|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Zawód : Troublemaker Znaki szczególne : avatar © laura makabresku
| Temat: Skwer Marzycieli Pon Gru 30, 2013 5:29 pm | |
| First topic message reminder :
Miejsce, które zostało sobie upodobane przez ulicznych grajków i artystów. Tutaj zawsze istniała możliwość spotkania kogoś z tego obrębu. Zimą część wybrukowanego placu zmieniała się częściowo w lodowisko. |
| | |
Autor | Wiadomość |
---|
Wiek : 25 lat Zawód : córeczka tatusia Znaki szczególne : po-ciążowa sylwetka, szaleństwo w oczach
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Nie Lip 27, 2014 12:15 pm | |
| Nie znosiła swojej słabości. Odsłanianie się i pokazywanie wrażliwych miejsc było wbrew naukom, jakie wyniosła z Jedenastki. Słodkie kulenie się i miauczenie, by przekonać przeciwnika o swojej uległości zupełnie nie sprawdzało się w ludzkim świecie, w którym trzeba było stroszyć pióra i kreować się na silnego i bezwzględnego. Łatwe do zapamiętania, trudniejsze do wykonania: jako kobieta, w dodatku bardzo drobnej budowy ciała, od razu była stawiana na przegranej pozycji. Smutne, prawdziwe, pokazujące tylko jak wiele zawdzięczała Gerardowi, chroniącemu ją przed wszystkimi niebezpieczeństwami życia. Wszystkimi - oprócz samego siebie, ale tego nie zauważała, otumaniona dobrobytem, łaską i upadlającą przyjemnością, będącą dla każdej normalnej dziewczyny raczej wstępem do samobójstwa niż zmysłowym orgazmem. Nie porównywała się jednak z innymi - nie miała nawet z kim - idąc przez kolejne lata swojej egzystencji z przeświadczeniem, że jest naprawdę silna. Co nie oznaczało braku niepokoju; ten dopadał ją potwornie często w sytuacjach niewymagających działania. Filozoficzne dysputy z samą sobą, perspektywa posiadania dziecka, próba zrozumienia relacji z Gerardem - to sprawiało, że miała gęsią skórkę. Odkąd opuściła Ziemie Niczyje i zostawiła za sobą ukochany, dziki świat, coraz częściej się bała. Wtedy wystarczyło zadziałać: uciec, zabić, upolować, złapać oddech, ukryć się. Tutaj, w względnie cywilizowanym mieście, musiała sama radzić sobie z narastającymi w jej głowie problemami bez jasnego rozwiązania. Pewnie dlatego tak łatwo wróciła do roli poddanej córki. Decyzje podejmował on i mogła okłamywać samą siebie, że nie ma się czym martwić. I że jest stuprocentowo bezpieczna w środku miasta... Względnie bezpieczna; początkowo nie zorientowała się nawet, że ktoś do niej podchodzi, a mocne szarpnięcie wzięła za chęć pomocy w ustabilizowaniu chwiejących się nóg. Dopiero w chwili, w której palce mocniej zacisnęły się na jej skórze a twarz zetknęła się (mało delikatnie) z chłodną krawędzią ściany pomnika, przez myśl przeszła jej możliwość niezbyt przyjemnej konfrontacji. W równie nieprzyjemnym miejscu; znajdowały się w dość znacznym wgłębieniu w jednej z wielu nisz monumentu, prawie niewidoczne dla przechodzących osób. Mogłaby ucieszyć się, że było tu odrobinę chłodniej, ale kiedy już opanowała zawroty głowy i nagłe mdłości...cóż, dopiero wtedy dotarło do niej, że nie znajduje się w najlepszej sytuacji. W pierwszym odruchu była przekonana, że chodzi o kradzież torebki czy zakupów, roztrzaskanych zapewne teraz na ziemi (pechowy dzień na spożywcze szaleństwa), ale kiedy kobieta odezwała się, naiwna myśl prysła. Sprawiając, że cała się spięła. Mocno, jak za dawnych czasów, kiedy zagrożenie było jak najbardziej fizyczne. - Nie wiem o co ci chodzi. Musiałaś mnie z kimś pomylić - odpowiedziała instynktownie i praktycznie od razu, ustalając w swojej głowie listę osób, które poznała w Trzynastce. Tam też była odludkiem, nie nawiązując żadnych kontaktów, milcząc w pracy a po obowiązkowych godzinach harówki zamykając się w pokoju z Gerardem. Nie było szansy na jakieś dawne przyjaźnie ani na...A może jednak? Świadomość tego, że ktoś mógł wiedzieć o jej relacji z opiekunem - stąd pytanie o towarzystwo? - sprawiło, że znowu zaczęła oddychać szybciej. |
| | | Wiek : 24 Zawód : dziennikarka, zastępczyni redaktora naczelnego CV Przy sobie : klucze, dokumenty, telefon, zapalniczka, scyzoryk, portfel Znaki szczególne : ruda i piegowata, nie sposób nie zauważyć. Obrażenia : skłonność do infekcji
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Nie Lip 27, 2014 10:36 pm | |
| Gdy po raz pierwszy zobaczyła zdjęcia Maisie, jeszcze w Trzynastce, gdzieś na dnie archiwum, była pewna, że zaszła jakaś pomyłka. Przecież taka młoda, drobna dziewczyna nie mogła być morderczynią, ktoś na pewno podmienił zdjęcia, starając się zatuszować prawdziwą wersję wydarzeń z ostatniego zwiadu matki Rory. Ale tak samo, jak najbardziej niewinni trybuci okazywali się na Arenie największym zagrożeniem, tak pozory mogły mylić i rudowłosa przekonała się o tym niejednokrotnie. Nie szukała więc doświadczonej zabójczyni, a od zawsze polowała na ledwo starszą od siebie dziewczynę, która z nieznanych motywów pozbawiła ją jedynego członka rodziny. A gdy wreszcie ją dopadła, właśnie na Skwerze Marzycieli, wcale nie poczuła się nagle lepiej, do wymierzenia sprawiedliwości była jeszcze długa droga. Nie zwróciła uwagi na upadające zakupy, wytaczające się powoli z plastikowej reklamówki, świat dookoła przestał istnieć, była teraz tylko ona i Maisie. Kłamliwa, podstępna i udająca niewiniątko. - Za długo cię szukałam, by teraz się pomylić - warknęła jeszcze, zanim poluzowała nieco nacisk, a dziewczyna mogła odetchnąć nieco spokojniej. A potem szarpnęła nią ponownie, zmuszając do lekkiego uderzenia plecami o chłodny pomnik. Musiała spojrzeć jej w oczy i zobaczyć, co tak naprawdę się w nich kryje. Obłęd, może skrucha? Dziewczyna mogła jej nie rozpoznać, choć Rory była naprawdę podobna do swojej matki, dlatego Carter zdecydowała się szybko odświeżyć jej pamięć. - Zabiłaś pięć osób i uciekłaś z Trzynastki - oznajmiła bez ogródek, cofając się o krok, ale wciąż będąc w pogotowiu, na wypadek gdyby panna Ginsberg zechciała spróbować ucieczki. Przecież była w tym świetna. Rory miała gdzieś, że ktoś mógł ją zobaczyć czy usłyszeć, jej oskarżenie było przecież podstawne, odnotowane gdzie trzeba i na dobrą sprawę nad Maisie wciąż mógł wisieć wyrok śmierci. Chyba, że ktoś bardzo postarał się, by go zmazać. Nie wiedziała, czego oczekiwała teraz od brunetki, bo przecież żadne słowa nie byłyby w stanie sprawić, że zmieniłaby co do niej zdanie. Czekała jednak cierpliwie, ciekawa, co morderczyni może mieć do powiedzenia. Jeśli dalej będzie zgrywać naiwną, porozmawiają inaczej. I w innym miejscu.
|
| | | Wiek : 25 lat Zawód : córeczka tatusia Znaki szczególne : po-ciążowa sylwetka, szaleństwo w oczach
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Nie Lip 27, 2014 11:08 pm | |
| Bezprecedensowe spotkania trzeciego stopnia miały swój niepowtarzalny urok, ale wyłącznie w dziczy dystryktów. Tam każdy napotkany człowiek mógł nauczyć czegoś nowego - głównie, ostrożności. Kontakty z przypadkowymi przechodniami wśród drzew nie były wyczekiwane, wręcz przeciwnie: mało kto lubił wpadać na jakąś partyzancką grupę albo płatnego mordercę, jednak jeśli już doszło do słodkiego wpadnięcia na siebie...Cóż, było to niezwykle emocjonujące. Maisie wspominała wszelkie znajomości ze swojej trzyletniej tułaczki bardzo dobrze, nawet jeśli połowa nowych przyjaciół w pierwszej chwili chciała poderżnąć jej gardło. W drugiej też; dlatego wyciągnęła wiele lekcji z takich atrakcji. Zupełnie jednak nieprzydatnych w miejskiej dżungli, gdzie mogła stracić obuwie i sukienkę przez jakiegoś filozofa z depresją i zbyt dużym zarostem. Wspomniała przelotnie jego słowa - przyczyny, skutek, zapalnik, efekt? - kiedy chłodna faktura pomnika nieprzyjemnie drażniła jej policzek. Czy zrobiła coś złego? Czy sprowokowała czymś nieznajomą? Krótkie, sensowne pytania, na które zaraz otrzymała odpowiedź, jakby rudowłosa (po odwróceniu już mogła to stwierdzić) czytała w jej myślach. Chociaż nie do końca - i właściwie było to wielką ulgą, bo w głowie Maisie panował kompletny chaos. Przynajmniej do momentu, w którym stała już twarzą w twarz z kobietą, wysłuchując jej jasnych komunikatów i przyglądając się piegowatej buzi. Dziwne: zamiast spiąć się jeszcze bardziej albo spanikować, po prostu śledziła wzrokiem jej twarz, wypukłe usta, ciemne rzęsy, zarysowane kości policzkowe. Rzadko kiedy przebywała tak blisko kobiety i nic nie mogła poradzić na to, że zainteresowanie jej urodą (dość niezdrowe) przyćmiło w pierwszym odruchu całą logikę odpowiedzi. Zamrugała jednak szybko, odsuwając sensownie kontemplację płci pięknej na bardziej sprzyjający moment. Ten nie pasował jej w ogóle do tego leniwego, ciepłego dnia...bliźniaczo podobnego do południa sprzed prawie czterech lat. Wyjątkowo wyraźnie zapisującego się w jej głowie; strzały, poderżnięte gardło, krew, pięć ciał, które ogołociła z wszystkich potrzebnych rzeczy i zostawiła za sobą. Działała wtedy w amoku, ale klisze z tamtych kilkunastu minut utkwiły w jej głowie tak mocno, że odtwarzała je teraz bez problemu. W końcu rozumiejąc zachowanie dziewczyny. Czy była narzeczoną tego młodego strażnika, córką kobiety, której poderżnęła gardło jako pierwszej, siostrą bruneta, przeszytego jej ostatnią kulą? Wiele pytań, nad którymi jednak nie roztkliwiała się wcale. Wyprostowała się tylko zdecydowanie, biorąc w końcu spokojniejszy oddech. Wiedziała, że w Trzynastce umieszczono ją na liście wrogów jako zdrajczynię i że dopiero działania Gerarda sprawiły, że została...zapomniana? Uniewinniona? Nie dopytywała; do tej pory czuła się tak, jakby przeszłe lata zostały zamknięte za zaspawanymi drzwiami i nie zastanawiała się nad całą machiną zemsty, która właśnie doganiała ją w postaci smukłego rudzielca. Nie panikowała jednak; wręcz przeciwnie, kiedy już zrozumiała powód tej napaści widocznie się rozluźniła, pozwalając sobie nawet na lekki uśmiech. Może rozpoczęcie histerii i przeprosin byłoby bardziej odpowiednie, ale Maisie nigdy nie wpisywała się w te schematy, rozsądnie będąc przekonaną, że...Gerard zadba o wszystko. Albo już zadbał; inaczej przecież nie dostałaby pracy jako sekretarka osoby z rządu. Nie zastanawiała się nad tym, jak to załatwił; ba, nie przypuszczała, że według wszystkich dokumentów jest uznana za osobę niepoczytalną i niezdatną do samodzielnego życia, co czyniło z niej - już oficjalnie - niewolnicę całkowicie zależną od swojego opiekuna. Dzięki tej słodkiej nieświadomości czuła się więc w głębi ducha odrobinę...niespokojnie. Co całkiem nieźle ukrywała, dalej w milczeniu wpatrując się w oczy nieznajomej. - To był ktoś...bliski? Matka, ojciec, narzeczony? - spytała tylko wręcz rzeczowym tonem zawodowego koronera. - Nie cierpieli. - mogło to brzmieć wręcz pocieszająco, gdyby nie autystyczny, pozbawiony emocji ton Maisie. - Oprócz tej kobiety z poderżniętym gardłem. Chyba dławiła się własną krwią. To przykre uczucie - dokończyła, prawie dzieląc się swoimi spostrzeżeniami, dalej nie spuszczając wzroku z dziewczyny. Mogłaby wypłakać się w jej ramię i opowiedzieć swoją historię, ale nie była przecież ofiarą. A czasu nie dało się cofnąć. |
| | | Wiek : 24 Zawód : dziennikarka, zastępczyni redaktora naczelnego CV Przy sobie : klucze, dokumenty, telefon, zapalniczka, scyzoryk, portfel Znaki szczególne : ruda i piegowata, nie sposób nie zauważyć. Obrażenia : skłonność do infekcji
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Pon Lip 28, 2014 2:03 pm | |
| Miała to wątpliwe szczęście, że dane było jej zasmakować życia w różnych zakątkach Panem. Wychowała się w Trzynastce, pod ziemią, wśród rutyny i nieustannego przestrzegania zasad. Później nadszedł czas na Dystrykty, rebelię i przemykanie przez granice pod osłoną nocy. Aż wreszcie Kapitol, w którym bezsprzecznie odnalazła swoje miejsce na ziemi. To właśnie miejska dżungla kojarzyła jej się z wolnością. Nie lasy Siódemki, nie plaże w Czwórce, skażone wspomnieniami bombardowań i strachu o własne życie. W mieście mogła odetchnąć pełną piersią, realizować wszystkie swoje plany po kolei i przeżywać swoją młodość na tyle normalnie, na ile pozwalała jej przynależność do ruchu oporu. A teraz okazywało się, że w miejscu jej nowego początku dopadła ją przeszłość, rozgrzebując na nowo najgorsze możliwe wspomnienia. Carter nie miała pojęcia, że winna śmierci jej matki dziewczyna chodzi wolno po mieście, a na dodatek obraca się w towarzystwie rządowców i nikt nawet palcem nie kiwnie, by ją aresztować. Nie wiedziała o śledztwie, ale jeszcze stojąc w cieniu pomnika obiecała sobie, że bliżej przyjrzy się tej sprawie. Co to za dziennikarka, która daje się zaślepić i traci z oczu swoje priorytety? Maisie nagle jakby się uspokoiła, a gdy lekki uśmiech zatańczył na jej twarzy i odezwała się spokojnym tonem, Rory nie mogła jej tego darować. Nie zorientowała się nawet, w którym momencie podniosła rękę, zamachnęła się i spoliczkowała biedną dziewczynę. Zaskoczona własnym zachowaniem, przez chwilę wpatrywała się w swoją ofiarę przepraszająco-zaskoczonym wzrokiem, ale szybko przypomniała sobie, z kim tak naprawdę ma do czynienia. - Co ty wiesz o cierpieniu? - zapytała gorzko, nie mając pojęcia, że jej rozmówczyni posiada na ten temat naprawdę rozległą wiedzę, czerpaną z autopsji. Czy była naprawdę głupia, oderwana od rzeczywistości, a może znakomicie opanowała aktorski warsztat? Choć Rory na początku tego spotkania była pewna, że wie z kim ma do czynienia, teraz nie mogła rozgryźć stojącej przed nią dziewczyny. Próbę ukrycia własnego zdezorientowania podjęła już po chwili. - Nie wiem jakim cudem chodzisz żywa po Kapitolu, ale możesz być pewna, że to się niedługo zmieni - oznajmiła, choć nie tak spokojnym i rzeczowym tonem, jakiego wcześniej używała Maisie. W głosie Carter dało się wyczuć zdenerwowanie - Znam Twoje nazwisko, niebawem dowiem się jeszcze więcej i zapłacisz za śmierć mojej matki oraz pozostałej czwórki. Musiała myśleć racjonalnie, bo przecież to spotkanie nie mogło nagle obrócić się na jej niekorzyść. Wystarczająco już zagroziła dziewczynie, jeszcze jedno nieodpowiednie słowo i sama mogłaby mieć kłopoty. Wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę trzeba było zaplanować, a póki co Rory łudziła się jeszcze, że odpowiednie władze pomogą jej po nią sięgnąć.
|
| | | Wiek : 25 lat Zawód : córeczka tatusia Znaki szczególne : po-ciążowa sylwetka, szaleństwo w oczach
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Pon Lip 28, 2014 4:08 pm | |
| To smutne, że zamiast wdać się w inteligentną rozmowę z jedną z niewielu osób, które przypadkowo stawały na jej drodze głównie tylko milczała, dalej uporczywie taksując wzrokiem rudzielca. Czasami żałowała, że nie ma tego cudownego polotu i swobody w wypowiedzi; ostre wychowanie Gerarda wyzbyło ją dziewczęcej skłonności do zarzucania słowotokiem i królowania w towarzystwie. Pewnie dlatego (a może to przez kilkuletnie zamknięcie przed światem?) zachowywała się jak dzika. I to nie w tym zachwycającym, ekstremalnym znaczeniu. Albo stroszyła się i zaciskała usta jak nieugłaskane zwierzątko albo wręcz przeciwnie: stawała się agresywna, gotowa odgryźć się (dosłownie?) każdemu, stojącemu jej na drodze. Przez dłuższy czas promieniowała wyłącznie spokojem i uległością. Nic dziwnego, podskórnie czuła wiszące nad sobą przekleństwo i była przekonana, że przy najmniejszym potknięciu Gerard ukaże ją za ostateczną ucieczkę. Mylne przypuszczenia, dlatego pozwalała sobie na coraz więcej, w końcu brutalnie przywrócona do dawnego życia, co - paradoksalnie - przyniosło jej ulgę. Przed trzema tygodniami w tej samej sytuacji zapewne rozpłakałaby się od razu, kuląc się przed dziewczyną i błagając ją o wybaczenie, ale teraz...była silniejsza o milion faktów i kaprysów Losu, dających jej nie tyle nadzieję, co pewność. Niszczącą wszelkie przeszłe cierpienia, wyryte bliznami na jej ciele. To blakło i rozpływało się w ogólnym spokoju, spływającym na nią jak błogosławieństwo. Albo nadmiar ciążowych hormonów? Pewnie dzięki nim nie zareagowała od razu na uderzenie. Mocne, odruchowo dotknęła piekącego policzka, powracając jednak wzrokiem (czy to już zahipnotyzowanie?) do piegowatej twarzy nieznajomej, jakby naprawdę interesowały ją jej słowa. Może powinna załamać się pod ciężarem wyrzutów sumienia, ale tych nie czuła już od dawna. Nawet w chwili, w której pozbawiała życia kolejne osoby nie myślała o tym, co robi. Rozpacz, mdłości i cały emocjonalny kalejdoskop rozkręciły się dużo później i przycichły w chwili, w której znalazła się na Ziemiach Niczyich. Teraz jednak wyzbyła się ich zupełnie i pewnie dlatego dalej uśmiechała się jak niepoczytalna (kolejny raz nieświadomość płata figle), dając rudowłosej dokończyć swoją groźbę. Wielka łaska - sama nie lubiła, gdy ktoś przerywał jej wypowiedzi; i tak cierpiała katusze, musząc wydusić z siebie coś więcej od jednego zdania - która spadała na nieznajomą razem z pięścią Maisie. Nie, nie odwzajemniła policzka; nie chciała też złamać Rory nosa ani wybić zębów (chyba podskórnie czuła nabyty szacunek do piękna). Skierowała zgiętą dłoń w splot słoneczny dziewczyny, bardzo dokładnie i z wręcz niespotykaną siłą. Na tyle, by zabolało i by nieznajoma zwinęła się w pół, próbując zaczerpnąć oddechu. Mało dziewczyńskie zagranie i Ginsbergównie ścierpły wszystkie mięśnie w ręce, ale nawet się nie skrzywiła, łapiąc Carter za przód bluzki i podnosząc tak, by znów mogły romantycznie popatrzeć sobie w oczy. Mogłaby sprostować jej informację o porcji cierpienia albo nawet nauczyć ją je zadawać, ale nie chciała wdawać się w bezsensowne wymiany zgłosek. Zamiast tego posłała jej nieco szerszy, wręcz współczujący uśmiech, zaciskając kurczowo palce na przodzie jej bluzki. - Skoro znasz moje nazwisko to pewnie wiesz, że rozgrzebując tę sprawę popełniłabyś widowiskowe samobójstwo - zaczęła cicho, bardzo powoli, po czym gwałtownie poluźniła uścisk, odpychając dziewczynę od siebie. - A wierz mi, nie chcesz narażać się na gniew mojego ojca - dodała w ramach pożegnania, dalej wręcz psychopatycznie rozdarta wizerunkowo między agresywną wariatką a przestrzegającą kobietę. Mało jednoznaczne, nie potrafiła jednak inaczej, odwracając się do dziewczyny plecami z zamiarem opuszczenia Placu. Boso, bez zakupów za to z niezwykle wyraźnym odbiciem twarzy matki rudowłosej w swojej głowie. |
| | | Wiek : 24 Zawód : dziennikarka, zastępczyni redaktora naczelnego CV Przy sobie : klucze, dokumenty, telefon, zapalniczka, scyzoryk, portfel Znaki szczególne : ruda i piegowata, nie sposób nie zauważyć. Obrażenia : skłonność do infekcji
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Pon Lip 28, 2014 6:57 pm | |
| Co by był, gdyby Rory nie znała personaliów osoby, która zabiła jej matkę? Spotykając Maisie po raz pierwszy pewnie tylko uśmiechnęłaby się i poszła dalej, a bosonoga dziewczyna szybko wyparowałaby z jej pamięci. Gdyby jednak poznała jej historię, na pewno chciałaby się jakoś zatroszczyć o to, by nie spadł jej z głowy już ani jeden włos. Nawet poznając później prawdę o wyczynie panny Ginsberg, spoglądałaby na nią w innym świetle. Teraz nie znała jej przeszłości, nie wiedziała nawet jak obecnie żyje jej się w Kapitolu, dziecinnie łatwo więc przyszło jej natychmiastowe znienawidzenie bezczelnej dziewuchy. Nie doceniła jednak przeciwnika, pewna, że eteryczna panienka pojęczy sobie tylko w cieniu pomnika, może się popłacze, może zacznie ją prosić o przebaczenie. Rudowłosa nie spodziewała się, że Maisie zada jakikolwiek cios, dlatego uderzenie sprawiło, że na chwilę zabrakło jej tchu, a gdy mogła już zaczerpnąć powietrza, jej twarz została przyciągnięta za włosy do twarzy dziewczyny. Oczywiście, że wiedziała kim był Gerard Ginsberg. Naczelnik więzienia wyrobił sobie nazwisko zarówno wśród rządowców, na salonach, jak i pośród więźniów. Nie cieszył się dobrą sławą, a to, w jaki sposób potraktował kiedyś Vivian, przyjaciółkę Rory, skutecznie zniechęciło Rory do jakichkolwiek bliższych kontaktów z mężczyzną. Nie przestraszyła się jednak groźby Maisie, wyrywając się i znów cofając o krok. - Nie boję się twojego tatusia - warknęła, próbując uregulować oddech po uderzeniu - Nie będziesz się wiecznie nim zasłaniać. Nawet jeśli w jakiś sposób wyciszyłby sprawę, używając swoich rozległych wpływów, rudowłosej zawsze pozostawało wymierzenie sprawiedliwości po swojemu. Dlatego nie zatrzymywała dziewczyny, gdy ta rzuciła się do ucieczki, nie zważając już absolutnie na swoje zakupy. Wyczuła, że właśnie przybył jej nowy wróg (a może nawet dwóch), dlatego postanowiła, że zadziała szybko. Chciała dowiedzieć się jak najwięcej o Maisie i jej ojcu, od adresu poczynając, na upodobaniach śniadaniowych kończąc. Biografie, przewinienia, zasługi... miała niejasne przeczucie, że zbrodnia młodej Ginsbergówny może być tylko wierzchołkiem góry lodowej. Carter nie zamierzała jednak planować zemsty, stercząc jak idiotka na Skwerze Marzycieli. Poprawiła koszulę, przeczesała palcami włosy i jak gdyby nigdy nic włączyła się z powrotem w niewielki tłumek przechodniów, nie zwracając uwagi na pozostawioną na ziemi siatkę z zakupami. Najchętniej zakupiłaby teraz coś na skołatane nerwy (tabletki? alkohol?), rzuciła pracę w diabły i wróciła do domu, ale po chwili przypomniała sobie, że zastałaby tam jedynie dzikiego Floriana, a nie Jacka z obiadem, zagryzła więc wargi i pchnęła obrotowe drzwi do redakcji, wchodząc do środka budynku.
| zt x2
|
| | | Wiek : 23 lata Zawód : technik w hotelu Przy sobie : telefon, klucze, fałszywe dokumenty (Frederic Ravendille) Znaki szczególne : często okulary-zerówki, skórzana kurtka, krótsze włosy
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Wto Sie 05, 2014 9:57 pm | |
| warsztat samochodowy
Nie znosił, gdy wpadała w ten podły nastrój, bo podczas ich rozmów wszystkie swoje emocje przelewała na niego. Tym samym nie dość, że niszczyła atmosferę, to jeszcze jego dobry humor, który mimo wszystko starał się utrzymywać. Czasem naprawdę miał po dziurki w nosie jej zachowania – między innymi nagłe wybuchy, nieuzasadniona złość – ale w większości wypadków udawało mu się powstrzymać przed wypowiedzeniem nieodpowiednich słów. Tłumaczył sobie, że ktoś musi być tym spokojnym i rozsądnym. Zresztą zwykle, gdy w końcu zorientowała się, co zrobiła, starała się to naprawić. Tak też było i w tym przypadku. Początkowo tylko czuł spojrzenie Mayi na plecach, a gdy wypowiedział ostatnie słowa i zerknął w jej stronę, po prostu wstała i minęła go bez słowa. Przez chwilę myślał, że ma zamiar iść do domu, ale ona niespodziewanie zatrzymała się przed drzwiami, uśmiechając się, jakby właściwie nic się nie stało. Nagle wykrzesała z siebie wystarczająco dużo pozytywnej energii, aby łaskawie zgodzić się na jego propozycję. Nie odpowiedział nic, patrząc na nią uważnie. Powinien był już przyzwyczaić się do takich nagłych zmian nastroju w wykonaniu panny Griffin. No i jeszcze to ciągnięcie za rękę spowodowane niecierpliwością dziewczyny, zupełnie jakby to jego trzeba było zmuszać do wyjścia. Pokręcił głową, kiedy w końcu wyszli na zewnątrz, a on zamykał warsztat. Pewnie kiedyś wykończy się nerwowo z tą dziewczyną, ale chwilowo nie zamierzał się tym przejmować. – Wiem, gdzie chcę iść, ale nie będzie to nic niezwykłego. Zwykły skwerek – rzucił w odpowiedzi na jej stwierdzenie oraz kolejne pytanie. Na zewnątrz świeciło jasne słońce, więc odruchowo zmarszczył czoło. Nie nosił ze sobą okularów przeciwsłonecznych, bo w jego przypadku byłoby to bez sensu. Do pracy wychodził rano, a wracał wieczorem, gdy promienie nie były już tak uciążliwe. Do tego cały czas przesiadywał w klimatyzowanym pomieszczeniu, rzadko kiedy robił sobie przerwy. To wyjście było spontaniczne i choć o wiele bardziej wolał lato od zimy, miał nadzieję, że wkrótce pojawią się chmury. Cóż, inaczej będą musieli spacerować w tym skwarze. Chyba nie do końca przemyślał swój pomysł. – Co u mnie – powtórzył w zamyśleniu. – Raczej po staremu: trochę pracy, niecierpliwych klientów… Wydaje mi się, że ostatnio w moim życiu nie działo się nic ciekawego. – W końcu odpowiedział na jej spojrzenia i powoli uśmiechnął się. – A co w twoim wielkim świecie? Tylko nie mów, że równie nudno jak u mnie. – Mówił szczerze, ale wątpił, że faktycznie tak było. Ostatnimi czasy całe Panem trochę przycichło jakby na coś czekało. Nie, nie. Akurat działo się sporo. Przecież jeszcze niedawno świętowano dzień wyzwolenia, który przyniósł kolejne ofiary i igrzyska. Kiedy myślał o ostatnim komunikacie kochanej Almy, miał ochotę udać się do jej gabinetu samodzielnie, a potem wystrzelać ją i wszystkich inny odpowiedzialnych za ten idiotyczny pomysł. Po raz kolejny okazała się niewiele lepsza niż Snow. Co z tego, że przyniosła uwolnienie mieszkańcom dystryktów, skoro skazała na nieszczęście Kapitolińczyków? Wielką masę, którą łatwo było zmanipulować, których mózgi były prane od urodzenia. Co prawda nie wszyscy byli święci, ale na pewno nie zasługiwali na taki los. I jeszcze to przesunięcie wieku. Pani prezydent z pewnością łatwiej będzie patrzeć na śmierć młodych ludzi, którzy mają przed sobą całe życie niż na bezbronnych dwunastolatków. – Słyszałaś pewnie najnowszy komunikat? – zapytał niespodziewanie. – Rozmawiałaś o nim z ojcem? – Wiedział, że wchodzi na niepewny grunt, ale musiał zapytać. Chciał wiedzieć chociaż mniej więcej, co na ten temat sądzą inni rebelianci. Czy o takie panem walczyli? Na pewno nie. Widać ktoś zbyt wygodnie rozsiadł się w swoim fotelu. Chyba Coin nie była na tyle głupia, żeby uważać, iż igrzyska nie przyniosą kolejnej fali buntów? Jeszcze przez kilka minut szli uliczkami aż w końcu ich oczom ukazał się skwer marzycieli uważany za miejsce spotkań artystów. Widać nie tylko on wpadł dziś na pomysł przespacerowania się, bo wokół pomnika krążyło już sporo osób. W przeciwieństwie do Tyler’a, pogoda zdawała się im nie przeszkadzać. On sam przystanął kilka metrów od tego zamieszania i westchnął. – Najwidoczniej pod względem wyboru miejsc jestem dość szablonowy. Ale jeśli masz ochotę to mogę pomóc ci wdrapać się na ten wielki mózg – powiedział, śmiejąc się.
|
| | | Wiek : 19 lat Przy sobie : Znaki szczególne : krótsze włosy (tak do ramion), ciemnobrązowe soczewki kontaktowe
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Sro Sie 06, 2014 12:40 am | |
| |warsztat samochodowy
Dziewczyna niespecjalnie miała wyrzuty sumienia odnośnie zdenerwowania przyjaciela. Owszem, jak zwykle starała się zachowywać, chciałoby się powiedzieć, normalnie, choć bardziej pasowałoby tu po prostu miło. Grała tak, jakby nic się nie wydarzyło i jakby jeszcze chwilę temu wcale nie siedziała naburmuszona na jego murku robiąc wszystko, byle tyko dał jej chwilę spokoju. Ciężko jednak było temu zaradzić, zważywszy na jej naturę i ciągły strach przed dopuszczeniem kogokolwiek bliżej. Nie robiła tego specjalnie, jednak podświadomość kierowała ją właśnie w tę stronę. Obiecała sobie jednak, że do końca ich spotkania postara się być milsza dla Tylera, ponieważ on starał się nie okazywać jej swojego poirytowania. - To doskonale - rzuciła, a jej głos wydał się odrobinę zbyt ironiczny, niż by tego oczekiwała. Liczyła jednak, że chłopak tego nie zauważy, a nawet jeśli, to nie potraktuje tego jako nieuprzejmości. Ona po prostu czasami nie potrafiła zachowywać się przyjaźnie, najpierw mówiąc a potem myśląc. Rozglądała się dookoła, słuchając jego słów i licząc, że jednak powie jej coś więcej. Szybko jednak okazało się, że życie Tyler'a jest prawie tak samo nudne jak i jej, a na dodatek on sam postanowił obić piłeczkę zmuszając ją do wymyślenia czegoś, co mogłoby go usatysfakcjonować. Nie ważne jak bardzo starała skupić się na wypowiedzi przyjaciela i ułożeniu w głowie własnej odpowiedzi, jej myśli wciąż urywały się ze smyczy i wędrowały gdzieś daleko, zapuszczając się w najgłębsze otchłanie jej umysłu. Poza myślą o Igrzyskach i wydarzeniach minionych dni jej umysł zajmowały także takie bzdety jak niedawno przeczytane książki czy wizja kolejnej nocy spędzonej na obsługiwaniu klientów i odrywaniu od siebie zbyt lepkich łapsk bogatych i pijanych mieszkańców Dzielnicy, którzy myśleli, że wszystko im wolno. Czasem jednak za jeden uśmiech i dłużej poświęconą uwagę mogła dowiedzieć się paru ciekawych informacji, które nie koniecznie były jej przeznaczone. W końcu członkowie rządu także potrzebowali czasem wytchnienia nad szklanką whiskey... Szybko zdała sobie sprawę, że między nimi wciąż wisi zadane przez Tyler'a pytanie, na które nie otrzymał odpowiedzi. Nie mogła już dłużej przeciągać milczenia, chcąc utrzymać pogodną atmosferę. - W moim wielkim świecie? - zapytała z nieskrywaną kpiną w głosie, która miała jednak charakter żartu - Niestety muszę to powiedzieć - moje życie jest równie nudne jak twoje - wyszczerzyła zęby w uśmiechu, patrząc na niego, odwróciwszy wzrok od leniwie sunących po błękitnym niebie chmur - Co takiego mogłoby się wydarzyć? Ciągle tylko praca i praca. Już prędzej u ciebie mogłaby zajść jakaś zmiana - zamyśliła się na chwilę, obserwując promyki słońca oświetlające włosy Tyler'a - Nie wpadła do ciebie żadna urocza dama w opałach, z którą mógłbyś zawrzeć bliższą znajomość? - rzuciła, akcentując aż zbyt wyraźnie słowo "bliższą", nie przemyślawszy wcześniej tego, co chciała powiedzieć. Może zrozumie, że żartowała, choć tak naprawdę sądziła, że powinien sobie kogoś znaleźć. Oderwała w końcu wzrok od jego twarzy i wpatrzyła się w mijane domy, które aż zionęły nowoczesnością i bogactwem, gdy usłyszała jego kolejne pytanie. Miała wrażenie, że wszedł to jej głowy i wziął myśli, które aktualnie były najbardziej wyraźne i najświeższe. Podejrzewała, że prędzej czy później może zapytać ją o komunikat, jednak nigdy nie podejrzewałaby, że może posunąć się o krok dalej i spytać o ojca. Nie odzywała się chwilę, wsłuchując się w rytm miasta i ich własne oddechy, tym razem obserwując płytki chodnika. - Nie rozmawiam z nim. Nie mam ojca - powiedziała w końcu, sama nie wiedząc dlaczego, normalnym i spokojnym głosem, jakby odpowiadała na pytanie o samopoczucie. Po części to, co powiedziała, mogło być prawdą - jej ojciec mógłby nie żyć, a ona mogła w ogóle o tym nie wiedzieć. Nie czuła urazy do przyjaciela, że wyciągnął na wierzch ten drażniący temat. Oczywiście, Maya nie unikała specjalnie rozmów na temat swojej rodziny, jednak nigdy nie należały one do najprzyjemniejszych i wolała, aby nigdy nie miały miejsca - A co do Igrzysk, bo sądzę, że o to ci głównie chodzi, uważam, że Coin wcale nie jest lepsza niż Snow. Kolejna osoba, która zapragnęła władzy, zdobyła ją siłą i korzysta z wszelkich przywilejów, jakie jej nadano. A właściwie jakie sama sobie nadała - prychnęła dziwiąc się, że w ogóle udało jej się skleić w kupę te myśli, które przecież tak bardzo dosięgały najmniej lubianego przez nią tematu - Oboje są siebie warci i dziwię się, że jeszcze nie połączyli ze sobą sił. Nie zdziwiłabym się, gdyby niedługo ktoś wpadł na pomysł poważnego targnięcia się na jej życie - dodała tym samym bezbarwnym tonem, wciąż patrząc się tępo przed siebie - Te Igrzyska nikogo nie będą już bawić - przyznała, choć tak na prawdę było jej obojętne. Nie zauważy nawet śmierci kolejnych osób, jednak będąc szczerym uważała, że pani prezydent wykracza daleko poza granice tego, o co walczyła. Wzrok podniosła dopiero gdy się zatrzymali i spojrzeli na zatłoczony plac z wielką rzeźbą w samym jego środku. Skrzywiła się lekko na widok tak wielkiej liczby osób, nie skomentowała jednak wyboru miejsca nie chcąc popsuć tej dziwnej atmosfery, która panowała między nimi. Wodziła powoli wzrokiem między ludźmi, milcząc. Usłyszawszy jego westchnięcie przeniosła spojrzenie na niego. - Dobra, chodźmy -rzuciła, kierując się w stronę rzeźby - Obawiam się jednak, że mam odrobinę za krótką spódniczkę - zaśmiała się, odwracając się do niego przodem, nie patrząc zupełnie gdzie idzie. |
| | | Wiek : 23 lata Zawód : technik w hotelu Przy sobie : telefon, klucze, fałszywe dokumenty (Frederic Ravendille) Znaki szczególne : często okulary-zerówki, skórzana kurtka, krótsze włosy
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Czw Sie 07, 2014 4:31 pm | |
| Często zastanawiał się, co sprawia, że jeszcze ze sobą wytrzymują. Czy był na tyle głupi, aby przymykać oczy na wybryki, wybaczać za każdym razem, nawet, gdy próbowała wmówić mu, że jej cięte uwagi miały być tylko zwykłym żartem? Najwidoczniej tak. Chciał podtrzymywać tę znajomość, choć czasem zdawało mu się, że jest to jednostronny cel. Starcia dwóch silnych (choć ostatnimi czasy postanowił nieco utemperować samego siebie) charakterów zwykle nie przynosiły niczego pozytywnego, czego mogli być idealnym przykładem. Może już dawno powinien był sobie odpuścić? Albo lepiej: ściągnąć dziewczynę brutalnie na ziemię, nakreślając sytuację w całej okazałości, bez żadnych sztuczek, przemilczanych słów czy pretensji. Miał do tego prawo, ale gdzieś tam w środku nie chciał go wykorzystywać. No, przynajmniej nie wszystkiego na raz. Nie był dupkiem. Przecież dawał jej znaki, że nadużywa jego dobroci, a ona zwykle robiła z nich użytek. Może musi minąć jeszcze trochę czasu, aż przejdzie jej ten bunt. W najgorszym wypadku ktoś uprzedzi go w utarciu Griffin nosa. Miała szczęście, że podczas zamykania warsztatu nie skupiał się na tonie wypowiadanych słów, a na ogólnym sensie i nie dostrzegł ironii. W przeciwnym razie pewnie wróciłby się do pracy, pozostawiając Mayę samej sobie. Choć i to mogło nie zrobić na niej wrażenia. Była za bardzo przyzwyczajona do niezależności, przez co takie sztuczki rzadko kiedy na nią działały. Chciał nauczyć ją czegoś przez zerwanie kontaktu? Nie raz okazywało się, że przyjmowała to z uśmiechem. Tyler coraz częściej zauważał też, że nie szanuje większości osób, które zwyczajnie miała za niegodne swojej uwagi. Mogło mu się to nie podobać, mógł protestować, a ona nadal miała to w nosie. Robiła, co chciała, mówiła, co myślała. Czy istniał ktokolwiek, kto byłby w stanie przestrzec ją przed samą sobą? Pewnie nie. Po zadaniu pytania, zauważył, że znów odpłynęła. Westchnął na głos, ale i to nie przyniosło skutku. Szedł w ciszy, patrząc na nią i zastanawiając się, w jaki sposób Los odegra się na Griffin. Wierzył, że to, co robimy, wraca do nas, a ona ostatnimi czasy tylko siała, nie myśląc o plonach, które kiedyś przyjdzie jej zebrać. Nikomu nie udało się jeszcze przejść przez życie swobodnie i bez problemów, choć na pierwszy rzut oka miała je i ona. Wiedział jednak, że może szykować się coś o wiele gorszego niż zwykła przeszkoda w postaci niezadowolonej rodziny. Jednak jeszcze gorsza była świadomość, że prawdopodobnie nie będzie mógł uchronić przed tym dziewczyny. W końcu odpowiedziała, już nieco bardziej pogodnie niż ostatnio. Mimo wszystko uśmiechnął się, gdy wspomniała, że ich życia są tak samo nudne. Nuda w tym wypadku była przykrywką dla słowa „spokój”, za którym kryło się też bezpieczeństwo i codzienność, a to niewątpliwie dobry znak. Wszystko toczyło się dawnym torem, a on nie chciał tego zmieniać. Nie skomentował jej kolejnej uwagi. Jedyna dama w opałach, która do niego wpadała właśnie szła obok niego. Co prawda miał też inne znajome, ale to na niej zależało mu najbardziej. Odłożył ten temat, sprowadzając zarówno swoje, jak i myśli Mayi na inny temat. Spuściła wzrok, ale niemal widział tryby obracające się w głowie Griffin. Wiedział, że wchodzi na grząski grunt, ale ton dziewczyny był zaskakująco normalny. Po kryjomu przewrócił oczami, słysząc, jak mówi, że nie ma ojca. Całkowicie nie popierał ciemnowłosej w tej kwestii. Uważał, że zachowała się głupio i niedojrzale. Co prawda sam wstydził się swojej rodziny, ale nie mówił innym, że jej nie miał. Został mu już tylko zapadły na depresje ojciec, który żyje gdzieś w Kwartale i z którym nie utrzymuje kontaktu, bo w sumie nie ma jak. Theodore stał się wyrzutkiem, do którego już kilka lat temu nie docierały żadne bodźce z zewnątrz. – Cicho. Nie pytałem o twoje zdanie – warknął, próbując wcześniej przeszkodzić kelnerce w wypowiedzi, ale gdy już poruszyli tę kwestię, trudno było siedzieć cicho. Sytuacja polityczna w kraju była dość napięta i obawiał się, że każda negatywna uwaga, którą usłyszałaby nieodpowiednia osoba, mogła kosztować ich więzieniem. Nie miał zamiaru ryzykować swoim zdrowiem, a tym bardziej Mayi. Już nic więcej nie powiedział, żałując, że w ogóle zaczął ten temat, Miał nadzieję, że na razie został on zamknięty. Ewentualnie do chwili, jak znajdą się w jakimś bardziej ustronnym miejscu. Po tym, jak znaleźli się pod rzeźbą i zobaczyli tłum ludzi, poczuł się trochę nieswojo. Griffin chyba też za bardzo nie podobało się wśród tego zamieszania. Zaproponował wejście wyżej dla żartu, żeby rozładować napięcie. Kompletnie zapomniał o stroju dziewczyny i zwróciła na to uwagę, odwrócił się, patrząc na nią w zamyśleniu. – Faktycznie – powiedział, również się śmiejąc. Miał nadzieję, że koniec końców pomyślała, że jedynie zapomniał o krótkiej spódniczce, a nie ściągnął ją tu… w nie wiadomo jakich celach. – Jest jeszcze opcja, że wejdę pierwszy i wciągnę cię z góry. Może nam się poszczęści i akurat nikt nie będzie stał na tyle blisko, aby zobaczyć twoją bieliznę. – Znów szybki uśmiech. – Ale mogą nas za to zgarnąć, wiesz o tym? Może posiedzimy na ławce, jak zwykli ludzie? – zapytał. To było na pewno o wiele bardziej bezpieczniejsze, ale też o wiele bardziej nudne. A mały zastrzyk adrenaliny przydałby się raz na jakiś czas… |
| | | Wiek : 19 lat Przy sobie : Znaki szczególne : krótsze włosy (tak do ramion), ciemnobrązowe soczewki kontaktowe
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Czw Sie 07, 2014 11:52 pm | |
| Jak można było już wielokrotnie zauważyć, Maya najpierw mówiła bądź działała, a potem dopiero brała się za myślenie. Nie była to jednak kwestia głupoty czy roztrzepania, a tego, że nie za bardzo interesowało ją to, co dzieje się obok niej. Jej brak skupienia na wszystkim innym poza prowadzoną rozmową był często przyczyną wypowiadania nieodpowiednich słów w nieodpowiednim miejscu, jak to było w przypadku wyrażenia opinii o Igrzyskach. Powiedziała po prostu to, co uważała za słuszne, a reakcja Tylera sprawiła, że na chwilę znów straciła dobry nastrój, jeżeli można w ogóle tak określić jej nastawienie tego dnia. Patrzyła prosto przed siebie zastanawiając się, co w tym momencie robi Coin, ta, która obaliła dyktatora aby sama stać się jeszcze gorszą. Jednak, o dziwo, bardziej niż pani prezydent interesował ją jej własny ojciec. Maya nie często go wspominała, choć dobrze pamiętała, że przeżyli ze sobą parę cudownych chwil. Mimo to nie zamierzała skupiać się na postaci głupca, który postawił wszystko na jedną kartę i teraz pewnie żałuje, że nie zginął w obronie Snowa, tylko opowiedział się po stronie Almy Coin. Albo wręcz przeciwnie, był z siebie dumny i właśnie teraz dyskutował z obiektem swego uwielbienia o zbliżających się Głodowych Igrzyskach. Odruchowo skrzywiła się, gdy w jej umyśle pojawiła się twarz mężczyzny, który teraz był dla niej obcy. Nie miała ojca, gdyby było inaczej ten człowiek starałby się z nią skontaktować. Gdyby naprawdę zależało mu na jedynej córce nigdy nie pozwoliłby jej odejść, a tym bardziej nie zostawiłby jej samej sobie, przyzwyczajonej do jego ciągłego towarzystwa. Czy to możliwe, aby wciąż skrywała w sobie uraz i nienawiść? Było to dziecinne, głupie i niepoważne, a jednak nie potrafiła tak po prostu zapomnieć. Dlatego wolała udawać, że zapomniała, starając się schować te myśli głęboko we własnym umyśle. - Następnym razem nie zadawaj pytań, na które nie chcesz otrzymać odpowiedzi - wycedziła przez zęby jadowitym tonem, wyraźnie wkurzona jego reakcją - Aż tak bardzo boisz się, że tym razem znajdą coś na ciebie? Że trafisz za kratki tylko za wysłuchiwanie niepochlebnych komentarzy odnośnie miłościwie nam panującej? - jej głos był tak złośliwy, jak prawie nigdy dotąd. Ostatnie słowa wymówiła ze zbyt wyraźną ironią, ponownie popisując się ciętym językiem i niezbyt dobrym wyczuciem sytuacji. Jeszcze przez chwilę była zbyt wkurzona, żeby zobaczyć, jak daleko się posunęła, ale czy nie zasłużył sobie? On też przekroczył pewną granicę, złamał niepisaną zasadę i poruszył temat jej ojca wiedząc, że nie jest dla niej najprzyjemniejszy. Zastanawiała się, czy tym razem przesadziła na tyle, aby w końcu stracił cierpliwość i raz na zawsze uciął tą pokręconą relację. Oczywiście, mogła to odwrócić, zacząć się tłumaczyć, zasłaniać kiepskim nastrojem i przepraszać, ale to było zupełnie nie w jej stylu. Bała się powiedzieć to jedno, krótkie słowo, jednocześnie przyznając się do tego, że jest okropną i nieznośną osobą. Nie ważne jak często powtarzałaby sobie, że w jego wypadku powinna zachowywać się inaczej, ceniąc jego obecność ponad wszystko i chociaż udawać, że jest lepszą osobą. To wszystko się nie liczyło, bo gdy traciła kontrolę nie miało znaczenia to, czy jest jej przyjacielem. Spojrzała na niego z ukosa, obawiając się napotkać jego wzrok. Walczyła sama ze sobą, bo choć nie potrafiła otwarcie tego przyznać, nie chciałaby go stracić przez własną głupotę i niewyparzoną gębę. - Przepraszam - powiedziała cicho tak, aby tylko on mógł to usłyszeć. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz to słowo wyszło z jej ust, jeżeli w ogóle to się stało. Chyba nigdy nikogo nie przepraszała, sądząc, że nikt nie zasługuje na jej przeprosiny, które w jej mniemaniu były oznaką słabości i poddania się. Tym razem jednak to zrobiła - szczerze czy też wyłącznie dla zabezpieczenia się przed samotnością, tego nie potrafiła powiedzieć. Miała jedynie nadzieję, że nie karze powtarzać jej tego po raz kolejny, ponieważ jej duma i tak ucierpiała już wystarczająco mocno. Gdy w końcu doszli pod samą rzeźbę, a dziewczyna usłyszała śmiech Tylera, odwzajemniła gest, obiecując sobie, że następnym razem postara ugryźć się w język. - Sądzę, że widziało ją już wystarczająco dużo osób - uśmiechnęła się krzywo mając nadzieję, że nie postanowi tego skomentować. Albo że nie przerazi się myśląc o tym, co zdarzało jej się robić w przeszłości - Tak czy owak - dodała szybko, chcąc odwieść jego myśli od tego tematu - Siedzenie na ławce jest zbyt nudne. No i przynajmniej uniknę pójścia do pracy, jeśli na nieszczęście ktoś postanowi nas aresztować - wyszczerzyła zęby modląc się w duchu, aby odpuścił sobie roztrząsanie jej poprzedniej wypowiedzi - To jak, wchodzimy? - powiedziała, gładząc dłonią metal wielkiego mózgu i wciąż się uśmiechając, chcąc wynagrodzić u tym wszystkie nieprzyjemności, których musiał wielokrotnie doświadczyć z jej strony. |
| | | Wiek : 23 lata Zawód : technik w hotelu Przy sobie : telefon, klucze, fałszywe dokumenty (Frederic Ravendille) Znaki szczególne : często okulary-zerówki, skórzana kurtka, krótsze włosy
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Sob Sie 09, 2014 9:06 pm | |
| Post ustalony wcześniej z Igą, więc nie bijcie c:
To chyba nie był ich dobry dzień. Cała rozmowa, co kilka minut przerywana była ostrymi uwagami, sprzeczkami lub milczeniem. Co prawda podobne sytuacje pojawiały się u nich nierzadko, jednak dziś ich liczba gwałtownie wzrosła. Tyler nie wiedział, czym było to spowodowane. Nadal był zmęczony, może brał zbyt wiele rzeczy do siebie. A może tym razem to Maya wpadła w wyjątkowo podły nastrój i kompletnie nic jej się nie podobało? Z pewnością wina leżała gdzieś pośrodku, ale w tym wypadku mu to nie odpowiadało. Miał dosyć powtarzającej się sytuacji i ciągłego wysłuchiwania bezsensownych krzyków, które przyprawiały go o ból głowy. Sprawy nie polepszył fakt, że ostatnie słowa dziewczyny odczuł jak nóż w plecy. W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć, że faktycznie to powiedziała, ale gdy nie przestawała posyłać mu tych nienawistnych spojrzeń, zrozumiał, co się dzieje. – Jakbym myślał o sobie – rzucił tylko w przestrzeń, przenosząc wzrok na ludzi idących przed nimi. Nie zamierzał się obrażać, tłumaczyć czy cokolwiek innego. Nie lubił tych metod, zresztą połowa z nich nie sprawdzała się w przypadku Griffin. Postanowił po prostu iść przed siebie, starając się nie roztrząsać poprzedniej wypowiedzi. Prawda była taka, że wstydził się swojej przeszłości. Wielu rebeliantów, którzy znali jego historię, nadal uparcie uważało go za zdrajcę, zupełnie jakby wcale nie umorzono sprawy. Nie raz sam zastanawiał się, czy nie powinien przenieść się na drugą stronę muru, zwyczajnie po to, aby mieć święty spokój z nową elitą Kapitolu. Zresztą większość jego dawnych znajomych tam właśnie się znajdowała. Być może prędzej odnalazłby się w Kwartałowej rzeczywistości, gdzie byłby jak reszta. Jednak niezaprzeczalną zaletą Dzielnicy był fakt, że tu nie musiał walczyć o każdy dzień życia (przynajmniej nie w sensie fizycznym) i jego praca miała jakikolwiek sens. W końcu na co komu technik czy nawet mechanik samochodowy w KOLC-u? Kiedy tak myślał, nie miał szansy zauważyć zmian, jakie zachodziły na twarzy dziewczyny i które miały swoje odbicie w jej głowie. Ledwie dostrzegł to jedno niewyraźne słowo, którego nigdy by się u niej nie spodziewał. Nie spojrzał na nią, nic nie powiedział. Tylko pokiwał głową na znak, że usłyszał oraz rozumie. Rozluźnił spięte mięśnie i nie mówiąc nic więcej, szedł przed siebie. Tym sposobem, znów podczas nieprzyjemnej ciszy, dotarli na wyznaczone miejsce. Mimo poprzednich problemów wydawało mu się, że może pozwolić sobie na odrobinę uśmiechu, dlatego zaproponował wejście na rzeźbę. Chciał rozluźnić atmosferę i na początku szło mu całkiem nieźle. Maya znów się uśmiechała (szczerze!) i żartowała z nim. Dopóki nie wspomnieli o aresztowaniu, wszystko szło jak po maśle. Dopiero po tym odrobinę się nachmurzył. No tak, nie pomyślał, że przez ewentualną wpadkę, ona mogłaby stracić pracę. – Może lepiej sobie odpuśćmy. W końcu nie chcę wciągać cię w żadne kłopoty – powiedział stanowczym tonem. Dziwnie milczała, dlatego spojrzał na nią zdziwiony. Czego się spodziewał? Ten krzywy uśmieszek – mieszanka zwycięstwa i złośliwości – pasował idealnie do charakteru Griffin. Oczywiście musiała wykorzystać każdą chwilą, aby podkreślić swoją wyższość. Nawet, jeśli jeszcze kilka minut temu przepraszała kogoś w związku z tą samą sytuacją. - Nie możesz tak po prostu robić mi nadziei, a później się wycofywać – powiedziała zbyt pewnym siebie tonem. Dawson ściągnął brwi. Znów się zaczynało. - Nie? A Ty możesz robić ze mnie cały dzień idiotę, a potem udawać, że nic się nie stało? – zapytał, próbując opanować nerwy. Granica wytrzymałości została przekroczona. Już nie myślał o prawdziwym powodzie, dla którego zaczęli tę rozmowę, ale o całym tym dniu. – Nie mam zielonego pojęcia, o co ci chodzi. Narzekasz, zaraz potem krzyczysz, obrażasz się, rzucasz głupie uwagi. Potrzebujesz wizyty u lekarza, a nie mojego towarzystwa – mówiąc to, cały czas patrzył jej w oczy. Chciał, żeby wreszcie dostrzegła swoją głupotę i co nią wywołała. Naprawdę miał dosyć. – Wiesz co? Zachowujesz się jak głupia, zbuntowana nastolatka, której rodzice zakazali iść na imprezę. Straciłem ochotę, aby dalej wysłuchiwać tego przedstawienia. Wracam do siebie. Odezwij się, jak w końcu dorośniesz – powiedział, ucinając temat. Zignorował jej reakcję i to, że powiedziała, że „jego towarzystwo jest ostatnią rzeczą, której potrzebuje”. Odwrócił się, po czym ruszył tą samą drogą, którą przyszedł. Sam. Prosto do swojego warsztatu.
zt x2 |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Czw Paź 16, 2014 9:01 pm | |
| /po wszystkich sesjach, które dotychczas rozegrałam, bo nie wiem, jak szły chronologicznie :<
Była wyspana. Była przytomna. Była trzeźwa. Bogowie, Meredith, dobrze się czujesz? Ostatnio ludziom niewiele się działo. Ci na oddziale okazali się być nad wyraz grzecznymi, nie straszącymi błękitnym kodem co godzinę, ci zaś, którzy na OIOM jeszcze nie trafili, najwyraźniej wcale trafić tam nie zamierzali. Dziwnie spokojny czas sprawił, że całej lokalnej ekipie zrobiło się nieswojo, a potem... Cóż, potem musieli sobie jakoś poradzić. Nie można było zmniejszyć ilości dyżurów, planowe zabiegi też się odbywały, a jednak białe fartuchy przestały wyglądać jak wyjęte psu z gardła, a sami lekarze wreszcie przestali prezentować sobą poziom zombie. Spożycie kawy nieco zmalało, drzemki w socjalnym stały się dłuższe i w ostatecznym rozrachunku wszystkim żyło się lepiej. Merry, teoretycznie, też. Teoretycznie, bo gdy nie miała co robić, panna Ainsworth zwyczajnie za dużo myślała. O życiu. O świecie. O teorii względności czasu... No, okej, o tym ostatnim akurat nie myślała, ale i tak jedynym, kto korzystał na okresowym bezrobociu Meredith były roślinki doniczkowe obecne w jej domu i uliczni grajkowie. Do tych ostatnich panna Ainsworth zwyczajnie miała słabość. Nie dlatego, by standardowo byli bardziej pociągający od innych (w porządku, z tego uogólnienia należy wyłączyć Cassiana, ale ten to inna historia), po prostu... Powiedzmy, że to taki ukryty urok artystów. A może tylko to, że umieli grać? Mówią, że sztuka jest ucztą dla zmysłów i chyba faktycznie tak było - przy czym dla Meredith faktyczna biesiada odbywała się dopiero tu, na ulicy, a nie w operze, teatrze czy sali koncertowej. Może właśnie dlatego, że tak łatwo przychodziło jej poddać się ulicy, Kristiana zobaczyła znacznie później, niż zapewne powinna. To, że siedział po drugiej stronie skweru, też pewnie miało jakiś wpływ, ale... Cóż. I tak pewnie powinna go zobaczyć zaraz, gdy tylko się tu pojawiła. Ostatecznie stała niemal idealnie naprzeciw niego, oddzielona tylko kawałkiem chodnika i grupą młodych, utalentowanych ludzi. Ludzi, z których osłony korzystała jeszcze przez kolejną chwilę. Zdecydowanie się, by podejść, nie było łatwe. Już nawet pomijając fakt, że dotąd skutecznie go unikała, to... Niezręcznie, co? Niezręcznie, bo miała na sobie jego bluzę, tę oficerską, z naszywką z nazwiskiem i stopniem po wewnętrznej stronie materiału. Niezręcznie, bo bluzę tę powinna oddać dawno, bardzo dawno, a już na pewno nie powinna jej nosić. Teraz, gdy wreszcie przełamała się i omijając łukiem grupę artystów ruszyła w kierunku Almstedta, bez wahanie ściągnęła nie swoją własność przez głowę podejmując nieoczekiwaną, desperacką niemal decyzję, że tak, wreszcie to zrobi. Odda bluzę, uporządkuje swoje życie i... Bardzo zabawne, Meredith. Bardzo. Zatrzymała się tuż przed mężczyzną, zdecydowana nie stchórzyć. Przynajmniej raz (pomijając kryzysy w szpitalu, którym zawsze stawiała czoła) postanowiła zmierzyć się z życiem takim, jakim ono było. Ostatecznie nie miała innego, nie? Tylko to jedno, pełne błędów i potknięć. - Cześć - rzuciła jak gdyby nigdy nic, ściskając jeszcze przez moment bluzę mężczyzny w dłoniach. W samej koszuli było trochę zimno, ale na policzkach blondynki i tak widniały rumieńce. Burza emocji, jakie kotłowały w tym momencie w głowie Merry zwalczyłaby teraz nawet najgorszą śnieżycę. - To chyba twoje - wypaliła wreszcie, wyciągając bluzę w kierunku Kristiana. Jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby dotąd go nie unikała. Jak gdyby była rozsądną, poważną, dorosłą kobietą gotową radzić sobie z konsekwencjami swych poczynań. |
| | | Wiek : 33 lata Zawód : Generał
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Czw Paź 16, 2014 9:45 pm | |
| Ostatnimi czasy praca zaczęła go trochę nużyć. Brakowało mu tego biegania razem z żołnierzami i wychodzenia na akcje. Wszystko wskazywało na to, że przy najbliższej okazji wymknie się z biura, przebierze w dresy i wtopi się pomiędzy nieświadomych niczego szeregowców. Kristian zawsze uwielbiał to zdziwienie malujące się na twarzy oficerów, którzy nagle zobaczyli w swoim oddziale generała i nie bardzo wiedzieli czy to czasem jest jego sobowtór czy też Almstedt bawi się z nimi po raz kolejny. To jednak miało też swoje dobre strony. Skoro Kristian od czasu do czasu zamieniał się rolami i wymagał profesjonalizmu od swoich żołnierzy, to znał też mniej więcej ich potrzeby. Uważał, że to jedna z tych rzeczy, których nie osiągnie się siedząc jedynie za biurkiem. Teraz pozwolił sobie jednak na chwilę wolnego. Zwariowałby, gdyby przyszło mu siedzieć zbyt długo w tym przeklętym budynku. Dodatkowo pogoda dzisiejszego dnia była naprawdę ładna. Lipiec pełną gębą i wypełnionym termometrem. Na jednej z ławeczek usiadł teraz wysoki mężczyzna z ciemnych okularach, które zaraz wylądowały w kieszeni jego koszuli. Białej koszuli, bo przecież musiał jakoś wyglądać! Niestety nie posiadał przy sobie żadnego krawatu, a kołnierzyk już dawno został rozpięty. Przy takiej temperaturze nie ma sensu gotować się w ubraniu, więc rękawy też zostały podwinięte na wysokość łokci. Teraz w słońcu lśnił się tylko czarny, sporych rozmiarów zegarek, który tarczą odbijał co poniektóre promienie. Nic nie zapowiadało, że ten dzień mógłby się zepsuć. No, a już na pewno nie w momencie, kiedy generałowi udało się rozpalić swoje cygaro. Przyjemny dym zaczął unosić się w powietrzu, a on w spokoju mógł zamknąć oczy i delektować się muzyką wypływającą z instrumentów ulicznych grajków. Pełen relaks, spokój i chwila wypoczynku, które jednak zostały w pewnym momencie zakłócone. Najpierw pojawił się cień. Zupełnie tak, jakby miał zapowiadać coś naprawdę złowrogiego. Przysłonił twarz mężczyzny, mimowolnie zabierając mu jego upragnione słońce. I właśnie wtedy niebieskie ślepia powoli się otworzyły, mierząc uważnie wzrokiem znajomą osobę. Almstedtowi nigdzie się nie spieszyło, bo i po co? Ostatnim razem kiedy był niecierpliwy, to ktoś mu uciekł wprost sprzed ołtarza. Jednak teraz stała tu! Dokładnie przed nim i chciała oddać mu jego własność. Tylko, że ta bluza była już nieaktualna. - Zatrzymaj ją, Merry. Już nie jestem oficerem. Zresztą przecież nie po to Ci ją dałem, żebyś mi ją zwracała, nie? - odpowiedział o dziwo bardzo spokojnie. Meredith mogła wyczuć, że w tej chwili to nie był ten sam troskliwy i miły Kristian, który jeszcze parę miesięcy temu dopadłby już do swojej byłej narzeczonej. Teraz zamiast rąk wyciągnął w jej stronę cygaro i delikatnie przesunął się na ławce, żeby zrobić jej miejsce - Chcesz? - zapytał, delikatnie wskazując na zwinięte liście tytoniu - Siadaj i opowiadaj co u Ciebie. - dorzucił jeszcze z grzeczności. Mimo tego, że tak długo się nie widzieli, to nie zamierzał rozgrzebywać swojej przeszłości. Przez ten czas zrozumiał już, że Ainsworth zwyczajnie go wystawiła i nie było sensu liczyć na cokolwiek. Skoro wszystko przepadło, to można przynajmniej porozmawiać przez parę minut, a następnie udać się w swoje strony. A ten dzień miał być taki ładny! Niektórzy mówią, że żona naprawdę potrafi uprzykrzyć życie, ale wszystko wskazuje na to, że powiedzenie obejmuje też byłe narzeczone. Swoją drogą po co była jej bluza przy takiej pogodzie? Specjalnie chciała mu ją oddać i jednocześnie dać do zrozumienia, że już całkowicie wyrzuca go ze swojego życia? |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Czw Paź 16, 2014 10:10 pm | |
| Bluza Meredith była po to, że anestezjolog zawsze było zimno. No, okej, może nie zawsze, ale często. Nawet w lipcu, przy trzydziestostopniowych upałach wystarczało jej postać chwilę w cieniu, by skóra pokryła się gęsią skórką, a dziewczyna zaczęła szczękać zębami. Zresztą... Cóż, chodziło tu o coś więcej. O wiele więcej. Może jakieś poczucie bezpieczeństwa, którego w gruncie rzeczy sama się pozbawiła, o jakąś stabilizację, z której głupio zrezygnowała. O to wszystko, co w swej naiwności uznała za bez sensu i zupełnie niepotrzebne. I... Nie, wcale nie chciała tej bluzy oddawać. Sądziła, że powinna, tak, ale nie chciała. Może dlatego wcale nie protestowała, gdy Kristian jej nie przyjął. Może dlatego tak po prostu przygarnęła ją z powrotem do siebie, choć nagle, w jednej chwili, nie wiedziała, co z nią zrobić. Bo chyba nie założyć, co? Tu było słonecznie. Ciepło. A poza tym to nadal był symbol czegoś, do czego Merry już nie miała prawa. Manifest nieistniejącego związku, na wspomnienie którego, na myśl o jego końcu, Fitzpatrick w grobie się przewraca. Że wziął sobie niereformowalną podopieczną, tego był chyba świadom, ale że tak głupią? Cóż, to była pewnie niespodzianka. Nie chcąc robić z siebie idiotki, faktycznie przysiadła na ławce obok Almstedta, choć czuła się przy tym bardzo, bardzo dziwnie. Bardzo mało brakowało, by pomyślała sobie, że czuje się jak za dawnych czasów - jedynie postawa żołnierza przypominała jej o tym, że błędy się naprawia, a nie przeskakuje na życzenie. Z tym, że te naprawy... No, to były sprawy bardziej niż skomplikowane. Nie mogło być chyba bardziej jasnego sygnału, jak ta grzeczność, to dobre wychowanie, którym Merry nigdy nie umiała się popisać. Ostatecznie nikt jej przecież tak dobrze nie wychował, nie? Nikt nie pokazał jej słusznej drogi - po śmierci jej rodziców Robert wprawdzie próbował wyprowadzić ją na ludzi, ale średnio mu to wyszło. Była zdolna, była ustawiona na stabilnej posadzie, ale życiowo było taką samą sierotą, jak przedtem. Biedny Fitzpatrick niewiele mógł tu zdziałać, choć Bóg jeden wie, jak bardzo się starał. W każdym razie, tak bardzo potrzebnego teraz obycia w relacjach międzyludzkich Ainsworth nie miała. Nie wiedziała, co mówić, nie wiedziała, jak się zachowywać, a już na pewno nie miała pojęcia, którędy powinna podążyć, by choć trochę zadośćuczynić za swój występek. Bo tak, z perspektywy czasu dokładnie tak oceniała swój czyn - jako przestępstwo. Takich rzeczy po prostu się nie robi. - Nie, ja... Nie przepadam za luksusem - parsknęła cicho i pokręciła głową nad tym, jak bardzo była żałosną. Za luksusem każdy przepada - i może dlatego właśnie Merry nie chciała cygara. By się nie przyzwyczajać, by nawet nie próbować czegoś, po co później nie będzie mogła sięgnąć. Zamiast tego wyciągnęła swojego papierosa, fajkę dla biedaków. Zapaliła, zaciągnęła się i usilnie unikała spoglądania na Almstedta. Tak było chyba lepiej. - U mnie... - No, i co miała powiedzieć? Na dobrą sprawę nie miała czym się chwalić. Że skończyła studia? Że ma pracę, puste mieszkanie i litry alkoholu? Nie bądźmy śmieszni. - U mnie jest tak samo, jak było, tylko bez Fitzpatricka ględzącego nad głową - stwierdziła więc prostolinijnie, i choć może stosownym byłoby dodanie, że także bez jakiegokolwiek męskiego wsparcia, to tego już nie dodała. - A ty? - zapytała po chwili, zmuszając się - bo tak, to było trudne - do spojrzenia na żołnierza, z którym kiedyś snuła wspólne plany, z którym miała wrócić do swojego domu, zobaczyć, co z niego zostało i kto jeszcze tam żył. - Nie jesteś oficerem... Awansowałeś - stwierdziła raczej niż zapytała, uśmiechając się przy tym nieznacznie, ale szczerze. Bo umiała być szczera, umiała się cieszyć czymś, co nie dotyczyło jej bezpośrednio. Naprawdę, umiała. |
| | | Wiek : 33 lata Zawód : Generał
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Pią Paź 17, 2014 1:39 am | |
| W takim razie byli zupełnym przeciwieństwem w tej kwestii, bowiem nie było dnia, podczas którego Kristian nie czuł, że temperatura powietrza przypomina tę w garnku. Lubił chłód, uwielbiał zimę, a temperatura na minusie była jego żywiołem. Niestety ciężko spodziewać się takich luksusów w lipcu i właśnie dlatego chłodził się najlepiej jak potrafił. Co z tego, że skutki marne, skoro są przynajmniej chęci? To się liczy! Flitzpatrick... Poczciwy staruszek! Kristian wspomina go bardzo dobrze. Pomimo tego, że zazwyczaj zapraszał Almstedta w interesach, to zawsze znalazł dla niego czas. Można powiedzieć, że Kris uważał go nawet za swojego wujka, który usilnie swatał go z pewną blondynką. Z początku mu to trochę nie wychodziło, ale z biegiem czasu zaczęło coś iskrzyć. A teraz? Siedzą zdystansowani na ławce i gawędzą na tematy podobne do pogody, błahe, nic niewnoszące. Kristian wielokrotnie zastanawiał się czy jednak Flitzpatrick nie chciał mu zrobić na złość. Może nie podobało mu się to, że nie zawsze potrafili się zgodzić w niektórych sprawach i właśnie dlatego postanowił go zeswatać z Meredith? Być może wiedział jak to się skończy i wszystko ukartował? W takich chwilach Almstedt przypominał sobie jednak jego dobre strony i to złudne wrażenie oszukania zwyczajnie mijało. Generał nadal nie potrafił zrozumieć gdzie popełnił błąd, że finalnie został odrzucony, ale coraz rzadziej starał się zaglądać do tego dołka. Postawa żołnierza i naprawianie błędów? W tym momencie Kristianowi daleko było do postawy prezentowanej w wojsku, chociaż trzeba przyznać, że poza nim był równie uparty. Być może dlatego nie uzewnętrzniał żadnych emocji znajdując się w towarzystwie byłej narzeczonej. Nie chciał, żeby przeszłość nim zawładnęła, nie zamierzał niepotrzebnie spoglądać w tył. W końcu w wojsku zawsze go uczono, że we własne kolano się nie strzela chociażby nie wiem jak było się złym i zrozpaczonym. To już lepiej w skroń, bo jedno pociągnięcie za spust zwalnia ze wszystkich trosk. - Luksus? - powtórzył niemalże niesłyszalnie, wbijając na moment wzrok w cygaro - Zacząłem je palić od tamtego dnia. Nie są jakieś specjalnie drogie. - dorzucił zaraz, oczywiście nawiązując do sławetnej ucieczki, ale jednocześnie sprowadzając ją do poziomu codzienności. Od najbardziej bolesnego wydarzenia w życiu przeszedł sprawnie na rozmowę o cenie cygar. To pośrednio pokazywało, że dla niego całe spotkanie tez nie należy do najłatwiejszych. Nie odzywała się tyle miesięcy, nie widział jej na oczy tyle czasu, a nagle przychodzi oddać mu bluzę? Czy każda kobieta zachowuje się tak po ucieczce sprzed ołtarza? Almstedt nienawidził takich niepewnych sytuacji. - Stary, dobry Flitzpatrick. - przytaknął tylko Merry, niezbyt rozwodząc się nad osobą staruszka. Robił to już wcześniej i to wielokrotnie, więc nie zamierzał po raz kolejny mieszać zmarłego w sprawy żywych. Ciekawiła go za to odpowiedź kobiety. Jest "tak samo"? Znaczy jak? Kristian nie sądził, żeby mógł się czegokolwiek dowiedzieć. Mieszka sama? Ma kogoś? A czym się w ogóle zajmuje? Tak wiele pytań cisnęło mu się na usta, które jednocześnie nie chciały się nawet przez moment otworzyć. - Przed rebelią zostałem jeszcze starszym oficerem pod dowództwem Snowa. - zaczął i westchnął lekko - Pod jej koniec przywiozłem Coin cztery prezenty i awansowała mnie na generała. Teraz siedzę za biurkiem i dziadzieję, a każdy dookoła liże mi tyłek jakby był cały z cukru. - wyjaśnił pokrótce, przedstawiając jednocześnie swój pogląd na ten cały awans. O całej sprawie mówił dość normalnie, jakby zwyczajnie to przewidywał. Nie cieszył się, nie wypełniała go duma. Praca jak praca. Chociaż prawdę mówiąc to po cichu liczył, że nastroje w stolicy się trochę zmienią. Słyszał już o paru incydentach, Coin nie ma ugruntowanej władzy... Może niedługo przyjdzie na niego czas? W końcu jakaś poważniejsza praca. - A Ty? Czemu mi się nie chwalisz czym się zajmujesz? Znając Ciebie to pewnie coś nietypowego. - zagadnął, spoglądając na Meredith. Teraz rozsiadł się trochę luźniej, wygodniej, jedną rękę rozkładając zwyczajnie na oparciu ławki. Niemniej jednak nie planował przytulać Ainsworth. Tak po prostu było mu wygodniej, a to przy rozmowie najważniejsze. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Pią Paź 17, 2014 11:33 am | |
| Nie mogła się nie skrzywić. Udawanie, że nic nie słyszała, że żadna aluzja nie miała miejsca na pewno byłoby wygodniejsze, ale Meredith nigdy nie była tym typem człowieka, który od tak wyłącza się na to, czego słyszeć nie chce. Gdyby to potrafiła, z domu wyniosłaby raczej wspomnienia wspólnych kolacji niż ciągłych awantur, śmiechu ojca zamiast oschłych słów, jakimi witał przychodzących wierzycieli. Gdyby to potrafiła, teraz też byłoby dużo łatwiej. Mogłaby się uśmiechnąć, nie skrzywić, mogłaby płynnie opowiedzieć o swoim życiu, wiele by mogła. Oczywiście, nic podobnego nie miało miejsca. Twarzyczkę Merry wykrzywił gorzki grymas, sama kobieta nieco gwałtowniej zaciągnęła się papierosem, a gdy wreszcie zdecydowała się odpowiedzieć na pytanie - po szczerym, ale mimo wszystko przygaszonym uśmiechu, jakim skwitowała życiowe osiągnięcia Kristiana - składanie zrozumiałych zdań przychodziło jej ze znacznym trudem. - Może dlatego, że nie ma czym się chwalić. - Wzruszyła lekko ramionami. Obiektywnie rzecz biorąc może i byłoby czego Meredith zazdrościć - ostatecznie studia skończyła z wyróżnieniem, znalazła robotę w zawodzie i wywalczyła sobie jakąś tam pozycję w hermetycznym środowisku służby zdrowia - Ainsworth jednak od życia oczekiwała czegoś więcej. Szkoda tylko, że uświadomiła sobie to dopiero niedawno, gdy tak wiele udało jej się już przegrać, stracić. - Skończyłam studia, pracuję w szpitalu. Jako anestezjolog. - Zamyśliła się. Szybki przegląd ostatnich wydarzeń wykazał, że naprawdę nie miała o czym opowiadać. Bo przecież nie o Cassianie. Dopiero po krótkiej chwili przypomniało jej się, co jeszcze mogłaby dodać. Jeden element, który w pewien sposób dotyczył ich obojga. - I sprzedałam dom po Robercie. - Niegdyś, za życia Fitzpatricka, posiadłość na obrzeżach Kapitolu znana była z organizowanych tam bankietów, na mapie ważniejszych miejsc widniała jako punkt zawierania wielu umów i wartościowych znajomości. Teraz jednak, gdy nie było już gospodarza - powiesił się przecież tuż przed rebelią - dom stracił na wartości, a sama Merry nie miała serca, by się nim zająć. Nie to, żeby miała kiedykolwiek - jej niechęć do Roberta (jakby nie patrzył, w zamierzchłych czasach był przecież kochankiem jej matki) była powszechnie znana i choć później, po latach, straciła nieco na sile, to nigdy nie znikła, nigdy nie pozostawiła Ainsworth pełnej miłości do sędziwego, prominentnego mieszkańca Kapitolu. Myśl, że miałaby potem zajmować się jego majątkiem (szczerze mówiąc, wcale nie chciała tego wszystkiego odziedziczyć), w takich okolicznościach była po prostu śmieszna. Rozprostowując nogi przed sobą milczała przez dłuższą chwilę (starając się przy tym nie myśleć, że kiedyś, dawniej, mogłaby tak po prostu przytulić się do boku Almstedta i zapomnieć o całym świecie), by wreszcie zacisnąć zęby, stoczyć ze sobą pospieszną, zażartą walkę i wykrztusić w końcu to, co dotąd nigdy nie przeszło jej przez gardło. - Przepraszam. - Oby tylko Kristian wciąż miał tak dobry słuch, jak kiedyś, bo po wysiłku, z jakim związane było wypowiedzenie w ogóle tego znamiennego słowa, na podniesienie nieco głosu Merry już się nie zdobyła. |
| | | Wiek : 33 lata Zawód : Generał
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Pią Paź 17, 2014 3:11 pm | |
| Zawsze jest się czym chwalić. Kristian znał osoby, które potrafiły chwalić się tym, że dzisiaj siedziały w toalecie pięć minut mniej niż dnia wczorajszego. Właśnie dlatego nie lubił takich odpowiedzi. Były... Wymijające? Tak! Chodziło właśnie o to. Almstedt jakoś nie był przyzwyczajony do tego, że na jego pytanie ktoś udziela okrężnej odpowiedzi. Oczekiwał zwięzłych, rzeczowych i dobitnych sprawozdań, a nie gadania o tyłku Merryni (<3). - I to nie jest powód do dumy? Mało kto zostaje internistą, a Tobie udało się zostać anestezjologiem. Masz w rękach życie innych osób, a nadal uważasz, że to nic takiego? - zapytał całkiem poważnie, ukradkiem spoglądając na swoją dawną miłość. Jej zawód był zupełnie czymś innym i nawet nie zamierzał próbować ocenić kto ma ciężej. Wiedział jednak, że jego nie rozliczają z liczby zabitych żołnierzy, a osiągniętego przez nich celu. Mogła paść i połowa oddziału, ale punkt musiał zostać zdobyty za wszelką cenę. W przypadku Ainsworth już nie było tak różowo. Poda za dużo chemii, pacjent się nie obudzi i cała odpowiedzialność spadnie na nią. Ba! Pewnie od razu strażnicy pokoju odprowadzą jej do nowego miejsca zamieszkania, które w oknach ma kraty. - Dom po staruszku? Nie było Ci go szkoda? - zapytał, doskonale wiedząc co stało się z tą nieruchomością. W końcu sam był w jej posiadaniu, ale jeszcze nie pora, żeby mówić o tym dziewczynie. Najzwyczajniej nie sprzedała go bez powodu, więc dobrze byłoby go najpierw usłyszeć. Wbrew pozorom nie chciał jej dorzucać na głowę kolejnych problemów i godzin rozmyślań. Zresztą sam Almstedt całkiem dobrze wspominał staruszka. W końcu doskonale wiedział, że chce on dla Merry jak najlepiej nawet wtedy, gdy tego zwyczajnie nie dostrzegała. Starał się jej zastąpić ojca i może nie do końca mu się to udało, ale generał był świadom tego, że gdyby tylko dała wtedy Fitzpatrickowi szansę, to wszystko mogłoby wypalić. Niestety do tego nigdy nie udało mu się jej przekonać, a teraz raczej nie będzie miał już takiej sposobności. No i stało się. Coś na co Kristian czekał przez tak długi czas i do tej pory nie wiedział jak zareaguje. Wyśmieje ją? Po prostu wstanie i wyjdzie? Nic z tego. Na razie siedział w ciszy i powoli zaciągał się cygarem, nie racząc Meredith nawet przez chwilę spojrzeniem. Taka cisza miała trwać niespełna dwie, a może nawet i trzy minuty. Dopiero wtedy zdecydował się odpowiedzieć. - Za to, ze zostawiłaś mnie na oczach całego kościoła jak tego durnia pomimo tego, że dałbym Ci wszystko? Nadal nie potrafię zrozumieć dlaczego, po co i przez kogo, ale nie rozdrapujmy tego. - odpowiedział wreszcie przerażająco chłodnym głosem. O ile do tej pory ten też nie był zbyt przyjemny, o tyle teraz wydawał się wprost służbowy. Wzrok też nie zdradzał zbyt wiele. Pomimo tego, że wpatrywał się teraz prosto w oczy Meredith, to nadal nie pojawiła się w nich nawet jedna łezka. Jedno, czego na pewno nauczono go w wojsku, to nieokazywanie emocji. - Dom Fitzpatricka jest mój. Kupiłem go niedawno. Jeśli chcesz, to możesz kiedyś wpaść i odświeżyć sobie pamięć. I nie ma sensu mnie przepraszać. Za swoje decyzje się nie przeprasza, a jedynie dziękuje samemu sobie lub wytyka przez resztę życia, Merry. Ja jestem bezradny jeśli nadal Cię to dręczy. - wyjaśnił już całą sprawę do końca, nie chcąc pozostawiać jakichś niedomówień. Cygaro się skończyło, rozmowa zeszła na nieciekawe tory. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby Almstedt teraz zwyczajnie wstał i zostawił dziewczynę samą sobie, ale nie chciał tego robić. Jeśli nadal ją coś męczy, to niech to wyrzuci od razu. W końcu nie wiadomo kiedy się jeszcze spotkają i czy w ogóle to nastąpi. Kristian jakoś nie wyobrazał sobie tego, żeby Merry została nagle jego przyjaciółką. Przeszłość to jednak suka. Raz człowieka dopadnie i się nie odgoni. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Pią Paź 17, 2014 6:54 pm | |
| Mogliby tak sobie siedzieć i rozmawiać o karierach ich obojga, o małżonkach, dzieciach, posiadanych psach i kotach (zakładając, że Kristian cokolwiek z tej listy miał, bo u Merry przecież nie występowała ani rodzina, ani zwierzęta, ani nikt inny godzien uwagi), o pielęgnacji roślin doniczkowych czy sposobach dbania o panele położone na podłogach domu Fitzpatricka, także o tym, czy Ainsworth było czy nie było żal odziedziczonej posiadłości, ale podobne tematy przestały mieć teraz znaczenie. Bo przeprosiła i... Chyba spodziewała się czegoś innego. Chyba czegoś innego oczekiwała. Chłód Kristiana był jedynie ułamkiem reakcji, z jaką Merry chciała się chyba zetknąć. Szczerze? Chyba po prostu chciała dostać w ryj (metaforycznie, oczywiście), chciała awantury, przejścia przez dantejskie kręgi piekła, chciała upiornej awantury i wzajemnego wywrzaskiwania sobie zarzutów. To podobno oczyszcza. Podobno potem jest łatwiej, jak po nirwanie, po osiągnięciu idealnej równowagi z samym sobą. Nie ważne, czy podobne sceny rozgrywają się w domowym zaciszu czy na oczach pospólstwa (dla Meredith to naprawdę nie miało znaczenia, czy świadkowie byli czy ich nie było), podobno pomagają. Więc tak, chyba czegoś podobnego oczekiwała. Chyba czegoś podobnego chciała. Tymczasem Almstedt był... spokojny. Po prostu. Tak, jasne, wiedziała, że zawsze był opanowany, że był tak doskonałym przeciwieństwem jej cholerycznego charakteru, ale, na miłość boską, sądziła, że się złamie. Naprawdę. Podświadomie liczyła na to, że po jej wymamrotanym wyznaniu mężczyzna pęknie, zmusi ją, by stawiła czoła wszystkiemu, z czym wiązała się jej ówczesna decyzja. Zamiast tego dostała bardzo proste, do bólu logiczne pytanie i niechęć do kontynuacji tego tematu. To chyba jakiś żart. Przez krótką, naprawdę krótką chwilę siedziała tylko, wbijając paznokcie we wnętrze dłoni i dopalając papierosa. Gdy zaś wreszcie wygasiła używkę na oparciu ławki, wtedy... Cóż, wtedy dziwnym trafem było jej łatwiej mówić, ciągnąć to dalej, robić dokładnie to, czego nie chciał jej były narzeczony. - Nie rozdrapujmy tego? - warknęła cicho, półgłosem, kwestię nabycia przez Almstedta domu Fitzpatricka pozostawiając na później. Bo że do tego wróci, to było oczywiste. - Nie, Kristian, właśnie będziemy to rozdrapywać. Ja będę to rozdrapywać. Potrzebowałam lat na to, by wreszcie się na to zdecydować, więc, do kurwy nędzy, skoro wreszcie to zrobiłam, nie będziesz mi zabraniał doprowadzić to wreszcie do końca. - Wciągnęła gwałtownie powietrze przez rozdęte nozdrza. Użyte sformułowanie końca nie było może najtrafniejszym, ale na ten moment potknięcia wyrażeniowe nie miały już szczególnego znaczenia. Zaciskając zęby, opanowała się na tyle, by nie wrzeszczeć i kontynuowała, wiedząc, że jeśli wszystkiego nie wyrzuci z siebie teraz, to nie zrobi tego nigdy później. A musiała. - Miałam dwadzieścia jeden lat i po prostu stchórzyłam, cała filozofia. - Skrzywiła się. Przyznawanie się do słabości zawsze było dla niej trudne, a uczynienie tego w obliczu mężczyzny, którego opinia na jej temat zawsze była dla niej ważna, było trudne w dwójnasób. - Rodzina i dorosłe życie było marzeniem Roberta, nie moim, dokładnie tak jak wszystkie inne aspekty tamtych lat, moich lat. Studia, rola bankietowej księżniczki, wypieszczonego dziecka to nie były moje życzenia, spełnienie moich pragnień. Jedynym, czego chciałam wtedy, to wrócić do domu, położyć się na grobie taty i po prostu tam zostać, rozumiesz? - Nie, tego nigdy nie było widać. Merry przecież umiała udawać, tata ją nauczył. Umiała udawać, że się nie boi, że nie tęskni, że się cieszy. Ale teraz chyba wreszcie zaczęła dorastać, a wraz z tym zapominała, jak to się robi. - Przez te wszystkie lata, jakie Robert dał mi w swej dobroduszności ja widziałam go tylko jako dwulicowego sukinsyna, który odebrał mi rodzinę jeszcze przed tym, niż zginął ojciec, a potem odbierał także wszystko inne, stopniowo, przypierając mnie do muru. Ty jesteś dzieciakiem Kapitolu, ja nie. Nie miałam możliwości się buntować. Nie miałam prawa głosu. Byłam z dystryktu i wystarczyłoby jedno słowo Fitzpatricka, bym znów zaczęła uczestniczyć w dożynkach. I... Tak, nawet z perspektywy czasu wiem, że on byłby w stanie to zrobić. Wydać mnie lekką ręką, gdybym stała się zanadto męczącą, upierdliwą, zanadto pewną siebie. Był dobrym człowiekiem, tak, ale o bardzo ograniczonej cierpliwości. Przetarła twarz dłońmi, na koniec zgarniając burzę blond włosów do tyłu, pozwalając kosmykom przemknąć się pomiędzy smukłymi palcami. - I ty. Ty byłeś kolejnym podstępem, tak wtedy myślałam. Sposobem na usidlenie, na usadzenie mnie na dupie i wybicie z głowy jakichkolwiek pomysłów, które nie współgrały z ogólnie uznanymi normami. Robert wyobrażał sobie nas jako szczęśliwą rodzinę, ty, ja, on i dzieciaki, które mógłby traktować za wnuki, a ja... Ja po prostu się zakochałam. Bez planów. Bez spoglądania w przyszłość. - Wzruszyła ramionami i zacisnęła zęby. Nie była mistrzynią poważnych rozmów. To, że umiała informować rodziny o śmierci ich bliskich nie wynikało z jej obycia, zaznajomienia się z ludzkimi uczuciami, a raczej z chłodnego profesjonalizmu. Gdy więc wreszcie przyszło do rozmowy o uczuciach, w dodatku takiej, w której przyznawać musiała się do własnych błędów, było ciężko. - Nie zostawiłam cię dla kogoś. Nie zostawiłam cię po coś. Zostawiłam cię sądząc, że jeśli się zgodzę, jeśli zagram tak, jak grał mi Robert, coś stracę. - Prychnęła cicho. Paradoks, co? Ostatecznie to właśnie jej decyzja doprowadziła do strat, potrzebowała tylko czasu, by to zrozumieć. Po prostu musiała dorosnąć. - Nie miałam odwagi za ciebie wyjść i tak samo nie miałam odwagi potem się z tobą widywać. - Ponownie wzruszyła ramionami. Teraz, gdy wreszcie to powiedziała, okazywało się to być równie prostym co żałosnym. - Nie byłam gotowa na dorosłość, zobowiązania, poważne decyzje i odpowiedzialność, a tego wszystkiego po mnie oczekiwano, na to wszystko miałam się wtedy zgodzić. Wyciągnęła jeszcze jednego papierosa, zapaliła, zaciągnęła się głęboko. - I tak, wiesz, dręczy mnie. Kurewsko mnie to dręczy. - Rozparła się na ławce, dziwnie łatwo ignorując teraz bliskość Almstedta. Nie, nie czuła się lepiej po tym, co powiedziała. Nie czuła się bardziej rozsądną, spokojną, pogodzoną z życiem i swoją głupotą. Nie czuła, by sobie wybaczyła. Ale chyba przez chwilę - tylko przez chwilę - było jej już wszystko jedno. - Nie sądzę, bym jeszcze tam przyszła, do tego domu - dodała jeszcze, jakby zupełnie bez związku, dziwnie, nienaturalnie (to bardzo łatwo było wyczuć) spokojnie. - Przeszłość Roberta nie jest tą, do której chciałabym wracać. Dał mi przyzwoitą przyszłość, zadbał o to, bym nie poległa na Igrzyskach, dał mi ciebie. - Ostatnie stwierdzenie wypowiedziała z namysłem, nie spoglądając na Almstedta, ale w niebo, wprost ku słońcu, uparcie znosząc pojawiające się przed oczami ciemne plamki. - Ale to jego dom. Pełne jego decyzji, za które nie potrafię być mu bezgranicznie wdzięczna. Niewiele jest takich, z którymi się wtedy zgadzałam. Niewiele jest takich, za które byłabym mu w stanie podziękować - wtedy i teraz. To nie on sprawił, że byłam wtedy szczęśliwa. - Odchyliła głowę, wydmuchując dym z papierosa ku górze. Dotychczas wykorzystując muzykę grajków jako doskonałe maskowanie jej wypowiadanych sugestywnie, ale wciąż półgłosem słów, teraz mogła jej po prostu posłuchać. |
| | | Wiek : 33 lata Zawód : Generał
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Sob Paź 18, 2014 8:59 pm | |
| W takim razie tutaj się nie zrozumieli. Kristian nie chciał, żeby cały świat dookoła dowiedział się co pomiędzy nimi zaszło. Wystarczające było to, że został sam przed całym kościołem. Cała sprawa odbiła się dość szerokim echem nie tylko wśród znajomych, bo Almstedt słyszał różne docinki i plotki nawet w pracy. Był to naprawdę ciekawy dodatek do bólu wywołanego odejściem Merry. Zresztą to chyba rzecz całkowicie normalna, że mężczyzna nie chciał publicznie przyznawać się do swojej porażki. Porażki, bo tak właśnie traktował ucieczkę Ainsworth. To był jeden z poważniejszych ciosów, jakie przytrafiło mu się zebrać do tej pory. Nic więc dziwnego, że podchodził do tego inaczej niż była narzeczona. Wolał wszystko schować w środku i zapomnieć, a ona wykrzyczeć wszystko co siedziało jej na duszy i kuło z każdą myślą. Jego postawa jednak nie spodobała się blondynce. Przez cały czas jednak nic się nie odezwał. Po prostu mierzył ją spokojnie swoimi błękitnymi ślepiami tak, jakby chciał wchłonąć każde jej słowo. Prawdę mówiąc czuł się podobnie do rodzica, który stara się wysłuchać swoje małe dziecko tłumaczące się ze zbicia wazonika. Nie wiedział tylko dlaczego Merry tak bardzo koncentruje się na sobie. To uderzyło go w tej chwili najbardziej. - Czy ja Ci kiedykolwiek czegoś zabraniałem? Wylewaj wszystkie ścieki na chodnik jeśli ma Ci to po móc, ale nie oczekuj ode mnie, że zostanę do samego końca. - warknął zirytowany, wyraźnie dając do zrozumienia, że mu się to nie podoba. Niech robi co chce, ale dlaczego akurat tutaj i dlaczego chce w to wszystko mieszać jego? - Czy Ty się w ogóle słyszysz? Doszukiwałaś się podstępu w tym, że się w Tobie zakochałem? Naprawdę myślałaś, że upadłem tak nisko, żeby Cię uwodzić na polecenie Fitzpatricka? Że miałem być pieprzonym donżuanem tylko po to, żeby spełnić jego chore zachcianki i marzenia? - odezwał się wreszcie po tej całej kanonadzie słów, jaką rozpoczęła Meredith. To przecież nienormalne! Ta kobieta naprawdę nie zdaje sobie sprawy z tego, co właśnie powiedziała i w co dalej brnie. W tej chwili generał nie był pewien czy chce dalej kontynuować tę rozmowę, ale musiał jeszcze jej parę kwestii wyjaśnić - Przecież byłaś już dorosłym człowiekiem, Merry. Nikt Cię do ślubu nie zmuszał, mogłaś się odezwać, porozmawiać, ale Ty wolałaś uciec bez żadnego słowa, po czym zjawiasz się po paru latach, żeby oddać mi bluzę. Pojmujesz w ogóle co robisz? Wbiłaś mi jedną szpilę przy ucieczce, a teraz wbijasz kolejne. Wychodzi na to, że przez ten cały czas nawet przez moment mi nie ufałaś, nie chciałaś we mnie uwierzyć, miałaś mnie za marionetkę kogoś innego. - kontynuował, żywo przy tym gestykulując. Cygaro już dawno wylądowało na ziemi, a ta spokojna postawa, którą do tej pory starał się zachowywać prysnęła szybciej niż mydlana bańka. Wszystko przez jedną kobietę. Z drugiej jednak strony Kristian nie pamięta ostatniego razu, kiedy mógł powiedzieć wprost coś, co cały czas leżało mu na sercu. W tej chwili miał ku temu doskonałą okazję i postanowił z niej skorzystać. - To wszystko jest wymówką. Nie mam cholernego pojęcia co Ci siedziało w łepetynie, ale gdybyś nie była gotowa, to po prostu byś się odezwała. Spieprzyłaś... Spieprzyłaś wszystko. - powiedział już trochę spokojniej na sam koniec i odpalił kolejne cygaro. Musiał wziąć parę głębszych wdechów, żeby jeszcze bardziej nie wybuchnąć. Już i tak zrobił scenę, której przecież od początku nie zakładał. - Robert mną nie rządził. Sami się wybraliśmy. - sprostował jedno stwierdzenie Meredith, żeby wszystko było jasne. Nie rozumiał dlaczego miała taką obsesję na punkcie Fitzpatricka. Naprawdę sądziła, że w razie czego Kristian pozwoli jej zrobić jakąkolwiek krzywdę? To kolejne pytanie, którego jednak Almstedt nie zadał, chociaż przeszło mu przez moment przez głowę. Ta cała sytuacja była tak popieprzona, że Kristian z każdą minutą coraz bardziej przekonywał się do tego, że powinien po prostu sobie pójść. Wstać i ruszyć w swoją stronę zostawiając Mereditch tak samo, jak to ona zostawiła jego. Bez żadnego rozmyślania, bez żadnego ważnego powodu, a tak po prostu. - Skupiasz się tylko na tym nieżywym starcu. Prawda jest taka, że to nie on wybierał za Ciebie życie, bo w każdej chwili mogłaś coś zmienić, a tego nie zrobiłaś. Nic więc dziwnego, że teraz COŚ Cię gryzie. Nie chciałaś stać się księżniczką, a właśnie nią jesteś. Brałaś tylko to, co podali Ci na tacy, a nie umiałaś powiedzieć nie i zmierzyć się z konsekwencjami. Nie byłaś sama, nie byłaś też bezradna. To tylko Twoja wina, Merry. - skoro chciała i jego spojrzenia na tę całą sprawę, to proszę bardzo. Mogą kontynuować , ale pod jednym warunkiem. Almstedt musiał wiedzieć do czego to doprowadzi i dlaczego ma psuć sobie kilka następnych tygodni przez ciągnięcie rozmowy, z której kompletnie nic nie wyniknie? W końcu i tak nie widzieli się już parę lat, więc kolejne lata rozłąki i braku kontaktu naprawdę niczego nie zmienią. Temat domu pozostawił za to bez odpowiedzi. Skoro nie chciała w nim przebywać, to nie zamierzał jej do niczego zmuszać, ani tym bardziej przekonywać. Dla Kristiana było to jedno z najlepszych miejsc na wspominki, rozmyślania i odpoczynek. Najwidoczniej całkowicie inaczej zapamiętali jeden budynek, co znowu pokazuje jak bardzo się od siebie różnią. - Czego oczekujesz? - zapytał trochę cicho, odwracając głowę w jej stronę i uważnie się w nią wpatrując. Koniec ze zrywaniem kontaktu wzrokowego, więc gdyby Meredith nie chciała na niego spojrzeć, to zwyczajnie ją zmusi chwytając za brodę - Czego ode mnie oczekujesz? Co mam zrobić? Wybaczyć Ci i przynosić codziennie kwiatki, a później skakać dookoła jak idiota i mówić jak bardzo Cię kocham? - zapytał dość ironicznie, ale nadal nie wiedział po co ta cała szopka. Nagle przybyło jej odwagi i potrafiła wyjaśnić stare sprawy. Ta, jasne! |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Sob Paź 18, 2014 9:47 pm | |
| - Tak. - Chyba coś jej się przypomniało. Chyba to, jak ojciec patrzył na matkę, gdy w drzwiach domu mijał się z Fitzpatrickiem. Chyba to, jak wiele potrafił powiedzieć jednym spojrzeniem, jak potrafił spoliczkować kobietę, którą kochał, nawet nie unosząc dłoni. I może jeszcze to, jak wiele rozczarowania było w w spojrzeniu matki, gdy ojciec zginął. Rozczarowania, nie żalu. Żałosnego zdumienia, że jak to, już teraz?. Merry nigdy nie chciała być tak żałosną, tak zwyczajnie głupią, jak jej rodzicielka. Wmawiała sobie, że przecież potrafi być inną, że nie podąży śladem matki, bo stać ją na więcej. Patrzyła na swojego ojca przekonana, że ona nie potrafiłaby skrzywdzić tak dobrego człowieka. Boże, co za bzdury. - Tak, właśnie tak myślałam. - Miała się kłócić? Miała nagle zmieniać front, że skąd, wcale tak nie myślała, co też on insynuuje? Nie bądźmy śmieszni. Dobrze wiedziała, jak brzmią jej słowa. Dobrze wiedziała, kim w tym momencie się staje. No i co? Proszę, proszę bardzo, odpowiedzcie - co z tego? Poszła na ten układ. Zdecydowała się na to, bo... Po prostu. Bo tak. Bo może będzie lepiej, a może nie, ale to nie miało znaczenia. Kristian odbierał to jako wbijanie szpil - w porządku, skoro najwyraźniej jeszcze jakieś miała, to musiała się ich pozbyć. Nawet kosztem Almstedta. Musiała... Uznajmy, że po prostu musiała pogrążyć się w swej głupocie, nim spróbuje się z niej wydobyć. Po raz pierwszy zamarzyła o byciu dorosłą i odpowiedzialną, ale chore przekonanie podpowiadało jej, że najpierw musi utonąć wreszcie w całym tym gównie, którym się otoczyła. Ośmieszyć się, skompromitować, upokorzyć sama siebie. Pomoże, nie pomoże, bez znaczenia. Ale musi. Naprawdę w to wierzyła. Gdzieś na świecie psychiatra zatarł ręce zadowolony na widok kolejnej życiowej sieroty, która po prostu nie umie żyć. - Dokładnie tak myślałam. Miałam świat swoich chorych, paranoidalnych wyobrażeń, w którym byli ludzie, którzy coś znaczyli i mogli oraz tacy, którzy nie znaczyli i nie mogli nic. Fitzpatrick był po jednej stronie tej granicy, my po drugiej, jak pionki, tak myślałam. Jezu, byłam wtedy dzieciakiem. Zapatrzonym w ojca, zapatrzonym w siebie, nienawidzącym własnej matki i jej kochasia. - Tak, to było nienormalne. Tak, to było zwyczajnie chore. Pewnie powinna się leczyć - wtedy, nie teraz, bo teraz jakoś wyszła na ludzi. Powiedzmy. W każdym razie, jakoś sobie radziła. I już nie patrzyła z perspektywy własnego zadartego nosa... A przynajmniej próbowała tego nie robić. - Wierzącym w teorie spiskowe i dopatrującym się intryg. To pewnie dlatego, że tak po prostu było wygodniej. Być obrażonym na cały świat i tchórzostwo przed życiem tłumaczyć tym, że przecież nic nie mogę, przecież nic nie potrafię, bo przecież jestem z Dwójki. Mówiła cicho. Mówiła normalnie. Umiała się kłócić, umiała robić to też przy ludziach, ale teraz po prostu nie było o co. Przecież nie zamierzała stawiać się słowom Kristiana. Może z tego wyrosła, a może miała tylko chwilowy przebłysk ogarnięcia. - Tak - przytaknęła zamiast tego ugodowo, zupełnie jak nie ona. Kim jesteś, kobieto, i co zrobiłaś z Merry potrafiącą drapieżnie wyrwać Śmierci umarłego?! - Spieprzyłam. Spieprzyłam wszystko, co mogłam. Tak, chyba faktycznie chciała się teraz odwrócić. Spojrzeć gdzieś... Gdziekolwiek. Na grajków, którzy teraz nie tylko grali, ale porywali też do tańca przygodne panny przysłuchujące się teraz gdzieś z boku. Na prażące, letnie słońce, które nie potrafiło nigdy jej opalić. Na samotnego wróbla podskakującego teraz na parapecie jednego z mieszkań pobliskiego bloku, na farbę, którą odmalowano ławkę, na kopnięty przez przechodzące nieopodal dziecko kamyk. Spojrzała na Kristiana. Spojrzała, bo nie pozwolił jej inaczej. - Nie mogę niczego od ciebie oczekiwać. Mogę tylko czegoś chcieć. - Zacisnęła zęby na krótką chwilę, nie próbując jednak odwrócić się, szarpnąć czy uciec, co przecież byłoby bardzo w jej stylu. - I tak, chyba chciałabym, żebyś mi wybaczył. - Szczerość to parszywa suka, która czasem się przydaje, a czasem nie. Teraz Ainsworth nie miała zamiaru zastanawiać się, co pasowałoby bardziej - mówić prawdę czy może kłamać, wyłgać się, co przecież zawsze nieźle jej wychodziło. Myślenie ostatnio sprawiało jej problemy, teraz więc instynkt samozachowawczy podpowiadał, by zrezygnowała z tego, co okazywało się być zbyt trudne. - I tak, chciałabym też chyba usłyszeć, że pomimo wszystko mnie kochasz. - Wzruszyła lekko ramionami. - Ale nie oczekuję tego. |
| | | Wiek : 33 lata Zawód : Generał
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Nie Paź 19, 2014 12:54 am | |
| Tak. Jedno zdanie, jedno słowo, a zburzyło cały światopogląd Kristiana. Czyli przez ten cały czas kiedy wierzył w ich przyszłość, kochał Meredith, kiedy był szczęśliwy u jej boku był po prostu ułudą? Bo jak inaczej to wszystko nazwać? Nie wierzyła mu, nie ufała do końca, cały czas podejrzewała o współprace z Fitzpatrickiem. Miała go za człowieka, którym nawet sam Almstedt by pogardził, a o to naprawdę ciężko. Oczy Kristiana zdradzały w tym momencie wszystko. Znikł z nich ten niewielki blask, który jeszcze tlił się gdzieś w jego duszy gdy zobaczył Meredith. Żołnierz popełnił jednak jeden z największych, a zarazem podstawowych błędów - miał nadzieję. Ludziom takim jak on nie powinny przychodzić podobne pomysły do głowy, a jednak nadal łudził się, że coś znaczy dla Ainsworth, a jej ucieczka była spowodowana jakąś siłą wyższą. Tymczasem wszystko okazało się o wiele bardziej trywialne niż mógł kiedykolwiek przypuszczać. Może i Meredith chciała wszystko wyjaśnić, ale niektóre kwestie lepiej pozostawić niedopowiedziane niż pozwolić im się wydostać na światło dzienne. Tak było z tym jednym słowem, które przekreśliło niemalże wszystko. - I przez ten cały, jebany czas nie przyszło Ci nawet do głowy, żeby spróbować ze mną o tym porozmawiać? Powiedzieć chociaż słowo, spróbować? Nie rozumiem tylko po co było to ciągnięcie szopki i karmienie mnie złudną nadzieją, że jednak znalazłem kogoś wspaniałego, kogoś na kogo będę mógł liczyć. - wylewanie żalu szło mu już coraz lepiej, ale był jeszcze daleki od perfekcji - Bo jesteś z Dwójki? Nie byłem zadufanym w sobie Kapitolińczykiem, nie różniło nas nic, a mimo wszystko nas segregowałaś. Zresztą nawet gdyby spoglądać na to w taki sposób, to ten ktoś z Dwójki był wystawiany na najwyższy piedestał. Byłaś dla mnie najważniejsza. Jedynym pozytywnym aspektem tego dnia był fakt, że Meredith przyznała się do porażki. Tylko czy to tak naprawdę cokolwiek zmieniało? Pomimo tego Kristian nie wyczuwał, żeby Ainsworth jakoś szczególnie tego wszystkiego żałowała. Zganiała wszystko na wiek, strach, Fitzpatricka, a prawda jest taka, że wystarczyło się trochę inaczej zachować i nie byłoby teraz takiej rozmowy. Almstedt doceniał za to jedno. Była z nim szczera i nieważne jak bardzo absurdalne podawała mu powody, jak bardzo urojone wydawały mu się jej insynuacje, to nadal była to prawda. Przynajmniej po tylu latach zdobyła się na jej wyjawienie. To jednak w niczym nie zmniejszało negatywnych uczuć, jakie teraz rozchodziły się po jego ciele. Kiedy patrzył w jej oczy i słuchał czego tak naprawdę chce, to nie wiedział czy bardziej jest wściekły, rozżalony czy też Meredith wzbudza w nim w tym momencie odrazę. Teraz na moment przybliżył się, spojrzał jej głęboko w oczy, a kciukiem przejechał po dolnej wardze. Na niej kiedyś składał liczne pocałunki, to ona muskała jego skórę i sprawiała, że czuł się odprężony. Czy teraz byłoby tak samo? Z łatwością mógł się o tym przekonać, ale bał się, że rozczarowanie weźmie nad nim górę i już nigdy nie będzie myślał o Merry w takim sam sposób jak dawniej. - Nie ma znaczenia czy Cię kocham. Zdobyłaś moje serce, dostałaś je na tacy, a później wyrzuciłaś jak śmiecia i po czterech latach przychodzisz po nie ponownie. - niemalże wyszeptał, puszczając przy okazji jej brodę i spokojnie opierając się plecami o ławkę. - Nadal Cię kocham. - odpowiedział po krótkim namyśle, chociaż zaraz pokręcił głową - Chociaż nie. Kocham Meredith, którą już nie jesteś, a może nawet nigdy nie byłaś. Tę niewinną, uśmiechniętą i radosną. Jesteś teraz tylko jej cieniem. - odrzekł, przełykając gorzkie słowa, które wydobyły się z jego ust. Wbrew pozorom trudno było mu zachować w tej sytuacji twarz. - Czy to wszystko, Merry? - zapytał, żeby nie przeciągać rozmowy dłużej. Chciał wiedzieć czy jest jeszcze jakieś niedopowiedzenie, uczucie które należy wyrzucić czy też cokolwiek innego co pozwoliłoby mu na zmianę decyzji. W chwili obecnej nie chciał nawet myśleć o Meredith, a co dopiero z nią być. Niestety w życiu nie wszystko układa się tak, jak tego chcemy. To miała być jedna z tych sytuacji. |
| | | Wiek : 25 lat Zawód : anestezjolog, z-ca ordynatora OIOMu Przy sobie : zestaw pierwszej pomocy, zapalniczka, papierosy, telefon komórkowy, leki przeciwbólowe, scyzoryk wielofunkcyjny
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Nie Paź 19, 2014 1:32 am | |
| Jasne, że niektórych rzeczy po prostu nie powinno się mówić - tak było lepiej, bezpieczniej, rozsądniej. Tylko że Merry chyba tak nie umiała. Nie dlatego, że jej tego nie nauczono - ostatecznie we własnej rodzinie miała doskonały przykład, jak słowa dławić, prześlizgiwać się po tematach, które ryzykownie było poruszać, jak unikać pewnych wyrażeń tak, by było dobrze. By przynajmniej można było udawać, że jest dobrze. Więc nie, to nie tak, że nie miała odpowiednich wzorców, których w tej kwestii miała aż nadto. Chyba po prostu... Nie potrafiła tak sama z siebie. A może tylko nie chciała. Może w swym pokrętnym myśleniu uznała wreszcie, że po prostu nie warto segregować słów. - Nie przyszło mi, Kristian, ja nie... Kurwa... Ja po prostu cię kochałam. Kocham. - Ainsworth nie żałowała? Och, Ainsworth wyła. Tylko nigdy w głos, nigdy przy ludziach, a i w towarzystwie samej z siebie rzadko. Nie, nie była tak twardą, jak ją postrzegano. Po prostu się bała. Wielu rzeczy. Tego, że gdy się rozklei, to po prostu się rozsypie, też. Więc się nie rozklejała. Skowyt brzmiał jej w uszach, targał kołaczącym się nierównomiernie sercem - i tam został. - Nie, nie byłeś takim Kapitolińczykiem. Tylko, że ja po prostu... Wierzyłam w to, wszyscy jesteście tacy sami. Boże, wierzyłam w to, po prostu - wykrztusiła, tym razem z ewidentną bezradnością i żalem. Z rezygnacją i, być może, niedowierzaniem. - Łatwiej było mi w wierzyć w to, że... Że... Po prostu nie wierzyłam w bajki. - W porządku, wreszcie zabrakło jej sensownych słów. Wreszcie nie umiała się wysłowić, ale i tak było wiadomo, o co chodzi. Łatwiej było mi uwierzyć, że to jakaś misterna gra, że zakochałam się jak głupia, tak nierozsądnie, tak zupełnie beznadziejnie, niż w to, że może było warto, że mogło być inaczej. Drgnęła lekko, gdy dotknął ją tak. Tak jak kiedyś. Ale tylko na chwilę, na cholernie krótką chwilę, podczas której uświadomiła sobie, że nie, nie będzie tak, jak kiedyś. Chciała coś zakończyć, tak? Wmawiała sobie, że chce? No, to proszę bardzo, pozamiatane. Ciekawe, czy teraz będzie łatwiej. Nie. Jasne, że nie będzie. Niewinna, uśmiechnięta, radosna. To ona naprawdę potrafiła kiedyś taką być? Tak, chyba rzeczywiście potrafiła. Tak, na pewno. To akurat nigdy nie było udawane. Nie umiała udawać szczęścia, tak jak nie umiała udawać bólu. Jeśli coś z tego się pojawiało, nie było grą. Niedopowiedzenie. Chciała, żeby istniało. Chciała móc powiedzieć coś, co to wszystko zmieni, na pstryknięcie palcami odwróci sytuacją i sprawi, że jej wszystkie poprzednie słowa nabiorą jakiegoś magicznego, nowego znaczenia. Że będą żyli długo i szczęśliwie? No nie, nadal przecież nie wierzyła w bajki, przynajmniej nie wierzyła aż tak. Ale mogłoby być lepiej, mogłoby być... Cóż, jakoś. - Nie... - szepnęła już właściwie, nie powiedziała, zwieszając głowę apatycznie. Wiele rzeczy chciała zrobić. Wiele rzeczy chciała powiedzieć. Zachcianki jednak zazwyczaj mało znaczą, co? Uśmiechnęła się smutno, ale jednak się uśmiechnęła. Bo wbrew pozorom - potrafiła. Gdy ratowała życia, umiała się cieszyć. Gdy je traciła, umiała wyć niemo, tylko w sobie, tylko dla siebie. Tak, wciąż to wszystko potrafiła. Tylko okazji było jak gdyby mniej. - Nie, to nawet nie połowa wszystkiego. - Wzruszyła lekko ramionami. Papieros musiała wygasić już przedtem, bo nie miała go w dłoni, nie miała go w ustach. Bluza... Ją też musiała odłożyć wcześniej, tuż obok, na nagrzaną ławkę. Co jeszcze mogła zrobić wcześniej? Co jeszcze, o czym nie wiedziała, o czym mogła przekonać się dopiero teraz? Jesteś teraz tylko jej cieniem. Nic nie mogło boleć bardziej, niż to. Nic, bo nic przecież nie było aż tak trafnym, tak prawdziwym stwierdzeniem. Błędne koło, co? Była cieniem przez to, co zrobiła. Nic nie miało się zmienić, bo była cieniem. Wiele zapłaciła za kaskadę swych błędów. Nie więcej, niż zapłacili za jej błędy inni, ale wiele. Żadne życiowe sukcesy - zawodowe, czy nawet osobiste - nie mogły tego wynagrodzić, nie mogły temu zadośćuczynić. Czy ludzi z takim nastawieniem wysyła się już do psychiatry? Zmusiła się, by wstać. To ona tu przyszła, to ona powinna więc odejść. Ale nie uciec. Tym razem już nie. Po prostu odejść, tak jak należało. Bluza... Wzięła ją, przecież jej nie zostawi. Przecież nie potrafiła. Chyba jeszcze się zawahała, chyba zdarzyło jej się pomyśleć, że mogłaby zrobić coś więcej. Nie zrobiła. Uśmiechnęła się tylko raz jeszcze, nie z żalem, nie gorzko, tak zwyczajnie, trochę smutno, ale ciepło, by potem odejść, powłócząc sfatygowanymi trampkami po chodniku. Za cztery godziny dyżur. Cztery godziny. To dużo. Zdąży znów zostać profesjonalistką.
zt |
| | | Wiek : 33 lata Zawód : Generał
| Temat: Re: Skwer Marzycieli Nie Paź 19, 2014 3:51 pm | |
| Krisitan słuchał jak nieudolnie próbuje się tłumaczyć jego była narzeczona i miał już dość. Widział, że żałowała, ale co z tego skoro za uczuciami nie idą żadne czyny? Merry mówiła jedno, a robiła drugie i tak naprawdę ani trochę się nie zmieniła. Nie potrafiła tylko tego zrozumieć. Jedyne czego chciała, to powrót Kristiana, który w takim stanie rzeczy nie był możliwy i możliwy nie będzie. A może po części jest to też wina Almstedta? Oczekiwał określonego zachowania, chciał, żeby Merry podporządkowała się teraz pod jego tok myślenia i jego pomysł na rozwiązanie tej całej sprawy. Meredith nie jest jednak jasnowidzem i nic z tego nie wyszło, co było raczej do przewidzenia. - Kochasz mnie, ciekawe. Od czterech lat? - lekka ironia niestety musiała się wykraść z jego ust. To wszystko było tak nagłe, nierealne i dziwne, żeby mógł w to uwierzyć. Może Merry czegoś chciała, potrzebowała? Może właśnie dlatego znowu chciała go sobie omotać wokół palca. Kolejnych słów nawet nie zamierzał komentować. Wychodziło na to, że od samego początku miała go za jednego z tych bydlaków, którzy myśleli tylko o sobie. Ale jeśli tak, to dlaczego nadal go kochała i, jak twierdzi, ciągle kocha? Merry zaprzeczała sama sobie i pomimo tego, że chciała wszystko wyjaśnić, to i tak nie potrafiła tego zrobić. Może przy następnym spotkaniu wyjdzie to lepiej? O ile oczywiście jeszcze jakieś będzie miało miejsce. Właśnie... Dokładnie taka była. Uśmiechnięta, radosna, szczęśliwa i Kristianowi wydawało się, że przede wszystkim prawdziwa. Nigdy nie traktował ich związku jako czegoś przelotnego i nieuchwytnego, a tym właśnie się stał. Teraz jednak Ainsworth popełniała ten sam błąd co wcześniej, a sam Almstedt patrzył na nią niemrawym wzrokiem. Nie wszystko? To dlaczego ucieka? Dlaczego znowu zabiera swoje rzeczy i się oddala? Jeśli chciała wszystko wyjaśnić, to nie tędy droga. Wolał już, żeby wykrzyczała wszystko teraz niż wracali do tego co chwila i wszystko rozpatrywali na raty. - Kurwa mać. - zaklął pod nosem, wyciągając kolejne cygaro. Wtedy w kościele za nią pobiegł, ale to nic nie dało. Teraz tylko spoglądał jak ta sama odchodzi i nawet nie zamierzał się ruszyć. To się zmieniło pomiędzy nimi. Dawniej oddałby za nią wszystko, a dzisiaj nawet nie wiedział ile jest warta i na ile może jej zaufać. Cygaro... Potrzebował cygara. Przyjemny zapach rozchodził się teraz w powietrzu, jednak w żadnym stopniu nie ukoił on skołatanych nerwów wojskowego. - KURWA! - wrzasnął teraz na całe gardło, podnosząc się z tej niewygodnej ławki. Miał tego dość. Bierze wolne na dzisiaj i jutro. Nigdy nie lubił pić, ale tym razem znowu cholera musi. Nie dość, że zniszczyła mu piękny, słoneczny dzień, to jeszcze zachla się w trzy dupy przez kobietę. Tego było za wiele.
z/t |
| | |
| Temat: Re: Skwer Marzycieli | |
| |
| | | |
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|