|
| Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 36 Zawód : Przedstawicielka 9. Dystryktu Przy sobie : tablet, przepustka do Siedziby Rządu, paczka papierosów, zapalniczka, telefon komórkowy, gaz pieprzowy Znaki szczególne : Chanel N°5 Obrażenia : Od lat złamane serce i zaprzedana dusza
| Temat: Mercy Rosenthal Nie Lis 30, 2014 12:28 am | |
| |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Mercy Rosenthal Nie Lis 30, 2014 7:33 pm | |
| Kolejny jesienny dzień zdawał się pachnieć mu zgnilizną. Kilka razy odwrócił się wokół własnej osi, zupełnie tak jakby z cieni, które rosły za nim, miała się wyłonić jakaś mara i założyć pętlę na jego szyi. Owiniętej szczelnie w karmelowy prochowiec, który zakładał tylko na wyjątkowe okazje. Najczęściej na egzekucje, które ostatnio były przeżytkiem. Budzili się przecież w nowym państwie, gdzie demokracja wylewała się ulicami i wiodła przez wielkie ogrodzenie, które oddzielało kwartalne szumowiny od porządnych obywateli Panem, którzy śpieszyli się w ten deszczowy dzień do domu. Każdy miał jakieś życie osobiste, ale nie każdy zdawał sobie sprawę – jak Gerard – że takie zabawy z prywatnością mogą skończyć się pokojem skąpanym w brunatnej poświacie. Przez chwilę zastanawiał się, co zrobiłby, gdyby i jego dosięgła podobna ręka sprawiedliwości (jak ojca, choć tu akurat pomógł mu syn) i zostałby emocjonalnie rozbity. Brzmiało mu to jednak w głowie tak śmiesznie, że wolał skupić się na bardziej estetycznych doznaniach, nie babrząc się po kostki w czymś tak niedorzecznym jak uczucia, które jeszcze nigdy wcześniej nie były dla niego tak jasne jak wówczas, kiedy zamiast wybrać drogę do domu, skręcał w zupełnie inną przecznicę. Trzymając w ręku drogocenny skarb, którym była niepozornie wyglądająca teczka. W każdym państwie – choć inne znał jedynie z głuchej i subiektywnej historii – urzędnik posiadał swoją własną powieść, która była nakreślona nazwiskami ludzi i wydarzeniami, które nabierały szczególnej mocy tylko wówczas, gdy były odpowiednio interpretowane. Wiedział, że nie jest człowiekiem nieomylnym (Avery pokazała mu, że może spróbować postawić go w stan oskarżenia), więc jeszcze mocniej niż dotychczas potrzebuje grona zaufanych ludzi wokół siebie. Nie było łatwo zdobywać mu sympatię, znienawidziłby siebie, gdyby zaczął zachowywać się wbrew swoim przekonaniom – pogardzał każdym, kogo przyszło mu mijać w ten deszczowy wieczór i mało brakowałoby, a zacząłby prymitywnie wyrzynać wszystkim krzyże na piersi, by w ten sposób rozpocząć krucjatę, której nawet to głupie społeczeństwo nie zrozumiałby – więc postanowił działać po swojemu. Dlatego uciekał się do całkiem subtelnego szantażu, który nie był do końca podyktowany chęcią dobicia swojego wroga. Takie działania były przecież do reszty pozbawione fantazji. Nie było nic inspirującego w wykopaniu przepaści, do której popchnie się swojego antagonistę. Znacznie większą frajdą było poszukiwanie sposobów na to, by sam zdecydował się stoczyć na samo dno. Już nie mówiąc o czystych dłoniach, które oprócz sygnetu rodowego (wielki rubinowy pierścień matki) były dziś obleczone w czarne rękawiczki. Zapewne ojciec sprawił skórę z… czegoś szalenie ekskluzywnego i bardzo ekstrawaganckiego, kiedy postanowił przed laty podarować synowi ostatni prezent. Na nową drogą życia. Dziwne, że wraz ze śmiercią Melanie zaczął częściej zastanawiać się nad swoim stanem cywilnym. Doskonale zadawał sobie przecież sprawę z tego, że Beatrice tylko czeka na dogodny moment, by pojawić się w jego życiu, a on nie powinien jej na to zezwalać – nie, kiedy istniała Maisie i ich dziecko – a mimo to, fatalne okoliczności polityczne złożyły się na jego niekorzystność, dokładając tylko cegiełkę do ogromnej frustracji, która już zaczynała być groźna w jego przypadku. Ciąża córki skomplikowała wszystko i musiał przyznać z goryczą, że jest teraz podporządkowany działaniom kurator, co sprawia, że żyją ze swoją małą według odgórnie przyjętych zasad. Wprawdzie te dwa czynniki – stan fizyczny Maisie i opieka prawna nad nią – nie powinny mieć znaczenia, ale Gerard odczuwał bardzo dotkliwie fakt, że nie może przemówić dziewczynie do rozsądku według starych zasad. Zdawał sobie sprawę, że nikt oprócz niego nie rozumie, że nic tak nie działa destrukcyjnie na jego córeczkę jak brak obroży na szyi i smyczy – długiej, musiała mieć wrażenie, że jest wolna – którą wystarczyło pociągnąć w odpowiednim momencie, by znowu zaczęła zachowywać się poprawnie. Wszystkim wydawało się, że jego metody pedagogiczne (co za eufemizm) pozostają skrajnie brutalne, ale Ginsberg i tak uważał, że zmiękł, pozwalając jej spać na łóżku – nie na podłodze – i dając jej czasami się dotknąć zamiast kopać ją bez końca za każdy poniżający tekst w ustach. Wprawdzie i tak już doszła do milczenia, które było dla ich relacji zbawcze (musiał się naprawdę hamować, by w przypływie szału nie wyrwać jej płodu z łona i nie rzucić na pożarcie wszom z Kwartału), ale i tak bywał żałośnie rozedrgany w ciągu jej całej ciąży. Postanowił więc skupić się nad czymś, nad czym miał wpływ. Cała reszta była ważna – bodaj najważniejsza – ale brak kontroli był na tyle irytujący, że na jeden dzień porzucał Maisie i jej rewelacje ze spotkania z panią kurator, wybierając własną kolację. Na którą wpraszał się całkowicie niezapowiedziany. Może i nieco był podniecony faktem, że zastanie panią Ros..Annesley w warunkach domowych. Już oczami wyobraźni wizualizował sobie słodkie przyłapanie jej w ramionach kochanka(bądź kochanki, takie plotki też krążyły po stolicy) i próbę unicestwienia go bez ściągania cennych rękawiczek. Które oczywiście, zostały oznaczone przez zupełnie inne inicjały, co doprowadzi do sprawcy w ciągu kilku minut. Naprawdę roiły mu się w głowie niedorzeczne pomysły powiązania Mercy z ostatecznym upadkiem swojego ojca, ale musiał zdać sobie sprawę, że ta konotacja wynika z jednego faktu. Kobieta – którą poznał przelotnie, w pracy i jeszcze szalenie oficjalnie – przypominała mu jego matkę. To nie była jakaś ckliwa słabość bądź próba zastąpienia sobie Scarlett (za nią tęsknił po swojemu), ale zupełnie inny typ zaintrygowania, który sprawiał, że zamiast podłożyć jej nogę i patrzeć na widowiskowy upadek z drabiny politycznej Adlera, postanowił zaprzęgnąć wszelkie środki do zdobycia informacji na jej temat. Przydatnych, przeżywał właśnie intelektualny orgazm, kiedy pukał do drzwi, poprawiając spięte (po całym dniu pracy) włosy i uśmiechając się na samą myśl o tym, że spędzi ten wieczór w towarzystwie nowej femme fatale Kapitolu, którą należało powitać w jego niegościnnych progach. Wszak Gerard Ginsberg był najświetniejszą gwiazdą tego miasta i nikt nie mógł mieć, co do tego wątpliwości, a zwłaszcza ona, gdy otwierała drzwi i napotykała w nich mężczyznę w długim płaszczu i o pogodnym uśmiechu psychopaty, który zwietrzył nową ofiarę. Teraz należało się już tylko nie bać, bo tą słabością pogardzał najbardziej.
|
| | | Wiek : 36 Zawód : Przedstawicielka 9. Dystryktu Przy sobie : tablet, przepustka do Siedziby Rządu, paczka papierosów, zapalniczka, telefon komórkowy, gaz pieprzowy Znaki szczególne : Chanel N°5 Obrażenia : Od lat złamane serce i zaprzedana dusza
| Temat: Re: Mercy Rosenthal Pon Gru 01, 2014 11:38 pm | |
| początek!
Nigdy nie sądziłam, że zakocham się ponownie. Byłam w końcu starsza, bardziej zgorzkniała i doświadczona - a przez to mniej naiwna. Życie w samotności (dzieląc się powietrzem tylko ze wciąż bezimiennym kotem) odpowiadało mi całkowicie, a odkąd zerwałam ostatni kontakt z mężem miałam wrażenie, że odcięłam gnijącą kończynę, która tylko zakażała resztę organizmu. Okazjonalnie nosiłam obrączkę i czasem uroniłam łzę, kiedy jego nazwisko pojawiło się w rozmowie - udawałam, że rana nadal szczypała, ale prawdę mówiąc czułam ulgę. Swoją pierwszą i jedyną miłość - Rachel - zakopałam głęboko pod godzinami mozolnej pracy, stosem papierów i wykresów, pod pościelą dzieloną ze zbyt wieloma mężczyznami, litrami kawy i kociego futra, unoszącego się w mieszkaniu - wszystkim, co wypełniało moje życie od paru lat. A przynajmniej tyle robiłam, aby oderwać od niej moje myśli. Swojego czasu mój terapeuta mówił, że mam na jej punkcie obsesję; ale to brzmi tanio, przerysowanie i zupełnie nie jak ja. Łatwo się domyślić, że już się nie widujemy. W każdym razie - nie wierzyłam, że mogę nabrać się na obietnice wspólnego życia i zakochać się raz jeszcze. A jednak. Kapitol był jak spełnienie marzeń. Miasto było dla mnie żoną, kochanką i przyjaciółką. Nie mogę zliczyć ile razy nie spałam w nocy, spędzając długie godziny oparta o parapet okna i wpatrując się w migoczące światła neonów i ulicznych lamp. Chłodne powietrze pełne miejskiego gwaru obejmowało mnie co wieczór, hałas aut mknących przez ulice szeptał czułe słówka do ucha, a poranne światło bawiło moimi włosami, przeplatając je swoimi promieniami. Nie istniało już coś takiego jak samotność, która nieustannie wlokła się za mną po polach Dziewiątego Dystryktu. Należałam do wielkiego świata, a on należał do mnie. Nie potrzebowałam nikogo, aby ogrzał moją pościel. Byłam niezależna i napawałam się każdą minutą tego uczucia, bo wydaje się, że dążyłam do niego odkąd tylko zaczęłam stawiać pierwsze kroki. A czy byłam szczęśliwa? Nie wiem. Przechyliłam kubek czarnej kawy, pozbawionej kropli mleka i nawet łyżki cukru; i jednym łykiem opróżniłam naczynie do końca, jakby na jego dnie miała kryć się odpowiedź, na pytanie którego odwiecznie unikałam. Na niskim stoliku piętrzyły się stosy raportów z mojego rodzimego dystryktu i wydawało mi się, że chociaż czytam je i przetasowuję już pod ponad dwóch godzin, nie ubyło ich z ani jednej kupki. Telewizor był włączony i mówił do mnie nieustannie, chociaż nie wyłapywałam żadnego słowa, zaaferowana pracą. Czasem tylko spoglądałam na ekran, mając cichą nadzieję na zobaczenie znajomej twarzy Rachel, której nie widziałam od lat, a wciąż za nią tęskniłam, nawet jeżeli na co dzień przykrywałam resztki swoich uczuć warstwą zobojętnienia i kolejnych dokumentów, napływających nie wiadomo skąd. Właśnie teraz to robiłam. Był piątkowy wieczór i przeżywałam okropnie fakt, że nie spędzam go na mieście w jednej z ekstrawaganckich restauracji. Oczyma wyobraźni widziałam już moją nadszarpniętą reputację, ale przechodziłam swojego rodzaju kryzys złamanego serca po raz setny w swoim życiu i próbowałam schować swoją niezagojoną duszę za drzwiami mieszkania. Od ponad godziny siedziałam już w szlafroku - satynowym, nawet w domu potrzebowałam zachować klasę - a nadal wilgotne włosy opadały na moje ramiona, zostawiając co jakiś czas parę mokrych plamek na kartkach, kiedy pojedyncze krople ściekały z końcówek. To nie był odpowiedni moment na odwiedziny, ale gość który stał po drugiej stronie drzwi i zapukał w mahoniowe drewno, nie należał do tych, którzy by się tym przejmowali. Westchnęłam poirytowana, kiedy przytłumiony dźwięk dobiegł od strony przedpokoju - nienawidziłam, kiedy ktoś przeszkadzał mi podczas pracy, nawet jeżeli ostatnio pracowałam non-stop aby utrzymać posadę, którą wywalczyłam we własnym łóżku przed paroma miesiącami. Wzięłam na ręce kota i niczym ojciec chrzestny podeszłam do drzwi, a spoglądając przez wizjer uśmiechnęłam się odruchowo, widząc najpopularniejszego bad boy'a Kapitolu (chociaż to określenie mogło godzić w jego ego) stojącego u mojego progu. Nie byłam jednak zaskoczona, wiedziałam, że prędzej czy później dojdzie do tego spotkania, a fakt, że to on przyszedł do mnie jedynie podbudowywał moją irracjonalnie wysoką samoocenę. Rozczesałam palcami włosy układając je w zmysłowy nieład, wypuściłam bezimiennego kota z rąk i niczym rasowa dama zasłoniłam się szczelniej moim liliowym szlafrokiem. Uchyliłam drzwi i opierając się o framugę z chytrym uśmiechem, wpuściłam Gerarda do środka. Odkąd tylko się poznaliśmy wydawał się być człowiekiem, który mógł pociągać za więcej sznurków, niż mu przysługiwało. Na pierwszy rzut oka zdeterminowany, ambitny i nieco zbyt podobny do mojego męża. Nie potrafiłam rozgryźć go bardziej szczegółowo, ale błysk w jego oku mówił jednoznacznie, że mam do czynienia z typem spod ciemnej gwiazdy. I widziałam, że jeżeli nasze spotkania nie będą rozgrywane w odpowiedni sposób, to ktoś może spaść z drabiny władzy, po której oboje się wspinaliśmy - ale ja nie planowałam upadku, a jeżeli czegoś nie ma w moim planie, to nie ma to miejsca w ogóle. - Gerard - przywitałam go po chwili, nie odrywając się od framugi i tylko splatając ręce na piersi. Wyglądałam na o wiele bardziej opanowaną, niż byłam naprawdę. Musiałam przed sobą przyznać, że byłam poniekąd podekscytowana spotkaniem. Mieszanka dreszczyku, adrenaliny i podniecenia wszystkimi jego sekretami, które kryły się za tym spojrzeniem, przeszywała mnie na wskroś. - Powinieneś zadzwonić, wyglądam nieprofesjonalnie - uśmiechnęłam się lekko, nieco teatralnie udając zawstydzenie stanem w jakim mnie zastał, chociaż nie miałam z tym większego problemu. - Powinnam skłamać i powiedzieć, że czekałam? |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Mercy Rosenthal Wto Gru 02, 2014 8:04 pm | |
| Nigdy nie rozumiał ludzi – w tym swojej własnej córki – którzy nie umieli odnaleźć się w Kapitolu. Być może to miasto było siedliskiem zła i rozpusty, gdzie zdegenerowane społeczeństwo korzystało z przywileju sponsorowania dzieci idących na śmierć (nadal nie mógł darować Coin tej marnej imitacji Igrzysk, które nie skończyły się dla wszystkich odpowiednio) i poddawało się szeregom operacji plastycznych (Gerard nie był wyjątkiem), ale on patrzył na stolicę jak na swój rodzinny dom. Nie, nie myślał o cieple domowego ogniska i o szczęśliwym dzieciństwie, które w jego przypadku zakończyło się burzliwie podczas jednego z rytuałów za miastem. Nie miewał podobnych sentymentalnych i łzawych wycieczek personalnych w przeszłość. Dla niego Kapitol był miejscem urodzenia, pierwszego gwałtownego zakochania – którego doświadczał, kiedy ranił nożem jej okrągłe, już mleczne piersi, obiecując śmierć jej kochankowi, a swemu ojcu – i bezgranicznego gniewu, który osiadał na nim jak dym. Ta sama trująca substancja spowijała gęstym płaszczem to zatracone miasto podczas gwałtownej rewolucji, gdzie smród rozkładających się ciał na nowo przypominał mu o tym, że jest śmiertelny. Pamiętał, że pozostawiając Kapitol, tak naprawdę nigdy nie wątpił, że pewnego dnia zjawi się tu znowu. Nie wiedział, ile ludzkich istnień (jakby mu na jakimkolwiek zależało) przyjdzie mu oddać w panowanie śmierci, ale był przekonany, że nie było ceny, której by nie poniósł dla tego miasta. Nic dziwnego, że teraz czuł się dziwnie rozgoryczony faktem, że planuje opuszczenie stolicy i ukrywanie się w dystrykcie. Niezależnie od tego, czy chodziło o Jedenastkę – rozkoszny teren, najlepsze wspomnienia – czy o inne miejsce, nadal uważał, że wkrótce znudzi się mu prowincja do reszty i będzie musiał wynajdować nowe zajęcia. Ze skutkiem śmiertelnym, szastał ludźmi jak rękawiczkami i bał się, że pewnego dnia zwyczajnie mu zabraknie natchnienia na kolejne miesiące. Dlatego musiał skupić się na bieżących wydarzeniach. Było to o tyle łatwe, że zawsze oddzielał ogromną kurtyną wydarzenia minione, jak i przyszłe. Początkowo – kilkanaście lat temu – obawiał się tego, co przyniesie dla niego Los. Podejrzewał, że bogowie wreszcie zechcą się zemścić na nim na większy grzech ludzkości, który był dla niego tylko odpowiednim traktowaniem matki i córki, ale z upływem czasu zrozumiał, że to ludzie w ten sposób bronią się przed swoimi pierwotnymi lękami. Żadne bóstwo – istniejące bądź nie – nie zamierzało wplatać swojej woli w działania gatunku ludzkiego. Zwłaszcza, kiedy rozchodziło się o kobiety, które może i były pierwotną siłą ziemi (i matce składał za to dzięki, rozsypując jej prochy w Kapitolu), ale tak naprawdę ich jedyną funkcją w społeczeństwie było rodzenie dzieci. W bólach, za grzech pierworodny, którego były przyczyną. Nic dziwnego, że społeczeństwo traktowało je tak jak na to sobie zasłużyły. Gerard wierzył do reszty w sprawiedliwość, która wprawdzie bywała okrutna – nie zważała na żadne okoliczności łagodzące – ale przynajmniej była łatwa do wyegzekwowania. Przestrzeganie przepisów w jego świecie było niemożliwością, absurdem rodem z Kafki i Bułhakowa, ale dzięki temu mógł odnajdywać rozkosz w codzienności, z której przecież nie mógł usunąć kobiet. Mógł nimi pogardzać, mógł sprowadzać je na kolana (jedyna odpowiednia pozycja dla nich), katować i patrzeć na ich rozpacz, kiedy karał synów… - wszystkie były takie same, Jokasty i Gertrudy – ale i tak był narażony na kontakty z nimi. Które nie zawsze odpowiadały jego wyobraźni. Brudnej i żarłocznej, nie zaspokajały jej już zwykłe gwałty lub pobicia. Potrzebował bardziej wyuzdanej rozrywki, ciąża Maisie na nowo rozpaliła w nim pożądanie i gonitwę za czymś, co na nowo stanie się świętokradztwem. Potrzebował iskry, która sprawi, że będzie mógł spalać się jak feniks i powstawać prosto z popiołów. Tego nauczyła go jedyna kobieta, którą obdarzał bezgranicznym szacunkiem. Czas przeszły, ten, który dokonał się w kostnicy, kiedy zamieniała się na jego oczach w proch, a wraz z nią – ciałem, białym absolutnie boskim ciałem przedwiecznej kochanki – znikał cały jego podziw i oddanie do każdej przedstawicielki tego zwodniczego gatunku. Upadłego tak bardzo, że jedyną ich aspiracją było wicie u stóp kolejnego reproduktora. Niezależnie od tego, kim on był. Synem, ojcem… przeciwnikiem politycznym, przyjacielem? Wiedział o niej, że jest jednym z chorych wymysłów Adlera, który postanowił dopuścić do władzy dystrykty i wyznaczyć przedstawicieli, którzy mieli za zadanie reprezentować interesy danej społeczności. Całkiem utopijne marzenie ściętej głowy, które kończyło się przeprowadzką do Dzielnicy ludzi, którzy zachłysnęli się Kapitolem bez reszty. Próbując często bezskutecznie wpasować się w obowiązujący tu styl. Na próżno, z tą wielkopańskością i śmiałością w ruchach należało się urodzić. Nic dziwnego więc, że każdego kolejną podróbkę Kapitolińczyka, zwłaszcza płci żeńskiej traktował z uroczą obojętnością, która zwiastowała problemy w przyszłości. Tylko ta rudowłosa kobieta zyskała jego zainteresowanie. Zapewne gdyby zapytała o powód jego… słabości, odpowiedziałby całkiem szczerze, że przypomina mu matkę i to byłby największy komplement, jaki mogłaby usłyszeć z jego ust, bo nie znał drugiej tak nieokiełznanej, władczej i pięknej kobiety. Ale nie pytała, najwyraźniej znowu wyprzedziła go jego własna sława, co zanotował z lekkim uśmiechem człowieka absolutnie przekonanego o swojej doskonałości. Która teraz spotykała swoje odbicie lustrzane, na dodatek przybrane w wyuzdanie. Lubił odważne kobiety, takie, które nie kryją się ze swoją seksualnością, więc nie omieszkał zwrócić uwagi na jej strój, który nadal pozostawał wiele dla wyobraźni. Nikt nie lubił – w początkowej fazie – zbyt prędkiego odkrywania tajemnicy, wolał nasycać się nieznanym i wyciszać swoje instynkty tylko po to, by potem nie hamować ich wcale. Wiedział, że ten wieczór będzie udany, kiedy i on opierał się o framugę, czując jej mocny zapach, który drżał atomami powietrza na jej karminowych ustach. Wraz z kawą, której aromat drażnił jego wyczulone nozdrza. Prawie tak dotkliwie jak krew, którą już najchętniej zebrałby z jej nagich ramion. Ale najpierw obowiązki, niemal westchnął, czując ten nieznośny dysonans między powinnościami, a palącą przyjemnością. - Wyglądasz całkiem profesjonalnie, jeśli wziąć pod uwagę temat mojej rozmowy – zauważył z lekkim uśmiechem, spoglądając na jej dłoń znacząco. Mężatka. To właśnie one były zazwyczaj obiektem jego pożądania, a raczej spełnienia(rzadko która mu odmawiała). Uwielbiał je kręcić i potem rozmawiać o nich z mężami, chwalić się podbojem jak nową biżuterią, którą zazwyczaj spuszczał w ściekach niepamięci. Zupełnie jak ona swoją obrączkę. – Mogę wejść? – zapytał, nachylając się i luzując jej szlafrok. Bez ostrzeżenia, bez żadnej kokieterii z jego strony, ot, sprawdzał, czy coś znajduje się pod nim i sycił faktem, że jest całkiem naga i bezradna, a on przesuwa skórą rękawiczek po jej białym dekolcie. – Nie zajmę ci sporo czasu – obiecał, znowu powracając do jej oczu, choć jego palce sunęły po jej skórze znacznie niżej niż powinny.
|
| | | Wiek : 36 Zawód : Przedstawicielka 9. Dystryktu Przy sobie : tablet, przepustka do Siedziby Rządu, paczka papierosów, zapalniczka, telefon komórkowy, gaz pieprzowy Znaki szczególne : Chanel N°5 Obrażenia : Od lat złamane serce i zaprzedana dusza
| Temat: Re: Mercy Rosenthal Sro Gru 03, 2014 9:45 pm | |
| Przez całe moje życie obracałam się w nieodpowiednim towarzystwie. Otaczałam się ludźmi, którzy nie mogli dać mi szczęścia bez względu na to, jak bardzo się starali i na jak wiele sposobów wykorzystywałam ich naiwność i dobre intencje. Mężczyźni otaczali mnie w domu i poza nim, a przez to odkąd tylko pamiętam czułam się jakbym brała nieustanny udział w bitwie płci, próbując bezskutecznie udowodnić swoją wartość i będąc przez innych niemalże bezsprzecznie spisana na straty. Nawet pozostając otoczona ojcowską miłością zawsze widziałam, że patrzy na mnie inaczej niż na moich braci - jakbym z góry była zdolna osiągnąć mniej, zawsze o krok za nimi, posiadając porażkę zapisaną w gwiazdach na długo przed swoimi narodzinami. Nie znaczyło to jednak wcale, że zamierzał mi odpuścić i traktować bardziej pobłażliwie. Wręcz przeciwnie, musiałam starać się dwa razy bardziej, ograniczona przez przeznaczenie, na które nie miałam żadnego wpływu. Według mojego ojca jedynym prawdziwym (i może też stosownym) sposobem na wspięcie się po drabinie kariery było przez ramiona mężczyzny. Dlatego kiedy stałam na ślubnym kobiercu razem z Gavinem, składając mu obietnicę, która czasem nadal nawiedza mnie w sennych koszmarach; nie byłam pewna, czy instytucją małżeństwa manipuluję bardziej ja, czy mój ojciec. Moje uczucia były bliskie ciepłu zera absolutnego i tylko kiedy niechcący wpadałam w pułapki przeszłości, wtedy stopnie drgały nieznacznie. Nauczyłam się radzić sobie i teraz pozostawałam względnie niezależna, pozostawiając swoją toksycznie kochającą rodzinę za granicami odległego Dziewiątego Dystryktu. Wyglądało na to, że najdumniejsi byli ze mnie, kiedy byłam daleko od nich. Nie mogłam jednak narzekać bez względu na to jak wyglądała moja droga, w tym momencie znajdowałam się tak blisko szczytu, że czułam chłodny powiew docierający ze samej jego góry. Za kogokolwiek uważał się Gerard, dla mnie był jedynie przystankiem. W tej chwili nie znaczącym zbyt wiele w mojej grze i jeżeli pozwoliłabym mu się dotknąć nie zyskałabym absolutnie nic - zamiast tego czułabym tylko obrzydzenie do samej siebie i godzinami próbowała zmyć ze swojego ciała wspomnienie jego dotyku. Problem leżał w tym, że jeżeli zjawił się w progu mojego mieszkania, to nasze drogi mogły złączyć się, zanim się o tym dowiedziałam. Nie mogłam sobie pozwolić, aby zaszło to zbyt daleko - mój rachunek za wodę był już wystarczająco wysoki. Kiedy jego dłoń sunęła po moim ciele stałam niewzruszona, niezgorszona i niezawstydzona swoją nagością, chociaż jego dotyk nie przynosił mi żadnej przyjemności. Kącik moich ust drgnął tylko lekko, najpierw kiedy powietrze niby siłą zostało wyciśnięte z moich płuc, a potem uśmiechnęłam się lekko i zalotnie, w wyuczonym przez lata małżeństwa odruchu. Brak jakichkolwiek starań czy kokieterii ze strony mężczyzny odrzucał mnie nawet bardziej, niż zimna skóra jego rękawiczek stykająca z moim dekoltem, ale kipiąc swoją zwierzęcą pewnością siebie mogłam połasić się o nadzieję, że dreszcze przeszywające moje ciało odebrał inaczej, niż ja. Chwyciłam jego dłoń w swoją i ledwo zahaczyłam o pierś, a potem przeciągnęłam w dół, jak gdybym prowadziła jego opuszki starannie zaplanowaną trasą. Dopiero kiedy zaznaczyłam zimnym dotykiem swoją kość biodrową oderwałam jego dłoń od swojego ciała i odrzuciłam ostentacyjnie z lekceważącym i pozbawionym racjonalnych obaw uśmiechem, wpływającym powoli na moje usta. - Nie rozbieram się przed czwartą randką - odparłam nieco ostentacyjnie, podciągając na ramiona szlafrok, który zdążył się z nich zsunąć w ciągu zaledwie kilku chwil i sprawiał, że żałowałam, że jednak nie spędzałam tego wieczoru poza domem. - Mógłbyś chociaż postawić mi drinka. Przerzuciłam wilgotne włosy przez ramię i szczelniej opatuliłam się szlafrokiem. Na pięcie odwróciłam się tyłem do mężczyzny, idąc w stronę salonu; jednoznacznie dając mu przy tym do zrozumienia, że po mimo tego incydentu nie został jeszcze wyproszony - musiałam kiedyś wcielić w życie bardziej rygorystyczne zasady, ale póki co potrzebowałam swoich sposobów, nawet jeżeli nie mogłam chwalić się nimi na salonach - w końcu nie stawałam się ani o dzień młodsza, pochodziłam z dystryktu, a mój mąż był w Kwart.. Mój mąż. Przypomniałam sobie o nim dopiero teraz, kiedy złota obrączka, spoczywająca na moim serdecznym palcu niczym drut kolczasty, zalśniła w świetle telewizora i skutecznie przyciągnęła mój wzrok. - Poza tym, jestem mężatką - dodałam krótko, dopiero po chwili zerkając na niego przez ramię, jakby ten fakt kiedykolwiek coś zmienił. Nie miałam nawet pojęcia, dlaczego jeszcze nie zostawiłam tego metalowego piętna przeszłości w najbliższym lombardzie. Miłość co prawda nigdy nie była czymś, w czym byłam dobra, ale zawsze miałam nadzieję, że nie skończę jako żona kogoś, kogo nie kochałam nawet przez pojedynczą minutę naszego wspólnego życia. - Ale do rzeczy, chciałeś rozmawiać. Rozmawiajmy. - Odsunęłam na bok dokumenty, przyozdabiające stolik zamiast pełnego kwiatów wazonu i usiadłam na fotelu, zakładając nogę na nogę i kołysząc miarowo stopą, wpatrywałam się wyczekująco w swojego gościa. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Mercy Rosenthal Pią Gru 05, 2014 1:42 pm | |
| Chętnie podzieliłby się z Mercy własnym doświadczeniem w kwestii zawierania wygodnych małżeństw, które miałyby sprzyjać pomnażaniu swoich wpływów. Sam nie spotkał Beatrice przypadkiem, nie obdarzył ją bezgranicznym zaufaniem bezmyślnie i nie planował przejęcia władzy – bo związek był przecież nieustającą walką o dominację – nie znając kompletnie wybranki swojego… rozumu. Tylko ludzie głupi sugerowali się względami uczuciowymi i pozwalali, by one wpływały na trzeźwy osąd sytuacji. W Kapitolu wychowano go w duchu pragmatycznym i to właśnie on sprawiał, że Gerard potrafił powściągnąć swoje instynkty – robił to rzadko, ale jednak – i skupić się na bardziej przyziemnych problemach niż na przykład, podobieństwo Rosenthal do swojej matki. Uderzające, zupełnie jakby materia, która została rozrzucona kiedyś z letnim wiatrem znad Moon River ewoluowała w istotę, która stała w liliowym szlafroku i nie dała wytrącić się z równowagi, nawet wówczas, gdy dotykał ją powoli, próbując sprawdzić namacalnie, czy jest człowiekiem czy… widmem przeszłości, które śmiało się mu prosto w twarz. Wiedział, że ona nie odejdzie. Nie chodziło o to, że darzył ją niegdyś czymś w rodzaju miłości – szacunku (?) – i był gotowy zniszczyć ją z tej chorej żądzy, za co mogła się mścić z zaświatów (bywał cholernie przesądny); ale o to, że nie do końca dane im było się pożegnać. Nie wiedział, czyją religię – zapomnianą, ale obecną – wybrała jego matka na samym końcu wędrówki, więc równie dobrze mogła podać się procesowi reinkarnacji i właśnie drwić z Ginsberga, który dotykał jej ciała, na nowo wplątując się w sieć uzależnienia. Dlatego nie zdjął rękawiczek. Zupełnie jakby miał do czynienia z jakąś nieczystą siłą kobiecą, której nienawidził, ale którą musiał szanować . Mercy pozostawała bezpieczna, bo jeszcze nie pieścił jej własnymi palcami, nie sprawdzał jej zakończeń nerwowych podskórnie i nie badał jej reakcji na ból, pozostawiając to wszystko w strefie domysłów. Ten dotyk był obietnicą i miał nadzieję, że zrozumie to szybko. Tylko szczerze mówiąc, niezbyt obchodziły go jej reakcje. Mogła czuć się upokorzona, mogła być zachwycona, mogła być zasmucona – żadna z tych emocji nie zawracała mu głowy, bo tak naprawdę nie dbał o drugiego człowieka, przynajmniej do czasu, kiedy nie stawał się cierpiącym. Wówczas upajał się każdym jego doznaniem, czując orgazm tam, gdzie inni przeżywali katusze. Jeszcze lepiej, gdy on był źródłem bólu i jego ręce przyprawiały przeciwnika o mocniejsze bicie serca. To było bardziej ożywcze niż zbliżenie czysto fizyczne między dwójką partnerów. Uważał, że klasyczny seks jest wyjątkowo przestarzały, zwłaszcza w instytucji małżeństwa. Nie tęsknił za Beatrice nigdy, ale teraz poczuł pewne ukłucie żalu, że nie mam jej tutaj razem z nim i nie może związać Mercy. Usiadłby z winem i patrzył na dwa piękne ciała skąpane we krwi. Nie było nic piękniejszego dla tego estety niż widoczne ludzkie cierpienie, które na równi łączy się ze zmysłowością. Ta przecież była jedynie prologiem. Przyszedł rozmawiać o jej mężu, więc odsunął nieco kapryśnie rękę, poprawiając jej szlafroczek samemu. To nadal wyglądało jak test, którego kobieta (biedactwo) nie przeszła i dlatego odrzucał ją tak, jakby zwykło się odrzucać mało atrakcyjny deser. Nie musiał grać zblazowanego. W Kapitolu takie kobiety jak ona, podawało się na srebrnych tacach, po pierwszej setce czuło się przesyt, więc nic dziwnego, że teraz zachowywał się nieco bezczelnie, będąc pewnym, że to mogłaby być całkiem udana noc, choć nie wiązał z rudowłosym widmem wielu planów. Na razie musiał zdobyć jej zaufanie. - Zbytek łaski – stwierdził na jej propozycję, nie przejmując się tym, że powinien dalej grać dżentelmena, który jest obleczony w elegancję i urok. Tacy ludzie jak Ginsberg, posiadali te cechy w sposób nienachlany, wystarczyło tylko być sobą i to działało, choć tak naprawdę nie do końca wiedział, w jakim celu się tu zjawił. Gdyby potrzebował seksu, to… Wróciłby do domu, ciągnąc za włosy uroczą piętnastolatkę, która już na zawsze zapamiętałaby swój pierwszy krwawy raz. O ile przeżyłaby atak zazdrości jego lekko niestabilnej emocjonalnie córki. Chętnie zobaczyłby takie przedstawienie, choć nienawidził się powtarzać, a tu już grali w ich cudownym teatrze lalek. Dlatego był tutaj, a raczej wprowadzał do tego mieszkania lekki niepokój, który otulał go jak najlepsza woda kolońska, zajmując miejsce na kanapie. Jasnej, typowe wnętrza kapitolińskiego raju dla kobiet. Zrobiło mu się tylko odrobinę niedobrze. - Ja też jestem żonaty – dodał dla jasności, nie pocierając sentymentalnie obrączki. Nie nosił jej wcale, co zapewne rzuciło jej się w oczy, gdy zdjął wreszcie rękawiczki (cudowne narzędzie zbrodni) i postukał palcami w teczkę. – A propos, wyobraź sobie, że odkryłem coś zabawnego – przeciągnął to słowo, nadal znajdował się o kilka centymetrów za blisko jej białego ciała, ale to nie on był tutaj ofiarą, a barbarzyńcy nigdy nie cofają się za raz przekroczoną linię. Chętnie zabrałby ją z tego fotela, ale na razie tylko patrzył w jej oczy, próbując ukryć rozbawienie. Kto by się spodziewał, że taka dama i kobieta sukcesu kryje coś tak plugawego jak kwartalna wesz, która zdaje się być jej mężem. Był zaintrygowany tym, kim jest naprawdę ta ofiara losu, którą Mercy Rosenthal zmieniła w wyjątkowo ładną obrączkę na palcu. – Może powinien powiedzieć kogoś? – zastanowił się, sięgając po cygarniczkę. – Pozwolisz? – zapytał grzecznie i odpalił powoli… bombę, oblizując lubieżne wargi. – Twój mąż jest plebejskim bezprawnym. Powinienem być rozczarowany? – zapytał, po raz pierwszy w życiu wypowiadając tyle słów i czując się z tego powodu całkiem dobrze. Właściwie te ciągi głosek nie były wcale takie straszne, gdy mogły sprawiać ból. Nie mniejszy od tego fizycznego, który na razie polegał tylko na intensywnym aromacie cygara, dzięki któremu adaptował to mieszkanie dla siebie.
|
| | | Wiek : 36 Zawód : Przedstawicielka 9. Dystryktu Przy sobie : tablet, przepustka do Siedziby Rządu, paczka papierosów, zapalniczka, telefon komórkowy, gaz pieprzowy Znaki szczególne : Chanel N°5 Obrażenia : Od lat złamane serce i zaprzedana dusza
| Temat: Re: Mercy Rosenthal Nie Gru 07, 2014 11:30 pm | |
| Zawsze traktowałam swoją karierę jak podłogę, na której odgrywałam swoje przedstawienie i odtwarzałam przed światem taniec, stworzony w mojej wyobraźni specjalnie pod publiczność. Była schludna i zadbana. Mogła być zrobiona z drewna, z marmuru - obojętnie, byle pozostawała lakierowana, aby łatwo było mi przesuwać stopy pod kolejnymi krokami, jakie stawiałam w tym wielkim świecie. Z wierzchu posadzka wyglądała bardzo estetycznie, a ja komponowałam się z jej oczywistą elegancją. Wszystko tworzyło piękny i idealny obrazek, którym mogłam poszczycić się każdemu, kto znał mnie jedynie powierzchownie i był widzem w moim przedstawieniu. Ja jednak wiedziałam o całym brudzie i wszystkich spalonych mostach, które kryły się pod deskami podłogi. O wszystkich parszywych rzeczach, które oznaczyły swoim piętnem moją przeszłość. O mężczyznach, których na przekór stereotypom, to ja wykorzystałam. O mojej rodzinie, która sprzedałaby mnie bez mrugnięcia okiem, gdyby tylko mieli z tego korzyść - a mimo to kochaliśmy się toksyczną miłością. O mojej jedynej i obsesyjnej miłości, której nadal wypatrywałam na ulicach. I o Gavinie, moim mężu - największym plugastwie, jakie niszczyło moje względnie idealne akta. Przez lata życia w Kapitolu był mi zwyczajnie obojętny, odegrał swoją rolę w moim życiu i czasami - tylko czasami - wydawało mi się, że może być osobą, której jest najbliżej do miana mojego przyjaciela. Przynajmniej tak było, kiedy znów okazywał się być potrzebny. Potem było już tylko gorzej dla niego i ciężej dla mnie. Kiedy skończyła się rebelia nie udało mu się zagrać na nawet wątpliwych uczuciach dystrykczyków. Trafił do Kwartału i pogrzebał nie tylko siebie, ale tym samym nasze istniejące na papierku małżeństwo, które przecież musiało być najlepszą rzeczą jaka mu pozostała. Jakiekolwiek podobieństwo, które nadal dostrzegałam pomiędzy naszymi charakterami uciekło sprzed moich oczu tak szybko, jak mgiełka, która nigdy nie była niczym więcej, jak tylko wymuszonym wytworem mojej wyobraźni. Straciłam całkowite zainteresowanie jego osobą, kiedy przekroczył kwartalną bramę. Stał się dla mnie nieznajomym, widmem minionego życia, mieszkańcem rynsztoka. Nie potrafiłam wymusić w sobie żadnego odruchu współczucia, bo okazał się dla mnie niewartym uwagi nieudacznikiem. Zerwaliśmy kontakt i od tego czasu próbowałam zrobić wszystko, aby zakopać tą część swojej przeszłości głęboko pod moją podłogą. Nie chciałam, aby świat zaczął mną pogardzać już w momencie, w którym dopiero co wypracowałam sobie należyty szacunek i wspięłam się na odpowiednią pozycję. Pogrzebałam go własnymi rękoma, udawałam, że nawet przez chwilę nie istniał. Nigdy nie wspominałam o nim w rozmowach, a kiedy ktoś pytał mnie o okazjonalnie zakładaną obrączkę wyciągałam na światło dzienne starą śpiewkę o jego zdradzie i separacji. Czasami udawało mi się nawet uronić parę łez dla podkreślenia przeżywanego dramatu, chociaż to nie jego twarz miałam przed oczami, zmuszając się do odruchu płaczu, który zanikał u mnie coraz bardziej z kolejnymi mijającymi latami. Postukiwałam bosą stopą w podłogę, chociaż starałam się sprawić, aby ten gest wyglądał na jak najmniej nerwowy. Wydawało mi się, że to właśnie pod naszymi nogami kryje się cały brud mojego życia, ten który zostawiłam w dystrykcie i też wszystkie nawet mniej chlubne rzeczy, które oznaczyły swoim piętnem moje dni w Kaptiolu. A przenikliwe oczy Gerarda potrzebowały jednego zerknięcia w dół, aby odkryć wszystko, z czego nie mogłam być dumna. Jakby jeden nieodpowiedni krok, czy raczej teraz słowo, wystarczyło, aby moja iluzja posypała się jak delikatny domek z kart. W tym momencie niczego tak nie żałowałam jak tego, że odepchnęłam jego rękę zamiast pozwolić jej sunąć po moim ciele. Może wtedy oszczędziłabym sobie wszystkich niewygodnych pytań, niezręcznej ciszy i tego okropnego spojrzenia - obrzydzenie, jakie miałam do siebie czuć po wszystkim wydawało się być niską ceną, za zachowanie życia, jakie zdążyłam poznać i uczucia, bycia kimś więcej, niż dziewczyną z dystryktu. Zresztą, co znaczył jeszcze jeden mężczyzna? Czy nie byłam już wystarczająco zniszczona i pusta w środku? Po drodze na szczyt, którą obrałam coś poszło nie tak, ale teraz nie istniał już żaden sposób, abym mogła naprawić swoje błędy i poczuć się jak czysta kartka papieru. Mogłam jedynie udawać, że czuję się dobrze w swojej skórze i zabić w sobie resztki uczuć, które przypominałyby mi, że od zawsze się oszukuję. Może wtedy byłabym z siebie dumna. Fakt, że był żonaty skwitowałam jedynie litościwym uśmiechem, bo nie znaczył dla mnie zupełnie nic. Nie planowałam zaciągnąć go do sypialni, a nawet w takim wypadku nie potrzebowałam tego wiedzieć. Grzecznościowa wymiana zdań też wydawała się zbędna, bo na ta chwilę chciałam jak najszybciej pozbyć się nieproszonego gościa z mieszkania. Oparłam łokieć na podramienniku fotela, a swoją brodę na dłoni i z uprzejmym, ale wymuszonym uśmiechem wpatrywałam się w Gerarda - w głowie odliczałam sekundy do jego wyjścia. Wiedziałam, że był wpływową osobą, ale póki co zdawał się jedynie mi zagrażać. W dodatku nie mając przewagi nad nim w postaci żadnych informacji nie mogłam się targować, a za cel postawiłam sobie utrzymanie go jak najdalej od swojego łóżka. Dzisiaj był mój wyjątkowy dzień w tygodniu, kiedy przyznawałam sobie pozwolenie na chwilę ubolewania nad życiem, które mogłam mieć. Był dla mnie jak wizyta przed ołtarzem, wytworzonej iluzji. Święto albo swojego rodzaju ceremonia; a pozwolenie mu na zbliżenie się o jeszcze jeden krok byłoby świętokradztwem. Miałam więcej zasad, niż mogłoby się wydawać. W odpowiedzi na jego słowa podciągnęłam nieznacznie brwi do góry, chociaż w moich oczach nie pojawił się nawet ślad zainteresowania. Cokolwiek wiedział nie istniał sposób, aby wymazać to z jego pamięci. Mogłam jedynie improwizować. Znudzonym wzrokiem śledziłam jego ręce, gestykulujące co jakiś czas i tylko napotykałam się na kolejne podobieństwa do mojego męża. W ruchach, w słowach - tylko w sposobie w jaki je wypowiadali wydawali mi się inni. Wciąż jednak oboje pozostawali dla mnie jedynie przeszkodami, których planowałam pozbyć się z mojej drogi. Słowa Gerarda przerwały krótką ciszę, która rozgościła się w pomieszczeniu i banalnie budowała napięcie przed słowami, których nie mogłam się nie spodziewać. Nie zawahałam się, ani nie zastygłam w miejscu, chociaż właśnie to podpowiadało mi własne ciało, buntujące się przeciwko wyuczonemu opanowaniu. Miałam zbyt duże doświadczenie w obserwowaniu jak mój sztucznie wybudowany świat i reputacja uciekają mi spomiędzy palców, aby dać się zawładnąć naturalnym odruchom strachu czy zaskoczenia. Nie zamierzałam sobie pozwalać na takie niedopracowania. Zaśmiałam się krótko i dźwięcznie w odpowiedzi, nie odrywałam od niego swojego wzroku, nie chcąc sprawiać wrażenia speszonej. Nachyliłam się nieco i opuszkami swoich placów przejechałam po jego policzku, zostawiając ślad na swojej własności. Ostry zarost kuł mnie w palce, ale kąciki moich ust jedynie podciągnęły się ku górze, kiedy spojrzeniem uczepiłam się jego ust i odezwała się we mnie niespodziewana nostalgia za momentami w życiu, w których wcale nie byłam szczęśliwa. - Ty mi powiedz - odszukałam jego wzrok, chociaż dzieliła nas przestrzeń licząca może paręnaście centymetrów i mogłam poczuć na swojej twarzy jego oddech ciężki od dymu cygara. - Miałeś wobec mnie jakieś oczekiwania? - zaśmiałam się lekko, jeszcze muskając opuszkami jego podbródek, a zaraz po tym podniosłam się z fotela. Podeszłam do barku i przesuwając dłonią po kilku butelkach czerwonego wina sięgnęłam po jeden ze starszych roczników, po czym położyłam go na stoliku razem z dwoma kieliszkami pozwalając mu czynić honory. - Potraktuję to jako komplement, że zadałeś sobie tyle trudu szukając informacji na mój temat - oparłam się bokiem o chłodną ścianę, splotłam ręce na piersi i obserwowałam go w niezmąconym spokoju. - Przeszedłeś też tyle przecznic, żeby powiedzieć mi coś, co już wiem? |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Mercy Rosenthal Sro Gru 17, 2014 7:52 pm | |
| Gerard Ginsberg rozpoczynał swoją karierę – choć zajmowanie obecnego stanowiska nie nazwałby wielkim prestiżem, tylko on umiał czerpać rozkosz z przebywania z marginesem społecznym Kapitolu – w sposób skrajnie odmienny od większości ubiegających się o dobre miejsce w wyścigu szczurów. Nie był wychowankiem burdelu, nie zbierał na ulicy na chleb i nie musiał troszczyć się o swoje osierocone rodzeństwo. Jego rodzina stanowiła przecież doskonały przykład rozwoju gospodarki Panem, który dzięki dobrom dystryktowym pozwalała mieszkańców stolicy cieszyć się dobytkiem. Eufemizm, pieniądze w domu Ginsbergów przelewały się przez palce, matka wniosła w posagu – oprócz pokręconych genów i jędrnych, pełnych piersi, które ujmował w dłonie, zadając jej ból kolejnym pchnięciem – fortunę, która była jej zabezpieczeniem. Ojciec mógł zdradzać ją z trybutami, formować z nich ludzkie bestie, które niegdyś miały pożreć swojego stwórcę – czyżby pomyślał o Maisie (?) – a i tak po wszystkim wracał do jej łona niczym skruszony Odyseusz, którego kusiła niejedna Kalipso. Tak naprawdę przecież nikt nie mógł mu dać tego, co dawała Julie – zabezpieczenie finansowe było w tamtych czasach ważniejsze niż chwilowe miłostki, które zapewne (nigdy jej o to nie zapytał) rozkładały jej serce na części pierwsze. Nigdy Rufus nie podjął się trudu złożenia go z powrotem, a jego matka stała się złą czarownicą, która dla gniewu bogów – wszak mąż był największą świętością – zawierała bliższe relacje z jedynym spadkobiercą. Tak naprawdę przecież nie liczyły się siostry. Były młodsze, były słabszą płcią, to nie one miały nieść nazwisko, które już w Starym Kapitolu znaczyło tak wiele, że młody Gerard przypuszczał, że niedługo przestanie być ono wymawiane. Mógł liczyć na to, czego nie doświadczało wielu z tych bezczelnych Rebeliantów, z którymi potem szturmował miasto, próbując doświadczyć na własnej skórze wojny. Oni traktowali to poważnie, dla niego był to tylko i wyłącznie kaprys bogatego mężczyzny, który raz jeszcze wznieca ogień, by patrzeć potem beztrosko na zgliszcza. Nie umiał i nie chciał się postawić w sytuacji Mercy, która musiała zapewne walczyć o pozycję, zawierając małżeństwo dla korzyści materialnych. Nie wydawało mu się to jednak odrzucające – żona zawsze była dobrze płatną dziwką, z tym, że legalizowało się jej usługi za pomocą formalnej umowy – więc mógł patrzeć przez palce na jej wątpliwej jakości mariaż. Początkowo, jak przypuszczał i jak wysnuł z dokumentów, Rosenthal mogła uważać się za szczęściarę. Najwyraźniej była całkiem dobra – fizyczność zawsze brała górę w osądzie takich sytuacji – skoro złapała i zaciągnęła przed ołtarz chirurga plastycznego o niemałej sławie. Z czasem jednak – i tu nawet Gerard napotykał się na mur niewiedzy, która irytowała go szalenie – reputacja lekarza uległa znaczącemu pogorszeniu i prędzej czy później kończył tak jak wszyscy Kapitolińczycy. Po drugiej stronie muru, który od dwóch miesięcy przestał być marnym cokołem, który tylko hipotetycznie oddzielał te kwartalne wszy od reszty zdrowego społeczeństwa. Obecnie mógł jej nawet współczuć z całego serca – chętnie zdarłby własnoręcznie z niej skórę, przedzierając się do żeber, by poczuć mocniejsze bicie – że kontakty z mężem są praktycznie niemożliwe i że wielka miłość (w którą wierzył bez dwóch zdań) jest narażona na tak niesprawiedliwą i godną pożałowania próbę. Gdyby nie ta absencja jej właściciela, to mógłby nawet rozważyć popisowe przypięcie smyczy do obroży, którą usiłowała zerwać ze szyi. Nadal pozostawała formalnie własnością mężczyzny i nawet ta samozwańcza kariera, którą sobie wyśniła zapewne jako dziecko i która nakazywała robić jej rzeczy ordynarne – naprawdę chciałby zobaczyć ich nagich i zwierzęcych, zwłaszcza ją – nie mogła sprawić, że będzie wolna. Zapragnęła Kapitolu dla siebie, ale zapomniała, że są ludzie (przyjaciele), którzy zawsze będą wspierać jej poczynania i będą gotowi podstawić (bądź urwać) jej nogę, gdy tylko zacznie biec za szybko, usiłując domknąć szafę, z której wylatywały z hukiem kolejne trupy. Gerard przynosił jej tylko pierwszego i to podawał go jej na tacy, rozważając rzucenie rękawicy prosto w jej twarz. Jednak był na tyle miłosierny, że nie atakował jej tymi informacjami, pozwalając wybrać Mercy, czy zrobi z nich użytek czy dalej będzie tylko kapryśną królewną, która w szlafroku będzie oczekiwać na ratunek księcia. Samice były pod tym względem żałośnie jednakowe. Każda prędzej czy później oddawała się w ramiona silniejszego, oczekując lżejszego traktowania. Chętnie przedstawiłby jej definicję księżniczki autorstwa własnej córki, która potrafiła czekać na niego ze smyczą w zębach – znowu spojrzał na zegarek, jakby się dokądś śpieszył, choć wkładanie jej pogrzebacza w te gorące, kominkowe wieczory odpadało z wiadomych przyczyn – ale rozmawiali o niej i o tym, że właśnie rujnuje sobie karierę swoimi sprawami osobistymi. Ruch godny prawdziwej niewolnicy, która czasami nawet wypuszczona od Pana, zachowuje się dalej jak osoba uwięziona i niegodna łaski, którą niegdyś jej okazało. Jednak jeszcze nie wypominał jej tej drobnej nieuprzejmości, chowając urazę bardzo głęboko. Obecnie mieli tylko porozmawiać o sprawach bieżących. - Oczekiwania? – doprecyzował, patrząc na nią z niesmakiem. Nie mógłby ich mieć wobec kogoś tak żałośnie upodlonego… I tak, miał na myśli jej kolcowego męża, który objawiał się mu w obrączce, odbijającej się w przeraźliwie jasnych źrenicach jego oczu, które wyrażały pogardę. – Od razu widać, że nie miałaś wiele wspólnego z Kapitolem – dodał bardzo oględnie, hamując gorsze wyzwiska. Manipulacja trwała w najlepsze i przybierała całkiem ciekawe formy, kiedy jeździł zapalonym cygarem po jej udzie. Jeden fałszywy ruch, a się sparzy. Nie zależało mu na niej na tyle, by być ostrożnym. Poprawka, nigdy mu na nikim tak nie zależało, by w razie chwilowej namiętności posunąć rozżarzoną końcówkę między uda. Na razie tylko grali w poważną, polityczną rozmowę. Całe szczęście. - Zazwyczaj sprawdzam każdego. Lubię dużo wiedzieć. O tobie dowiedziałem się tyle, że Adler mógłby już poświęcić mi dwadzieścia minut. Nikt nie lubi dzielić się swoimi tajemnicami z tymi z getta. Bywają groźni, zwłaszcza jeśli mają coś wspólnego z terrorystami. Jestem jednak przekonany, że twój mąż znalazł się tam przez przypadek i że jest porządnym człowiekiem. Nie byłabyś związana z kimś tak żałosnym jak mieszkaniec podnóżka Kapitolu – westchnął niemal teatralnie, czując do siebie również niesmak. Powinna wpaść na to wcześniej, wyczytać to z delikatnych sugestii, tłumaczenie czegokolwiek sprawiało mu zazwyczaj fizyczny ból i naprawdę musiał się starać, by tylko przypalić jej udo. Przez przypadek, uniósł cygaro z bezradnym uśmiechem, wydmuchując w jej stronę dym. Kobiety.
|
| | | Wiek : 36 Zawód : Przedstawicielka 9. Dystryktu Przy sobie : tablet, przepustka do Siedziby Rządu, paczka papierosów, zapalniczka, telefon komórkowy, gaz pieprzowy Znaki szczególne : Chanel N°5 Obrażenia : Od lat złamane serce i zaprzedana dusza
| Temat: Re: Mercy Rosenthal Sob Lut 14, 2015 7:14 pm | |
| Już biegnę i wracam, przepraszam za tą nieobecność! Byłam znudzona. Nie tylko tym dłużącym się momentem, w którym tkwiłam z Gerardem, ale całą otchłanią bezbarwnej codzienności, w której tonęłam od tak dawna, że nie mogłam wyznaczyć początku swojego odrętwienia na zewnętrzny świat. Nic mnie nie poruszało. Nic nie zachwycało. Przechodziłam obojętnie obok wystaw sklepowych, upstrzonych sukienkami nie mogącymi wpasować się w dawne, kapitolińskie kanony mody i nic nie przyciągało mojego wzroku. Nie wzruszało mnie oczywiste piękno zamknięte w mnożących się ciągle galeriach sztuki. Nie wychylałam się nigdzie poza granice miasta, bo na próżno było szukać tam czegoś, czego już nie widziałam w rodzinnym dystrykcie. Kapitol był cudowny, może nie tak, jak przed laty, ale nadal miał w sobie jakąś odrobinę starego czaru, którego wydawało mi się - potrzebowałam, żeby oddychać. Był mi jednak, mimo wszystko, obojętny. Nie wiem, czego tu szukałam, ani czego nie znalazłam ale byłam rozczarowana i nosiłam w sobie niemożliwe pokłady żalu do każdego człowieka, jakby wszyscy mnie zawiedli. To pasożyty systemu społecznego obarczałam winą za swoje rozczarowanie życiem, które nigdy nie mogło sprostać moim oczekiwaniom. W stolicy trawa wcale nie była bardziej zielona, tylko niebo wpadało w ciemniejsze odcienie szarości, przykryte grubym płaszczem smogu. Mój głos nie brzmiał inaczej, a w lustrze nie zobaczyłam kobiety jeszcze bardziej aroganckiej. Nie czułam braku zapachu sosen w powietrzu. Godzina też miała tutaj sześćdziesiąt minut, a słońce również uciekało na zachód. Byłam zła, rozczarowana i zgorzkniała. Znudzona do granic wytrzymałości. Być może - w porównaniu do innych - moją jedyną przewagą było to, że akceptowałam życie takim jakim jest. Dlatego też bez wzruszenia przyjęłam do siebie kolejną próbę przypomnienia mi, że mężczyźni są tutaj tacy sami, jak wszędzie. Może jedynie usadowili się na wyższych stołkach, są ubrani w lepiej dopasowane garnitury i kipią taką pewnością siebie, że aż mnie samej robiło się niedobrze. Ego Gerarda było tak wielkie, że nasze dwie osoby stanowiły już niemal tłok – a przy tym na pewno wybuchową mieszankę. Im dłużej przebywaliśmy w jednym pomieszczeniu, tym bardziej rosły szanse, że jedno z nas opuści je w czarnym worku, albo chociaż z kontem pełnym gróźb pod swoim adresem, ubranych w nienaganne słowa. Niemniej jednak byłam znudzona. Rozczarowana. Znudzona i rozczarowana. Widziałam podobne zagrywki już nie jeden raz, sama stosowałam je może nawet częściej i jeżeli Gerard próbował przekazać mi coś metaforycznego przyciskając mnie do ściany to powinien wiedzieć, że musi postarać się o wiele bardziej, żeby wywołać we mnie chociaż znikomy dreszcz emocji. Widziałam to już wszystko. - Porządnym człowiekiem? - zaśmiałam się, nie mogąc ukryć jeszcze większego rozbawienia, kiedy te same słowa, dobrane - zdawało się - z taką precyzją, znalazły się tym razem w moich ustach. - Być może, ale zawsze wiedziałam, że zasługuję na kogoś lepszego - wzruszyłam lekko ramionami, jakbyśmy prowadzili jedynie przyjazną pogawędkę. Wzrokiem śledziłam jego cygaro przesuwające się po moim udzie i błysk w jego oczach, mówiący o zwierzęcym instynkcie, który musiał ujawniać się w nim, kiedy spotykał na swojej drodze innego drapieżnika. Może zdołalibyśmy się minąć na ulicy, albo w miejscu pracy bez warczenia i obnażania kłów na pokaz; ale teraz Ginsberg wszedł na moje terytorium i w moją przeszłość. Nie mogliśmy się już minąć, tym bardziej, że żadne z nas nie miało zamiaru schodzić z drogi. – Jestem dobrą żoną, ale przed tym obywatelką – odparłam ignorując materializującą się przed moją twarzą chmurę cygarowego dymu. Pieprzona nowobogacka ekstrawagancja. – Więc zanim zacznę podważać system, którego jestem częścią powiedz mi, co ty będziesz z tego miał? – sięgnęłam po jego cygaro. Obróciłam je w palcach, przyglądając się rozżarzonej końcówce, która jeszcze przed chwilą prawie stykała się z moim ciałem i jego krawędzią zarysowałam prostą linię na szyi mężczyzny, lekko tylko nadpalając jego skórę w jednym miejscu. Z umiarkowaną satysfakcją uśmiechnęłam się lekko do siebie, a wolną dłonią chwyciłam Ginsberga za tył karku i jednym szarpnięciem przyciągnęłam na tyle blisko, aby moje usta znalazły się przy jego uchu. – Nienawidzę tego paskudztwa – powiedziałam cicho. Nienawidziłam wielu rzeczy. |
| | | Wiek : 51 lat Zawód : naczelnik więzienia, Betonstahlbieger Przy sobie : leki przeciwbólowe, medalik z małą ampułką cyjanku w środku. stała przepustka, telefon komórkowy, paczka papierosów, broń palna. Znaki szczególne : praktycznie zawsze nosi skórzane rękawiczki i wojskowe buty, nie rozstaje się z cygarami
| Temat: Re: Mercy Rosenthal Sob Mar 07, 2015 6:19 pm | |
| Był przekonany, że pierwszą oznaką starości w jego przypadku będzie chwila, w której stwierdzi, że powraca do czasów utraconych, do tych legendarnych westchnień wiosny, która odsłaniała kolejne ciała trybutów w Kapitolu i do tej dusznej jesieni, kiedy jego matka w piwnicy zamieniała się w jeszcze jedną wariatką, która gwałtownie zaprzeczała prawom Natury, nie pozwalając sobie na żaden kaprys odchodzenia w niepamięć. Dobrze pamiętał, że jego rodzicielka była jedną z osób, która w sposób najbardziej dobitny walczyła z popadaniem w marazm dojrzałości i nauczyła go tego samego, choć trudno powiedzieć, by jej wysłuchał. Wszak w jego nowoczesnym apartamencie na próżno było szukać krwi dziewic – takie jeszcze istniały w Kapitolu (?) – w której zaznawałby ożywczej kąpieli, a on sam już nie do końca wierzył w rytuały magiczne, które miały zapewnić mu wieczną młodość, skupiając się bardziej na działaniu. Dobrze wiedział, że bierne przyjmowanie tego, co zsyła mu Los, byłoby oczywistym symptomem popadania w agonię, więc bronił się przed tym po swojemu, usiłując udowodnić sobie samemu, że nadal rozdaje karty w stolicy. Mogli uważać go za chwilowo zbędnego, może sam planował wycofać się do dystryktów, ale nikt inteligentny nie pozwoliłby sobie na lekceważenie go. Nie z wiedzą, która była mu oddana w posiadanie i nie z doświadczeniem, które było równie cenne jak jego zbiory trucizn. Stanowiły one nieznośny relikt przeszłości, jedną z relikwii po zmarłej i nie do końca świętej, ale nie pozbywał się ich, wiedząc, że w razie czego będzie gotowy na coś więcej niż tylko buduarowe rozmowy towarzyskie, które zazwyczaj śmiertelnie go nużyły. Wprawdzie był człowiekiem dobrze wychowanym i znającym się na dobrych manierach, ale nigdy nie przestrzegał niczego, co byłoby sprzeczne z jego osobistą etyką. A ta wykluczała bycie miłym dla kogoś bez powodu i bez zysku. Nienawidził marnotrawić czasu na uprzejmości, za którymi nie szła żadna konkretna przysługa. Umiał jednak długo oczekiwać na spłacenie swoich długów, będąc niezwykle cierpliwym człowiekiem. Z tego też powodu nie odpowiedział od razu na pytanie Mercy, nie zauważając jej znużenia. Inaczej, nie robiło to na nim wrażenia, bo nie musiał jej imponować. Tak zachowywali się jedynie ludzie, którzy nie byli świadomi swojej wartości i usiłowali pokazać ją innych przez wyuczone gesty. Był świetnym manipulatorem, ale nie potrzebował tej umiejętności teraz. Mógł grać z nią w otwarte karty, pozostawiając jej – jako kobiecie i istocie głupszej, co zostało udowodnione już niejednokrotnie – próby wikłania się w podteksty, gry słowne i uwodzenie. Niepotrzebnie, nie tym mogła zdobyć jego względy, choć zapewne póki nie wiedziała o jego majątku, pozostawał dla niej całkiem obojętny. Bawiło go to niesamowicie, a uwielbiał dostarczać sobie rozrywki. - Myślę, że on mógłby powiedzieć to samo o tobie – zauważył całkiem przytomnie, nie przejmując się tym, że obcuje z piękną i niemalże nagą kobietą. – Był świetnym chirurgiem plastycznym, Kapitol był nim zachwycony, a ty… Cóż, na pewno – spojrzał na nią, zupełnie tak jakby ją rozbierał wzrokiem, choć tym razem w jego oczach nie mogła dostrzec ani grama zachwytu, tylko chłodna ocena niemal szarych tęczówek – masz jakieś ukryte zalety, ale bez niego pozostajesz nadal tylko przedstawicielką Dystryktu. Nikt nawet nie pamięta którego – zauważył od niechcenia i zapewne nawet pokiwałby głową na jej cudowny obraz idealnej żony, przedstawiłby przyjaciółce – był naprawdę dobry w zdobywaniu informacji – ale Mercy przekroczyła pewną granicę i nie było już odwrotu. Nawet jeśli dobre wychowanie wymagało od niego zachowania się z klasą i zlekceważeniu jej zabawy z cygarem, to jego męska natura wzięła górę i zanim zdążył pomyśleć, co robi i dlaczego nie zaczeka z tym przynajmniej do deseru, przycisnął ją za obie ręce do ściany twarzą i przejechał nią po tynku w geście niemego przejęcia dominacji. Nie patrzył, czy ręka kobiety jest cała czy może już złamał jej kolejny krąg szyjny, nie mógł zezwolić sobie na tak jawne lekceważenie swojej osoby. - Jeszcze raz mnie dotkniesz, a zobaczysz, co Kapitolińczycy zazwyczaj robią ze śmieciami z dystryktów. Chcesz powrócić do stolicy, to zachowuj się tak jak przystało na damę, nie na dziwkę, która szamota się w prowokacjach, nie wiedząc, kto jest jej prawdziwym przyjacielem – mruknął wprost do jej ucha, uniemożliwiając jej zrobienie kroku. Nadal był od niej silniejszy. - Znam jego drugą żonę i wiem, że żyje – odpowiedział na jej pytanie, choć zapewne wolałaby je usłyszeć w innych okolicznościach, ale skoro zaczęła, to nie było już odwrotu. – Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, to zacznij być milsza – nakazał, puszczając ją z impetem na ścianę i mając nadzieję, że choć wygląda jak porcelanowa lalka, to jest stworzona z bardziej wytrzymałego materiału. Jeszcze mu się przyda. Na razie zostawił wizytówkę na stoliku i wyszedł, nie przejmując się ewentualnym pobiciem ze skutkiem śmiertelnym. Musiała być twarda, inaczej nie interesowałby się nią.
zt
|
| | |
| Temat: Re: Mercy Rosenthal | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|