do kuchni, gdzie na stole leżały porządne, mocne pokrowce; każdy z nich opatrzony był etykietą. Nie odzywając się, pozwoliła na to, by sprawdzili zawartość. W czasie tej czynności jeden z mężczyzn posłał jej zdziwione spojrzenie, które skwitowała subtelnym uniesieniem brwi. Noże, sztylety, krótki miecz, parę egzemplarzy broni palnej. Wszystko wyczyszczone i wypolerowane aż do połysku, karabin i inne zabawki rozłożone na części pierwsze, ułożone w pokrowcach wraz z zapasem amunicji. Wszystko, łącznie z jej ulubionem nożem o potrójnym ostrzu, którego kopię chciała zlecić jeszcze niedawno. Ze spokojem obserwowała, jak obcy ludzie wynoszą pokrowce z mieszkania Salingera, nie komentując tego żadnym słowem czy też gestem. Dopiero gdy wszystko wyniesiono, a stojący po obu stronach dziewczyny zwrócili się ku niej, przeciągnęła się lekko, po czym skierowała ku ich dowódcy. Nawet nie liczyła na to, że Adler przyjmie z otwartymi ramionami niespełna dwudziestoletnią morderczynię, i podejrzewała coś znacznie gorszego niż zsyłkę do tego beznadziejnie nudnego getta w stolicy kraju. Spodziewała się... no cóż, kary śmierci. A tu proszę, mała, nudnaniespodzianka. Wysłuchała stawianych jej zarzutów bez mrugnięcia okiem, po czym wyszła na moment z kuchni. Gdy z powrotem stanęła naprzeciwko grupy mężczyzn, na jej rękawie zawiązany był jeden z krawatów Salingera. Pamiątka. Symbol. Nie musieli jej skuwać, obezwładniać czy zmuszać. Poszła z nimi z właściwą sobie obojętnością, wyprostowana niczym struna, ukrywająca doskonale uczucia, które się w niej tliły. Przeczuwała doskonale, dzięki komu wypadła z łask rządów, miała świadomość tego, że do opinii publicznej może trafić prawda o jej zawodzie - to drugie zresztą miała głęboko w miejscu, w której jej plecy traciły swoja szlachetną nazwę. Tak samo, jak w dupie miała to, że ktoś, kto usiłował jej dogryźć na cholernym posiedzeniu rządu, zaciera teraz swoje bezczelne łapki, zadowolony z podlizania się - jak podejrzewała - Cordelii Snow. Nie dość, że jesteś brzydka, to jeszcze brzydko się bawisz. Ale poczekam. Rzuciła ostatnie spojrzenie na mieszkanie i wyszła, pozwalając, by zawiedli ją do miejsca, gdzie miała zamieszkać.
* * * półtora miesiąca póżniej Jej dłoń przebiła kruszącą się cienką ścianę z gipsu. Nie zwracała uwagi na krew i ból. Gdy odsunęła się na środek zrujnowanego pokoju na poddaszu, mogła zobaczyć mozaikę śladów identycznych jak ten, który właśnie pozostawiła. Po jednym, dwóch na jeden dzień w tym burdelu. Odkąd pojawiła się w getcie, zdążyła wywalczyć sobie ten pokój i za pomocą wyrwanej ze zniszczonej szafy deski zdobyła skromną porcję żywności. Raz na jakiś czas, głównie nocami wymykała się i kradła, obojętna na wszystko. Kolejne uderzenie, tym razem w jakiś zniszczony mebel. Drzazgi, wbijające się w delikatną skórę, niegdyś pielęgnowaną za pomocą najlepszych kosmetyków z łazienki Salingera. Joseph. Tęskniła za nim, na pewien sposób go kochała. Wyszarpnęła rękę i ze złością wyskubywała kawałki drewna z maleńkich ran. Nawet jeśli nie wydostanie się z tego gówna, zemści się. I to wyśmienicie.
Reiven Ruen
Wiek : 19 Zawód : Prywatny ochroniarz Przy sobie : Komórka, nóż ceramiczny, dowód tożsamości, klucze do mieszkania Obrażenia : Implant w prawej nodze, częściowa amnezja - obrażenie trwałe.
Temat: Re: Przeskok czasowy [lipiec-wrzesień 2283] Nie Lis 23, 2014 3:25 am
Życie to przewrotne zjawisko. Wydaje się, że już nic nie może nas zaskoczyć, a ono jednak nas zaskakuje. Myślę, że nie można zapominać o kilku zasadach.
1. Jeśli chcesz coś znaleźć – przestań szukać. Samo Cię znajdzie. Kilka dni po tym jak po raz kolejny uwolniono Trybutów z Areny (ach, jak historia lubi się powtarzać) skontaktował się ze mną Malcolm Randall. Miał dla mnie propozycję pracy w prywatnym sektorze. Jak się okazało, była to propozycja nie do odrzucenia, bo to na to czekałam od kilku tygodni. Kolczatka. W ten sposób to co chciałam znaleźć, przyszło do mnie samo. Nie mogłam odmówić. Może nie podobały mi się wszystkie akcje które zaserwowali nam do tej pory, ale jednak wolałam ich, niż Almę Coin. Co prawda Almy już nie było, ale… nie ufałam też Tibaltowi. Niepokoiły mnie jego decyzje. Był nieprzewidywalny. W Kolczatce zajęłam się szkoleniem rekrutów. Na razie prowadziłam podwójne życie… to na górze, jako kapitan oddziału, przykładny obywatel, przybrana matka dla Di… i to na dole, jako członek Kolczatki i kochanka mojego byłego męża.
2. Nigdy nie trać nadziei. Po nawet najczarniejszej nocy przychodzi dzień. Na początku sierpnia przyszedł do mnie list od Marcusa, mojego zaprzyjaźnionego i zaufanego lekarza-naukowca z Trzeciego Dystryktu. To on opracował dla mnie formułę antyserum i to on powiedział, że niestety nie mogę mieć dzieci. Tym razem list miał zupełnie inny wydźwięk… Siedziałam na podłodze w mieszkaniu Michaela. Trzymałam głowę na jego ramieniu. Byliśmy owinięci tylko w prześcieradła. Bosko zmęczeni i szczęśliwi. Michael czytał list po raz setny tego dnia. Nie mogliśmy w to uwierzyć… Marcus opracował skuteczną szczepionkę, dzięki składnikom leku na epidemię który przywiozłam z Trzynastki. Trzy zastrzyki dzieliły mnie od wolności od serum. Trzy zastrzyki i w końcu Drake Snow odejdzie w niepamięć na zawsze! Miałam ochotę tańczyć z radości. Tym bardziej, że list miał jeszcze jeden akapit: „Doris, szczurzyca na której sprawdzałem działanie szczepionki, jest w ciąży… Nie mogę Ci obiecać Rei, że u Ciebie też wszystkie objawy serum znikną, ale bądź dobrej myśli. Trzymam kciuki.” Tamtego dnia nie wróciłam do swojego mieszkania. Z Michaelem byliśmy tak szaleńczo szczęśliwi, że zignorowaliśmy możliwe niebezpieczeństwo… I na szczęście nic się wtedy nie stało. Trzy tygodnie później, trzy zastrzyki później… byłam wolna. Nie musiałam brać serum, nie musiałam brać antyserum. 3. Czasami lepiej nie wiedzieć, żeby być bezpiecznym. To było zaraz po tym jak uwolniono trybutów z Areny. Odbyło się wiele przesłuchań. Przesłuchiwano również i mnie, bo jednym z uwolnionych trybutów była Maya, której byłam mentorem. Opłacało mi się trzymać ją na dystans. Mogłam z całym przekonaniem i zgodnie z prawdą odpowiadać na pytania, że nie wiem gdzie jest. Że byłam tylko jej mentorem i zależało mi na jej zwycięstwie jako mentorowi, ale nie miałam z nią żadnych bliższych relacji. Nie wiedziałam jeszcze wówczas nic o Kolczatce. Mogli mnie podłączyć pod wykrywacz kłamstw, a odpowiedzi moje byłyby identyczne. Moje życie było niezagrożone. 4. Słuchaj swoich przeczuć i pamiętaj, że ukrywanie prawdy bywa gorsze niż kłamstwo. Nie wiem jak, ale Finnick dowiedział się o Sabriel i dziecku. Przyjechał do mojego domu i przekonał się o tym, że dziewczyna nie dość, że jest u mnie, to jeszcze jest w ciąży. Był na mnie wściekły. Pewnie też bym była. Nie miał pojęcia jak wiele razy chciałam mu powiedzieć o Sabriel i ciąży, jak walczyłam sama z sobą by mu nie wyznać całej prawdy. Robiłam to dla jego dobra, dla dobra jego związku z Annie. List był napisany od dawna. Nosiłam go przy sobie jak dziwaczny talizman. List w którym mówiłam mu prawdę, całą prawdę o Sabriel. Nie dane mi go było mu wręczyć. Ale tamtego wieczoru rozmawialiśmy długo. Kłóciliśmy się i przepraszaliśmy. Kamień spadł mi z serca, teraz kiedy wiedział, a ja nie musiałam go okłamywać. Pogodziliśmy się. Było ciężko, ale się pogodziliśmy. Jak mogłoby być inaczej.
Siedząc w swoim ulubionym fotelu, patrząc jak Di rysuje mój rodzinny dom z Pierwszego Dystryktu łatwo zapomnieć w jakich czasach żyję. Łatwo mi uwierzyć w to, że już wszystko dobrze. Co prawda Michaelem muszę spotykać się po kryjomu, a w moim domu mieszka nastolatka, która jest w ciąży z moją pierwszą miłością, wychowuję nieswoje dziecko, które prawdopodobnie powinno już nie żyć, bo pochodzi z nieistniejącego dystryktu, a w wolnych chwilach siedzę w bunkrze i szkolę kolejnych buntowników, ale... ale coraz częściej zaczynam wierzyć w to, że może w końcu to wszystko się uspokoi i będziemy mogli żyć normalnie. Cokolwiek to normalnie znaczy.
Sonea Hastings
Wiek : 21 lat Zawód : trenuje rekrutów na żołnierzy Przy sobie : paczka papierosów, zapalniczka, para kastetów Znaki szczególne : tatuaż (kluczyk) na karku, złoty medalion na szyi, wojskowy chód Obrażenia : częste bóle brzucha
Nie pozostało mi wiele do zrobienia: wszystkie słowa zostały już wypowiedziane, wszystkie kłamstwa odkryte, wszystko to, co chciałam ukryć, wypłynęło na powierzchnię. Mogłam tylko pogodzić się z przegraną, przekraczając bramę Kwartału po raz ostatni. Objęłam rękami własne ramiona, krzyżując je na klatce piersiowej jako mierną tarczę przed tym, z czym miałam się zmierzyć, przekraczając progi Violatora. Byłam w stanie myśleć tylko o jednym: ,,Nie chcę go spotkać. Nie chcę go spotkać. Nie chcę go spotkać, proszę, proszę, proszę.'' Nie chciałam po raz drugi oglądać tej dzikiej furii w jego oczach, incydent na moście uświadomił mi już wystarczająco wiele. To był koniec tego pięknego snu, w którym żyłam od zakończenia rebelii. To był koniec czasów, które znałam. Nadchodziło coś zupełnie nowego, i bałam się tego jak jasna cholera. Pospiesznie spakowałam swoje rzeczy, upychając je byle jak w przyniesionej torby. Sukienki, pary spodni, koszule, szminki, wysokie buty, poduszka i kilka zdjęć, tylko tyle wystarczyło, żebym zniknęła z ich życia na zawsze. Starałam się nie płakać, starałam się być odważna, naprawdę, ale to było jak przeżywanie wciąż na nowo tego samego koszmaru- nie było już rodziców ani Caspera, nie było nikogo, kto pogłaskałby mnie po głowie. Byłam całkiem sama, i musiałam iść dalej. Musiałam wynieść się z domu po raz kolejny, jak wtedy po rebelii, kiedy zostawiałam resztki dawnego życia w gryzących kłębach dymu. Nie wolno mi było się odwrócić. Jego pokój zostawiłam na koniec; przekręciłam klamkę, ustąpiła z dziwną łatwością. Miałam ochotę pokręcić głową albo się roześmiać, czemu on zawsze był taki roztrzepany?, ale nie miałam czasu. Wsunęłam się do środka, zabierając jedyne nasze zdjęcie (chyba był wtedy pijany), koszulę i buteleczkę perfum, którą zostawiłam kiedyś na szafce. Korek był zakurzony- kiedy to wszystko się stało? Wychodząc, zamknęłam za sobą drzwi i nie obróciłam się ani razu w drodze do wyjścia. Dzielna dziewczynka. Z biurka sekretarki zabrałam jeszcze swój ulubiony kubek na kawę, który przemyciłam ukradkiem z dzielnicy, i po chwili zastanowienia wsypałam do kasy wszystkie pieniądze, jakie akurat miałam w portfelu. Nie była to fortuna, ale też nie grosze- połowa wypłaty za pełnienie posady trenera w Ośrodku. To był jedyny sposób rekompensaty za to wszystko, jaki przyszedł mi na myśl.
Why do you smile Like you've been told a secret Now you're telling lies Cause you have sworn to keep it But no one keeps a secret
Nie obchodziła mnie zmiana władz; nie było zresztą nikogo, z kim mogłabym się podzielić własnymi przemyśleniami. Wiedziałam też, że to nie zmieniało zbyt wiele w mojej sytuacji. Miałam więcej czasu na pracę jako trenerka, w końcu zamieszkałam w kupionym dawno temu mieszkaniu, posuwając się nawet o krok milowy- kupiłam meble. Wcześniej puste niemalże mieszkanie miało jedynie zaopatrzoną łazienkę, materac do spania, mały telewizor, kuchenkę i lodówkę. Nie potrzebowałam więcej, byłam w nim na tyle rzadko, że lodówka też świeciła pustkami. Nie było już jednak innego domu, w którym mogłabym zamieszkać, więc wreszcie przeznaczyłam zarobione przez lata pieniądze na jakiś konkretny cel. Najpierw wyposażenie kuchni, potem sypialni, salonu i na końcu małego przedpokoju. Puste meble bez duszy, bez żadnych śladów osobowości. Pozwoliłam sobie tylko na zapełnienie półek w salonie książkami i kilkoma doniczkami kwiatów i zawieszenie w sypialni kilku zdjęć. Ja wraz z rodzicami i Casperem, ja i Lophia, stare zdjęcie z początków szkolenia i dwa ujęcia z Trzynastki. To, które zabrałam z jego pokoju, włożyłam na sam dół szuflady. O niektórych rzeczach nie chce się pamiętać. Po zmianie rządów zaczęłam jednak szukać nowego celu. Wciąż chciałam pomóc mieszkańcom getta, to nie zmieniło się na przestrzeni tych miesięcy. Wiedziałam, kto -a raczej co- mogło mi w tym pomóc. I zamierzałam z tego skorzystać.
Lophia Breefling
Wiek : 22 Zawód : Sprzedawczyni, samozwańczy lekarz, zastępca szefa Kolczatki Przy sobie : Dokumenty, paczka papierosów, zapalniczka, broń, telefon komórkowy Znaki szczególne : ukryte pod bransoletkami blizny na nadgarstkach
You used to be a fighter, your heart was clean Now you're looking kind of stoned sitting next to me I guess you know the sorrow when you say goodbye To the woman in your arms, the fire in your eyes
Nie mogę powiedzieć, żeby te miesiące minęły mi spokojnie, żebym nie odczuła jakiegoś szczególnego zwrotu w życiu. To wszystko rozwijało się już od bardzo dawna, a ja nie umiałam przyjąć do wiadomości faktu, że tak bardzo się różniliśmy. Wiem, że to głupie historie mojego nienormalnego serca, ale chyba nie szkodzi od czasu do czasu posiedzieć przy lampce wina i powspominać, prawda? Co z tego, że rozmawiam sama ze sobą. Javier sabotował misję. Javier, który nie chciał, by kiedykolwiek stała mi się krzywda mógł doprowadzić do mojej śmierci. Oszukał mnie w najgorszy z możliwych sposobów, zabił człowieka, który kiedyś mnie uratował, a potem jak gdyby nigdy nic śmiał robić mi awantury z powodu moich wyborów. Mojego życia. Tylko mojego. Bo jak mogłabym żyć z człowiekiem, który zniweczył całe zaufanie, jakie naiwnie ode mnie dostał?
And ooh child, don't it seem heavy When your wings keep breaking up? Oh, love, yesterday was easier I know
Dlatego samotność jest bezpieczniejsza, o wiele lepsza, jeśli chodzi o odpowiedzialność. Straciłam członka rodziny. I nie, nigdy nie powiedziałam, że przestałam go kochać. Wyciągnęłabym go z pieprzonego getta, gdybym tylko nie miała przy tym ochoty ukręcić mu łba. Kolejny łyk wina. Lophio Breefling, przecież nie będziesz płakać przez cholernego faceta, prawda? W końcu to tylko złamane serce. Wiedziałaś, jaki jest, wiedziałaś, że nie będzie łatwo. Wiedziałaś, że jesteś tylko kolejną k**** życia, nie? Więc dlaczego ryczysz, idiotko? Kolejny łyk wina. Głęboki oddech. Koniec rozczulania się nad sobą.
When your feet don't know which way to go I'll carry you home, carry you home
Dzięki temu, że miałam w sklepie pomoc, udawało mi się jakoś godzić pracę w 'Sunflower' z obowiązkami związanymi z Kolczatką. A odkąd nasza organizacja zniszczyła arenę i jak gdyby nigdy nic odłowiła z niej trybutów, zostaliśmy postawieni na celowniku rządu jako niebezpieczni, zagrażający bezpieczeństwu publicznemu terroryści. Kto by pomyślał, że trzeba będzie zdwoić wysiłki i ukrywać się jeszcze bardziej. Kto by pomyślał, że wrócę do dostarczania żywności i leków mieszkańcom getta zupełnie tak, jak robiłam to, zanim Lenny wprowadził mnie w podziemną działalność. A jeśli już mówię o Lennarcie, wciągnął też Jacka. Caulfield, mój wieloletni przyjaciel, który nigdy nie wydawał się skłonny do tego typu działalności, nie stanowi już dla mnie osobliwego widoku na zebraniach. Martwi mnie trochę zaokrąglający się brzuszek Rory i to, że najwyraźniej nadal twierdzi, że mnie i Jacka łączy więcej, niż jest naprawdę. Nie udało mi się tego wyprostować. Może niepotrzebnie pcham się z butami w nieswoje życie, ale właściwie trochę im to spieprzyłam.
When the stars come down I'll be around To lead you from the dark
To był naprawdę pracowity czas. Spoczywa na mnie duża odpowiedzialność, którą staram się udźwignąć, trochę zapominając o życiu prywatnym, którego w ostatnim czasie nie mam. Jasmine zniknęła. Po Rufusie ani śladu. Nie widziałam Javiera od kilku miesięcy. Moi najbliżsi powoli odchodzą, a ja nie bardzo wiem, co mogłabym zrobić, aby ten proces odwrócić. Skończę samotnie, strzelając do rządowych generałów, prawda? Czas działać dalej. Czas wziąć tyłek w troki, czas przestać rozczulać się nad sobą i nadal jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki. Dla mamy, dla Andreasa, dla ludzi, którzy nie zaznali sprawiedliwości. Moje niespełnione, górnolotne marzenia o sprawiedliwości i lepszym świecie. Nikt nie wie, co wykombinuje nowa władza. I czy prezydent nie będzie kolejną osobą, która zechce mnie zabić.
Jedno jest pewne - zamierzam walczyć.
Cypriane Sean
Wiek : 18 Zawód : sprzedaję w Sunflower Przy sobie : kapsułka z wyciągiem z łykołaków, leki przeciwbólowe, telefon komórkowy, dowód tożsamości Znaki szczególne : zaawansowane sieroctwo Obrażenia : częste bóle brzucha
To dziwne, ale po raz pierwszy od dłuższego czasu nie czułam się tak, jakby życie bezlitośnie popychało mnie w stronę przepaści. Przeciwnie; miałam wrażenie, że w którymś momencie z wysiłkiem wtoczyło się na prostą drogę – przynajmniej na pewnym odcinku – i, co jeszcze dziwniejsze, nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie miało z niej zboczyć, by znów zbliżyć się do przepaści, nad którą balansowałam, odkąd pamiętam. To uczucie było mi jednak zupełnie obce, nie rozumiałam więc, dlaczego dni mijały, nie przynosząc poważniejszych zmartwień. Ostatnie z tych większych błąkały się we mnie jeszcze przez garść słonecznych, lipcowych dni, kiedy bezskutecznie usiłowałam zabić czas, spacerując po ulicach Kapitolu i licząc na to, że moja skóra przestanie być chorobliwie blada – choć o opaleniźnie z Dystryktu Czwartego mogłam tylko pomarzyć. Od wydarzeń w Sunflower nieustannie biłam się z myślami i zanim odważyłam się w końcu przestąpić próg sklepu, po prostu nie potrafiłam wrócić do pracy. Za często myślałam o tym, co się stało, a jeszcze częściej przyłapywałam się na błądzeniu wzrokiem po liście kontaktów w telefonie, choć w rzeczywistości szukałam tylko jednego nazwiska. Skłamałabym, twierdząc, że nie chciałam zadzwonić do Blaise'a i zamienić z nim kilku słów – bo chciałam, ale za każdym razem odkładałam telefon. Nie rozumiałam ani siebie, ani tego, co mną kierowało, kiedy moje myśli jakimś cudem odnajdywały drogę do Argenta. Miałam wrażenie, że było to niemal nie na miejscu. Ale może nadal czułam wyrzuty sumienia z powodu naszej kłótni w szpitalu i dlatego pragnęłam go przeprosić? To było najczęstsze wytłumaczenie, jakie przyjmowałam, a jednak pewna część mnie zupełnie w nie nie wierzyła. Mimo wszystko powoli przestawałam martwić się na zapas; bardziej skupiałam się na tym, by przetrwać w porządku wprowadzonym przez Tibalta Adlera. Nie wiedziałam, co myśleć o nowym prezydencie – z jednej strony zajął on miejsce znienawidzonej przeze mnie Coin, a z drugiej nie mogłam znieść myśli o likwidowanym gettcie i cierpieniu wszystkich jego mieszkańców. Ilekroć słyszałam o Poszukiwanych, wśród których figurowali zbiegli trybuci, czułam bezsilną złość. Jakiekolwiek zmiany w państwie chyba już nigdy nie miały wiązać się ze sprawiedliwością – albo stanowiła ona produkt luksusowy, albo w ogóle nie istniała. Dlatego też nie wierzyłam w status Wolnej Obywatelki, który otrzymałam w chwili wprowadzenia KRESu. Wszystkie prawa, jakie mi przysługiwały, szybo zaczęły wydawać się kruche – mimo że mój sprzeciw władzy istniał tylko w myślach. Nie pozostawało mi jednak nic innego jak zacisnąć zęby i w milczeniu robić swoje. W krótkim czasie wróciłam do pracy w sklepie Lophii i zanim się zorientowałam, obowiązki pochłonęły mnie na dobre, co wbrew pozorom miało swoje plusy. W końcu znalazłam w życiu stały element, wokół którego w skupieniu budowałam kolejne. Zaczęłam od drobnostek; zrobiłam porządki w mieszkaniu i zakupy (nie mogłam dłużej ukrywać, że lodówka od dawna świeciła pustkami), a potem stopniowo starałam się naprawić wszystko to, co szczególnie nie dawało mi spokoju – spotykałam się z Noah, częściej wychodziłam z domu i próbowałam uwierzyć w tę układankę, jaką stanowiło moje życie. Wciąż jednak przygotowywałam się w duchu na cios ze strony Losu, wiedząc, że chwila nieuwagi zawsze kosztowała mnie więcej, niż byłam w stanie zapłacić. Uparcie nie wychylałam się zza muru, który wokół siebie wzniosłam; nie chciałam do końca zaufać nasilającemu się wrażeniu, że nie był mi on tym razem potrzebny. Miałam wątpliwości, czy wszystko faktycznie tak dobrze mi się układało i raz wierzyłam w to bardziej, a raz mniej, co raczej nie pozwalało wyciągnąć żadnych sensownych wniosków. Wiedziałam jednak, że cechował mnie wyjątkowy pech – w którymś momencie musiała powinąć mi się noga, musiałam powiedzieć lub zrobić coś, co zburzyłoby pozorny porządek, którego istnienie sobie wmawiałam. W tej jednej jedynej kwestii nigdy nie próbowałam się oszukiwać; nie umiałam żyć bez niszczenia sobie życia i chyba w pewnym stopniu byłam od tego uzależniona. Właśnie dlatego tak bardzo nie mogłam przyzwyczaić się do faktu, że coś w końcu zaczęło iść po mojej myśli. Ale w ostatecznym rozrachunku chyba nie miałam nic przeciwko.
s i e r p i e ń
Nie mam najmniejszego pojęcia, co sprowadziło mnie w pewien sierpniowy dzień na Ziemie Niczyje. Niewykluczone, że śpiesząc się gdzieś, widocznie pomyliłam drogę – zdarzało mi się to nawet za często – i zanim odkryłam pomyłkę, przemierzałam już puste ulice najbardziej zniszczonej części Kapitolu, przeklinając w myślach własne gapiostwo. Gdybym w tamtej chwili zawróciła, pewnie trafiłabym z powrotem do centrum, ale tym razem uparłam się, że i bez tego wydostanę się z gąszczu ruin. Szybko jednak zaczęłam żałować swojej decyzji. Ziemie Niczyje od samego początku budziły mój strach i choć minęło sporo czasu, odkąd po raz ostatni uciekałam przed widokiem zrujnowanych budynków, te nadal napełniały mnie równie silnym niepokojem. Robiłam więc wszystko, aby odciągnąć od nich swoje myśli, a coraz mniej zwracałam uwagę na to, gdzie idę. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy skręcając w jedną z ulic, nagle z kimś się zderzyłam. Tylko ściana pobliskiego domu uratowała mnie przed upadkiem, jednak było to zupełnie nieistotne – bardziej liczył się mętlik w głowie i szalony galop serca, który hałasował mi w uszach, kiedy spoglądałam na dziwnie znajomego, ciemnowłosego chłopaka. Dłuższą chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że miałam do czynienia z Emrysem Everhartem – zbiegłym trybutem, zamachowcem, Poszukiwanym; KRES nie szczędził mu tytułów – co powinno być dla mnie wystarczającym powodem, by natychmiast odejść i nie ryzykować złapania przez Strażników Pokoju. Nie byłam głupia. Wiedziałam, jak wiele groziło mi choćby za przebywanie w jego towarzystwie, jednak nie mogłam tak po prostu odwrócić się, po czym zniknąć. Może zachowywałam się irracjonalnie, skoro nigdy nawet nie rozmawiałam z Emrysem i nie znaliśmy się zbyt dobrze, ale chyba na chwilę o tym zapomniałam. Niewiele pamiętam z naszej rozmowy. Oboje byliśmy nieufni i wciąż lekko zaskoczeni, jednak kiedy wreszcie padło pytanie, co tutaj robisz?, chyba zyskałam ku temu większe prawo. Chciałam wyśmiać Emrysa, gdy powiedział, że próbował szukać kwiatów na Ziemiach Niczyich - w miejscu, gdzie jedyną roślinność stanowiły pnące się ku niebu ruiny - ale z jakiegoś powodu tego nie zrobiłam. Byłam nawet zaciekawiona i niewiele myśląc, zaproponowałam mu pomoc, choć zgodnie z moimi przewidywaniami, niczego nie udało nam się znaleźć. Jednak w miarę jak rozmawialiśmy, powoli znikała pomiędzy nami bariera niepewności, a kiedy dowiedziałam się, że Emrys szukał kwiatów dla Mayi Griffin, jednej ze zbiegłych trybutek, nie wahałam się długo. Nie musiałam. Może była to kolejna irracjonalna decyzja z mojej strony, ale proponując, że kupię kwiaty i przyniosę mu je następnego dnia, celowo podsycałam wzbierającą we mnie satysfakcję. W końcu robiłam coś wbrew prawu, tak jak zawsze chciałam, i nie ulegało wątpliwości – połknęłam haczyk. Dotrzymałam obietnicy. Nazajutrz przyniosłam bukiet różnorodnych kwiatów i chociaż nie byłabym zdziwiona, gdyby Emrys nie pojawił się w umówionym miejscu, to jednak czekał na mnie. Tym razem nie rozmawialiśmy zbyt długo – Los nie mógł nam ciągle sprzyjać, więc kiedy biały mundur patrolującego Ziemie Niczyje strażnika mignął mi między budynkami, postanowiliśmy szybko się rozejść, ustalając jednak kolejne spotkanie. Nie podejrzewałam nawet, że właśnie w ten sposób upłyną mi następne tygodnie. Nie spotykaliśmy się co prawda regularnie ze względu na bezpieczeństwo, ale za każdym razem starałam się przynieść Everhartowi coś użytecznego – czy to żywność, czy wysłużoną, choć wciąż działającą latarkę z dodatkowymi bateriami, przez co Ziemie Niczyje stopniowo przestawały być dla mnie labiryntem. Mimo to nadal zachowywałam ostrożność; zawsze miałam wymyślony powód swej wizyty w tym miejscu, w razie gdybym natknęła się na Strażników Pokoju, nigdy też nie ignorowałam jakichkolwiek szczegółów, które wydawały mi się dziwne. Byłam świadoma, że im częściej spotykałam się z Emrysem, tym szybciej mogło skończyć mi się szczęście. Szybko polubiłam Everharta i chyba powoli mogłam go już nazywać swoim przyjacielem. Choć był typem chłodnego perfekcjonisty, a ja standardowej, przesadnie emocjonalnej i roztrzepanej nastolatki, to jednak potrafiliśmy spędzać wiele czasu, rozmawiając o nawet najgłupszych rzeczach i równie często sprzeczając się o Dystrykt Trzynasty, który w moich wspomnieniach stanowił najgorszy koszmar, a we wspomnieniach Emrysa – wręcz przeciwnie. Z czasem zaczęliśmy ufać sobie na tyle, że dowiedziałam się, kto zapewniał chłopakowi schronienie. Nie byłam zaskoczona, gdy usłyszałam słowo Kolczatka, lecz kiedy Emrys zaczął mówić o warunkach bunkra, w którym organizacja miała siedzibę, szybko mu przerwałam. Informacje o Kolczatce mogły obrócić się przeciwko mnie i nie chciałam wiedzieć więcej. Z drugiej strony nie mogłam zaprzeczyć, że przez chwilę pomyślałam o tym, co by było, gdybym do niej wstąpiła, jednak tutaj bezwzględnie wolałam słuchać głosu rozsądku. Mogłam pomagać Emrysowi i sprzyjać opozycji, ale czułam, że przynależność do Kolczatki byłaby testem mojej odwagi, który z pewnością bym zawaliła. Tkwiło we mnie zbyt wiele lęku i zbyt wiele wątpliwości. Chwilami czułam się nawet niczym tchórz, ale nic nie mogłam na to poradzić.
w r z e s i e ń
Być może dotychczasowy porządek w moim życiu powinien rozwiać się z chwilą, w której postanowiłam pomagać Emrysowi, jednak czas mijał, a ja nadal nie czułam się tak jak przed kilkoma tygodniami - jakby wszystko wokół rozpadało się na drobne, raniące mnie odłamki. Zgadywałam, że prędzej czy później miało to nastąpić, wciąż istniały przecież sprawy, których nie byłam w stanie rozwiązać i nie mogłam o nich zapominać. Jednak nareszcie coś robiłam, nie stałam z boku i nie przyglądałam się bezradnie. Ta zmiana wiele dla mnie znaczyła. Sierpień przemknął cicho przez kartki kalendarza, a ja miałam jeszcze większą motywację do działania niż przed miesiącem i zamierzałam wykorzystać ją jak najlepiej.
Noah Atterbury
Wiek : 19 Zawód : Kelner w 'Well-born' i student Przy sobie : medalik z ampułką cyjanku, zapalniczka, broń palna, zezwolenie na posiadanie broni, paczka papierosów, nóż ceramiczny Znaki szczególne : piegipiegipiegi Obrażenia : Złamane serce i nadszarpnięte zaufanie
Temat: Re: Przeskok czasowy [lipiec-wrzesień 2283] Sob Lis 29, 2014 11:47 am
Wszystkie objaśnienia będą w retrospekcjach. <3
Słuchałem upływającego czasu. Zmęczony, położyłem głowę na opartych na blacie dłoniach, a w głowie dudniło mi tykanie zegarka, przyciśniętego do mojego ucha. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak głośne mogą być uciekające sekundy. Teraz czas niemal materializował się i zdawał się być bardziej namacalny, niż tylko iluzją, stworzoną na potrzeby uporządkowania świata. Przymknąłem oczy, zbyt przemęczony po całym tygodniu pracy i znikomych godzinach snu, abym mógł oderwać się od wypolerowanego blatu i wrócić do lekceważenia tykania zegarka, który odmierzał czas pozbawiony wszystkiego, na co liczyłem. Przed Igrzyskami, przed przyjazdem do Kapitolu i przed tymi dwoma miesiącami. Jeszcze pod końcem lipca wydawało się to tak oczywiste, że moje życie wreszcie zaczynają wypełniać pogodniejsze barwy, wszystko zaczynało się w pewien mozolny sposób układać i zakładałem z góry, że do tego czasu będę już najzwyczajniej szczęśliwy. Bo przecież zawsze chodziło mi tylko o to, nawet jeżeli drogi do niego bywały różne. Teraz po moim życiu prywatnym pozostały jedynie marne strzępki i mgliste widmo, przypominające o sobie, kiedy wracałem do swojego mieszkania, aby nie zastać tam nikogo; chociaż za każdym razem, kiedy przekręcałem klucz w zamku i uchylałem drzwi, miałem nadzieję na zobaczenie zaświeconego światła i dziewczyny, która w parę miesięcy odbudowała mój świat tylko po to, żeby później w jeden dzień zmieść go w pył. I jednocześnie czułem ulgę, kiedy jej nie było. Bałem się doprowadzenia do jeszcze większego bałaganu w swoim życiu, kiedy to ostatni miesiąc spędziłem na porządkowaniu w nim wszystkiego, co nadal miało swój potencjał. Pochłaniało to mój czas do granic możliwości, ale sam zadbałem o to, nie dając sobie nawet chwili na zbytnie analizowanie rzeczywistości i wysuwanie wniosków, które mogłyby pociągnąć mnie bliżej dna. Pozostawanie wiecznie zajętym było jednym z niewielu sposobów na radzenie sobie z problemami, jakie znałem i odkąd tylko pamiętam uciekałem w obowiązki, kiedy życie stawało się zbyt skomplikowane. Praca kelnera mogła być daleka od moich wyobrażeń, jakie miałem o swojej świetlanej przyszłości zaledwie parę lat temu, ale dopiero teraz zdawałem sobie sprawę, że miałem kwalifikacje odpowiednie jedynie do kariery trybuta… Nie byłem rozczarowany, raczej zażenowany, kiedy uświadomiłem sobie, ze jeszcze tak niedawno żyłem w jakimś innym, nigdy nieistniejącym świecie. Albo świecie nieistniejącym od rebelii. Więc pracę na zmiany godziłem ze studiami na kierunku o wdzięcznie brzmiącej nazwie – zarządzanie; i fakt, że zostałem kolegą z ławki Cordelii Snow był chyba moim największym osiągnięciem ostatniego miesiąca. Wszystko inne było jedynie nieudolną namiastką egzystencji i próbą pozamiatania po przeszłości, która jeszcze chwilę temu miała trwać w nieskończoność. Starałem się usilnie poskładać swoje życie do kupy, budując dzisiejszy dzień i jutrzejszy, a przy tym starając się jak najwięcej czasu spędzać z paroma przyjaciółmi, którzy nadal mi pozostali; aż Cypri przestała odbierać moje irytujące telefony. Prawda była jednak taka, że na gwałt szukałem dla siebie zajęcia i sposobu na zabicie czasu. Uciekałem od wszystkiego, co pozostawiłem za sobą na końcu minionego miesiąca i do tej pory odbierało mi parę godzin snu, które udawało mi się wygospodarować. Wybierałem łatwiejszą drogę, niż zmierzenie się z problemami zostawionymi za kwartalnym murem. Nie mogłem też zliczyć, ile razy stałem umawiałem się na wizytę u psychiatry, w końcu w jej dniu nie pojawiając się w gabinecie – miałem wrażenie, że nie mogę przytępić bólu złamanego serca lekami, a zamiast tego powinienem pozwolić mu wypalić wszystko, co nadal tam pozostało. Na dodatek musiałem zmierzyć się z myślą, że życie za rządów nowego prezydenta nie będzie już takie samo. Może nie tyle dla mnie, co dla dziewczyny, którą zostawiłem w Gettcie, chociaż mogła być już też w pociągu zmierzającym do Dwunastki. I mogliśmy już nigdy się nie zobaczyć, a ostatnie co oboje usłyszeliśmy od siebie był odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Nie miałem pojęcia, kiedy życie tak bardzo wyrwało się z moich rąk i straciłem nad nim kontrolę. Zacerowałem w nim jedną dziurę, pojawiała się kolejna. I dotarłem do momentu, w którym po prostu czekałem. Czekałem.
Tyler Dawson
Wiek : 23 lata Zawód : technik w hotelu Przy sobie : telefon, klucze, fałszywe dokumenty (Frederic Ravendille) Znaki szczególne : często okulary-zerówki, skórzana kurtka, krótsze włosy
Miał nadzieję, że po tym wszystkim przekroczenie progu Kolczatki będzie wybawieniem, zrzuceniem z jego barków chociaż części odpowiedzialności. Wydawało mu się, że ma prawo czuć się przytłoczony oraz zmęczony, że w obliczu tych wszystkich niepowodzeń może po cichu przyznać, że ma dość i jedyne, o czym jest w stanie myśleć to chwila odpoczynku. Na szczęście kolejne dni dość szybko pokazały mu, że był w ogromnym błędzie. Nie oczekiwał, że dowódca powita ich z uśmiechem, pogratuluje udanej misji (udanej?) i jeszcze zaproponuje, że sam zajmie się resztą. Z drugiej strony nie przewidział też tak chłodnej atmosfery towarzyszącej ich powrotowi. I może gdyby jeszcze przed chwilą nie miał na rękach nieprzytomnej trybutki, nie myślał o prawdopodobnie złamanej ręce Mayi i że rana w łydce stanowczo za bardzo daje mu się we znaki, zacząłby się kłócić. Pewnie nie przyniosłoby to nic nowego, z wyjątkiem jeszcze bardziej napiętej atmosfery oczywiście, ale przynajmniej mógłby spróbować wylać na kogoś swoją całą frustrację oraz złość. Tymczasem powiedział niewiele, pozwalając, aby wściekłość Malcolma ledwie go dotknęła. Odgrodził się od niego własnymi myślami i świadomością, ile było jeszcze do zrobienia. Słowa wpadały i wypadały jak nic nieznaczący szum, po prostu jeden z wielu w codziennej kakofonii. Wydawało mu się, że przez przypadek znalazł się w krzyżowym ogniu pytań, że całe to zamieszanie go nie dotyczy. Jedynym uczuciem, które w końcu z niego wypłynęło, była ulga, kiedy na koniec rozmowy to wszystko, na czele z dziwną bezsilnością, ucichło i mógł sobie w końcu pójść do diabła. Tak naprawdę skrycie marzył o powrocie do pustego, cichego mieszkania, ale koniec końców został w wyjątkowo wypełnionej ludźmi siedzibie, gdzie nie miał nawet własnego kąta. Każdy centymetr musiał dzielić z ludźmi, którzy zdawali się być równie zadowoleni z tego faktu co on. Później nie było wcale lepiej. Wraz z kolejnymi upływającymi godzinami pojawiały się nowe informacje o działaniach Rządu i żadna z nich nie była dobra. Słowa „zamachowcy” przewijały się co rusz w telewizji oraz w gazetach, a on patrzył na nie i nie wiedział, co powinien zrobić. Śmiać się czy zacząć już załamywać ręce? Żadna z reakcji nie wydawała się wystarczająco dobra, dlatego z czasem przestał zawracać sobie tym głowę, tak samo opinią publiczną i tym, co wypisywano w mediach. Zresztą wcale nie miał z tym dużego problemu. Bieżąca polityka interesowała go wyjątkowo bardzo, a już szczególnie teraz, kiedy jego działania stały się iskrą zapalną, ale była jeszcze na tym świecie jedna osoba, która potrafiła odwracać jego uwagę wyjątkowo skutecznie. Maya należała do wyjątkowo zajmujących osób, a Maya ze złamaną ręką oraz trzema morderstwami na koncie przez jakiś czas stała się axis mundi jego życia. Może i nie nie opuszczał jej na krok, ale spędzał obok niej wiele godzin. Pilnował, aby brała leki, aby się zbytnio nie przemęczała, aby była względnie zadowolona, lecz przez większość spotkań starał się po prostu z nią rozmawiać. Nigdy nie wierzył w cudowną moc, jaką rzekomo miało przynieść wylewanie swoich żalów na kogoś innego, ale tym razem chciał, aby coś powiedziała. Sama z siebie niewiele mu mówiła – o Igrzyskach, swoich uczuciach czy nawet o tym, jak czuje się obecnie. Wolała narzekać albo milczeć. Nie raz musiał ciągnąć ją za język, rzadziej poddawał się bez walki i pozwalał, aby sprowadziła wymianę zdań na jakiś błahy temat. Aż pewnego razu, kiedy znów siedzieli razem, powiedziała mu, że wcale nie czuje się źle z tym, co robiła na arenie, że nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Od tego momentu nie pytał więcej o ostatnie wydarzenia z jej życia. Sam nie potrafił stwierdzić, czy to dobrze. Jedno było pewne – tamto jedno zdanie było zapowiedzią przyszłości. Szkoda tylko, że nie wiedział, że będzie to długa i męcząca droga w dół. Kłócili się częściej oraz bardziej zażarcie o głupoty, o sprawy poważne, o siebie na wzajem. Potem przyszedł czas, gdy Maya przestała się odzywać w ogóle, ignorowała go, a ilekroć próbował ją dotknąć, nieustannie był odpychany. Z czasem zaprzestał tych naiwnych prób. Może obydwoje potrzebowali przestrzeni, a może po prostu chodziło o status poszukiwanych, jaki wkrótce obydwoje uzyskali. Tak czy tak bezgłośnie zdecydowali się ograniczyć kontakt do krótkiej wymiany zdań, minięcia się na korytarzu, rzadko kiedy rozmawiali dłużej niż pięć minut. Z czasem przestało chodzić tylko o różnice zdań. Tyle razy słyszał jej narzekania, że nienawidzi tej siedziby, że się nudzi i chciałaby już wrócić do domu. I kiedy zauważył, pogarszającą się między nimi sytuację, zaczął szukać sposobu, aby naprawić ich relacje i spełnić największą zachciankę, czyli powrót do domu. W między czasie pojawiła się też potrzeba przeniesienia siedziby, więc gdy Maya siedziała spokojnie w kanałach, zapewne uprzykrzając życie komuś innemu, on pomagał w błyskawicznej przeprowadzce do bunkra. Tym samym, będąc zajętym zarówno przenosinami jak i wymyślaniem nowych sposobów zamieszkania w dzielnicy, ich wspólny czas snów został ograniczony do minimum, a czasem znikał całkowicie, pozostawiając wielką dziurę powiększającą się z każdą chwilą. Pytanie, jak ją wypełnić?